- W empik go
Garbaty - ebook
Garbaty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiejszy powiat ostrołęcki, przekroczywszy Narew i porzuciwszy jej piaszczyste brzegi, jej wydmy drobną zarosłe sośninką, jej bagna zdradną i nieużyteczną pokryte zielonością, rozciąga się aż do Buga i tu, stając się prawdziwym Podlasiem, raduje oko podróżnego przez rozległe i kwieciste łąki, przez obszerne pola, na których bujne rodzi się żyto, przez wioski ludniejsze, dobrze zabudowane, ozdobione ładnymi dworami i ocienione to sadami chłopów, to bogatszymi w ogromne i cieniste drzewa ogrodami ich panów.
W tym to miejscu, powyżej Nura i wciąż ponad Bugiem, leżą znaczne dobra, których rezydencją jest jedna z takich wsi, nazwiskiem Rutka Mazowiecka. Dom mieszkalny w Rutce, na wzgórku zbudowany, otoczony oficynami, mający tuż ogromny ogród ze starożytną aleją, ozdobiony rzędem późniejszych, ale niemniej okazałych topoli, widny był z daleka i zdawał się przyzywać do siebie roztworzystą swą bramą, na której, równie jak i nad galerią ganku o czterech kolumnach, jaśniał herb podwójny, wiążący w nierozerwany węzeł klejnoty szlacheckie małżonków, którzy dom ten zamieszkiwali.
Symbola te rodu ułożone były tak, że okazywały i pochodzenie, ale oraz i przewagę matrymonialną jednej głowy familii nad drugą. Tarcza męża znajdowała się z lewej strony i przygnieciona była niejako przez tarczę żony. Na pierwszej z nich prawie niewidne były cztery rogi bawole, a z korony nad nią umieszczonej, niezmiernie płasko i jakby bojaźliwie wyskakiwał do połowy kozioł, którego rogi zdawały się ledwo trzymać na jego zbiedzonej głowie. Przeciwnie, na drugiej tarczy wypukło i dobitnie nalepione były dwie szczęki jakiejś zjadliwej ryby, z dużymi i niezmiernie ostrymi zębami, a z korony, ozdobnej w punkta, takież szczęki wysuwały się śmiało i widocznie, jakby zagrażały zupełnym przytarciem rogom biednego kozła.
Kto się zna na heraldyce, nauce, dziś zaniedbanej, ale mającej z czasem stać się znowu jedną z najważniejszych gałęzi wiadomości ludzkich, ten łatwo zgadnie, że pierwszy z tych herbów był to herb Cieszewskich, familii w dawnych czasach mało znaczącej, gdyż o niej ani Paprocki, ani Okolski nie wspomina, a drugi był klejnotem herbowym znakomitej niegdyś rodziny Luzyańskich, która w paranteli swej po mieczu miała dwóch wojewodów chełmińskich i jednego biskupa warmińskiego, a po kądzieli spowinowacona była z owym Kasprem. Denhofem, którego Władysław IV, dla ocenienia wdzięków i przymiotów Cecylii Renaty, w poufnej misji do stolicy państwa niemieckiego wyprawił.
Zresztą dom ten, chociaż bez piętra, ale obszerny, zamożny, mogący sam w sobie mieścić znaczną liczbę osób i domowych, i przyjezdnych, powiększony jeszcze oficynami, w których kilka znajdowało się pokoi, nie miał ani w swym urządzeniu, ani umeblowaniu nic takiego, co by na szczegółowy opis zasługiwało. Podobnym on był do wszystkich prawie zamożniejszych dworów naszych, a zatem łatwo w nim można było dostrzec cokolwiek niedbałości, cokolwiek nieładu, dość brudnych kątów, dość świeżych ruin, mało wygody, a wiele pretensyj do pańskości i zakrawania na pałac. Mimo to wszystko słynął on z gościnności i wesołej, towarzyskiej zabawy. Często widzieć można było karety, kolaski i bryczki, dążące tam od Andrzejowa, Czyżewa, Zambrowa i Broka, a nawet z tamtej strony Buga, spoza Sterdynia i Sokołowa, i wiozące wystrojone panie z całym zapasem francuskich frazesów, przyczesanych i ufryzowanych panów i paniczów, a zwłaszcza takich, co wystudiowali dobrze Fizjologią małżeństwa Balzaka, znali Salamandrą Eugeniusza Sue i umieli na pamięć, i admirowali L elię Jerzego Sanda.
Dom ten był dawniej, pod tym zwłaszcza względem, wcale innym. Wtedy dopiero stał się on tak uczęszczanym i zrobił się punktem zbornym najdystyngowańszych osób z sąsiedztwa, gdy obecny jego właściciel, pan Janusz Cieszewski, miał szczęście dostać za powtórną małżonkę pannę Teofilę Luzyańską; gdy syn ich Kasper, na pamiątkę owego Kaspra Denhofa tak nazwany, podrósł i zaczął prześlicznie mówić po francusku, a córka ich Klotylda wyszła także z dzieciństwa, zrobiła się niezmiernie muzykalną, cienką w pasie, i dostała melancholiczne loki blond, twarz bladą i oczy duże niebieskie, które ze znaczeniem patrzyły w sufit.
Toteż za zbliżeniem, się świętej Teofili, świętych Kaspra i Klotyldy o niczym nie było mowy w okolicy, tylko o balu lub o wielkim obiedzie, albo o podwieczorku u pani Cieszewskiej, gdyż o samym panu Januszu, z takichże powodów, dla których w wielu domach naszych o żyjącym mężu głębokie zachowuje się milczenie, nikt żadnej nie czynił wzmianki. Gdy dni te, pożądane w sąsiedztwie, nadeszły, sunęły się zewsząd powozy, z okien dworu rutkowskiego biły światła, słychać było trąby i kotły witające przyjezdnych z galerii nad gankiem umieszczonej, a dym, który walił z kominów w oficynie kuchennej, zwiastował, że się tam krew lała obficie i że stoły suto i smaczno zastawione zostaną.
Wszakże ta wesołość, ten huk i wrzawa, ta muzyka i tańce były tylko pozorem szczęścia. W tym dworze zamożnym i ludnym, w tym domu obywatelskim, któremu Bóg dał niezależność, dostatek, a nawet sposobem wyjątkowym sumiennego i dobru pańskiemu poświęconego rządcę, nie było od dawna, a tym bardziej między rokiem 1830 i 1840, gdy zaszły wypadki, które opisywać będziemy, nie było, mówię, ani zgody, ani pokoju, ani prawdziwego wesela, które każdą chwilę życia złoci, a krzykliwe muzyki, uczty i bale czyni niepotrzebnymi.
O ćwierć mili od Rutki Mazowieckiej, a o parę wiorst od tej pięknej rzeki, co przerzynając część Galicji, dotykając krańców Wołynia, wodami swymi zasila Narew, a drzewo i zboże wołyńskie przenosi do Wisły, był mały folwarczek, za – mykający mieszkalny dworek, trzy włościańskie chaty, cztery włóki gruntu i kilka morgów opałowego lasu. Folwarczek ów, nazwany Dymoszczyzną, należał zawsze do Rutki Mazowieckiej, był jej dependencją, a dworek jego był z dawna mieszkaniem leśniczego, który nad wszystkimi lasami, do tych dóbr należącymi, główny miał nadzór.
Dworek ten, jak zwykle u nas mieszkania oficjalistów, był zdezelowany, nie opatrzony, miał dziurawy dach, zaklejone papierem okna i prawie żadnego ogrodzenia. Ci, co tu mieszkali, widząc, że są tylko z dnia na dzień, że lub własna niedbałość i niesumienność w wypełnieniu obowiązków, lub lada kaprys państwa może ich wyrugować, nie troszczyli się bynajmniej ani o wygodę, ani o ozdobę.
Że jednak miejsce było ładne i rezydencji pańskiej tak bliskie, że dworek sam i zabudowania gospodarskie były jeszcze niestare i zdrowe, a wszystko dawało się tak oddzielić i uregulować, że folwarczek, choć mały, miałby i chleb, i trawę, i ryby, i grzyby, postanowił pan Janusz Cieszewski maleńką tę własność jako tako urządzić i obdarzyć nią starego przyjaciela Józefa Kalasantego Narbuta, właśnie owego fenomenalnego rządcę, o którym wyżej wspomnieliśmy. Przyszło mu to tym łatwiej, że pani Cieszewska, chcąc się pozbyć kontuszowego szlachcica, a nade wszystko małomównego, upartego w swych decyzjach, surowego dla siebie i dla drugich Litwina, pragnąc zarząd majątku powierzyć komu innemu, a sądząc przy tym, że proste odprawienie z kwitkiem człowieka, który lat trzydzieści kilka rozbijał się o ich dobro i sobie nic zgoła nie przysporzył, byłoby rzeczą pomiędzy dystyngowanymi sąsiadami zanadto krzyczącą, nie sprzeciwiała się wdzięcznym uczuciom męża i na wszystko pozwoliła.
Otynkowano więc na nowo cały dom, poszyto go nowym słomianym dachem, cały dziedziniec i ogród od strony frontowej obniesiono żywym, grabowym płotem i po zaprowadzeniu tam inwentarza, napełnieniu spichlerza zbożem, do tymczasowego utrzymania gospodarstwa i na zasiew potrzebnym, po zaopatrzeniu domu i kuchni w meble, a spiżami w zapasy kilkomiesięczne, od już było samej pani pożegnalną galanterią, stary, sześćdziesięcioośmioletni gracjalista, siwy jak gołąb, ale czerstwy jeszcze, silny i energiczny, urządzoną tym sposobem dla siebie majętność na wiosnę 1834 roku w posiadanie objął.
Łatwo sobie wyobrazić, że taki gospodarz, który lat tyle i w tak trudnych okolicznościach dawał radę wielkiemu gospodarstwu, mały swój kącik wkrótce do wzorowego przyprowadził (porządku. Swój wydział męski ujął on w karby posłuszeństwa i akuratności, wydział żeński powierzył dalekiej krewnej swej żony, z Dąbskich Szumejkowej, jak się zawsze nazywała, staruszce ciekawej, gadatliwej, trochę pretensjonalnej i zabawnej, ale czujnej gospodyni, poczciwej kobiecinie, przywiązanej i wdzięcznej z całej duszy człowiekowi, u którego w opuszczeniu swym i sieroctwie od lat kilkunastu znalazła chleb i przytułek.
Dworek uporządkował Narbut wewnątrz inaczej i zrobił wygodniejszym dla siebie i dla tych, co z nim mieszkali; zewnątrz oczyścił go jeszcze, ozdobił gankiem z łat, obsadzonym dzikim winogradem i cienistą fomującym altankę; dziedziniec pokryty trawą zrównał i podosiewał łysiny; żywy płotek – te niekosztowne, a tak wielkie wioski upiększenie – pielęgnował oduczając sługi swe od tej wrodzonej nam chęci psucia i łamania, aby były koniecznie słowiańskie dziury i coś niecałego i rozbitego; ogród obszerny, ale zaniedbany, mający dosyć drzew owocowych i prześliczny gaik brzozowy, za pomocą toporka, rydla i gracy wkrótce przyprowadził do ładu, ale szczególniej zajął się największą ozdobą swego dziedzictwa, ogromną, prawie stuletnią lipą, która stała sama jedna w rogu dziedzińca, a była tak piękna, tak szeroko wokoło cień rzucająca, że mogłaby najwspanialszy ogród ozdobić.
Narbut, który lubił czasem i książką się zabawić, po łacinie dobrze umiał, a z dawną i stanisławowską literaturą dosyć był obeznany, nazywał tę lipę lipą Jana Kochanowskiego; okrzesał ją z suchych gałęzi, oczyścił starannie i kazawszy przyrządzić prostą kanapkę z brzeziny, często na niej siadywał wieczorami i raniutko odmawiał pacierze.
Drzewo to było mu tym milsze, że miał wnuczkę Urszulę, śliczną siedemnastoletnią panienkę, która w rok po zamieszkaniu jego w Dymoszczyznie, straciwszy ojca na Litwie i zostawszy zupełną sierotą, przyjechała do dziadka i z nim zamieszkała. Patrząc na jej czoło jasne i rozumne, na jej ciemne i wymowne oczy, na jej wzrost słuszny i dorodność, słuchając jej wdzięcznego głosu, ciesząc się jej każdym ruchem, jej wesołym i serdecznym krzątaniem się koło kwiatków, koło ogródka i krówek, spoglądał starzec na swoją lipę i przypominając sobie śpiewaka Czarnolesia, dziękował Panu Bogu za tę szczególną nad sobą łaskę, że on, nieuczony prostak, jest daleko szczęśliwszym, niż był ten mąż, tak całemu krajowi zasłużony. Tamten Urszulę swoją stracił i opłakał, a on swoją widzi co dzień zdrowszą, co dzień dorodniejszą i cieszy się jej rozwijającym się rozumem, jej wdziękami i przywiązaniem.
Taki był dworek ten gracjalisty i tacy jego mieszkańcy. O zabawach światowych, o hucznej jakiej rozrywce, o popisywaniu się z czymkolwiek bądź nikt tu ani pomyślał. Było tam zawsze cicho i spokojnie; kiedy niekiedy tylko rozległ się energiczny i krótki rozkaz gospodarza, śpiewka Urszuli lub głośniejsza rozmowa gadatliwej staruszki, gdy siedząc na ganku lub pod lipą robiła pończoszkę i opowiadała o konkurach swego nieboszczyka męża, cytując wszystkie okoliczności, wskutek których ona, z domu Dąbska, a do tego z Korony, musiała pójść za Litwina, który się nazywał Szumejko.
Wszakże pokój tego cichego ustronia wkrótce się zamącił, a szczęście, jakiego przez niejaki czas mieszkańcy jego używali, jak wszystko jasne na ziemi, prędko się zamgliło i zachmurzyło. Taki jest bowiem odwieczny porządek na świecie, gdzie żadna radość nie obejdzie się bez przymieszania… łez i troski, której widać życie nasze, aby się nie stało ckliwym i niesmacznym, jakby jakiej gryzącej przyprawy, koniecznie potrzebuje.
W tym to dworze i w tym dworku gracjalisty odbędzie się znaczna część wypadków, któreśmy w niniejszym opowiadaniu skreślić zamierzyli. Oznaczyliśmy to miejsce działania z wszelką topograficzną ścisłością, aby każdy, kto by nas posądził o zbyt okrzyczane, tak dziś niewczesne, a zawsze nam obce dążenia, lub komu by w powieści naszej wydało się co naciągniętym, nienaturalnym i przesadzonym, wziąwszy do rąk kartę Królestwa, mógł wiedzieć, dokąd się ma udać, aby się przekonał na miejscu, żeśmy wszystko oparli na faktach rzeczywistych i żadnego nie pozwolili sobie dodatku.,
Żeby jednak czytelnicy nasi lepiej pojąć mogli wszystkie okoliczności treści niniejszego opowiadania dotyczące się, a teraz lekko tylko wzmiankowane, musimy cofnąć się do lat upłynionych i z zupełną dokładnością dać im poznać skład tego zamożnego dworu, z którego i bohater nasz, o którym dotąd nie było jeszcze ani słowa, początek swój bierze.II
Pan Janusz Cieszewski, dzisiejszy dóbr tych i tego dworu właściciel, był synem Baltazara Cieszewskiego, który oprócz tego, że był stolnikiem nurskim i… znaczny posiadał majątek, całe życie starał się o jakąś łaskę u dworu, jakie starostwo lub krzesło i nigdy nic otrzymać nie mógł. Sądząc, że przez syna, który rosnąc stawał się coraz piękniejszym chłopczykiem i niejakie okazywał zdolności, łatwiej będzie mógł dopiąć owego celu, przeznaczył go naprzód na pazia, a potem na szambelana i w tym zamiarze kazał go dobrze wyuczyć po francusku, aby mu dać klucz do łaski dam, a przez nie do łaski królewskiej.
Dla okoliczności krajowych ani do paziostwa, ani do szambelaństwa nie przyszło, ale pan Janusz zawczasu w takich widokach chowany, choć dość delikatny i nerwowy, gdy dorósł, stał się młodzieńcem bardzo miłym, bardzo zgrabnym i ściągającym na… siebie oczy wszystkich sąsiadek.
W roku 1805 ojciec go odumarł i zostawił mu znaczną majętność, czystą, nieodłużoną, a oprócz tego zostawił mu prawie tyle co majątek, bo mu przekazał przychylność, wierność i oddanie się jego dobru takiego rządcy, jak Narbut.
Ładny młodzieniec, skoro ujrzał się panem swojej woli, postanowił użyć swojego mienia i swojej osoby. Były to wówczas tak nazwane pruskie czasy i Warszawa stała się znowu stolicą, ale stolicą zabaw, zbiegowiskiem najpiękniejszych kobiet, najpobłażliwszych i najbardziej wyperswadowanych mężów i młodzieży, która w braku wyższych celów i poważniejszego zajęcia, puściła się… na intrygi miłosne, szalała na zabawach i partiach nocnych i dziennych, cisnęła się do Jabłonny i Pod Blachę i w tym zawodzie bez użytku i honoru marnowała ojcowskie fortuny, i pozbywała sił i zdrowia.
Pan Janusz przeniósł się także do Warszawy. Tyle jednak miał rozumu, że cały,swój majątek oddał do wiernych rąk Narbuta, dawszy mu przy tym solenne słowo, że długów zaciągać nie będzie i tyle tylko straci, ile mu ten z intrat do stracenia przeznaczy. W Warszawie dał się pan Janusz prędko poznać. Wpadł w łaski u pań najlepiej używających życia i tak umiejętnie z pruskich czasów korzystał, że schudł, wycieńczał i do tego stopnia nerwy swe rozdrażnił, że go każdy krzyk niemile dotykał, a każde stuknienie, każdy huk niespodziewany prawie przerażał. Chociaż więc przyszedł do tak opłakanego, stanu zdrowia, a nigdy ducha wojennego nie miał, po ustanowieniu jednak Księstwa Warszawskiego, punktem honoru i prądem ogólnego zapału uniesiony, wszedł wraz z innymi do wojska. Ale w roku 1809 ciężko pod Sandomierzem ranny, korzystał z tego zdarzenia i po wyleczeniu z ran wziął dymisję,' i do domu powrócił.
Miał wówczas pan Janusz dwadzieścia siedem lat, ale nadużywszy młodości nie czuł w sobie żadnej potrzeby kochania, żadnego popędu do dopełnienia swej istności drugą połową życia; nie widział wokoło siebie nic, co by serce jego pobudziło do słodkiego i łagodnego uczucia lub ocknęło w nim jedną, z tych burz, która czasem otwiera raj na ziemi lub całą przyszłość niszczy i niweczy. On żył sobie na wsi spokojnie, na wiosnę pił kozie mleko, latem jeździł do wód, zresztą z lekka tylko bawiąc się literaturą, nie gospodarując wcale, gdyż tego bynajmniej nie potrzebował, słowem, unikając wszystkiego, co by go niespodzianie wstrząsnąć lub nerwy jego rozdrażnić mogło. Z tego powodu spokojnych tylko i cichych gości przyjmował i do takich tylko sąsiadów, i to w czasie najlepszej drogi, jeździł, u których było cicho, gdzie dzieci nie hałasowały i nie wywracały niespodziewanie stołów i krzeseł, gdzie gospodarz i goście nie strzelali do celu, gdzie nie było wiedeńskiego fortepianu, na którym by panna na wydaniu wygrywała huczne sonaty i przeraźliwymi akordy zwabiała do siebie konkurentów.
Wśród takiej troskliwości o zdrowie i menażowanie nerwów pan Janusz nie bawił się w patriotyzm i roku 1812 pozostał w domu, a po przywróceniu Królestwa, chociaż był jeszcze młody i podupadłe siły znacznie pokrzepił, ani do wojska nowoorganizującego się nie wstąpił, ani do żadnego urzędu się tnie piął. Całym jego staraniem było urządzenie domu takie, aby miał zupełną wygodę, najzupełniejszą ciszę i usunięcie się od wszelkiej wrzawy gospodarstwa, hałasu, stuku, co by mu przykrość robiło. Stąd wszystkie pokoiki, które zamieszkał, wysłane były kobiercami, jak jaki dom angielski; dziedziniec od bramy aż do stajni wysypany był grubą warstwą piasku; w całym dworze nie było ani jednego psa, który by raptem szczeknął, strzelby nikt i na lekarstwo nie znalazł, a o obcasach i podkówkach u butów wszyscy otaczający go słudzy i zapomnieli, gdyż równie sam pan Janusz chodził zawsze w trzewikach przykrytych kamaszami i nikt z usługujących inaczej do obowiązku swego pokazywać się nie śmiał. Jeden tylko Narbut miał przywilej na dubeltówkę, na legawca i na kozłowe buty. Na nieszczęście każde amatorstwo, jeżeli kto ma czas i sposoby, doprowadza daleko dalej, niż sobie człowiek z początku zamierza. Pan Janusz szukał zrazu spokojności i chciał, oszczędzając swe nerwy, ze zbytecznej je drażliwości wyleczyć, a doszedł na tej drodze do przesady, która go zrobiła dziwacznym, śmiesznym i odstręczyła od niego sąsiadów. Szlachta nasza, z natury hałaśliwa i głośna, której nerwy lada czym się się zrażają, której uszy przywykły i niejako lubią ciągłe skrzypienie drzwi, stuk nieprzywiązanych okiennic, świst wiatru przez wybite szyby, brzęk roztrząśnionych i co chwila grożących wywrotem powozów, zaczęła sobie z niego drwić, nazywając dom jego zaklętym pałacem, gdzie uczciwemu szlachcicowi kichnąć nawet nie wolno, wyłożonym kobiercami klasztorem, a jego samego, chorującym na państwo trzewiczkowym karmelitą.
Żarciki te dochodziły go rozmaitymi drogami, zrażały go coraz bardziej tak dalece, że po kilku latach lada jakich stosunków z sąsiadami, nastąpił rozbrat zupełny i pan Janusz, okrzyczany wygodnisiem, dziwakiem, egoistą, wielkim panem itd., został prawie zupełnie samotnym.
W takim znajdując się położeniu, w jesieni 1813 roku, gdy się losy Europy ważyły i nowy rzeczy porządek miał nastąpić, pan Janusz, tym bardziej zakopany w domu i na krok z niego nie wychylający się, zwrócił oczy na śliczną, osiemnastoletnią dziewczynę, która się raptem we dworze jego pokazała, a której dawniej nie widział.
Była to rzeczywiście nowa, cichego domu tego mieszkanka, siostrzenica jego klucznicy, wzięta przez tę dobrą kobietę w sieroctwie swym i opuszczeniu, gdyż matka ją odumarła, a ojciec rozpił się, gdzieś się powlókł i bez wieści przepadł. Marianna była słuszna, dziwnie pięknie złożona, miała twarz ściągłą, nie rumianą, ale zdrową i pełną wyrazu, włosy ciemne i lśniące, oczy błękitne, nadzwyczaj wymowne i piękne, przy tym była skromna, cicha i nie pokazywała żadnej chęci do zwabienia kogokolwiek z dworskich, choćby w uczciwej chęci zjednania sobie męża.
Przez niejaki czas pan Janusz uważał ją, postrzegał, prawie szpiegował i przekonawszy się, że biedna sierota ma i piękność, i obyczaje, a w oczach wyraz duszy, która by i wyższe usposobienie prędko pojęła, i do śmielszego nawet lotu miała skrzydła, zaczął szukać zręczności widywania jej, rozmowy, dawał jej rozmaite polecenia; pod pozorem sieroctwa i dla ulżenia ciotce naznaczył pensję, robił nieznacznie i bez narażenia się na jakie bądź porozumienie, prezenta i w tym wszystkim zachował takie umiarkowanie, taką okazał cierpliwość, że nikt we dworze tej skłonności jego nie postrzegł. Nawet poczciwej klucznicy, która go miała za świętego i tak do niego była przywiązana, że dla miłości jego nerwów cicho gospodarowała, nie przyszło do głowy, że pan na serio polubił Mariannę i że i ona także wyglądała tylko tej chwili, kiedy go obaczy, kiedy do niej zagada lub da jakie polecenie.
Przy tak wzajemnych dobrych chęciach, przy stosunku pana do sługi, w domu tak uorganizowanym, gdzie nikt niepotrzebnego słowa nie powiedział i niepotrzebnego kroku nie zrobił, przyszło do częstszych poleceń, do przypadkowego spotykania się tam, gdzie nie było ani ciekawego oka, ani czujnego ucha, a zatem do ujęcia za rękę, mimo pracy białą i pulchną, do pogładzenia matowej twarzy, do zajrzenia z bliska w te błękitne oczy, które już nie miały siły odwrócić się i słodko i głęboko w pańskie lice patrzały.
Po niejakim czasie pokazało się, że Marianna jeszcze bardziej pobladła, zaczęła tajemnie płakać, że pan Janusz był coraz smutniejszym, chodził zamyślony i ponury, jakby sobie co wyrzucał i z sobą walczył. Ale pan Janusz, chociaż pruskich czasów i ich obyczajów nie zapomniał, był człowiekiem uczciwym, nie mogącym znieść krzywdy sieroty, co mu, zawierzyła, że nie nadużyje słabości,. której nie była w stanie pokonać. Zresztą zanadto ją pokochał, zanadto znudził się samotnością, zanadto ucieszył się nadzieją, że się odrodzi na nowo i swoje dotąd zmarnowane życie przeleje w gałązkę świeżą i młodą, która głowę jego nową zielonością otoczy.
Niedługo się więc wahał pan Janusz i jednego wieczora po naradzie z Narbutem kazał do siebie poprosić Mariannę. Wyraz ten uderzył lokaja, któremu rozkaz był dany, i utwierdził go w postrzeżeniach, które od niejakiego czasu zrobił i których i innym służalcom udzielił. Gdy więc wszedł do pokoju klucznicy i zastał dziewczynę siedzącą w kącie i w ciężkich myślach pogrążoną, z uśmiechem i z przyciskiem rzekł, że pan prosi pannę Mariannę do siebie.
Ten uśmiech postrzegła ciotka, która już także zaczęła coś miarkować i załamawszy ręce, gorzko zapłakała. Ale w pół godziny po wyjściu Marianny, nie mogąc się jej doczekać i znieść tego stanu trwogi, pragnąc oraz bądź co bądź przekonać się, jak dalece jej obawy są słuszne, poszła za swą siostrzenicą, dręczona gorzkimi myślami i wyrzucająca sobie niebaczność i ślepotę. Gdy otwarła drzwi od pokoju, który był przed sypialnią pańską, obaczyła na środku stojącego pana Janusza, który trzymał w objęciu swym Mariannę, tulącą się do niego z miłością i całującą z uniesieniem jego rękę.
Krzyknęła przeraźliwie na ten widok poczciwa kobieta. Pan Janusz, chociaż drgnął na ten krzyk, pierwszy może w domu jego od roku 1809, ale że był kontent z siebie i szczęśliwy, nie rozgniewał się i tylko się uśmiechnął, a Marianna, wyrwawszy się z jego objęcia, pobiegła do ciotki, upadła jej do nóg i zawołała:
– Ciociu! zgrzeszyłam, ale ten szlachetny człowiek obmył mnie z mego grzechu. Daruj mi, biedna ciotko, daruj, matko, bom ja bardzo, bardzo szczęśliwa!
Przybliżył się i pan Janusz, wziął za rękę odurzoną kobietę i rzekł:
– Chodź tu do nas, chodź, dobra moja Szypółkosiu; byłaś moją wierną gospodynią od lat tylu, teraz zastąp nam miejsce matki i pobłogosław, bo to moja żona – dodał ukazując na Mariannę i gdy mu się ta rzuciła w objęcie, z uniesieniem do serca ją swego przycisnął.
Łatwo sobie wyobrazić podziwienie, śmiech i płacz radości starej kobiety, gdy przyszła do siebie i zmierzyła całą rozległość szczęścia i siostrzenicy, i swego; łatwo sobie wystawić zadziwienie dworu, gdy nazajutrz zaraz z rozkazu Narbuta ekonom do Warszawy pojechał po indult, a w parę tygodni potem w kościółku parafialnym stanęła przed ołtarzem kochająca się para i w obecności oficjalistów i zgromadzonego wiejskiego ludu błogosławieństwo otrzymała.
Prędko ta wiadomość rozbiegła się po okolicy i pan Janusz, o którym od niejakiego czasu zupełnie zapomniano, stał się znowu przedmiotem żartów, drwin i ogadywań wszelkiego rodzaju. Ale pan Janusz o to nie dbał. On był tak szczęśliwym, że wspominając sobie swoje młode lata, nieraz przestraszał się swym szczęściem mówiąc sobie w duszy, że nie może być trwałe, bo on nie wart takiego błogosławieństwa, jakie Bóg zlał na jego głowę.
Rzeczywiście, Marianna była rzadką istotą, zdolną ozdobić i osłodzić żywot takiego, jak pan Janusz, człowieka. Biedna szlachcianeczka, której matka była bardzo ograniczoną, a ojciec pijak, która umiała tylko dobrze czytać, jako tako pisać i trochę rachować, czego się w szkółce parafialnej miasteczka, w którym rodzice jej mieszkali, nauczyła, natchnieniem szczęśliwej i wyższej natury tak się wyrobiła, że od razu uczuła się zdolną pojąć wszystkie potrzeby serca swego męża i każdą z nich uprzedzić, i we wszystkim mu dogodzić umiała. On też dziwiąc się jej instynktowi, ceniąc nieograniczoną dobroć i jej zdrowy rozsądek, chciał ją stroić, ubierać, chciał się nawet nią pochwalić i sąsiadom i sąsiadkom pokazać. Ale ona na to nie pozwoliła mówiąc mu zawsze:
– Później, później kiedyś, jak się przy tobie okrzeszę, jak się trochę waszego państwa nauczę, zrobię, jak każesz. Teraz jeszcze jestem bardzo ograniczoną, mogłabym ci wstyd zrobić i przestałbyś mię kochać. Mnie tak dobrze z tobą i w domu, że mi nic nie trzeba, tylko żebyś zawsze był ze mnie kontent, żebyś mnie kochał, żebym widziała, żeś szczęśliwy.
Pan Janusz więc żył jak dawniej, cicho, w. domu, bez gości i wizyt, ale już ten dom nie był dla niego pustką, owszem, stał się rajem, z którego, niestety, wielkie nieszczęście wkrótce go wygnało.
W czerwcu 1814 roku urodził mu się syn. Ale biedne to dziecię, przeznaczone od pierwszej chwili swego istnienia na ciężką walkę ze światem, na który ledwie przyszło, poniosło zaraz największą stratę, jaką dziecię ponieść może, bo trzeciego dnia jego bytu na ziemi matka, której męki były niewymowne, której ratunek był może zły i nieumiejętny, już nie żyła.
Ciężką była boleść pana Janusza, stan jego bliski rozpaczy i tym okropniejszy, że syn, który miał uwieńczyć jego szczęśliwość, a po tak strasznym przejściu stać się jego pociechą i ulgą w żalu, okazawszy się nędznym, chorowitym, jakimściś pokręconym i nieforemnie złożonym stworzeniem, nie tylko piękności i zdrowia, ale nawet i długiego życia nie rokował.
Wszakże ta ostatnia obawa nie ziściła się. Otoczony wszelkimi staraniami, na jakie miłość ojca i troskliwość poczciwej Szypółkowskiej zdobyć się mogły, syn pana Janusza zaczął się poprawiać, ukrzepiać, rosnąć, a choć z tym wzrostem i nieforemność jego ciała stawała się coraz widoczniejszą, otworzył jednak na świat prześliczne niebieskie oczy, oczy matki, w których pan Janusz i promienie duszy tej nieodżałowanej kobiety wyczytał. Przywiązał się więc całym sercem do biednego garbuska, na pamiątkę żony nazwał go na chrzcie świętym Marianem i wychowaniem jego cały się zajął.V
W tym to ustronnym miasteczku, gdzie tylu zacnych i użytecznych ludzi pobierało nauki, gdzie później tylu celujących gorliwością i zdolnością nauczycieli nauczało młodzież, gdy szkoła ta na gimnazjum przekształconą została, bohater nasz także rozwinął się dostatecznie i we właściwym sobie kierunku. Tam on zaraz od początku pobytu swego, od ceniących pracę i wielkie zdolności był lubionym; tam także z powodu swej ułomności zaczął doświadczać tych przykrych zajść, tego szyderstwa i urągań, które odkrywały mu złą stronę natury ludzkiej i zaostrzały jego wzrok na upatrywanie ułomności i garbów moralnych w tych, którzy tylko garb na jego plecach widzieli. Wpłynęło to na nadanie szorstkości jego obejściu, ostrości jego… językowi, ale nie zepsuło jego serca.
Opatrzność, która czuwa nad każdą słabą i upośledzoną istotą, nadarzyła mu tam przyjaciela, który słodził jego przykrości, i biegłego nauczyciela, który wpłynął stanowczo na jego artystyczne powołanie. Pod wpływem dwóch tych kochających go istot chłopiec fizycznie upośledzony, czy przez wstręt do swojej własnej postaci i chęć odwrócenia myśli od form swojego ciała, czy przez dobrodziejstwo natury, co jakby dla pocieszenia go w jego kalectwie, wlała w niego instynkt piękności, pokochał udatność form we wszystkim i od pierwszej zaraz młodości szukał jej i lgnął do niej całą duszą, czy mu się pokazała w twarzy ludzkiej, czy w obliczu natury, Czy w kopii jednego i drugiego, przez sztukę dokonanej.
Tym nieocenionym dla Mariana człowiekiem był nauczyciel rysunków w szkole łukowskiej, pan Anzelm Łęczycka, a tym przyjacielem syn jego, Ignaś, równego z Marianem wieku i w jednej z nim klasie znajdujący się.
Ów pan Anzelm, abnegat w najwyższym stopniu, zatabaczony, brudny, nie wstydzący się ani dziurawego surduta, ani szyneczku, do którego czasem wieczorem po lekcjach zaglądał, został za ten niepoczesny pozór i nałóg, który w nim władza dostrzegła, do tej ustronnej szkoły relegowanym. Był to jednak wielki miłośnik swojego powołania, nauczyciel niezmordowany, rysownik bardzo biegły i pełen gustu, znający technicznie malarstwo, i wyborny restaurator starych, zepsutych malowideł, które nad wszystko cenił.
Sam nie bawił się pędzlem wcale i nic nie malował, ale wtajemniczony we wszystkie sekreta sztuki, był jednym z, tych biernych talentów, którym natura dała wszelkie usposobienie na artystę oprócz siły produkcyjnej, które mogą wskazać wybornie, jak robić, ale same nic nie robią, a które porównać można do owych słupów drogowych z napisem na ręku, co doskonale pokazują, którędy iść należy, ale same stoją na miejscu.
Pan Anzelm postrzegł prędko wielkie zdolności w garbatym uczniu pierwszej klasy, zwrócił na niego szczególną uwagę, przywiązał się do upośledzonego malca i przywiązał go do siebie, uczył go nie tylko w szkole, ale i w domu, tak że w przeciągu lat trzech Marian, któremu to wyłączne zajęcie się rysunkami nie przeszkadzało bynajmniej do celowania i w naukach, był najpierwszym w szkole całej rysownikiem, zdolnym przekopiować z największą dokładnością wzór, umiejącym zrysować mniej więcej dobrze z natury, co tylko widział: czy pochylony łukowski' dworek, w którym mieszkali studenci; czy stragan, w którym siedziała z bułkami stara i oryginalna Żydówka; czy dziadka, który siedział co rana na schodach kościoła, brał od studentów podatek w kawałkach bułek pozostałych od śniadania i ciągle litanię zaczynał, a nigdy nie kończył; czy nareszcie samego swego nauczyciela, jak w dziurawym surducie, z teczką pod pachą, z czapką na tył spadającą, szedł do szkoły.
Takich szkiców i drobniejszych rysuneczków stołów, krzeseł, stołowego naczynia, szaf, drzwi wpółotwartych, książek bez ładu na stół rzuconych, słowem, najrozmaitszych przedmiotów mnóstwo Marian robił, gdyż gorliwy i cieszący się postępem jego nauczyciel nie dawał mu odpoczynku i przyuczał go każdą niedzielę i święto przepędzić z ołówkiem w ręku i nie gardzić żadnym przedmiotem, którego przeniesienie na papier i postawienie tak, aby nie padał, nie chylił się, słowem, aby był ta – kim na płaszczyźnie, jakim jest w naturze, uważał za sztuką trudną i niezmiernej potrzebującą wprawy.
Gdy pan Janusz, który dla pokoju domowego nie brał syna na wakacje, odwiedzał go w Łukowie, zadziwiony i uradowany jego postępem, za radą i namową jego nauczyciela pojechał stamtąd prosto do Warszawy i ile tylko mógł znaleźć co najlepszych gipsowych głów, rąk, nóg i całych figurek, dodawszy do tego, dobór wzorów cieniowanych, w jednej ogromnej pace do Łukowa wyprawił.
Tu dopiero odkryło się Marianowi nowe pole nauki. Jedną głowę, jedną rękę, jedną figurę musiał dwadzieścia i trzydzieści razy w różnych pozycjach i z różnych stron narysować, ciągłymi rysami oznaczyć, coraz prędszym i śmielszym rzutem zakreślić i zacieniować wiszorkiem lub węglem, żywo i dokładnie, tak aby ta praca uczyła go tylko, jak i gdzie lokują się cienie, jak na płaszczyźnie formują się wypukłości, ale żeby nie marnowała dużo czasu i nie zużywała sił na próżnym wydłubywaniu i nieużytecznych kropkach. W takim tedy ręku i na takiej drodze był nasz bohater.
Tymczasem brata jego, Kaspra, wychowywał w domu i pod okiem matki guwerner Francuz, nazwiskiem Albert de Lambineau, a Klotyldę guwernantka, także Francuzka, nazwiskiem Zoé Carel. Pierwszego zdobyła pani Cieszewska dopiero w roku 1832, i to z wielką trudnością, i po długim czekaniu, pisaniu i jeżdżeniu do Warszawy i na powrót, gdyż jako reputowany guwerner i autor dzieła, na usilne prośby dam polskich wierszem napisanego, a obejmującego prawidła doskonałego wymawiania francuszczyzny, nie był nigdy bez wybornego miejsca. Drugą dostała łatwiej i dawniej, chociaż także musiała przepłacić, gdyż panna Zoé, jako słynąca gruntowną znajomością generałbasu i z tego względu mocno poszukiwana, wysoko siebie ceniła.
Pod takim tedy kierunkiem była edukacja dzieci pani Cieszewskiej i odbywała się sposobem łatwym, bez łamania sobie głowy i potu czoła, równie ze strony nauczycieli, jak i uczniów.
Wszystko kończyło się na konwersacji, na dyktowaniu, na wyuczaniu na pamięć małej liczby wyjątków, między którymi znakomita tyrada: A peine nous sortions des portes de Trézne itd., najgłówniejsze zajmowała miejsce i zwykle do popisu służyła.
Wiadomości z nauk przyrodzonych kompletowały się na spacerach pieszych i konnych, na polowaniu i na różnego rodzaju ekskursjach, często nawet wieczornych i dość późnych, gdzie Kasper, zaczynający już rok siedemnasty, uczył się poznawać firmament i z gwiazdami się poufalił. Wiadomości z historii i z literatury francuskiej dopełniały się czytaniem dzieł, które wówczas słynęły, które pani Cieszewska sprowadzała dla siebie i dla pana Ksawerego, które oboje dawali panu Lambineau, a ten pod sekretem swojemu uczniowi, który znowu dawał je pod sekretem pannie Carel, od której wykradała je Klotylda i oświecała się na końcu.
Z tego czytelnicy łatwo wniosą, jak się rozwinął faworyt matczyny, gdy doszedł lat osiemnastu, jak się rozwinęła panna Klotylda, gdy zaczynała rok szesnasty i głowę, przedwczesnymi myślami zajętą, w melancholiczne ubierać zaczęła loki. Pan Janusz, chociaż sam gruntownego nie odebrał wychowania, ale pamiętając ekscesa swe za pruskich czasów i ich skutki, zresztą przez długie samotne życie i użyteczne czytanie ukształcony, widział ze smutkiem, że 'dzieci jego nic zgoła nie umieją; że się nauczyły tylko ładnie i śmiało szczebiotać; że polubiły próżnowanie, wizyty, zabawy; że córka zbyt wcześnie zamyśla się, zawraca oczy w tańcu, chętnie rozmawia z mężczyznami i w kwestiach serca objawia stanowcze i śmiałe decyzje; że syn tylko bąki zbija, konie zajeżdża, b żadnym użytecznym zajęciu nie myśli, nad żadną robotą, którą mu czasem ojciec naznacza, nie może i pół godziny posiedzieć, a w konwersacji z damami gładki, szczególniej z takimi lubi rozmowę i szepty, o których pan Janusz, radząc się dawniejszego swego doświadczenia, nienajlepszą miał opinię; przy tym próżny ze swojej piękności, strojniś nie okazujący ani matce, ani ojcu należnego uszanowania.
Ale biedny ten człowiek tak był zahukany, że wszystkie te uwagi robił sobie po cichu. Gdy czasem wziął na serce, gdy się odważył zganić co któremu dziecku, gdy przypadkiem powstał przeciw guwernerowi lub guwernantce, że próżniaki, że darmo pieniądze biorą, wtedy miał wszystkich przeciwko, sobie. Żona stawała murem za panem Lambineau i spazmowała; pan Ksawery bronił ogniście panny Carel i gniewał się; syn ruszał ramionami, z trzaskiem drzwi wychodził i kazawszy sobie podać konia, nie wracał aż nazajutrz, a córka, nadąsawszy się, siadała do fortepianu i tak biła w klawisze, tak huczała basem i piszczała wiolinem, że biedny pan Janusz zatykał sobie uszy, uciekał do swego pokoju i usiadłszy gdzie w kącie i zakrywszy blade lice obiema rękami, myślał o swoim kochanym garbusie, dziecku poczciwej Marianny, rozbierał ze łzami jego przymioty, cieszył się jego zdolnościami i serce, odepchnięte przez tych, którym natura dała wszystko i których on pielęgnował, oddawał z całą miłością temu, którego taż natura upośledziła, którego musiał z daleka od łona swojego trzymać i głośno, i jawnie nawet kochać nie śmiał.
Po jednej takiej scenie, sroższej niż inne, pan Janusz kazał sobie zaprząc konie i pojechał do Łukowa. Było to przy końcu czerwca 1835 roku. Marian właśnie kończył szkoły, składał ostateczne egzamina i spodziewając się, jak w liście swym wyraził, że je złoży i może nagrodę otrzyma, prosił ojca, aby chciał być obecnym na akcie publicznym.
Pan Janusz niczego bardziej nie pragnął, jak sprawić tę fetę sercu swemu, a potem wziąć syna do domu. Życie jego tak było smutne, tak się widział osamotnionym, tak usuniętym od wszelkiej pociechy familijnej, że chociaż przewidywał walki i przykrości, na jakie go to postanowienie narazi, wziął niejako na kieł i gotów był nawet wojować z żoną, z panem Ksawerym i z Francuzami, którzy na dobre rozsiedli się w jego domu, byle miał obok siebie choć jedną pierś przychylną i kochającą, na której mógłby czasem stroskaną głowę swą położyć!
List Mariana, który kładziemy tu dlatego, że maluje i serce jego i sposób widzenia świata i ludzi odkrywa, zamykał następujące słowa:
„Najdroższy Ojcze!