- W empik go
Garet, fe! - ebook
Garet, fe! - ebook
Demoluje nam dom i zjada nasze ulubione prawie antyczne mebelki. Drze na strzępy najlepsze książki z naszej biblioteki. Uparcie kompromituje nas przed ludzkością. Kiedy daje nam buziaczka (bo tak nas kocha!) – leci mu, excuse le mot, z pyska. Kiedy śpimy razem, z dużą bezwzględnością spycha nas z łóżka… Małżonek/małżonka, niepotrzebne skreślić? A skąd. Małżonkowi (-ce) nie uszłoby to płazem. Nasz psiaczek najmilszy! I nic się z tym nie da zrobić. Dogomani czyli psiarze doskonale to wiedzą. One, psy, też wiedzą. Życie bez nich byłoby wszak pomyłką! Jett Garet III Jr. – spadkobierca literackich tradycji Puca i Bursztyna, Daszeńki, foxa Montmorency’ego – zaprasza do lektury!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-70-1 |
Rozmiar pliku: | 972 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
10.04.2006 poniedziałek
Wpół do szóstej to pora, gdy człowiek powinien zbierać rozpełzłą po łóżku kołdrę, by uwić sobie gniazdko na ostatnie godziny najsłodszego snu. Wyjąwszy osobników typu nadpobudliwego skowronka, reszta udręczonej ludzkości porzuca o tej godzinie ciepłe objęcia pościeli tylko wtedy, kiedy koniecznie musi. Szczególnie jeśli jest to piątkowy poranek, bliźniaczo podobny do czworga swojego koszmarnego rodzeństwa.
Dygocząc z zimna, wylazłam z łóżka i zapalając po drodze światła, powędrowałam do łazienki, starannie omijając wzrokiem lustra. To, co u zarania życia określa się mianem rozkosznego rozespania, po czterdziestce zmienia się w stan budzący gotowość ekipy reanimacyjnej. Po czterdziestce bowiem, jak to sama głosiłam dziesięć lat wcześniej – że też mi język wtedy kołkiem nie stanął – na twarz, w miejsce urody, wyłazi dusza. Gdyby wiedziała, jak jej będzie ciężko, dałaby spokój i zostawiła urodę na pierwotnym miejscu. Im bardziej po czterdziestce i im wcześniej rano, tym trudniej. Najpierw musi dźwignąć żaluzje przeciwwłamaniowe. Kiedy czoło i powieki znajdą się w stanie ociężałej równowagi, przychodzi czas na dolne partie twarzy, walkowerem przegrywające z siłą ciężkości. Te, pod którymi prawie na pewno znajduje się elegancki zarys żuchwy. Tak przynajmniej wynika z praktyki chirurgów plastycznych.
Po pobieżnym remoncie tego, co w mojej twarzy nie jest jeszcze odzwierciedleniem duszy, zerknęłam przyjaźnie w swoje zaczerwienione z niewyspania spojówki, zgasiłam papierosa, zostawiłam ostatni ślad kredki do ust na kubku z parującą kawą i w pośpiechu opuściłam dom.
O wpół do siódmej dygotałyśmy z Beatą na przystanku. Ona dygotała bardziej, bo jest chuda, jako że przewlekły stres odbiera jej apetyt. Mnie przeciwnie.
Zapowiadał się wiosenny, kwietniowy dzień z temperaturą dziesięciu stopni. Na razie jednak termometr pokazywał tylko dwa. Po ziemi rozpełzały się jęzory śniegu, a nowa dostawa leniwie nadlatywała z nieba. Nie wiem, jak tam z globalnym ociepleniem, faktem jest, że od kilku lat mamy tylko dwie pory roku, przy czym zimna trwa osiem miesięcy, a podczas ciepłej panuje klimat pustynny z dobową różnicą temperatur około dwudziestu stopni.
– Wiosną dwa stopnie znosi się znacznie gorzej niż zimą – pocieszyła mnie drżącym głosem Beata.
– Przypomnij mi to wiosną. Jeśli w ogóle przyjdzie – wyszczękałam ponuro resztkami własnych zębów i kilkoma sztucznymi.
Wspomnienie trwającej, chociaż wciąż jeszcze niezadomowionej pory roku, uświadomiło nam, że lada tydzień możemy się już nie spotkać na przystanku. Każdy miesiąc przynosi bowiem nowe zwolnienia w naszym Centrum. Nareszcie i to spokojne miejsce dopadła fala przemian. Fala jak to fala, zmywa bezlitośnie. Szerząca się wśród załogi psychoza doprowadziła do wykształcenia się nowego gatunku pracownika. Jest to monstrum o rozpaczliwie wybałuszonych oczach i wielkich uszach. Oczy mu wylazły od desperackiego wypatrywania lepszej przyszłości, a uszy rozrosły się od gorączkowego nasłuchiwania. A nuż uda się coś podchwycić. Ale siwy dym, nikt nic nie wie! Ostatnia, przez tydzień zbierana ze szczątków informacji, wersja brzmi: pod koniec miesiąca wyleci nie osiem, a piętnaście osób. Każdy prywatnie przymierza się do sytuacji, gdy dziesięć minut przed końcem dniówki zostanie wezwany przed oblicze nowej Dyrekcji, która to z właściwym sobie, powalająco uroczym uśmiechem wręczy mu wypowiedzenie. Co go ostatecznie powali. Słowem – ogólna histeria.
– Ty to nie musisz się martwić, znajdziesz pracę, bo masz wyższe wykształcenie – westchnęła Beata, wypuszczając z ust obłoczek pary.
– Co z tego, że mam? Musiałabym być dwudziestopięcioletnią absolwentką z pięcioletnim doświadczeniem, nogami powyżej pasa i rodziną sprytnie rozmieszczoną we właściwych partiach politycznych. A mam o dwadzieścia lat za dużo, dziecko i bezpartyjne zwierzęta domowe. Nogi – owszem, ale pas mi się gdzieś zapodział... Poza tym białego personelu pewnie nie ruszy, natomiast administrację wymieni. Każdy woli otaczać się wybranymi przez siebie osobami.
– A jakby ten konkurs na dyrektora wygrał lekarz?
– To nie miałby takich ślicznych nóg – skwitowałam.
Autobus wreszcie się przyczołgał. Teraz należało uzbroić się w cierpliwość, ponieważ jadąc do miejscowości odległej o rzut beretem, musi objechać pół powiatu. Z prędkością czterdzieści na godzinę. I mijając przystanki, na których nikt nie wsiada i nie wysiada. Krótszą trasą żaden autobus nie jeździ. Pewnie dlatego, że miałby więcej pasażerów, bo po drodze jest kilka zakładów, w których jeszcze ludzie pracują.
Gwałtowny start pojazdu podciął mi nogi, w efekcie runęłam na siedzenie, omal nie wyrywając kasownika. Na szczęście grube, długie futro zamortyzowało upadek.
Z tyłu dwóch mężczyzn w średnim wieku, czyli na nasze czasy staruchów, wstrzeliło się w temat, który i nam zaprzątał myśli.
– Robisz gdzieś, Stachu?
– A, szkoda gadać. Od przypadku do przypadku. U nas to już nie ma szans na normalną robotę.
– No. Trza by wyjechać za granicę. Mam na oku Austrię. Czekam na wiadomości od pośrednika. Łapówkę dałem, a sukinsyn jeden się nie odzywa.
– Ale język trzeba znać, chłopie, bez języka to, kurde, nie da rady. Ja się staram do Norwegii. W maju chyba pojadę, bo w zimie to się nie ma co wybierać. O ile wiosna w ogóle przyjdzie. Ty, patrz, jak sypie, zamieć się robi. Zaczyna się kwiecień, kuźwa, a zapierdala jak w styczniu.
– Jak tak dalej pójdzie, to autobusy staną. Patrz, jak go nosi. Opony ma łyse jak mój łeb. Jeszcze do rowu wyrypiemy.
Autobus jakoś dotarł, chociaż się spóźnił. Zaczął już bić dzwon kościelny na siódmą, a przed nami jeszcze kilkusetmetrowy kłus zarośniętą alejką. Krzaki łapią za kieszenie, a co bardziej agresywne próbują spenetrować mózg przez oczodoły. To nasz odpowiednik przysłowiowego wiatru w oczy. Wiatr zresztą też wieje i ciska w twarz śniegiem. Zlodowaciały garb na środku ścieżki sprawia, że nogi rozłażą się na boki i nasz marsz przypomina poloneza w wykonaniu kaczek. Kierownictwo tędy się nie przedziera. Podjeżdża samochodami. I niech żałuje, my za to mamy bliski kontakt z naturą.
Wyminął nas kolega dysponujący dłuższym oddechem i lepszą formą. Wiadomo, rencista.
W korytarzu, pod drzwiami kadr dopadamy listy obecności. Leży w kilku skoroszytach na krześle, co zmusza do podpisywania się w powietrzu albo we właściwej pozycji – na klęczkach.
Dyrekcji jeszcze nie ma; dojeżdża z daleka, musiałaby zrywać się o czwartej rano, żeby z przekrwionymi oczami i byle jakim makijażem zaczynać dzień pracy o siódmej. Dzięki temu mamy chwilę na przelotne powitania, obrzucanie się podejrzliwymi spojrzeniami i pospieszną wymianę informacji z sekretarką. Nic nie wie.
W sytuacji zagrożenia wylazły wszystkie chore cechy tego małego środowiska. Teraz już nie da się spędzać połowy czasu na obgadywaniu wszystkich i snuciu intryg, hierarchia służbowa wróciła na właściwe miejsce i szok jest trudny do opanowania. W zamian bujnie rozrasta się podejrzliwość, a od kombinowania, w którą stronę świata odwrócić się frontem, żeby zająć najbezpieczniejszą pozycję, ze swędem przepalają się zwoje. Wyjątkowa obrzydliwość. W takich warunkach jeszcze nie pracowałam.
Nowy gatunek pracownika wpatruje się nawzajem w swoje wybałuszone gały i spuszcza wielkie uszy. Zgodnie mamrocze, że na samą myśl o przyjściu do pracy chce mu się rzygać. Średnia wieku w tej instytucji odbiega od dwudziestki o mniej więcej dwadzieścia lat i to w kierunku dojrzałości, więc mowy nie ma o figlarnym nastroju. Ci, którzy mają zarabiającą rodzinę, jakoś się jeszcze trzymają. Jedyni żywiciele zamierzają spenetrować kanały, jako że mostów w okolicy tyle, co kot napłakał. Cóż, czasy są ciężkie, więc ta histeria jest poniekąd usprawiedliwiona.
Wierzyć się nie chce, że ludzkość na drodze swojego rozwoju zrobiła taką woltę i w rezultacie ugryzła się we własny tyłek. Po całych wiekach walki o ludzką wolność i godność udało nam się ukształtować nową formę niewolnictwa. Ten nowy niewolnik pracuje za symboliczne wynagrodzenie, czasami nawet wystarczające do zaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych. Wyższych potrzeb nie ma, bo mu walka o byt skutecznie zdusiła świadomość. Dziób trzyma przy tym na kłódkę, gdyż na pamięć zna najważniejsze hasło naszych czasów: „Na twoje miejsce czeka dziesięciu innych”. Nie ma praw, tylko obowiązki. To znaczy, ma prawo do obowiązków.
Reszta to underclass, z wyjątkiem kilku procent nowej rasy panów, którzy wzbili się tak wysoko, że nawet prawo ich dosięgnąć nie może. Ale dobre to paniska, bo regularnie, dla uciechy zabiedzonego pospólstwa, dają spektakle rozrywkowe, którymi przez długie tygodnie radośnie żywią się media. Nie ma to jak porządna afera raz na tydzień; oczyszcza krew i daje ujście emocjom. Bo czegóż więcej potrzebuje szary człowiek oprócz chleba i igrzysk? A z czasem może wystarczą same igrzyska.
Zaparzywszy pół litra kawy, zabrałam się do pracy. Niekiedy udaje mi się nie martwić sprawami, na które nie mam wpływu. Poza tym tego dnia akurat denerwowałam się czym innym. Po południu czekała mnie finalizacja adopcji. Miało przyjechać moje nowe dziecko o imieniu Garet.
Minął miesiąc od śmierci Foksa, kiedy to spuchnięta od płaczu i ciężka od zbierających się w piersi łez, obolała i zlodowaciała do szpiku kości, z szarą zasłoną rozdzielającą noc w duszy i zewnętrzny świat, uświadomiłam sobie, że pogrążam się w klasycznej depresji klinicznej.
Po męce duchowej, rozterkach i osłabieniu wzorku o jedną dioptrię od gapienia się w monitor znalazłam w internecie ogłoszenie o szczeniaku do przygarnięcia. Osiem tygodni, sześć i pół kilo, tricolor, to znaczy w większości czarny, pierś biała, skarpety przechodzące od białego przez jasnoszary do beżu. Kilka białych włosów na końcu ogonka. Loki i fale. Obiecujące spojrzenie, w którym przez niemowlęcą tępotę przebijała pogodna bystrość.
Maleństwo chwilowo mieszkało w Krakowie, podobnie jak moja córka studiująca na drugim roku psychologii. Po wykonaniu serii gorączkowych telefonów umówiłam Kaję na wizytę, uzgadniając, że jeśli poczuje to „coś”, to drgnienie w sercu, niech bierze. Trudno. Zdałam się na Funiaczka, niech czuwa, żeby malec okazał się właściwym psem dla nas, a my właściwą rodziną dla niego.
Kaja oddzwoniła trafiona nie drgnieniem, ale potężnym wstrząsem serca. Gdy tylko Garet wykoleił się u jej stóp i z wyrazem pogodnego zidiocenia na pysku zaczął przeżuwać sznurówki, wpadła po uszy.
Szczeniak, o dumnym imieniu Jett Garet III jr., jest podopiecznym organizacji Amicus, która działa dokładnie tak, jak organizacja na rzecz zwierząt bezdomnych działać powinna. Nie ma żadnego brania w ciemno. Garet, owszem, miał przyjechać, ale z opiekunkami, które sprawdzą, czy zapewnimy mu odpowiednie warunki. Dom, ogród, żadnego kojca, żadnego łańcucha. Byłam zachwycona. Niech sprawdzają, tak powinno być. Według mnie każdy przed przyjęciem pod swój dach zwierzaka powinien przejść wnikliwe badania psychologiczne.
– Jasne, że powinnaś wziąć psa, przejdzie ci depresja – orzekła Wiktoria, która po śmierci Ala wytrzymała dwa tygodnie, zanim pojechałyśmy do schroniska po Olka.
W sklepie dla zwierząt spotkałam Magdę. Okazało się, że i Bla-ckie nie żyje, też odszedł w wieku czternastu lat. Magda mówi, że wytrzymała miesiąc i od kilku dni mają młodego owczarka niemieckiego przywiezionego ze schroniska w Sosnowcu.
Walka z Ireną, czyli matką, była ciężka i zakończyła się z mojej strony groźbą wyprowadzki; matka natychmiast więc wysnuła wniosek, że byle kundel jest od niej ważniejszy.
– I od kotów – dodała przytomnie, żeby ugruntować we mnie poczucie winy.
Doprowadziła mnie tym do ostateczności. Pod koniec już najmniej chodziło o psa, wylazły na świat wszelkie upiory przeszłości i zmory teraźniejszości.
Po południu, ledwie żywa ze zdenerwowania, usiłowałam choć w nikłym stopniu opanować sytuację. Zadzwoniłam do jedynej sąsiadki, z którą Irena czasem się spotyka, i poprosiłam, żeby o czwartej zaprosiła ją na kawę. Tymczasem po trzeciej Irena wybrała się do miasta.
– Jak znam moje szczęście, wróci dokładnie w momencie, kiedy oni przyjadą – powiedziałam ponuro.
– Zderzą się w drzwiach – zgodziła się Kaja, bardziej podekscytowana niż zdenerwowana.
– No i będzie poruta – uzupełniłam.
Irena wróciła parę minut po czwartej. Natychmiast powiadomiłyśmy ją, że jest pilnie proszona na kawę. Nawet specjalnie nie wydziwiała, tylko napiła się wody i ruszyła z powrotem. Samochód podjechał w chwli, gdy wyszła przed dom. Zawyłam głucho. Podbiegłam do auta i pokazałam, gdzie jest parking. Manewry zawracania zajęły akurat tyle czasu, że Irena zdołała się nieco oddalić, co dawało nadzieję na odwleczenie awantury.
Byłam tak roztrzęsiona, że nawet nie zrobił na mnie wrażenia widok pszczoły spacerującej wzdłuż mojej tętnicy szyjnej, a taki właśnie rozkoszny obraz ujrzałam odbity w szybie samochodu. Widocznie jeszcze mi niepisane, bo bez przeszkód spędziłam owada i wprowadziłam gości do środka.
Obydwie opiekunki okazały się urocze. Garet przyjechał w towarzystwie nieco starszego kumpla, Fredka, który następnego dnia miał odjechać do Wieliczki. Nasz piesek był dokładnie taki, jak na zdjęciu – rozczulający, puszysty szczeniaczek na masywnych łapach. Kaja twierdzi, że przypomina jej gruby, krótki konar. Bez zbytnich grymasów zaakceptował zarówno nas, jak i dom. Pijąc kawę, obserwowałyśmy, jak grasuje po pokoju. Wyglądał tak niewinnie! Kto mógłby przypuszczać, że spryciarz układał właśnie plan przyszłych zniszczeń.
Podpisałyśmy umowę, odebrałyśmy wyprawkę, zapamiętałyśmy instrukcje – za dwa tygodnie następne odrobaczanie, za kolejne dwa doszczepianie. Z lekkim przygnębieniem wysłuchałam relacji dotyczącej karmienia – je niechętnie, mięso z kurczaka, chrupki dla niemowląt, pije wodę, mleka nie dostawał z obawy przed biegunką.
Wieczorem zorientowałyśmy się, że jeśli wyprowadzi się go przed dom co godzinę, to grzecznie się wysika i pokój pozostanie suchy. Zasieki z regałów nie spełniają swojej roli, bo potrafi przeczołgać się nad książkami i maszeruje prosto do pokoju babci, gdzie nie wolno mu wchodzić. Mleko okazało się przebojem. Po wypiciu bierze miskę w zęby i rzuca którejś z nas pod nogi, przy czym dotyczy to wyłącznie miski po mleku, inne go nie interesują. W nocy chodziliśmy sikać razem – on przed dom, ja do łazienki. Cykl nam się zgrał.
W najgorszej sytuacji znalazły się koty. Wpadły w taką panikę, że wciąż zachowują się jak obłąkane i nie chcą wejść na dłużej do domu. Mój pokój, w którym z lubością się wylegiwały, nagle znalazł się całkowicie poza ich zasięgiem. Najgorzej znoszą to Koleś i Gacia. Kolesiowi oczy wylazły w piątek i już z tym wytrzeszczem został. Gacia, tknięta obłędem sytuacyjnym, wśliznęła się pod obudowę wanny w łazience na piętrze i wyła tam żałośnie i głucho. Po godzinie leżenia na brzuchu i przymilnego nawoływania nieszczęsnej kotki wpadłyśmy w rozpacz.
– Może ona się tam nie mieści – jęczała Kaja ze łzami w oczach, z braku latarki świecąc w mroczne czeluście lampką nocną.
– Zmieściła się w jedną stronę, zmieści i w drugą – orzekłam, ale odkręciłam kawałek plastikowej rury stanowiącej odpływ wanny. Potem w milczeniu udałam się po młotek i łom.
– Będziesz kuć kafelki?! – zaniepokoiła się Kaja.
– Chromolę kafelki, Gacia jest ważniejsza. No dobra, daję jej jeszcze godzinę. Może ochłonie i wyjdzie. – Odłożyłam narzędzia i zeszłam na dół, gdzie niczego nieświadom winowajca żuł w zamyśleniu program telewizyjny.
Gacia wyszła, choć trudno powiedzieć, że ochłonęła. Przemykała po domu jak smuga czekoladowego jedwabiu, na najmniejszy hałas gotowa przebić sufit.
Sobotę spędziłam głównie na wzmacnianiu zabezpieczeń. Wszystkie regały obiłam z tyłu tekturą do – jak mi się wydawało – rozsądnej wysokości. Pies ma na razie trzydzieści centymetrów wzrostu i jest ciężki, więc fruwał nie będzie.
Ponieważ pogoda była wyjątkowo ładna, spędziliśmy trochę czasu w ogrodzie, gdzie ja miałam się odprężyć, a pies wybiegać, co tylko połowicznie się udało. Pies pobiegał. Ja co prawda położyłam się na chwilę, ale z uniesioną czujnie głową. Wybałuszałam oczy we wszystkich kierunkach i co chwila wrzeszczałam: „Garet, fe!”, ponieważ mały upiór bezbłędnie trafiał w miejsca, gdzie Irena zdążyła już coś posadzić. Co gorsza, odkrył w sobie powołanie do kopania.
Garet zdradza cechy psa-towarzysza. Pozostawiony sam w pokoju podnosi taki lament, że plomby z zębów wypadają. Poza tym wykazuje niezwykłe zdolności alpinistyczne. Coraz sprawniej wdrapuje się na półki, niczym buldożer rozrzuca książki i z triumfalnym kwikiem przedostaje się na drugą stronę. Pierwsze kroki, naturalnie, kierując do pokoju babci. Widać powiedzenie, że zakazany owoc smakuje najlepiej, dotyczy nie tylko ludzi.
Pożyczyłam od Staszka czterysta złotych. I tak dawno już miałam zamiar kupić zabudowane regały. Co prawda dopiero w lipcu, po wzięciu pożyczki, ale co tam. Akurat była promocja. W niedzielę uprzejma sąsiadka przywiozła mi je pod dom. Poskręcałyśmy je z Kają nawet dość sprawnie, co chwila odbierając psu niebezpieczne przedmioty i usuwając go z zagrożonych rejonów. Wreszcie odetchnęłam z ulgą. Nie ma mowy, żeby przedostał się na drugą stronę. Musiałby mieć wiertarkę w gębie. Przecież to nie kornik.
Kaja wyjechała z podejrzaną radością.
Początkowo Garet fatalnie znosił czesanie. Wciskał się w kąt, z żałosnym wyrzutem patrząc na mnie i błyskając białymi półksiężycami pod granatowoszarymi, niemowlęcymi ślepiami. Stopniowo jednak oswoił się ze szczotką i nawet zaczął wystawiać brzuch, co uznałam za duże osiągnięcie. Niestety, chyba jest wegetarianinem. Mięso traktuje z najwyższą niechęcią, poza tym je wszystko, pod warunkiem że ja jem to samo.
Niedziela była równie wyczerpująca jak sobota. W nocy, kiedy już pogodził się z tym, że nie wolno mu zagryźć butelki z olejem, pojemnika z cilitem ani mojej jedwabnej apaszki tudzież kaszmirowego swetra, zwaliliśmy się bez ducha na łóżko.
W poniedziałek od rana odczuwałam ssący niepokój. Garet po raz pierwszy miał zostać sam w domu. Irena wyjechała. Przed wyjściem do pracy wypuściłam go na dwór, zaopatrzyłam w plastikową butelkę po wodzie, która wspaniale trzeszczy przy gryzieniu, napełniłam miski i zlustrowałam pokój: cztery maskotki, jagnięca skóra do ewentualnej drzemki, gdyby nie chciało mu się wleźć na łóżko, dwa stare pantofle Kai, piłka. To na jakiś czas go zajmie. Potem może się znudzi i pójdzie spać.
Kiedy wróciłam z pracy, dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Moja matka gdzieś wyemigrowała, co nie wróżyło najlepiej. W korytarzu psa nie było. Zajrzałam do pokoju i zamarłam. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby je opuściła, i to w dużym pośpiechu, wyjątkowo niechlujna i złośliwa ekipa remontowa. A przez gruzy, radośnie merdając ogonkiem, z szerokim uśmiechem na pysku, przedzierał się nasz piesek. Tyłem mu lekko zarzucało, głową walnął o potwornie ciężką, ceramiczną donicę, w której rano jeszcze rósł mój największy kwiatek, a która teraz odpoczywała, leżąc na boku na podłodze. Kwiatek w większości został zredukowany do poziomu chlorofilu, a to, co pozostało, tworzyło optymistyczny komponent zieleni w mozaice zaścielającej podłogę.
Uściskałam stęsknionego szczeniaczka, wysłałam do Kai enigmatyczny SMS o treści O, kurwa! i zabrałam się do napełniania kosza na śmieci. Wizja wymarzonego obiadu odpłynęła w bliżej nieokreśloną przyszłość.
Po godzinie ciężkiej pracy, ukoronowanej sprzątnięciem sporej kupy o bardzo dobrej konsystencji z wykładziny w pokoju Ireny, zdołałam przygotować coś w rodzaju posiłku. Garet z głęboką pogardą potraktował swoje mięso, wypił mleko, cisnął mi pustą miskę pod nogi i okazał żywe zainteresowanie makaronem z sosem pomidorowym oraz sałatą. A jednak wegetarianin.
W trakcie jedzenia przypomniałam sobie o telefonie do weterynarza, żeby zamówić niezbędne preparaty. Odwróciłam się tylko na chwilę, wystarczającą na wypowiedzenie: „Cześć” i „Oddzwonię do ciebie później, bo mam pacjenta”. Garet w tym czasie wdrapał się na fotel, mordę zanurzył w mojej misce z sałatą, a przednie łapy oparł na niskim, sosnowym stoliku, który powoli, ale nieubłaganie odjeżdżał, jako że jest zaopatrzony w kółka. Razem ze stolikiem odjeżdżała sałata oraz górna połowa psa, który robił się coraz dłuższy. Zdążyłam złapać ten pojazd w momencie, kiedy już cały Garet wypstryknął z fotela, jego tylne łapy majtały rozpaczliwie nad podłogą, a przednie desperacko wbijały się w stolik. Ma facet charakter. Do końca nie puścił.
Odsapnąwszy trochę, poukładałam ocalałe książki oraz notatki i zabrałam się do poszukiwania swojego prawego pantofla. Znikł. Najpewniej uległ dematerializacji. Odkopałam ze stosu śmieci stary klapek Kai. Fason nieco inny, ale rozmiar prawie dobry. Garet, najedzony, leżał na łóżku, postękując cicho i w pełnym skupienia zamyśleniu przeżuwając róg półki. Zapewne układał plan zajęć na kolejne godziny.
Psy sypiają więcej niż ludzie. Szczeniaki dłużej niż dorosłe psy. Garet stanowi chlubny wyjątek. Śpi w nocy około pięciu godzin, podobnie jak ja, natomiast w dzień wykazuje hiperaktywność, czasami tylko na kilka minut tracąc przytomność.
Po południu też nie miałam możliwości odetchnąć. Wykorzystując odwiedzającego mnie kolegę, drogą subtelnej manipulacji nakłoniłam go do wymiany zamka w drzwiach wejściowych. Miło by było, gdyby zamykały się nie tylko od środka.
Zanosiło się na marne kilkanaście minut pracy. Po trzech godzinach wciąż jeszcze podawałam Pawłowi śrubokręty i świeciłam w krzywe dziury lampką nocną. Zamek, jak wszystko w tym domu, został przed laty zamontowany przez nieznanego superfachowca, oby go robaki dotkliwie gryzły. Pracę utrudniał Garet plączący się w kablach i pod naszymi nogami, usiłujący zaklinować sobą drzwi i systematycznie kradnący wszystko, co tylko znalazło się na podłodze. Gdy nadeszła noc, byłam do nieprzytomności obolała i całkowicie odmóżdżona. Nie miałam siły nawet na nastroje depresyjne.SPRAWY URZĘDOWE
13.04.2006 czwartek
We wtorek z trudem pozbierałam się z łóżka o wpół do szóstej, dzielnie zwalczywszy pokusę, by wszystko olać i nadal spać. Garet też się zerwał, ale zeskoczył z łóżka znacznie zręczniej, po czym oboje, zataczając się lekko, wyszliśmy przed dom. Garet siusiu, ja stwierdzić, że zaczyna padać.
Mimo skrajnie niesprzyjających warunków staram się nie zaniedbywać porannej gimnastyki, która przy moich schorzeniach jest niezbędna, aby utrzymać minimalną choćby sprawność ruchową. Ostatnio gimnastyka polega jednak głównie na opędzaniu się od Gareta, który z ognistym zaangażowaniem stara się odgryźć mi nos, powiekę, wydrapać oko, a sfrustrowany brakiem rezultatów, wczepia się zębami we włosy, czyszcząc swoje igiełki tak dokładnie, że pochwaliłby go każdy stomatolog. Po co mu nici dentystyczne, wystarczy zahaczyć paszczę o najbliższego owłosionego członka rodziny. Po takiej gimnastyce, która wyrabia głównie refleks i struny głosowe, byłam mocno spóźniona. Błyskawicznie napełniwszy trzy psie miski, runęłam do drzwi. Garet, niestety, przede mną.
– Pospiesz się, na litość boską, dopiero sikałeś! Garet, do domu!
Mały upiór uśmiechnął się szeroko, zatupał w miejscu i kłusem ruszył między krzewy.
– A, siedź tam sobie! – rozzłościłam się.
Zostawiłam drzwi wejściowe otwarte, zamknęłam na klucz furtkę i pędem ruszyłam do odległego o kilometr przystanku. W połowie drogi moja wyobraźnia przebudziła się ostatecznie. Niezauważona dziura pod ogrodzeniem? Za duża szpara pod furtką? Odskakujący samoczynnie zamek? Skrzydła?!... Złapałam komórkę i zadzwoniłam do domu, wyciągając z łóżka matkę, której tydzień wcześniej przysięgałam, że w ogóle nie będzie musiała zajmować się psem.
Na przystanku zadzwoniłam ponownie, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nikt nie odbierał. Rozsądek podpowiadał, że Irena, złorzecząc pod nosem, postanowiła nie wstawać po raz drugi, ale wizja czarnego futra rozmazanego po ulicy była zbyt wyraźna.
– Załatw mi urlop na żądanie! – rzuciłam Beacie wsiadającej do autobusu i popędziłam z powrotem. Deszcz lał już solidnie, ale nie rozkładałam parasola, bo nie potrzebowałam spadochronu, raczej napędu turbo.
Czarne futro nie leżało rozmazane na ulicy, tylko machało ogonem w domu, a kiedy wypadłam, podniosło niewyobrażalny lament. Miałam szansę zdążyć na minibus i spóźnić się tylko kwadrans. Na szczęście po drodze zauważyła mnie jadąca samochodem córka pacjentki i dotarłam na miejsce prawie o czasie, wystarczająco wcześnie, aby odkręcić w kadrach sprawę urlopu i tłumaczyć, że ważne sprawy urzędowe ostatecznie okazały się nie tak ważne. W duchu przysięgłam krwawą zemstę włochatej sprawie urzędowej.
Zmęczenie i to, że część mojej świadomości oraz cała wyobraźnia wciąż czaiły się pod drzwiami domu, spowodowały, że udało mi się złapać dystans do histerycznej atmosfery w pracy. Jeśli nawet mnie zwolnią – trudno. Właściwie powinnam dostać urlop macierzyński...
W domu powitały mnie stos pogryzionych książek i kolekcja butów zgromadzonych w pokoju. Mały szatan przegryzł bambusowe maty i startując z łóżka, przeskakiwał na drugą stronę mniej więcej w połowie wysokości regału, wywołując panikę wśród kotów oraz furię walczącą o lepsze z rozpaczą i rezygnacją u mojej matki.
– Córka pacjentki opowiadała mi, że jej włoscy pracodawcy mieli dochodzących trenerów dla swoich psów. Kiedy robiły coś nie tak, podsuwali im pod nos watę nasączoną denaturatem. Zaraz zacznę go szkolić – pocieszyłam Irenę. – Dawaj denaturat! – zawołałam, słysząc, że kandydat do szkolenia, sapiąc jak parowóz, przełazi właśnie przez dziurę w macie i nurkuje w książki.
Błyskawicznie przeprowadzona akcja zaowocowała ociekającą denaturatem gazetą podetkniętą pod nos winowajcy. Garet zatrzymał się lekko zdumiony, kichnął, otrząsnął się, po czym jak buldożer staranował gazetę oraz książki, przeskoczył na drugą stronę i entuzjastycznie domagał się pochwał. Jasne było, że wąchanie denaturatu jako bodziec awersyjny nie działa.
Przywlokłam ze strychu arkusz sklejki i ustawiłam pomiędzy łóżkiem a regałem. Zanim się przez nią przegryzie, minie trochę czasu.
Z zadowoleniem zauważyłam, że po dwóch dniach nieobecności wrócił mój prawy pantofel, natomiast zniknęły piszczący jeżyk, dwa gryzaki, ręcznik i dwie plastikowe butelki po wodzie mineralnej.
Wieczór spędziliśmy ściśle ze sobą sczepieni, bo Garet odkrył, że najpewniejszą metodą utrzymania kontroli nad moimi bezsensownymi wędrówkami, jest wbicie zębów w połę grubego szlafroka. Wypluwał mnie tylko w chwilach, kiedy chciał coś skonsumować, na przykład rodzynki albo migdały, które stały się przebojem tego dnia.
W środę po pracy wyruszyłam w miasto, żeby się odprężyć. Kaja miała przyjechać na ferie, więc optymistycznie założyłam, że od rana dopieszcza psa. Gdyby nie głód, zmęczenie i paskudna pogoda, spacerowałabym do północy.
Pomijając parę nadgryzionych książek, zniszczenia nie były wielkie. Garet na razie przerabia ezoterykę, do naukowych jeszcze się nie zabrał i mam nadzieję, że do tego czasu coś wymyślę, bo ich ceny startują od stu złotych w górę. Wykombinował za to, że z fotela można sięgnąć do parapetu i zrobić remanent w kwiatkach. I nie jego wina, że sukulenty są kruche. Jeżyk się znalazł, za to zniknęła pięciolitrowa butelka po wodzie. Kaja przysięgała, że daleko nie chodził, najwyżej uwodził przez płot przechodzące ulicą baby. Dobrze by było odkryć jego schowek, zanim zawlecze tam coś naprawdę potrzebnego.MNIEJ WAŻNE ŚWIĘTA
18.04.06 wtorek
Garet uwielbia gości. Tyle dodatkowego ciała do gryzienia! Rąk do głaskania! Ach, czemuż to na mnie ludzie nie rzucają się z okrzykiem zachwytu, gotowi tulić, czochrać i całować? Hm, może to kwestia proporcji albo owłosienia.
Przed świętami Tomek i Beata wpadli obejrzeć Gareta z bliska. Błąd tkwił już w założeniu, powinni poprzestać na oględzinach przez płot. W drzwiach normalne „Cześć!” Beaty przeszło w entuzjastyczny pisk.
– Iiiii!!!! Jaki śliczny! – W tonacji, od której pękają szklanki.
Garet w pełni odwdzięczył się jej za zainteresowanie. Kaja wysunęła ostrożne przypuszczenie, że zaczęła płakać dopiero w samochodzie. W domu jakoś się trzymała. Tomek przytomnie siedział w fotelu z podwiniętymi nogami, starannie dbając, żeby nic mu nie wystawało. Marzył przy tym cichym głosem, że chciałby być przez żonę traktowany tak jak zwierzęta. Garet rozszalał się do tego stopnia, że miałam obawy, iż Beacie za chwilę trzeba będzie założyć opaskę uciskową na którąś sikającą krwią nogę. Złapałam więc gada w objęcia jak w kaftan bezpieczeństwa, żeby trochę ochłonął.
– Korzystaj, bo za rok ty mu będziesz siedziała na kolanach – prorokował ponuro Tomek.
– Przestań krakać. Wygląda przede wszystkim na to, że będę siadywać na podłodze przed jego fotelami i sypiać przy jego łóżku. Już teraz bezbłędnie wybiera to miejsce, na którym człowiek akurat chce usiąść i wskakuje tam pierwszy.
– A potem gryzie w dupę – uzupełniła Kaja.
Jeśli były święta, to ich nie zauważyłam. Połowie znajomych nie miałam nawet czasu wysłać życzeń. To znaczy SMS-ów. Przyznaję ze wstydem, że z łatwością przeszłam z kartek świątecznych na SMS-y. Można je wysłać w ostatniej chwili, nie trzeba biegać w poszukiwaniu znaczków, które w końcu znajduje się dopiero na poczcie, a potem w poszukiwaniu nielicznych skrzynek pocztowych. Poza tym kartki docierały do adresatów dopiero wtedy, gdy wzory na pisankach pokryła gruba warstwa kurzu, a bazie wypuściły zielone liście.
Wielkanoc od dzieciństwa kojarzy mi się z zimnem. Nie wiem dlaczego, bo przecież były lata, kiedy wiosna zaczynała się wcześnie i było ciepło. Może to kwestia więzi rodzinnych. Ich jakości, nie siły, bo z moją mamusią łączą mnie niezwykle silne więzi – takie jak język z bolącym zębem. Ciepłe więzi – ciepłe wspomnienia. Chłodne i trudne – mróz w duszy.
Oblewanie wodą albo cuchnącymi mieszankami tanich wód kolońskich zawsze budziło we mnie złość i poczucie zagrożenia. Tym bardziej że nasze społeczeństwo ma skłonność do przesady. Jeśli noworoczne fajerwerki – to kanonada przez całą dobę, a w konsekwencji wydłubywanie tkniętych zawałem zwierząt spod mebli. Jeśli śmigus, to napaść na bezbronną ofiarę z wanną lodowatej wody o uwodzicielskim zapachu nieznanego naturze kwiatu, możliwym do usunięcia dopiero po odkażaniu ogniem i siarką.
Wielkanoc kojarzy mi się także z przepaleniem na wylot potylicy po nieopatrznym wciągnięciu w nozdrza zapachu chrzanu. To jest przykład tego, że człowiek nie uczy się na błędach. Odkąd pamiętam, obwąchuję wszystko jak maniak, począwszy od książek, a skończywszy na hermetycznie zamkniętych produktach spożywczych. Moje wspomnienia zawierają przede wszystkim zapachy, potem barwy, a dopiero potem wszystko inne. Niuchanie świeżo startego chrzanu jest przedsięwzięciem samobójczym, ale powtarzam je co roku.
Irena przez lata kultywowała tradycję robienia pisanek. Oznaczało to spędzanie długich godzin nad pojemniczkiem z rozgrzanym woskiem, z jajkiem w jednej i ołówkiem z wbitą weń szpilką w drugiej ręce. Cała sztuka polega na szybkim i precyzyjnym maźnięciu jajka łebkiem szpilki – żeby kreska była odpowiedniej grubości i znajdowała się we właściwym miejscu powstającego wzoru. I to, niestety, przerasta moje możliwości. Dajcie mi pędzel, a wymaluję wszystko. Szpilka i precyzja zdecydowanie odpadają. Irenie szło świetnie, ale zajmowała się tym z tak głęboką niechęcią, że pisanki – mimo swej późniejszej urody – musiały nią przesiąknąć mocniej niż barwnikiem. Kaja przejęła pałeczkę, a raczej szpilkę, po niej. Ja wolę bawić się w robienie kurczaków i zajączków z cytryn albo z jajek i modeliny.
Boże Narodzenie daje więcej możliwości artystycznego wykazania się, no i oprawę muzyczną ma zdecydowanie radośniejszą. Skrzy się światłami i mieni bogactwem barw. Pachnie wspaniale igliwiem, mokrym śniegiem, chłodnym wiatrem, korzeniami, cytrusami i niespodzianką. Jeśli ktoś chodzi do kościoła, to jeszcze na wpół przetrawionym alkoholem, fermentującą w żołądku swojską kiełbasą i naftaliną. Dlatego zdecydowanie wolę Boże Narodzenie. Niekoniecznie z powodu naftaliny i kiełbasy, ale ze względu na całą resztę.
Trudno powiedzieć, co woli Garet. Bożego Narodzenia jeszcze nie przeżył, a Wielkanoc kojarzyła mu się wyłącznie z kompletnym stadem. Mając nas wszystkie w domu przez cały dzień, rozbestwił się do granic możliwości. Podejrzewam, że jego osobowość, nadbudowująca się na szatańskim temperamencie, doznała niejakiego uszczerbku. Najczęściej wrzeszczanymi frazami były:
– GARET, FE!!!
– Garet, nie wolno!!
Czym biedny pies ma się bawić, jeśli przegryzanie na wylot domowników jest fe, sikanie i wymiotowanie na łóżko fe, targanie książek i pantofli takoż, butów i poduszek nie można gromadzić w fajnym miejscu pod jaśminem, a kwiatków ściągać z parapetu.
Kaja przeżyła stan przedzawałowy, kiedy zobaczyła, jak mała…
.
.
.