- W empik go
Gaspar Ruiz - ebook
Gaspar Ruiz - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 213 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach niezakłóconego porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych.
Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu dla swych czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko imionom nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do historii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach.
Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo-atramentowej nieśmiertelności. Był to południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego życia, zaliczały go do oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich.
Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na śmierć i życie. Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim siwym dobytku.
Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio-Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter zostanie rozstrzelany.
Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną? Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za. pierwszą oznaką niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży, strzegącej jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na rozstrzelanie.
Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer, który stwier – dzł jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów darzyła eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodzeniu nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapliwie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano pomiędzy nich parę ochłapów mięsa.
Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu całonocnym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły.
Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojailistów? Dlaczego miałbym dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!”
Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim jak on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie niepodległościowców znalazł się… w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów, otoczyła w oka mgnieniu rancho jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród okrzyków: Viva la Libertad. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o wolności z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza-ojca w zamian za swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób stanowczy przez wymownego oficera.
Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu, spalił rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością istnienia.II
Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą.
Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał ochoty zginąć śmiercią zdrajcy.
Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta:
– Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł.
Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy mieli być rozstrzelani – „dla przykładu” – jak powiedział commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca:
– Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente . Poza tym trzej inni powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego?
– Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem – żywo zaoponował Gaspar Ruiz. – Z jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem.
Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł szybko, aby odnaleźć swego commandante.
W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu.
Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło przez mocno zakratowane okno, i rzekł:
– Wsadźcie tam tych łajdaków.
Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiutant wziął klucz.
Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się było udusić, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna błagając straż o kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą, gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieodpartej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie wszystkie inne twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który właśnie przechodził przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano.
– Dlaczego nie dacie więźniom wody?
Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma to, by za kilka godzin umrzeć.
Porucznik Santierra tupnął nogą.
– Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! – krzyknął. – Dajcie im natychmiast wody.
Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł muszkiet i stanął na baczność.