- W empik go
Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego - ebook
Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 255 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiastki zebrane w tej książeczce, nie potrzebują właściwie przedmowy, bo na nic by się im nie zdala pochwala, gdyby się nie chwaliły same swoją wesołą i zajmującą treścią, a bez objaśnień wstępnych także się obejdą, bo są jasne i zrozumiałe każdemu, kto tylko czytać umie. Jeżeli mimo to poprzedzamy je krótkim wstępem, to tylko dlatego, aby wspomnieć bodaj kilku słowy o czasach, o ludziach i o poczciwych zamiarach, które się z powstaniem tych opowiadań łączą.
Czterdzieści lat okrągłych mija właśnie, kiedy kilku młodych pisarzy, przejętych braterską miłością ludu, powzięło szlachetny zamiar pracowania nad jego oświatą w wschodniej części naszego kraju. A trzeba wiedzieć, że przed nimi mało kto, a może nawet nikt o tem nie myślał, aby postarać się o wydawanie pisemka, któreby zawitać mogło pod strzechę włościańską i przynieść z sobą trochę światła i trochę zabawy umysłowej spracowanym rolnikom, jakby gościniec z jakiegoś innego lepszego świata. W zachodniej części naszego kraju, a głównie w Krakowskiem już nad oświatą ludu dawniej pracować zaczęto, że tylko wspomnimy tu o zasłużonym autorze i wydawcy Walerym Wieloglowskim; w Królestwie Polskiem ruch na tym polu był już znaczny i wychodziło tam doskonałe pisemko pod tytułem Kmiotek, w Poznaniu krzątano się także dość gorliwie – ale we Lwowie dopiero w r. 1859 powiodło się stworzyć tanią, dobrą i regularnie wychodzącą gazetkę, którą, dziś mało już kto zna lub pamięta, ale która swego czasu dużo była czytana i dużo dobrego sprawiła.
Gazetką tą był Dzwonek, pisemko małe, skromne, tylko trzy razy na miesiąc wydawane, ale tak żwawo i dzielnie pisane, takie szczere, cieple i serdeczne, tak przejęte miłością ludu i tak umiejące trafić i przemówić do swoich czytelników, że odrazu zjednało sobie wielkie powodzenie i zdobyło tysiące abonentów, co w owych czasach i w naszym kraju znaczyło bardzo wiele, bo trzeba pamiętać o tem, że wtedy dla braku szkół wiejskich nie było jeszcze między ludem tylu umiejących czytać i chcących czytać, co Bogu chwała dzisiaj. Któż to był założycielem i duszą tego Dzwonka, który tak głośno i wdzięcznie zadzwonił na tę umysłową jutrznię, i budził śpiących i głosił, że już słoneczko wstaje, i że czas przetrzeć oczy, światła szukać i światłem się cieszyć? Oto żyli we Lwowie dwaj młodzi autorowie, zespoleni z sobą serdeczną przyjaźnią, obaj pełni talentu i pełni zapału: Bruno Bielawski i Walery Łoziński. Pierwszy z nich powziął zamiar założenia ludowego pisma, drugi przejął się całą duszą myślą przyjaciela i obaj zabrali się do dzieła z takiem zamiłowaniem i taką ochotą, na jaką się tylko młode serca zdobyć umieją. Znalazł się drukarz, który się podjął kosztów wydawania, i oto powstał Dzwonek, nowość dla Lwowa, nowość dla kraju, a juź największa nowość dla ludu. Inni młodzi przyjaciele obu wymienionych pisarzy, jak Ludwik Wolski, Juliusz Starkel, pośpieszyli z pomocą; sławny nasz poeta, autor Lirenki, Teofil Lenartowicz, aż z pod dalekiego włoskiego nieba, z Florencyi, nadsyłał śliczne wierszyki do nowego pisma, znaleźli się zacni księża, żyjący z ludem i świadomi jego życia i potrzeb, którzy udzielali rad lub artykułów – i oto rozległ się wśród strzech i łanów wiejskich ten Dzwonek głośno, dźwięcznie i wesoło, bo miał serce.
Niestety Bielawski i Łoziński zbyt krótko cieszyli się swojem dziełem. W dwa lata po założeniu Dzwonka obu i to prawie równocześnie porwała z tego świata śmierć nagła w młodzieńczym wieku i w pełnym rozkwicie umysłu, z ciężką stratą dla kraju i dla piśmiennictwa, bo Bielawski byłby był niewątpliwie położył wielkie zasługi na polu oświaty ludu, a Łoziński nietylko jako pisarz ludowy okazał świetny talent, ale zasłynąwszy mimo bardzo młodego wieku – umarł nie dobiegłszy nawet lat 24 – na polu literatury powieściami jak Szlachcic Chodaczkowy, Dwór zaklęty, Czarny Matwij, miał przed sobą przyszłość i sławę jednego z najznakomitszych pisarzy polskich. Pod powiastkami swojemi, ogłaszanemi w Dzwonku, podpisywał się przybranem nazwiskiem Walenty ze Smomicy. Książka jego przeznaczona dla ludu p… t. Ludzie z pod słomianej strzechy, która podaje wiadomości o życiu i czynach mężów urodzonych w stanie kmiecym, co się później okryli sławą w ojczyźnie, uwieńczona nagrodą konkursową, doczekała się już kilku wydań i ciągle jeszcze bardzo chętnie jest czytywaną.
Czterdzieści lat, to wielki kawał czasu – z tych co czytywali Dzwonek wielu już nie żyje a wielu go nie pamięta. Młodsi może i nie zasłyszeli o nim. Pierwsze trzy tomy tego pisemka, choć się rozbiegły w tysiącach egzemplarzy i musiały być na nowo przedrukowane w bardzo krótkim czasie, należą dziś do rzadkości i ledwie tylko w publicznych księgozbiorach spotkać się z nimi można.
Powiastki tedy, które w tej książeczce zebraliśmy, będą zupełną nowością nietylko dla młodszych ale i dla starszych. Dodaliśmy do nich ryciny, wykonane przez zdolnego malarza, które przyczynią się do upodobania czytelnika w wesołej treści opowiadań. Niechże idą w świat, niech posłużą ku wytchnieniu po pracy, ku przyjemnemu odpoczynkowi myśli po trudniejszem i poważniejszcm czytaniu, do którego w innych książeczkach Macierzy sporo macie zapasu.
Macierz Polska.KAŻDY STAN SOBIE DOBRY
przez
B. Bielawskiego.
Zły rozum u tego człeka,
Który na stan swój narzeka.
Od żuławieckich łąk szli stary Maciej ze synem pod wieczór szeroką miedzą ku wsi, co tam opodal z zielonych sadów widniała. Po kośbie oni wracali do dom pomęczeni setnie, że to trawsko na tych tam łąkach niepoczciwe i upał tego dnia był nieznośny, a zresztą, że praca była gwałtowna, bo stary Maciej się uparł we dwóch pokosić wszystką trawę na łące, co ją był dla siebie na ten rok od dworu wynajął. Właśnie z miedzy schodzili na drogę, gdy zadzwoniono na Anioł Pański z dzwonnicy. Gospodarz duchem obnażył siwą głowę, uczynił krzyż święty i jął się do modlitwy nabożnie. A z jego gło wy bieluchnej jak u gołąbka ociekał rzęsisty pot na czoło i na lica stare, a kosa co ją miał spartą na ramieniu, łyskała w zachodniem słońcu ogniście niby od złota szczerego, a oczy jego spokojnie i wesoło patrzyły przed siebie. Zaś wedle starego idący syn, chłop spory i silny niby dąbczak młody, czegoś Strasznie chmurny był na licu i w oczach niby gniewny. I ten do pacierza zdjął wprawdzie kapelusz i ustami poruszał, ale widocznie było, że mu ta modlitwa nie szła od serca.
– Amen! – zakończył stary na głos modlenie, przejechał raz i drugi rękawem po twarzy spotniałej i wesołem okiem obejrzy się na syna. Tej chwili właśnie syn zamiesił: ręką w powietrzu niby to żegnając się, poczem kapelusz z mocą wmiętosił na głowę, zsunął go na same czoło i pochmurny gdyby sum idąc, wodził okiem po kamieniach na drodze.
– Walku! – zagadnie gospodarz – czyś ty muchy łapał przed nosem?
– Właśnie muchy! – odburknie parobek. – Przecie widzieliście, że się żegnałem.
– To ty się żegnał chłopcze?… – podziwuje stary. – Patrzajcież! nigdybym tego nie rzekł!
– Cóż znowu! – bąknie Walek w gniewności – czy sobie ojciec żartują ze umie albo co? żegnałem, się powiadam raz.
– Gadajże sobie zdrów i sto razy – na to ojciec – ale mnie się nie widzi, aby to takie przed nosem machnięcie miało krzyż święty znaczyć. Nie, jako żywo chłopcze! ani ja twój ojciec, ani twoja matusia nie uczyli cię takiego krzyża. Ale cóż tobie synu, że tak okiem szyjesz po ziemi, jakby ci wstydno było na świat popatrzyć?…
– E tatusiu! – pryśnie syn z gniewu. – Co wam to wadzi, jak ja sobie tam patrzę.
– Au, synal mi się sroży jak byk do bodzenia! wara malcze! – krzyknął na ostre Maciej – bo ja cię wnet rozumu nauczę, jak masz powiadać do ojca.
– Ta bo mi dojadacie żartami, tatusiu! – rzeknie na pół z płaczem parobek – a tu człeku właśnie żarty na myśli, co taki niby koń spracowany i głodny jak pies. Oj! Boże mój Boże, co takie życie warte! pracuj i pracuj od świtu do nocy aże kości trzeszczą… a toć prawdziwa niewola ta nasza dola chłopska!
– Cha, cha, cha! – zaśmieje się stary całą gębą. To mu dzisiejsza kośba tak dogryzła!… Otóż macie! chłop nie uroku, jak się patrzy, młody, silny, zdrów jak rydz i na pracę się krzywi lada jaką. To ja stary grzyb, cobym za moje lata ze czterech takich kupił jak ty, ja twój ojciec; ani krzty nie mam żalu do pracy, jeno sobie oto jak widzisz wesół Boga chwalę i na spoczynek rześko idę w nadziei, że mi go Pan Jezus na noc dzisiejszą dozwolić raczy tem pewniej, im mocniej nań zapracowałem – a ty nicponiu, iż tak cię nazwę po imieniu, krzywisz się jak nie przymierzając niezdarny dzieciak, kiedy go komar ukąsi… żeć się zdarzyło dzień jeden odrobinę więcej kosą pomachać?…
– E tatusiu! – powie znowu Wałek – i znać było, że się już wstydził tego mazgajstwa – to tak niby nie koniecznie… za dziś na tę pracę się użalam… toby jeszcze po prawdzie powiedziawszy i fraszka była;… ale bo to dzień w dzień a haruj a haruj jak bydlę a nie człowiek i tak przez całe życie… to powiedźcie sami, że nie koniecznie pocieszno dla serca.
– A jakżeś ty myslał synu! – zawołał Maciej. – To widzę chciałbyś miodu bez zachodu i bez pracy kołaczy – he? O nic z tego! póki świat światem, jeszcze nikogo próżnowanie nie nasyciło. Uważ to sobie synu, co mówię, żeby nie było na wiatr to moje gadanie. Kto na życie nie pracuje, Tego bieda pomorduje – pamiętaj!…
– Takci tam zaraz pomorduje! – wtrąci się Walek. – Na, patrzcie oto, tatusiu, jako ich strasznie morduje… o! o!…
I wskazał ręką przez bramę na dworski dziedziniec, wedle którego właśnie im wypadała droga do domu. Na ganku przed białym dworem siedzieli pan z panią. Pan sobie fajkę kurzył na długim cybuchu, a pani jakąś tam lekką robótkę trzymała w ręku. Zaś na dziedzińcu dokoła zielonego trawnika przejeżdżał się panicz na żwawym koniku i przed okiem rodziców cudości na nim dokazywał, że aże każdą razą pani krzyknie z przestrachu taka bojąca o syna, a pan jeno głową kiwa z upodobaniem, że takiego ma chwata.
– No i cóż powiecie tatusiu! – prawi dalej Wałek – albo to znać na nich pracę, tak oto jak po nas ?…
Stary Maciej nic na to nie rzekł. Widać, że nie słyszał, tak się cały zapatrzył na panicza dokazującego po dziedzińcu na koniu. Poczciwy starowina! ukryty z poza płotu patrzy, a patrzy, aże mu łzy postąpiły do oczu z radości, że taki panicz do konia chwat. O! bo Maciej, to były wojak, a że sługiwał konno, więc sam w tem był praktyk nie lada i strasznie za koniem przepada!… A tu mu młode lata na widok panicza w pamięci się odezwały… młode lata z dawnej wojenki… hej! mój Boże! takie piękne lata!
aż stary jak małe dziecko zaszlochał taki mu żal po nich ścisnął za serce.
Tymczasem Walek, że ciągiem miał sobą nabitą głowę, nie zważał jakoś na ten dziwny płacz ojcowski, a iż mu ojciec nic nie rzekł na jego mowę, którą miał sobie za coś bardzo mądrego, więc znowu starego zaczepi i tak niby pokpiwając rzecze:
– Powiedcież raz tatusiu – to i oni pracują – he?…
Na te słowa Maciej jakby go źmija użarła, tak skoczy i jak nie popatrzy na syna od gniewu a nie krzyknie: – Milcz Ważnie! – to Wałkowi aże ciarki przeszły od głowy do pięty i omal co na oba kolana nie bęcnął ze strachu przed nasrożonym ojcem. A stary Maciej raz jeszcze zwrócił się twarzą ku dworskiemu dziedzińcu, uczynił krzyż święty w powietrzu niby na błogosławieństwo i mówiąc sam do siebie: Daj mu Boże zdrowie! – puścił się dalej drogą ku domkowi.
W drodze dopiero zagada do syna lepszym głosem:
– Walek! durnyś ty, oj strasznie durny!
– Durny albo nie durny! – odetnie się parobek śmielej, miarkując, że już starego gniew ominął. Może to nie prawda, że panowie nie znają co praca, jeno sobie baraszki stroją – a taki nijakiej biedy nie mają, owszem rozkosz.
– Aleś durny chłopcze! mocniej powtórzy Maciej – jak but dziurawy, aże mi wstydno, że takiego osła mam w domu, co go nazywają moim synem.
– Niech ta! – bąknie do żywego urażony parobek – wyście ojciec, to i wymyślać wam wolno na mnie co się spodoba.
– Wymyślać?… nie synu! nie ja wymyślam na ciebie, ale ty na niewinnych ludzi wymyślasz. Wiemci ja, że to nie ze złego serca było, co rzekłeś, jeno tak potrochu z niedobrego humoru iżeś się dzisiaj nieco w pracy przeciągnął a reszta na to mówiąc z głupoty. Ale i to już niedobrze, bo człek w każdym razie powinien być jednaki i nikomu krzywdy nie czynić. Krzywda każda to grzech wołający o pomstę do nieba, od czego broń ciebie Boże! Powiadasz, że we dworze nie pracują a po ucha mają rozkoszy?… Durny chłopcze! toż to u ciebie jedna tylko praca na świecie… ta co z kosą, siekierą, z pługiem i z cepem ma do czynienia? To i nasz Dobrodziej u ciebie nie pracuje, dlatego że sam nie młóci w stodole, nie orze na polu i drwa sobie do kuchni nie narąbie?… Widzisz jakiś ty głupi, co tak właśnie jak ślepiec o kolorach sądzisz! Owo i na dwór wskazujesz, jakoby tam nijakiej pracy nie było a rozkoszy wiele, dlatego, żeś widział państwo siedzące na ganku i panicza figlującego na koniu… i już ci stąd zazdrość. Oj! nie zazdrościłbyś ty panu, gdybyś choć z jeden dzień posiedział w jego skórze i potrzebował popracować głową rozumnie, aby ład w tak wielkiem gospodarstwie utrzymać, na wszystkie strony się opłacić, każdemu dogodzić i tyle smutnych nieszczęść przenieść na sobie. Oj! nie zazdrościłbyś ty i paniczowi, że sobie czasem na koniku pohasa, gdyby ci przyszło tak jak jemu dzień po dniu kilka godzin z tym panem dyrektorem, co to go wszystkie nasze dzieci we wsi znają, że taki chudy i wysoki, prześlęczyć nad książkami w różnej nauce, aż się małemu główka popoci, bardziej niż tobie, któryś cały dzień kosił trawę na łące. Dlatego nie pokrzywdzaj ich chłopcze! twojem nierozumnem gadaniem, nie zawidź drugiemu stanu, w którym go Pan Bóg chciał mieć, ukochaj pracę twoją rolną do której ci Pan Jezus użyczył siły, zdrowia i prostego rozumu, a nie będzie ci ona przyciężką, jak nie jest mnie staremu i twojej matuli i naszym sąsiadom dokoła, co żyją z pracą w zgodzie i szczęśliwości.
Tak mówił stary Maciej do syna. Tymczasem słonko już dawno zapadło za góry i zrobiła się noc na piękne. A oni obaj idą drogą milczący i dumkę sobie dumają: ta syn pewno nad tem przemyślą co mu tatuś prawili przed chwilą, a znowu Maciej pewno w duchu się modli, iżby to jego mówienie synowi do serca trafiło. I tak zadumani oba, omal co nie pominęli własnej chaty, gdyby nie wierny Bryś, który czując swoich w bliskości zagłosił radośnie. Wtedy się dopiero ocknęli i skierowali ku chacie. Z proga zawoła na nich gospoś niespokojna:
– A chodźcież raz, mitręźniki, chodźcież! o dla Boga! dyć już strachałam się w duchu, czy was jaka zła dola nie spotkała po drodze… Co wy sobie myślicie, włóczący się tak do późna w nocy?
– A no, myślimy sobie, moja stara – odetnie się Maciej – żeśmy dziś zapracowali na dobrą wieczerzę a nie na próżne gadanie… nieprawda synu?
– Oj jeść, matulu, gwałtu jeść, bom głodny jak nie wiem co – zawoła parobek stawiając kosę wedle ojcowskiej na miejscu i rzucił się na ławę umęczony, aże pod nim zatrzeszczało.
– Jezus, Marya, chłopak! – krzyknie kobieta – połamiesz mi ławkę.
– Nic to, matusiu! to tak jeno z pracy ociężałem po trochu. Jeść, jeść! bo mi aże mdło od głodu.
– Samiście se winni – powiada matka, podając pilno na stół kopiastą misę ziemniaków i drugą z kwaśnem mlekiem. Na, na, pożywajcie zdrowi!
– A ty matko? – zapyta Maciej.
– O! właśnie czekałabym na was do tak późna – prawi gospoś i przysiedzie się do starego i miłem okiem nań pojrzy, i zapaską mu czoło mokre obetrze ta rzeknie: – Ej stary! taki ty się z tą twoją nagłością w pracy, wcześnej – czego Boże chroń – śmierci dorobisz, zobaczysz!
– Poczkaj, matko! – powie wesoło gospodarz – jeno sobie podjem, to pogadamy o tem.
– A tak, tobie żarty na myśli, ale nie mnie. Cóż kiedy ja swoję, a on swoje! powiadam: szanuj swoje kości stary i nie próbój się z młodym na siłę! a on po swojemu: chociaż stary ale jary! i dalej fiukać sobie pod nosem, ta i po dawnemu: halo do pracy.
– Przyganiał ci kocioł garczkowi – zaśpiewał Maciej – matko! a jak tam dalej?…