Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 255 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Po­wiast­ki ze­bra­ne w tej ksią­żecz­ce, nie po­trze­bu­ją wła­ści­wie przed­mo­wy, bo na nic by się im nie zda­la po­chwa­la, gdy­by się nie chwa­li­ły same swo­ją we­so­łą i zaj­mu­ją­cą tre­ścią, a bez ob­ja­śnień wstęp­nych tak­że się obej­dą, bo są ja­sne i zro­zu­mia­łe każ­de­mu, kto tyl­ko czy­tać umie. Je­że­li mimo to po­prze­dza­my je krót­kim wstę­pem, to tyl­ko dla­te­go, aby wspo­mnieć bo­daj kil­ku sło­wy o cza­sach, o lu­dziach i o po­czci­wych za­mia­rach, któ­re się z po­wsta­niem tych opo­wia­dań łą­czą.

Czter­dzie­ści lat okrą­głych mija wła­śnie, kie­dy kil­ku mło­dych pi­sa­rzy, prze­ję­tych bra­ter­ską mi­ło­ścią ludu, po­wzię­ło szla­chet­ny za­miar pra­co­wa­nia nad jego oświa­tą w wschod­niej czę­ści na­sze­go kra­ju. A trze­ba wie­dzieć, że przed nimi mało kto, a może na­wet nikt o tem nie my­ślał, aby po­sta­rać się o wy­da­wa­nie pi­sem­ka, któ­re­by za­wi­tać mo­gło pod strze­chę wło­ściań­ską i przy­nieść z sobą tro­chę świa­tła i tro­chę za­ba­wy umy­sło­wej spra­co­wa­nym rol­ni­kom, jak­by go­ści­niec z ja­kie­goś in­ne­go lep­sze­go świa­ta. W za­chod­niej czę­ści na­sze­go kra­ju, a głów­nie w Kra­kow­skiem już nad oświa­tą ludu daw­niej pra­co­wać za­czę­to, że tyl­ko wspo­mni­my tu o za­słu­żo­nym au­to­rze i wy­daw­cy Wa­le­rym Wie­lo­glow­skim; w Kró­le­stwie Pol­skiem ruch na tym polu był już znacz­ny i wy­cho­dzi­ło tam do­sko­na­łe pi­sem­ko pod ty­tu­łem Kmio­tek, w Po­zna­niu krzą­ta­no się tak­że dość gor­li­wie – ale we Lwo­wie do­pie­ro w r. 1859 po­wio­dło się stwo­rzyć ta­nią, do­brą i re­gu­lar­nie wy­cho­dzą­cą ga­zet­kę, któ­rą, dziś mało już kto zna lub pa­mię­ta, ale któ­ra swe­go cza­su dużo była czy­ta­na i dużo do­bre­go spra­wi­ła.

Ga­zet­ką tą był Dzwo­nek, pi­sem­ko małe, skrom­ne, tyl­ko trzy razy na mie­siąc wy­da­wa­ne, ale tak żwa­wo i dziel­nie pi­sa­ne, ta­kie szcze­re, cie­ple i ser­decz­ne, tak prze­ję­te mi­ło­ścią ludu i tak umie­ją­ce tra­fić i prze­mó­wić do swo­ich czy­tel­ni­ków, że od­ra­zu zjed­na­ło so­bie wiel­kie po­wo­dze­nie i zdo­by­ło ty­sią­ce abo­nen­tów, co w owych cza­sach i w na­szym kra­ju zna­czy­ło bar­dzo wie­le, bo trze­ba pa­mię­tać o tem, że wte­dy dla bra­ku szkół wiej­skich nie było jesz­cze mię­dzy lu­dem tylu umie­ją­cych czy­tać i chcą­cych czy­tać, co Bogu chwa­ła dzi­siaj. Któż to był za­ło­ży­cie­lem i du­szą tego Dzwon­ka, któ­ry tak gło­śno i wdzięcz­nie za­dzwo­nił na tę umy­sło­wą jutrz­nię, i bu­dził śpią­cych i gło­sił, że już sło­necz­ko wsta­je, i że czas prze­trzeć oczy, świa­tła szu­kać i świa­tłem się cie­szyć? Oto żyli we Lwo­wie dwaj mło­dzi au­to­ro­wie, ze­spo­le­ni z sobą ser­decz­ną przy­jaź­nią, obaj peł­ni ta­len­tu i peł­ni za­pa­łu: Bru­no Bie­law­ski i Wa­le­ry Ło­ziń­ski. Pierw­szy z nich po­wziął za­miar za­ło­że­nia lu­do­we­go pi­sma, dru­gi prze­jął się całą du­szą my­ślą przy­ja­cie­la i obaj za­bra­li się do dzie­ła z ta­kiem za­mi­ło­wa­niem i taką ocho­tą, na jaką się tyl­ko mło­de ser­ca zdo­być umie­ją. Zna­lazł się dru­karz, któ­ry się pod­jął kosz­tów wy­da­wa­nia, i oto po­wstał Dzwo­nek, no­wość dla Lwo­wa, no­wość dla kra­ju, a juź naj­więk­sza no­wość dla ludu. Inni mło­dzi przy­ja­cie­le obu wy­mie­nio­nych pi­sa­rzy, jak Lu­dwik Wol­ski, Ju­liusz Star­kel, po­śpie­szy­li z po­mo­cą; sław­ny nasz po­eta, au­tor Li­ren­ki, Teo­fil Le­nar­to­wicz, aż z pod da­le­kie­go wło­skie­go nie­ba, z Flo­ren­cyi, nad­sy­łał ślicz­ne wier­szy­ki do no­we­go pi­sma, zna­leź­li się za­cni księ­ża, ży­ją­cy z lu­dem i świa­do­mi jego ży­cia i po­trzeb, któ­rzy udzie­la­li rad lub ar­ty­ku­łów – i oto roz­legł się wśród strzech i ła­nów wiej­skich ten Dzwo­nek gło­śno, dźwięcz­nie i we­so­ło, bo miał ser­ce.

Nie­ste­ty Bie­law­ski i Ło­ziń­ski zbyt krót­ko cie­szy­li się swo­jem dzie­łem. W dwa lata po za­ło­że­niu Dzwon­ka obu i to pra­wie rów­no­cze­śnie po­rwa­ła z tego świa­ta śmierć na­gła w mło­dzień­czym wie­ku i w peł­nym roz­kwi­cie umy­słu, z cięż­ką stra­tą dla kra­ju i dla pi­śmien­nic­twa, bo Bie­law­ski był­by był nie­wąt­pli­wie po­ło­żył wiel­kie za­słu­gi na polu oświa­ty ludu, a Ło­ziń­ski nie­tyl­ko jako pi­sarz lu­do­wy oka­zał świet­ny ta­lent, ale za­sły­nąw­szy mimo bar­dzo mło­de­go wie­ku – umarł nie do­bie­gł­szy na­wet lat 24 – na polu li­te­ra­tu­ry po­wie­ścia­mi jak Szlach­cic Cho­dacz­ko­wy, Dwór za­klę­ty, Czar­ny Ma­twij, miał przed sobą przy­szłość i sła­wę jed­ne­go z naj­zna­ko­mit­szych pi­sa­rzy pol­skich. Pod po­wiast­ka­mi swo­je­mi, ogła­sza­ne­mi w Dzwon­ku, pod­pi­sy­wał się przy­bra­nem na­zwi­skiem Wa­len­ty ze Smo­mi­cy. Książ­ka jego prze­zna­czo­na dla ludu p… t. Lu­dzie z pod sło­mia­nej strze­chy, któ­ra po­da­je wia­do­mo­ści o ży­ciu i czy­nach mę­żów uro­dzo­nych w sta­nie kmie­cym, co się póź­niej okry­li sła­wą w oj­czyź­nie, uwień­czo­na na­gro­dą kon­kur­so­wą, do­cze­ka­ła się już kil­ku wy­dań i cią­gle jesz­cze bar­dzo chęt­nie jest czy­ty­wa­ną.

Czter­dzie­ści lat, to wiel­ki ka­wał cza­su – z tych co czy­ty­wa­li Dzwo­nek wie­lu już nie żyje a wie­lu go nie pa­mię­ta. Młod­si może i nie za­sły­sze­li o nim. Pierw­sze trzy tomy tego pi­sem­ka, choć się roz­bie­gły w ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy i mu­sia­ły być na nowo prze­dru­ko­wa­ne w bar­dzo krót­kim cza­sie, na­le­żą dziś do rzad­ko­ści i le­d­wie tyl­ko w pu­blicz­nych księ­go­zbio­rach spo­tkać się z nimi moż­na.

Po­wiast­ki tedy, któ­re w tej ksią­żecz­ce ze­bra­li­śmy, będą zu­peł­ną no­wo­ścią nie­tyl­ko dla młod­szych ale i dla star­szych. Do­da­li­śmy do nich ry­ci­ny, wy­ko­na­ne przez zdol­ne­go ma­la­rza, któ­re przy­czy­nią się do upodo­ba­nia czy­tel­ni­ka w we­so­łej tre­ści opo­wia­dań. Nie­chże idą w świat, niech po­słu­żą ku wy­tchnie­niu po pra­cy, ku przy­jem­ne­mu od­po­czyn­ko­wi my­śli po trud­niej­szem i po­waż­niejszcm czy­ta­niu, do któ­re­go w in­nych ksią­żecz­kach Ma­cie­rzy spo­ro ma­cie za­pa­su.

Ma­cierz Pol­ska.KAŻ­DY STAN SO­BIE DO­BRY

przez

B. Bie­law­skie­go.

Zły ro­zum u tego człe­ka,

Któ­ry na stan swój na­rze­ka.

Od żu­ła­wiec­kich łąk szli sta­ry Ma­ciej ze sy­nem pod wie­czór sze­ro­ką mie­dzą ku wsi, co tam opo­dal z zie­lo­nych sa­dów wid­nia­ła. Po koś­bie oni wra­ca­li do dom po­mę­cze­ni set­nie, że to traw­sko na tych tam łą­kach nie­po­czci­we i upał tego dnia był nie­zno­śny, a zresz­tą, że pra­ca była gwał­tow­na, bo sta­ry Ma­ciej się uparł we dwóch po­ko­sić wszyst­ką tra­wę na łące, co ją był dla sie­bie na ten rok od dwo­ru wy­na­jął. Wła­śnie z mie­dzy scho­dzi­li na dro­gę, gdy za­dzwo­nio­no na Anioł Pań­ski z dzwon­ni­cy. Go­spo­darz du­chem ob­na­żył siwą gło­wę, uczy­nił krzyż świę­ty i jął się do mo­dli­twy na­boż­nie. A z jego gło wy bie­luch­nej jak u go­łąb­ka ocie­kał rzę­si­sty pot na czo­ło i na lica sta­re, a kosa co ją miał spar­tą na ra­mie­niu, ły­ska­ła w za­chod­niem słoń­cu ogni­ście niby od zło­ta szcze­re­go, a oczy jego spo­koj­nie i we­so­ło pa­trzy­ły przed sie­bie. Zaś we­dle sta­re­go idą­cy syn, chłop spo­ry i sil­ny niby dąb­czak mło­dy, cze­goś Strasz­nie chmur­ny był na licu i w oczach niby gniew­ny. I ten do pa­cie­rza zdjął wpraw­dzie ka­pe­lusz i usta­mi po­ru­szał, ale wi­docz­nie było, że mu ta mo­dli­twa nie szła od ser­ca.

– Amen! – za­koń­czył sta­ry na głos mo­dle­nie, prze­je­chał raz i dru­gi rę­ka­wem po twa­rzy spo­tnia­łej i we­so­łem okiem obej­rzy się na syna. Tej chwi­li wła­śnie syn za­mie­sił: ręką w po­wie­trzu niby to że­gna­jąc się, po­czem ka­pe­lusz z mocą wmię­to­sił na gło­wę, zsu­nął go na same czo­ło i po­chmur­ny gdy­by sum idąc, wo­dził okiem po ka­mie­niach na dro­dze.

– Wal­ku! – za­gad­nie go­spo­darz – czyś ty mu­chy ła­pał przed no­sem?

– Wła­śnie mu­chy! – od­burk­nie pa­ro­bek. – Prze­cie wi­dzie­li­ście, że się że­gna­łem.

– To ty się że­gnał chłop­cze?… – po­dzi­wu­je sta­ry. – Pa­trzaj­cież! nig­dy­bym tego nie rzekł!

– Cóż zno­wu! – bąk­nie Wa­lek w gniew­no­ści – czy so­bie oj­ciec żar­tu­ją ze umie albo co? że­gna­łem, się po­wia­dam raz.

– Ga­daj­że so­bie zdrów i sto razy – na to oj­ciec – ale mnie się nie wi­dzi, aby to ta­kie przed no­sem mach­nię­cie mia­ło krzyż świę­ty zna­czyć. Nie, jako żywo chłop­cze! ani ja twój oj­ciec, ani two­ja ma­tu­sia nie uczy­li cię ta­kie­go krzy­ża. Ale cóż to­bie synu, że tak okiem szy­jesz po zie­mi, jak­by ci wstyd­no było na świat po­pa­trzyć?…

– E ta­tu­siu! – pry­śnie syn z gnie­wu. – Co wam to wa­dzi, jak ja so­bie tam pa­trzę.

– Au, sy­nal mi się sro­ży jak byk do bo­dze­nia! wara mal­cze! – krzyk­nął na ostre Ma­ciej – bo ja cię wnet ro­zu­mu na­uczę, jak masz po­wia­dać do ojca.

– Ta bo mi do­ja­da­cie żar­ta­mi, ta­tu­siu! – rzek­nie na pół z pła­czem pa­ro­bek – a tu człe­ku wła­śnie żar­ty na my­śli, co taki niby koń spra­co­wa­ny i głod­ny jak pies. Oj! Boże mój Boże, co ta­kie ży­cie war­te! pra­cuj i pra­cuj od świ­tu do nocy aże ko­ści trzesz­czą… a toć praw­dzi­wa nie­wo­la ta na­sza dola chłop­ska!

– Cha, cha, cha! – za­śmie­je się sta­ry całą gębą. To mu dzi­siej­sza koś­ba tak do­gry­zła!… Otóż ma­cie! chłop nie uro­ku, jak się pa­trzy, mło­dy, sil­ny, zdrów jak rydz i na pra­cę się krzy­wi lada jaką. To ja sta­ry grzyb, co­bym za moje lata ze czte­rech ta­kich ku­pił jak ty, ja twój oj­ciec; ani krzty nie mam żalu do pra­cy, jeno so­bie oto jak wi­dzisz we­sół Boga chwa­lę i na spo­czy­nek rześ­ko idę w na­dziei, że mi go Pan Je­zus na noc dzi­siej­szą do­zwo­lić ra­czy tem pew­niej, im moc­niej nań za­pra­co­wa­łem – a ty nic­po­niu, iż tak cię na­zwę po imie­niu, krzy­wisz się jak nie przy­mie­rza­jąc nie­zdar­ny dzie­ciak, kie­dy go ko­mar uką­si… żeć się zda­rzy­ło dzień je­den odro­bi­nę wię­cej kosą po­ma­chać?…

– E ta­tu­siu! – po­wie zno­wu Wa­łek – i znać było, że się już wsty­dził tego ma­zgaj­stwa – to tak niby nie ko­niecz­nie… za dziś na tę pra­cę się uża­lam… toby jesz­cze po praw­dzie po­wie­dziaw­szy i frasz­ka była;… ale bo to dzień w dzień a ha­ruj a ha­ruj jak by­dlę a nie czło­wiek i tak przez całe ży­cie… to po­wiedź­cie sami, że nie ko­niecz­nie po­ciesz­no dla ser­ca.

– A jak­żeś ty my­slał synu! – za­wo­łał Ma­ciej. – To wi­dzę chciał­byś mio­du bez za­cho­du i bez pra­cy ko­ła­czy – he? O nic z tego! póki świat świa­tem, jesz­cze ni­ko­go próż­no­wa­nie nie na­sy­ci­ło. Uważ to so­bie synu, co mó­wię, żeby nie było na wiatr to moje ga­da­nie. Kto na ży­cie nie pra­cu­je, Tego bie­da po­mor­du­je – pa­mię­taj!…

– Tak­ci tam za­raz po­mor­du­je! – wtrą­ci się Wa­lek. – Na, pa­trz­cie oto, ta­tu­siu, jako ich strasz­nie mor­du­je… o! o!…

I wska­zał ręką przez bra­mę na dwor­ski dzie­dzi­niec, we­dle któ­re­go wła­śnie im wy­pa­da­ła dro­ga do domu. Na gan­ku przed bia­łym dwo­rem sie­dzie­li pan z pa­nią. Pan so­bie faj­kę ku­rzył na dłu­gim cy­bu­chu, a pani ja­kąś tam lek­ką ro­bót­kę trzy­ma­ła w ręku. Zaś na dzie­dziń­cu do­ko­ła zie­lo­ne­go traw­ni­ka prze­jeż­dżał się pa­nicz na żwa­wym ko­ni­ku i przed okiem ro­dzi­ców cu­do­ści na nim do­ka­zy­wał, że aże każ­dą razą pani krzyk­nie z prze­stra­chu taka bo­ją­ca o syna, a pan jeno gło­wą kiwa z upodo­ba­niem, że ta­kie­go ma chwa­ta.

– No i cóż po­wie­cie ta­tu­siu! – pra­wi da­lej Wa­łek – albo to znać na nich pra­cę, tak oto jak po nas ?…

Sta­ry Ma­ciej nic na to nie rzekł. Wi­dać, że nie sły­szał, tak się cały za­pa­trzył na pa­ni­cza do­ka­zu­ją­ce­go po dzie­dziń­cu na ko­niu. Po­czci­wy sta­ro­wi­na! ukry­ty z poza pło­tu pa­trzy, a pa­trzy, aże mu łzy po­stą­pi­ły do oczu z ra­do­ści, że taki pa­nicz do ko­nia chwat. O! bo Ma­ciej, to były wo­jak, a że słu­gi­wał kon­no, więc sam w tem był prak­tyk nie lada i strasz­nie za ko­niem prze­pa­da!… A tu mu mło­de lata na wi­dok pa­ni­cza w pa­mię­ci się ode­zwa­ły… mło­de lata z daw­nej wo­jen­ki… hej! mój Boże! ta­kie pięk­ne lata!

aż sta­ry jak małe dziec­ko za­szlo­chał taki mu żal po nich ści­snął za ser­ce.

Tym­cza­sem Wa­lek, że cią­giem miał sobą na­bi­tą gło­wę, nie zwa­żał ja­koś na ten dziw­ny płacz oj­cow­ski, a iż mu oj­ciec nic nie rzekł na jego mowę, któ­rą miał so­bie za coś bar­dzo mą­dre­go, więc zno­wu sta­re­go za­cze­pi i tak niby po­kpi­wa­jąc rze­cze:

– Po­wied­cież raz ta­tu­siu – to i oni pra­cu­ją – he?…

Na te sło­wa Ma­ciej jak­by go źmi­ja użar­ła, tak sko­czy i jak nie po­pa­trzy na syna od gnie­wu a nie krzyk­nie: – Milcz Waż­nie! – to Wał­ko­wi aże ciar­ki prze­szły od gło­wy do pię­ty i omal co na oba ko­la­na nie bęc­nął ze stra­chu przed na­sro­żo­nym oj­cem. A sta­ry Ma­ciej raz jesz­cze zwró­cił się twa­rzą ku dwor­skie­mu dzie­dziń­cu, uczy­nił krzyż świę­ty w po­wie­trzu niby na bło­go­sła­wień­stwo i mó­wiąc sam do sie­bie: Daj mu Boże zdro­wie! – pu­ścił się da­lej dro­gą ku dom­ko­wi.

W dro­dze do­pie­ro za­ga­da do syna lep­szym gło­sem:

– Wa­lek! dur­nyś ty, oj strasz­nie dur­ny!

– Dur­ny albo nie dur­ny! – ode­tnie się pa­ro­bek śmie­lej, miar­ku­jąc, że już sta­re­go gniew omi­nął. Może to nie praw­da, że pa­no­wie nie zna­ją co pra­ca, jeno so­bie ba­rasz­ki stro­ją – a taki ni­ja­kiej bie­dy nie mają, owszem roz­kosz.

– Aleś dur­ny chłop­cze! moc­niej po­wtó­rzy Ma­ciej – jak but dziu­ra­wy, aże mi wstyd­no, że ta­kie­go osła mam w domu, co go na­zy­wa­ją moim sy­nem.

– Niech ta! – bąk­nie do ży­we­go ura­żo­ny pa­ro­bek – wy­ście oj­ciec, to i wy­my­ślać wam wol­no na mnie co się spodo­ba.

– Wy­my­ślać?… nie synu! nie ja wy­my­ślam na cie­bie, ale ty na nie­win­nych lu­dzi wy­my­ślasz. Wiem­ci ja, że to nie ze złe­go ser­ca było, co rze­kłeś, jeno tak po­tro­chu z nie­do­bre­go hu­mo­ru iżeś się dzi­siaj nie­co w pra­cy prze­cią­gnął a resz­ta na to mó­wiąc z głu­po­ty. Ale i to już nie­do­brze, bo człek w każ­dym ra­zie po­wi­nien być jed­na­ki i ni­ko­mu krzyw­dy nie czy­nić. Krzyw­da każ­da to grzech wo­ła­ją­cy o po­mstę do nie­ba, od cze­go broń cie­bie Boże! Po­wia­dasz, że we dwo­rze nie pra­cu­ją a po ucha mają roz­ko­szy?… Dur­ny chłop­cze! toż to u cie­bie jed­na tyl­ko pra­ca na świe­cie… ta co z kosą, sie­kie­rą, z płu­giem i z ce­pem ma do czy­nie­nia? To i nasz Do­bro­dziej u cie­bie nie pra­cu­je, dla­te­go że sam nie młó­ci w sto­do­le, nie orze na polu i drwa so­bie do kuch­ni nie na­rą­bie?… Wi­dzisz ja­kiś ty głu­pi, co tak wła­śnie jak śle­piec o ko­lo­rach są­dzisz! Owo i na dwór wska­zu­jesz, ja­ko­by tam ni­ja­kiej pra­cy nie było a roz­ko­szy wie­le, dla­te­go, żeś wi­dział pań­stwo sie­dzą­ce na gan­ku i pa­ni­cza fi­glu­ją­ce­go na ko­niu… i już ci stąd za­zdrość. Oj! nie za­zdro­ścił­byś ty panu, gdy­byś choć z je­den dzień po­sie­dział w jego skó­rze i po­trze­bo­wał po­pra­co­wać gło­wą ro­zum­nie, aby ład w tak wiel­kiem go­spo­dar­stwie utrzy­mać, na wszyst­kie stro­ny się opła­cić, każ­de­mu do­go­dzić i tyle smut­nych nie­szczęść prze­nieść na so­bie. Oj! nie za­zdro­ścił­byś ty i pa­ni­czo­wi, że so­bie cza­sem na ko­ni­ku po­ha­sa, gdy­by ci przy­szło tak jak jemu dzień po dniu kil­ka go­dzin z tym pa­nem dy­rek­to­rem, co to go wszyst­kie na­sze dzie­ci we wsi zna­ją, że taki chu­dy i wy­so­ki, prze­ślę­czyć nad książ­ka­mi w róż­nej na­uce, aż się ma­łe­mu głów­ka po­po­ci, bar­dziej niż to­bie, któ­ryś cały dzień ko­sił tra­wę na łące. Dla­te­go nie po­krzyw­dzaj ich chłop­cze! two­jem nie­ro­zum­nem ga­da­niem, nie za­widź dru­gie­mu sta­nu, w któ­rym go Pan Bóg chciał mieć, uko­chaj pra­cę two­ją rol­ną do któ­rej ci Pan Je­zus uży­czył siły, zdro­wia i pro­ste­go ro­zu­mu, a nie bę­dzie ci ona przy­cięż­ką, jak nie jest mnie sta­re­mu i two­jej ma­tu­li i na­szym są­sia­dom do­ko­ła, co żyją z pra­cą w zgo­dzie i szczę­śli­wo­ści.

Tak mó­wił sta­ry Ma­ciej do syna. Tym­cza­sem słon­ko już daw­no za­pa­dło za góry i zro­bi­ła się noc na pięk­ne. A oni obaj idą dro­gą mil­czą­cy i dum­kę so­bie du­ma­ją: ta syn pew­no nad tem prze­my­ślą co mu ta­tuś pra­wi­li przed chwi­lą, a zno­wu Ma­ciej pew­no w du­chu się mo­dli, iżby to jego mó­wie­nie sy­no­wi do ser­ca tra­fi­ło. I tak za­du­ma­ni oba, omal co nie po­mi­nę­li wła­snej cha­ty, gdy­by nie wier­ny Bryś, któ­ry czu­jąc swo­ich w bli­sko­ści za­gło­sił ra­do­śnie. Wte­dy się do­pie­ro ock­nę­li i skie­ro­wa­li ku cha­cie. Z pro­ga za­wo­ła na nich go­spoś nie­spo­koj­na:

– A chodź­cież raz, mi­tręź­ni­ki, chodź­cież! o dla Boga! dyć już stra­cha­łam się w du­chu, czy was jaka zła dola nie spo­tka­ła po dro­dze… Co wy so­bie my­śli­cie, włó­czą­cy się tak do póź­na w nocy?

– A no, my­śli­my so­bie, moja sta­ra – ode­tnie się Ma­ciej – że­śmy dziś za­pra­co­wa­li na do­brą wie­cze­rzę a nie na próż­ne ga­da­nie… nie­praw­da synu?

– Oj jeść, ma­tu­lu, gwał­tu jeść, bom głod­ny jak nie wiem co – za­wo­ła pa­ro­bek sta­wia­jąc kosę we­dle oj­cow­skiej na miej­scu i rzu­cił się na ławę umę­czo­ny, aże pod nim za­trzesz­cza­ło.

– Je­zus, Ma­rya, chło­pak! – krzyk­nie ko­bie­ta – po­ła­miesz mi ław­kę.

– Nic to, ma­tu­siu! to tak jeno z pra­cy ocię­ża­łem po tro­chu. Jeść, jeść! bo mi aże mdło od gło­du.

– Sa­mi­ście se win­ni – po­wia­da mat­ka, po­da­jąc pil­no na stół ko­pia­stą misę ziem­nia­ków i dru­gą z kwa­śnem mle­kiem. Na, na, po­ży­waj­cie zdro­wi!

– A ty mat­ko? – za­py­ta Ma­ciej.

– O! wła­śnie cze­ka­ła­bym na was do tak póź­na – pra­wi go­spoś i przy­sie­dzie się do sta­re­go i mi­łem okiem nań poj­rzy, i za­pa­ską mu czo­ło mo­kre obe­trze ta rzek­nie: – Ej sta­ry! taki ty się z tą two­ją na­gło­ścią w pra­cy, wcze­śnej – cze­go Boże chroń – śmier­ci do­ro­bisz, zo­ba­czysz!

– Po­czkaj, mat­ko! – po­wie we­so­ło go­spo­darz – jeno so­bie pod­jem, to po­ga­da­my o tem.

– A tak, to­bie żar­ty na my­śli, ale nie mnie. Cóż kie­dy ja swo­ję, a on swo­je! po­wia­dam: sza­nuj swo­je ko­ści sta­ry i nie pró­bój się z mło­dym na siłę! a on po swo­je­mu: cho­ciaż sta­ry ale jary! i da­lej fiu­kać so­bie pod no­sem, ta i po daw­ne­mu: halo do pra­cy.

– Przy­ga­niał ci ko­cioł garcz­ko­wi – za­śpie­wał Ma­ciej – mat­ko! a jak tam da­lej?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: