- W empik go
Gawędy o literaturze i sztuce. Ciąg 1 - ebook
Gawędy o literaturze i sztuce. Ciąg 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 367 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jednej z tych chwil znużenia i wątpliwości, które przychodzą nie wiedzieć zkąd i dla czego, i wszelką silę odbierają człowiekowi, bo mu wszelką odejmują wiarę, siedziałem u wygasłego komina w jakiemś zdrętwieniu moralnem, rzuciwszy czytana książkę, i myślą biegnąc w przeszłość.
Wróciłem pamięcią do lat moich młodych, zazdroszcząc sobie tej chęci gorącej, tego zapału niezmożonego, z jakim u zarania żywota rzuciłem całą przyszłość w zapasy umysłowe, w niewdzięczną pracę głowy i pióra. Z dzisiejszego stanowiska ta odwaga wydała mi się niemal niepojętą śmiesznością; nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak się to stało. Wszystkie wpływy jakim uległem, dziecinne wrażenia, kierunek późniejszy, nie mogły mi dostatecznie rozwiązać zagadki – niepojętej. A jednak życie to papierowe, suche, ciężkie, przeplatane rzadkiemi chwilami pociechy, a często żółcią pojone, było istotnie ofiarą wówczas, gdy obok niego inne, spokojne, ciche, ustronne, postawić zależało od woli. Cóż parło i zmuszało, żeby się rzucić ta drogą od której odstręczali wszyscy?…
Nie próżność pewnie i chętka stania się głośnym, bo iląż upokorzeniami okupić było potrzeba jedno ciekawie nieżyczliwe wejrzenie, jedną szydersko-łaskawą wzmiankę? A co kłopotów na tej drodze, a ile na niej postrachu i boleści.
Wy, coście jak ja tego chleba pracy szkosztowali w pocie czoła i w pocie serca, powiedźcie mi i wytłumaczcie, co was do obrania niewdzięcznego zawodu skłoniło, co wam szeptało w kolebce o koniecznem męczeństwie i koniecznem przeznaczeniu, co pchnęło w drogę boju i poświęcenia?
Może mi lepiej mnie samego wytłumaczycie, możeście podsłuchali wyraźniej do was od kolebki mówiący głos tajemniczy: ta a nie inną pójdziecie drogą!…
Dumą jest, powiecie mi, wierzyć w posłannictwo swoje. O nie! pokora panowie! Jakkolwiek maluczkie ono, zatarte, drobne, pozbawia przecie woli i samoistności, jak skoro jest posłannictwem nieodwołanem; myśmy z niem wyrobnicy na niwie wielkiego pana, zmuszeni pańszczyznę odrobić!…
Dopieka nam skwar południa, potem oblewa się czoło, mdleją ręce, myśl zamiera znużona, zataczają się nogi, ale dnia dopracować potrzeba na pańskim zagonie, choć jutro nikt nie powie nawet, którą kopę, jaką bruzdę polałeś łzą i potem swoim. Nieznam pracownicy, przyniósłszy siłę naszą w ofierze, pójdziemy spocząć, nie wiedząc sami, cośmy zrobili..
My jedni tutaj zostaniem bezpłatni.
Z równym jenjuszem, z talentami równemi, losy nasze nie jednakowe. Ten odśpiewał pieśń swoją wśród ciszy, i przesłuchały jej tłumy, ów wyjęczał duszę wśród gwaru, i niczyjego ucha nie doszły słowa jego; tamtemu sąsiad podchwycił tajemnicę i rzucił ją za swoją, poparłszy głosem donośnym, innego zdusili sąsiedzi… Na stu robotników w tej winnicy, jeden może pogrobowe weźmie wieńce, a dziewięćdziesiąt dziewięciu zamrą odepchnięci lub wyśmiani…
Cóż więc nas pędzi ta drogą i pełnym pyłu a błota gościńcem? Czemu nie zwabi nas cicha chata, stojąca na ustroniu, szumiący las, domowa strzecha i byt inny? Czemu oplwani i wyszydzeni ciśniemy się mimo wszystko, mimo wszystkich, do nie dosyć widnego celu? Nie jestli to zagadką?…
Dla czego ledwieśmy się z tego snu rozbudzili po za którym ciemności i nieznane światy, już czujemy co nas czeka? W dzieciństwie bawim się już krzyżem przyszłości i uśmiechamy do cierniów, co skroń oplotą..
Pamiętam, było nas wielu… rówieśników, równie młodych i równie na jedne wystawionych wpływy, jednego słuchających głosu. Czemu on nie przemówił do piersi tamtych, a uwiązł w naszej tylko? Dla czego budził w nas jakby wspomnienie jakiegoś nakazu, jakby gdzieś już usłyszane wprzódy myśli? Czemu na widok zbutwiałej książki drgało w nas serce dziecęce, jak na widok motyla i kwiatu, a biała karta jątrzyła chętką rzucenia niedojrzałej myśli, i świat widomy o jakimś nieznanym mówił świecie?
Nie wierze w przeznaczenie, a jednak… rozumiem posłannictwa… i patrzę i pojmuję jak nas kilku z liczby większej, co się zrazu rzuciła droga otwartą, wytrwaliśmy sami do ostatka. Trzymało nas coś innego niż próżność, niż upór lub nałóg, bo byśmy dawno upadli…
Teraz spojrzawszy za siebie, obliczywszy straty, pojąwszy ofiary i chwyciwszy za serce, musiemy poddać się myśli, że coś nas do pracy zwołało i pańszczyznę tę odbyć zmusiło. Cóżeśmy wyrobili sobie w końcu. Ciekawości trochę, nieprzyjaźni wiele, sąd błahy i niesprawiedliwy najczęściej, imię wątpliwe, zapomnienie niezawodne. A za to chwila dawnego życia, jak nam gorzko spłynęła, to Bóg chyba jeden policzy..
Tyle ofiar, a skutek niewidoczny… Kazano nam skopać grzędę, obleliśmy ją znużeniem naszem, a co na niej przyszłość zasieje, i kto z niej plon zbierze… nie wiemy.
I stęknąć nam utrapionym nie wolno, bo śmiać się będą wypaśli brzuchacze z boleści naszej i powiedzą nam: macie sławę wy pięciomilową, wy drudzy pietnasto – wy inni trzydziesto. Na ulicy pokazują was palcami, litografują wasze fizyognomje, czegóż możecie więcej pożądać? A że was szarpią po książkach, i depczą was nadchodzący po piętach, to słuszna, boście i wy dla poprzedników nie byli lepsi, a nie jednego ukąsili…
Dzieje się tedy tak, że dawszy nam trzy grosze owe, wypychają już nas za drzwi, jako dostatecznie i nad zasługi opłaconych, zapomniawszy, że my im daliśmy życie…
Zresztą, czegóż to wymagać więcej możemy, i co nam świat dać może. Nie jemu to praca nasza, ale posłannictwu większemu odpowiedziała. Ktoś inny nam kazał, pchnął i żywot nasz wyznaczył na tej ścieżce.
Tak jest. A jednak przyszło zwątpienie i usiadło u wygasłego komina, i patrzy na mnie oczyma zbladłemi, i grozi mi ręką drzącą, i poziewa, i trzęsie się od chłodu, i trupią swą twarzą mi urąga, i pyta mnie com zrobił, i depcze kartki podarte kościstemi nogami, których pożyczyło od śmierci?
– Coś zrobił? powiada… nic! nic! nic! a życie zmarniało, a strułeś je sobie, a grzechy twoje zaszczepiłeś drugim, a słowo złe jadem poszło i trucizną, choć dobre wiatry rozwiały? Połowa tych kartek, nad któremi bezsenne trawiłeś nocy, już pochwycone burza, zginęły w otchłani, drugą połowa wiatr po gościńcach miota, reszta pójdzie za niemi.
I słowo twoje nie było twojem słowem, nie. Mówiłeś jak dziecię za panią matką pacierz, co ci szeptał duch wieku, co cię okrążało i latało w powietrzu, nie wynalazłeś nic, nie stworzyłeś nic, nie zbudowałeś nic, ani przyłożyłeś się do niczego, nie masz zasługi żadnej…
A życie stracone, a począć go drugi raz nie można. Tak, życie stracone… przegrana stawka… to pewna… szczęśliwsi gracze pochwycili ją między siebie; a jednak gdyby drugi raz życie rozpoczynać przyszło, może bym powtórnie ten sam błąd popełnił…
Niepojęta! niepojęta czy słabość ludzka, czy wola boża!
Ktoż wie zresztą czyśmy byli powołani, czy głos z góry był echem odbitem, i przysłyszał się słabemu uchu i dziecinnemu sercu. Widzimy obok siebie tych, co idą dźwigając ciężary dobrowolne, nie rozumiejąc dokąd ich pędzi pielgrzymka… padających wśród drogi, bezsilnych, powracających, milczących, zrażonych, którzy pół życia tylko przynieśli W bezużytecznej ofierze… i o sobie wątpiemy…
Jedni powychodzili upojeni natchnieniem, a powracają złamani wątpliwością, inni od pierwszego ciosu cofnęli się z przekleństwem nazad, ci przez dumę zamilkli, bo królować chcieli, tamci popychają cudzą taczkę bo się na swoją nie zebrali. Jakże nie zwątpić? jakże nie powiedzieć tym, co zrana wstając, wesoło garną się do roboty: czekajcie słońca i wyglądajcie głosu.
Boć nie każdemu przeznaczono iść tą drogą i tak boleć i tak zginąć. Nie my większą mamy zasługę, ale ci co spełnili pokornie posłannictwo swo – je, czy ono zależało na tarzaniu się w zlocie, czy na dźwignieniu pokruszonej bryły kamienia.
Słuchajcie więc głosu wewnętrznego, nie głosu próżności, i nie sadźcie, żeby pióro, umaczane w atramencie kreślące próżne słowa, uczyniło was wielkimi, lub od prostego wyrobnika lepszymi…
Jeśli na dnie serca nie ma u was prawdy, którą potrzebujecie wyrzec i dla której byście umrzeć gotowi, otwarte wam drogi czynu, bogatsze od drogi myśli, łatwiejsze od nich, a do jednego wiodące celu.
W maluczkiej chatce pokorna niewiasta wychowująca dzieci w bojaźni bożej, w cnocie i poczciwości, ażali nie więcej warta od nadętego pisarza, który cudze głupstwa swojemi słowy powtórzył? A ten wieśniak, co wam daje chleb powszedni, sam go prawie nie mając, ażali nie wyprzedzi owego mecenasa, który okruszyny swojego stołu daje pochlebcom literatom, za to że go jaśniewielmożnym bratem swoim nazywają?…
Czyn, nie słowo, stanowi wartość człowieka, lecz bywa słowo czynem i bywa czczeni słowem, a ci co pięknemi słowy całe życie się zabawiają, są jak dzieci, których do pracy napędzić nie można,
Wiek nasz cały przeszedł w słowa, i przesadzono ich wartość. Zasypani jesteśmy papierem i próżnemi wyrazami, a zapomnieliśmy że w innem życiu, przy ogólnym obrachunku z dnia roboty, nie spytają nas, jak to ktoś dobrze powiedział, cośmy umieli, ale cośmy uczynili.
Wiek nasz z tego względu jest na drodze fałszu. Wszystko co prowadzi do dobrego, dobrem jest, i słowo także; ale słodkie słowo, do niczego nie wiodące, na cóż się przydało?
W młodem sercu i głowie pełno uczuć i myśli, zarodków idei i uczynków. Bóg tam je włożył nie na to, żebyśmy grzechocząc niemi, bawili się jak dzieci dźwiękiem który wydają, ale żebyśmy z nich wysnuli życie nasze przyszłe. Tymczasem przeciwnie się dzieje. Powołani i nie powołani z zabawki czynią sobie życie, i śpiewają za chleb powszedni pieśni karczemne dla ubawienia tłumu.
0 wielkiem powołaniu i kapłaństwie pisarzy, któż dziś nie wie? Myśl ta znalazła się w ustach wszystkich właśnie w chwili, gdy jest najmniej kapłanów i powołanych, gdy wszyscy sadzą się być namaszczeni do nauczania, lub szczerzej mówiąc, do zabawiania.
Z tąd już dziś Niemcy przemieniły się w stos papieru i bibuły, i codzień wzrastająca liczba ksiąg zaleje literaturę, doprowadzeniem jej do ostateczności i, przerostu chorobliwego.
Całe życie poświeciwszy temu powołaniu, dziwno zapewne, że widzę w niem niebezpieczeństwo, i grzechów mając wyżej głowy, na oczy je drugim wymiatam. Ale prawda przedewszystkiem, a chodzi mi głównie nie o powstrzymanie od pisania, bo w literaturze dziś i języku cały możliwy żywot nasz; ale o wprowadzenie myśli zbawiennej, że słowo niczem jest, jeśli nie jest czynem, i jeśli mu czyn nie towarzyszy, niczem jeśli się nie zgadza z życiem, niczem jeśli oderwane od niego i nie mające z niem związku. Jeżeli nauczyciel kraju i narodu nie wyświęci się wprzódy ukształceniem własnem i czynem do powołania swojego, na cóż się zda to słowo, któremu żywot jego poświadczać nie będzie?
Zkąd w człowieku popłynie słowo piękna i dobrego pełne, słowo prawdy i miłości, jeśli źródła ich nie utworzy w sobie, jeśli jak to zwierzątko co perły wydaje, śpiewać będzie perłami, a żyć śliskiem cielskiem ślimaka?… Mogąż ludzie uwierzyć temu, który każe a nie pracuje, zachwala im pokarmy a sani ich nie tyka, wyśmiewa a grzeszy godnym śmiechu sposobem, kształcić chce drugich a sani gnuśnie leży w barłogu?….
Oto pisarz maluje nam obrazy ułomności wieku naszego, ogniście chłosta, oburza się, wyśmiewa, szydzi, unosi, strofuje i moralizuje; trafność jego sądów, talent od Boga mu dany, słowo żywe, plastyczność wizerunków, żywe odwzorowanie charakterów, porywa, pociąga, budzi chęć zbliżenia się do tego człowieka, który tak dalece stał się wyższym nad wiek swój i otaczającą społeczność. Szukamy go, gorąco ściskamy dłoń jego, nachylamy czoło, zbliżamy się by go poznać w prywatnem życiu, rozpatrujemy w niem, i ze zdumieniem znajdujemy kupkę przepalonych popiołów, w których zabłąkana, niedogasła, świeci iskierka. Naówczas za igraszkę poczytujemy słowo, czyn je zmazuje. I poczynamy wątpić nawet o świętej prawdzie, która przed chwilą odziana szatą tak wymowną, zdała się nam tak przekonywającą.
Nikt nie myśli o tem, że ze zdrowego tylko źródła napój czysty popłynąć może, że potrzeba studnię kopać, aby się z niej napić, a z kałuży nic się nie wyczerpnie prócz błota. Każdy, niżeli siebie uczyni dobrym, stara się poprawić drugich.
Ta troskliwość o losy współbliźnich najpocieszniej wydała się nam w chwili szału reform, którym jeszcze przed niewielą laty rozgorzała była Francja. Z głębi szynków i lupanarów, ochrypłe głosy odzywały się o odbudowaniu świata, z ust, których ogień żaden nie oczyścił. Zajrzawszy w życie tych panów, nie wiedzieć co było podziwiać więcej, czy niepraktyczność ich myśli, czy nielogiczność ich własnego żywota, zbudowanego wcale na innych zasadach. Zdaje mi się, że to co się za najwyższe dobro wskazuje drugim, najpierwej by do siebie zastosować potrzeba. Tym czaszem wcale tak nie jest.
Byli u nas tacy, co bardzo głośno i pięknie mówili za skasowaniem szynków demoralizujących i rozpajających lud wiejski. Pytano ich nieraz czemu pierwsi nie dadzą przykładu z siebie?… Odpowiadali zawsze że gotowi to uczynić, gdy wszyscy zgodzą się na dopełnienie reformy. Chcieli być pierwszymi myślą, a ostatnimi uczynkiem. Tak samo właśnie działo się i z innemi reformatorami, tak dzieje się z pisarzami prawie powszechnie. Czekają oni z poprawieniem siebie, aż się świat cały poprawi.
Tym czasem w świecie słowo bez czynu jest niczem, a najsilniejszą dźwignia wszelkiej reformy tylko przykład i uczynek. Żaden wielki prawodawca i reformator nie szedł ze słowem w ustach, ale z żywym czynem, porywającym, dźwigającym, unoszącym ludzi za sobą.
Lepiej jest zapewne mówić dobrze, a źle czynić, niżeli i źle robić i złe propagować, ale słowo gołe nic nie znaczy.
Literatura im hardziej staje się wyrazem konwencjonalnym przyjętych jakichś pewników, wiecznie w sferach idei zamieszkujących, bawidełkiem i mrzonką, piosnką ładnie ubarwioną, wyuczonem szczebiotaniem, tem mniej skutkuje i działa na ogół.
Płynąć ona powinna z życia i być jego wyrazem, ostateczną treścia, essencją. W ten sposób, jak dziś wyrasta tylko grzybem na ciele społecznem, i choć coś z soków jego przejmuje, nie wyraża zdrowych jego zasad, staje się pasorzytem nie potrzebnym.
Wczasach pierwotnych żadne słowo nie było próżnem. Myśl i uczucie zbierały się na urodzenie go w ciszy uroczystej i natchnieniu. Śpiew Homera, księgi Mojżeszowe, wyrosły wprost z życia i czynu, a nie obok niego i bez niego. Ula tego one są wielkie i znaczące dziś jeszcze, a przy prostocie swej zachwycają nas głębokością. Dla tego tam kilka rysów, na pozór nie znaczących i nie obmyślanych sztucznie, potężnie malują i mówią.
Nie dawno jeszcze widzieliśmy w XVIII. wieku literaturę, wyrastającą z jakiegoś pognoju, i to co ją tworzyło, mające sobie niemal za obowiązek, za cechę powołania, rozpasanie życia, wyuzdanie namiętności zupełne. Na jednego J. J. Rousseau, którego jednak życie wcale nie jest zgodne z pismami, bo mu tyle słabości wyrzucić można, ile wielkich prawd wymownie ogłosił, iluż strokroć jeszcze niżej nadeń stojących labusiów, dworaków, opojów i podpieraczów szynkowych, szukających natchnienia w butelce i poezji u kolan bogiń teatralnych! Ale tamta literatura nie czyniła sobie przynajmniej zadaniem poprawy społecznej, ani się kryła z tem, co przez nią tchnęło. Dziś uczyniony krok ogromny, uznano godność słowa, kapłaństwo pisarza, podniesiono go, emancypowano, ukoronowano. On sam wziął berło sobie należne, ale nie wszyscyśmy namaszczenia godni.
Więc pierwszą myślą powołanego być powinno, nie to co stworzy, ale to czem siebie ma uczynić, pierwszym obowiązkiem i zadaniem jego, siebie poprawić i uzacnić. Nieczyste ręce mogąli dotknąć świętego przybytku?… oczy zamglone dojrzeć blasku piękności, usta skalane wygłaszać prawdę, której fałsz zadały gorączką co je spaliła?
Jakąkolwiek pisarz obierze sobie formę, cokolwiek przedsiębierze, choćby najobojętniejsze i najlichsze na pozór, musi weń wlać część ducha swojego, a duch nieczysty wszędzie się przebije i wypłynie na wierzch, u jednych ułomnością formy, u drugich opuszczeniem rysów, u innych pobłażaniem własnej słabości, okrywaniem jej i t… p. Człowiek, choćby jak kłamać chciał i usiłował, nie potrafi tego uczynić tak, aby śladu fałszu nie zostało. Zawsze w samej usilnej negacji prawdy, uwybitni się na co choruje i co go niepokoi. Instynkt i potrzeba dzielenia się z ludźmi słowem, którego dusza jest pełna, najżywiej pospolicie odzywa się w młodości. Człowiek za mało zna świata, by mógł przeczuć, jak już wiele wypowiedzianem zostało. Napastuje go coraz dlań nowe, i wydaje mu sio nowem dla wszystkich. Rodzi się w nim chętka wypowiedzenia tego, co mu dokucza, wylania zbytku swej duszy, i bierze to za iskrę powołania, choć to bywa tylko zbytkiem sił młodych, nie zużytych. Tak często młodzieniec kocha się w osiemnastu leciech w pierwszej ujrzanej kobiecie, nie żeby dlań w istocie przeznaczoną była zgodnością harmonijną organizacji swej, ale że sił miłości nic zużył jeszcze, i sercem podzielić się musi. Wieluż to ludzi uwiodły takie popędy młodzieńcze w miłości i literaturze; nie rozmierzywszy sił swych, rzucili się i padli. Dotąd bowiem objawy życia duchowego tak były światu pożądane, a tak rzadkie stosunkowo, że wszelki owoc przyjmowano, byle się zjawił. Ale tak dłużej być nie może, i ludzkość wydając ich codzień więcej, musi się stać wybredniejsza. To co przed kilkuset laty zasługiwało na uwagę i wdzięczność, dziś przy podniesieniu stopnia ukształcenia ogólnego, stanie się powtórzeniem i oklepanka; trudniej jest wyrzec słowo i zdobyć wyższość nad ogółem. Najlepszym to jest podobno dowodem postępu ludzkości i jej rozwinienia. Wprawdzie postęp widoczny, choć nie tchnął jeszcze nic żywotniejszego, nie odrodził człowieczeństwa, ale go ku temu przygotował. Od punktu wyjścia, do tego co osiągniono, droga przebieżona dziwna przedstawuje scenę zabiegów, obłędów, poszukiwań, rzucań; ryli się jedni w głąb, drudzy podlalywali do góry, inni uciekali w bok, mało kto garść pielgrzymów powiódł za sobą krokiem dalej ku ziemi obiecanej. Mówiąc ogólnie o piśmiennictwie i pisarzach, nie wyłączamy tu żadnego rodzaju, żadnej ze sfer, w których się literatura obraca. Wszystkie one są częścią wielkiej całości, solidarna formując jedność. Najmniej ważny objaw życia, najpłochszy utwór, mimowolnie przetwarza sobą jakiś symptom stanu społecznego i usposobień indywidualnych. Tylko umysły płytkie w świecie stworzonym i w światku ludzkiego utworu, dzielą na ważne i nic ważne kreacje Boga i człowieka. Wszystko to trzyma się, wiąże i ma pewne znaczenie, myśl swoja, miejsce, potrzebę.
Śpiewka pastusza i pieśń bojowa, tragedja i skazka, epos i powieść, krytyka i poemat, dziennik i dzieło erudycji zajmują place swoje, i bez ducha wewnętrznego i znaczenia jakiegoś być nie mogą. Dla tego człowiek, istotnie głębiej pojmujący rzeczy, żadnego utworu nie waży lekce i nie odpycha pod pozorem formy lub błahości, z każdego dobada się jakiegoś symptomu życia. Ale wiele z nich są próżnem i czczem powtórzeniem tylko dzisiaj, i to poniekąd poniża literaturę i zraza od niej. Jeden mistrz i forma tworzą bezmyślnych naśladowców bez końca, dopóki wyczerpana idea i kształt nie staną się łupiną sucha i nie zużyją do ostatka.
Każdemu zdaje się że pisać może, kto tylko czytać potrafił, gdy zadaniem piszącego być by powinno mówić tylko, gdy czuje że ma co powiedzieć ludziom. Wprawdzie i powtarzania i kopje są jak ryciny i litografie, które myśl artysty roznoszą i rozpowszechniają, sięgając czasem dalej, niż same oryginały, ale w końcu traci natem powaga słowa i ono się staje szelestem próżnem, bawiącem ucho tylko.
Dla tego pragnęlibyśmy aby każdy zamierzający ująć brzemię, rozrachował się dobrze z siłami quid valeant humeri, quid ferre recusent, sumiennie przygotował do pracy, jasno rozpatrzył w celu, i z chętnem na męczeństwo sercem spełnił kapłaństwo i posłannictwo swoje.
Tymczasem cóż widzimy w około siebie? Oto trzpiotowatych roztrzepańców, którzy dla popisu, dla próżnostki bez namaszczenia, z jakiejś świerzbiączki, z nagabania fałszywego, nominują się sami posłannikami, i popróbowawszy zawodu, rzucają go nic w nim nie dokazawszy. Pierwszemu zdało się, że będzie pisać historją, drugiemu że jest poetą, trzeciemu że urodził się na krytyka, wyrywa się z zagrody w której mu wróble chwałę jego śpiewały, wychodzi na widownią, i nie otrzymawszy oklasków i wieńców, jakich sądził że się ma prawo spodziewać, łamie pióro z pogardą i przekleństwem. Dla tego widzimy codzień tylu ludzi, coby w innej sferze lepiej sił swoich użyć mogli, rzucających się do cyrku, i padających pod konie, a potem na resztę życia, do niczego prócz szyderstwa nie zdatnych. Nic bowiem tak nie wypełnia goryczą i kwasem piersi, jak zawód miłości własnej, jak przekonanie nieudolności pokryte płaszczem nieuznania, nad wyśmiane porwanie się napróżno.