Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gawędy o literaturze i sztuce. Ciąg 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gawędy o literaturze i sztuce. Ciąg 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 367 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O PO­WO­ŁA­NIU LI­TE­RAC­KIEM.

W jed­nej z tych chwil znu­że­nia i wąt­pli­wo­ści, któ­re przy­cho­dzą nie wie­dzieć zkąd i dla cze­go, i wszel­ką silę od­bie­ra­ją czło­wie­ko­wi, bo mu wszel­ką odej­mu­ją wia­rę, sie­dzia­łem u wy­ga­słe­go ko­mi­na w ja­kiemś zdrę­twie­niu mo­ral­nem, rzu­ciw­szy czy­ta­na książ­kę, i my­ślą bie­gnąc w prze­szłość.

Wró­ci­łem pa­mię­cią do lat mo­ich mło­dych, za­zdrosz­cząc so­bie tej chę­ci go­rą­cej, tego za­pa­łu nie­zmo­żo­ne­go, z ja­kim u za­ra­nia ży­wo­ta rzu­ci­łem całą przy­szłość w za­pa­sy umy­sło­we, w nie­wdzięcz­ną pra­cę gło­wy i pió­ra. Z dzi­siej­sze­go sta­no­wi­ska ta od­wa­ga wy­da­ła mi się nie­mal nie­po­ję­tą śmiesz­no­ścią; nie umia­łem so­bie wy­tłu­ma­czyć, jak się to sta­ło. Wszyst­kie wpły­wy ja­kim ule­głem, dzie­cin­ne wra­że­nia, kie­ru­nek póź­niej­szy, nie mo­gły mi do­sta­tecz­nie roz­wią­zać za­gad­ki – nie­po­ję­tej. A jed­nak ży­cie to pa­pie­ro­we, su­che, cięż­kie, prze­pla­ta­ne rzad­kie­mi chwi­la­mi po­cie­chy, a czę­sto żół­cią po­jo­ne, było istot­nie ofia­rą wów­czas, gdy obok nie­go inne, spo­koj­ne, ci­che, ustron­ne, po­sta­wić za­le­ża­ło od woli. Cóż par­ło i zmu­sza­ło, żeby się rzu­cić ta dro­gą od któ­rej od­strę­cza­li wszy­scy?…

Nie próż­ność pew­nie i chęt­ka sta­nia się gło­śnym, bo iląż upo­ko­rze­nia­mi oku­pić było po­trze­ba jed­no cie­ka­wie nie­życz­li­we wej­rze­nie, jed­ną szy­der­sko-ła­ska­wą wzmian­kę? A co kło­po­tów na tej dro­dze, a ile na niej po­stra­chu i bo­le­ści.

Wy, co­ście jak ja tego chle­ba pra­cy szkosz­to­wa­li w po­cie czo­ła i w po­cie ser­ca, po­wiedź­cie mi i wy­tłu­macz­cie, co was do ob­ra­nia nie­wdzięcz­ne­go za­wo­du skło­ni­ło, co wam szep­ta­ło w ko­leb­ce o ko­niecz­nem mę­czeń­stwie i ko­niecz­nem prze­zna­cze­niu, co pchnę­ło w dro­gę boju i po­świę­ce­nia?

Może mi le­piej mnie sa­me­go wy­tłu­ma­czy­cie, mo­że­ście pod­słu­cha­li wy­raź­niej do was od ko­leb­ki mó­wią­cy głos ta­jem­ni­czy: ta a nie inną pój­dzie­cie dro­gą!…

Dumą jest, po­wie­cie mi, wie­rzyć w po­słan­nic­two swo­je. O nie! po­ko­ra pa­no­wie! Jak­kol­wiek ma­lucz­kie ono, za­tar­te, drob­ne, po­zba­wia prze­cie woli i sa­mo­ist­no­ści, jak sko­ro jest po­słan­nic­twem nie­odwo­ła­nem; my­śmy z niem wy­rob­ni­cy na ni­wie wiel­kie­go pana, zmu­sze­ni pańsz­czy­znę od­ro­bić!…

Do­pie­ka nam skwar po­łu­dnia, po­tem ob­le­wa się czo­ło, mdle­ją ręce, myśl za­mie­ra znu­żo­na, za­ta­cza­ją się nogi, ale dnia do­pra­co­wać po­trze­ba na pań­skim za­go­nie, choć ju­tro nikt nie po­wie na­wet, któ­rą kopę, jaką bruz­dę po­la­łeś łzą i po­tem swo­im. Nie­znam pra­cow­ni­cy, przy­nió­sł­szy siłę na­szą w ofie­rze, pój­dzie­my spo­cząć, nie wie­dząc sami, co­śmy zro­bi­li..

My jed­ni tu­taj zo­sta­niem bez­płat­ni.

Z rów­nym jen­ju­szem, z ta­len­ta­mi rów­ne­mi, losy na­sze nie jed­na­ko­we. Ten od­śpie­wał pieśń swo­ją wśród ci­szy, i prze­słu­cha­ły jej tłu­my, ów wy­ję­czał du­szę wśród gwa­ru, i ni­czy­je­go ucha nie do­szły sło­wa jego; tam­te­mu są­siad pod­chwy­cił ta­jem­ni­cę i rzu­cił ją za swo­ją, po­parł­szy gło­sem do­no­śnym, in­ne­go zdu­si­li są­sie­dzi… Na stu ro­bot­ni­ków w tej win­ni­cy, je­den może po­gro­bo­we weź­mie wień­ce, a dzie­więć­dzie­siąt dzie­wię­ciu za­mrą ode­pchnię­ci lub wy­śmia­ni…

Cóż więc nas pę­dzi ta dro­gą i peł­nym pyłu a bło­ta go­ściń­cem? Cze­mu nie zwa­bi nas ci­cha cha­ta, sto­ją­ca na ustro­niu, szu­mią­cy las, do­mo­wa strze­cha i byt inny? Cze­mu opl­wa­ni i wy­szy­dze­ni ci­śnie­my się mimo wszyst­ko, mimo wszyst­kich, do nie do­syć wid­ne­go celu? Nie je­stli to za­gad­ką?…

Dla cze­go le­d­wie­śmy się z tego snu roz­bu­dzi­li po za któ­rym ciem­no­ści i nie­zna­ne świa­ty, już czu­je­my co nas cze­ka? W dzie­ciń­stwie ba­wim się już krzy­żem przy­szło­ści i uśmie­cha­my do cier­niów, co skroń oplo­tą..

Pa­mię­tam, było nas wie­lu… ró­wie­śni­ków, rów­nie mło­dych i rów­nie na jed­ne wy­sta­wio­nych wpły­wy, jed­ne­go słu­cha­ją­cych gło­su. Cze­mu on nie prze­mó­wił do pier­si tam­tych, a uwiązł w na­szej tyl­ko? Dla cze­go bu­dził w nas jak­by wspo­mnie­nie ja­kie­goś na­ka­zu, jak­by gdzieś już usły­sza­ne wprzó­dy my­śli? Cze­mu na wi­dok zbu­twia­łej książ­ki drga­ło w nas ser­ce dzie­cę­ce, jak na wi­dok mo­ty­la i kwia­tu, a bia­ła kar­ta ją­trzy­ła chęt­ką rzu­ce­nia nie­doj­rza­łej my­śli, i świat wi­do­my o ja­kimś nie­zna­nym mó­wił świe­cie?

Nie wie­rze w prze­zna­cze­nie, a jed­nak… ro­zu­miem po­słan­nic­twa… i pa­trzę i poj­mu­ję jak nas kil­ku z licz­by więk­szej, co się zra­zu rzu­ci­ła dro­ga otwar­tą, wy­trwa­li­śmy sami do ostat­ka. Trzy­ma­ło nas coś in­ne­go niż próż­ność, niż upór lub na­łóg, bo by­śmy daw­no upa­dli…

Te­raz spoj­rzaw­szy za sie­bie, ob­li­czyw­szy stra­ty, po­jąw­szy ofia­ry i chwy­ciw­szy za ser­ce, mu­sie­my pod­dać się my­śli, że coś nas do pra­cy zwo­ła­ło i pańsz­czy­znę tę od­być zmu­si­ło. Có­że­śmy wy­ro­bi­li so­bie w koń­cu. Cie­ka­wo­ści tro­chę, nie­przy­jaź­ni wie­le, sąd bła­hy i nie­spra­wie­dli­wy naj­czę­ściej, imię wąt­pli­we, za­po­mnie­nie nie­za­wod­ne. A za to chwi­la daw­ne­go ży­cia, jak nam gorz­ko spły­nę­ła, to Bóg chy­ba je­den po­li­czy..

Tyle ofiar, a sku­tek nie­wi­docz­ny… Ka­za­no nam sko­pać grzę­dę, ob­le­li­śmy ją znu­że­niem na­szem, a co na niej przy­szłość za­sie­je, i kto z niej plon zbie­rze… nie wie­my.

I stęk­nąć nam utra­pio­nym nie wol­no, bo śmiać się będą wy­pa­śli brzu­cha­cze z bo­le­ści na­szej i po­wie­dzą nam: ma­cie sła­wę wy pię­cio­mi­lo­wą, wy dru­dzy piet­na­sto – wy inni trzy­dzie­sto. Na uli­cy po­ka­zu­ją was pal­ca­mi, li­to­gra­fu­ją wa­sze fi­zy­ognom­je, cze­góż mo­że­cie wię­cej po­żą­dać? A że was szar­pią po książ­kach, i dep­czą was nad­cho­dzą­cy po pię­tach, to słusz­na, bo­ście i wy dla po­przed­ni­ków nie byli lep­si, a nie jed­ne­go uką­si­li…

Dzie­je się tedy tak, że daw­szy nam trzy gro­sze owe, wy­py­cha­ją już nas za drzwi, jako do­sta­tecz­nie i nad za­słu­gi opła­co­nych, za­po­mniaw­szy, że my im da­li­śmy ży­cie…

Zresz­tą, cze­góż to wy­ma­gać wię­cej mo­że­my, i co nam świat dać może. Nie jemu to pra­ca na­sza, ale po­słan­nic­twu więk­sze­mu od­po­wie­dzia­ła. Ktoś inny nam ka­zał, pchnął i ży­wot nasz wy­zna­czył na tej ścież­ce.

Tak jest. A jed­nak przy­szło zwąt­pie­nie i usia­dło u wy­ga­słe­go ko­mi­na, i pa­trzy na mnie oczy­ma zbla­dłe­mi, i gro­zi mi ręką drzą­cą, i po­zie­wa, i trzę­sie się od chło­du, i tru­pią swą twa­rzą mi urą­ga, i pyta mnie com zro­bił, i dep­cze kart­ki po­dar­te ko­ści­ste­mi no­ga­mi, któ­rych po­ży­czy­ło od śmier­ci?

– Coś zro­bił? po­wia­da… nic! nic! nic! a ży­cie zmar­nia­ło, a stru­łeś je so­bie, a grze­chy two­je za­szcze­pi­łeś dru­gim, a sło­wo złe ja­dem po­szło i tru­ci­zną, choć do­bre wia­try roz­wia­ły? Po­ło­wa tych kar­tek, nad któ­re­mi bez­sen­ne tra­wi­łeś nocy, już po­chwy­co­ne bu­rza, zgi­nę­ły w ot­chła­ni, dru­gą po­ło­wa wiatr po go­ściń­cach mio­ta, resz­ta pój­dzie za nie­mi.

I sło­wo two­je nie było two­jem sło­wem, nie. Mó­wi­łeś jak dzie­cię za pa­nią mat­ką pa­cierz, co ci szep­tał duch wie­ku, co cię okrą­ża­ło i la­ta­ło w po­wie­trzu, nie wy­na­la­złeś nic, nie stwo­rzy­łeś nic, nie zbu­do­wa­łeś nic, ani przy­ło­ży­łeś się do ni­cze­go, nie masz za­słu­gi żad­nej…

A ży­cie stra­co­ne, a po­cząć go dru­gi raz nie moż­na. Tak, ży­cie stra­co­ne… prze­gra­na staw­ka… to pew­na… szczę­śliw­si gra­cze po­chwy­ci­li ją mię­dzy sie­bie; a jed­nak gdy­by dru­gi raz ży­cie roz­po­czy­nać przy­szło, może bym po­wtór­nie ten sam błąd po­peł­nił…

Nie­po­ję­ta! nie­po­ję­ta czy sła­bość ludz­ka, czy wola boża!

Ktoż wie zresz­tą czy­śmy byli po­wo­ła­ni, czy głos z góry był echem od­bi­tem, i przy­sły­szał się sła­be­mu uchu i dzie­cin­ne­mu ser­cu. Wi­dzi­my obok sie­bie tych, co idą dźwi­ga­jąc cię­ża­ry do­bro­wol­ne, nie ro­zu­mie­jąc do­kąd ich pę­dzi piel­grzym­ka… pa­da­ją­cych wśród dro­gi, bez­sil­nych, po­wra­ca­ją­cych, mil­czą­cych, zra­żo­nych, któ­rzy pół ży­cia tyl­ko przy­nie­śli W bez­u­ży­tecz­nej ofie­rze… i o so­bie wąt­pie­my…

Jed­ni po­wy­cho­dzi­li upo­je­ni na­tchnie­niem, a po­wra­ca­ją zła­ma­ni wąt­pli­wo­ścią, inni od pierw­sze­go cio­su cof­nę­li się z prze­kleń­stwem na­zad, ci przez dumę za­mil­kli, bo kró­lo­wać chcie­li, tam­ci po­py­cha­ją cu­dzą tacz­kę bo się na swo­ją nie ze­bra­li. Jak­że nie zwąt­pić? jak­że nie po­wie­dzieć tym, co zra­na wsta­jąc, we­so­ło gar­ną się do ro­bo­ty: cze­kaj­cie słoń­ca i wy­glą­daj­cie gło­su.

Boć nie każ­de­mu prze­zna­czo­no iść tą dro­gą i tak bo­leć i tak zgi­nąć. Nie my więk­szą mamy za­słu­gę, ale ci co speł­ni­li po­kor­nie po­słan­nic­two swo – je, czy ono za­le­ża­ło na tar­za­niu się w zlo­cie, czy na dźwi­gnie­niu po­kru­szo­nej bry­ły ka­mie­nia.

Słu­chaj­cie więc gło­su we­wnętrz­ne­go, nie gło­su próż­no­ści, i nie sadź­cie, żeby pió­ro, uma­cza­ne w atra­men­cie kre­ślą­ce próż­ne sło­wa, uczy­ni­ło was wiel­ki­mi, lub od pro­ste­go wy­rob­ni­ka lep­szy­mi…

Je­śli na dnie ser­ca nie ma u was praw­dy, któ­rą po­trze­bu­je­cie wy­rzec i dla któ­rej by­ście umrzeć go­to­wi, otwar­te wam dro­gi czy­nu, bo­gat­sze od dro­gi my­śli, ła­twiej­sze od nich, a do jed­ne­go wio­dą­ce celu.

W ma­lucz­kiej chat­ce po­kor­na nie­wia­sta wy­cho­wu­ją­ca dzie­ci w bo­jaź­ni bo­żej, w cno­cie i po­czci­wo­ści, aża­li nie wię­cej war­ta od na­dę­te­go pi­sa­rza, któ­ry cu­dze głup­stwa swo­je­mi sło­wy po­wtó­rzył? A ten wie­śniak, co wam daje chleb po­wsze­dni, sam go pra­wie nie ma­jąc, aża­li nie wy­prze­dzi owe­go me­ce­na­sa, któ­ry okru­szy­ny swo­je­go sto­łu daje po­chleb­com li­te­ra­tom, za to że go ja­śnie­wiel­moż­nym bra­tem swo­im na­zy­wa­ją?…

Czyn, nie sło­wo, sta­no­wi war­tość czło­wie­ka, lecz bywa sło­wo czy­nem i bywa czcze­ni sło­wem, a ci co pięk­ne­mi sło­wy całe ży­cie się za­ba­wia­ją, są jak dzie­ci, któ­rych do pra­cy na­pę­dzić nie moż­na,

Wiek nasz cały prze­szedł w sło­wa, i prze­sa­dzo­no ich war­tość. Za­sy­pa­ni je­ste­śmy pa­pie­rem i próż­ne­mi wy­ra­za­mi, a za­po­mnie­li­śmy że w in­nem ży­ciu, przy ogól­nym ob­ra­chun­ku z dnia ro­bo­ty, nie spy­ta­ją nas, jak to ktoś do­brze po­wie­dział, co­śmy umie­li, ale co­śmy uczy­ni­li.

Wiek nasz z tego wzglę­du jest na dro­dze fał­szu. Wszyst­ko co pro­wa­dzi do do­bre­go, do­brem jest, i sło­wo tak­że; ale słod­kie sło­wo, do ni­cze­go nie wio­dą­ce, na cóż się przy­da­ło?

W mło­dem ser­cu i gło­wie peł­no uczuć i my­śli, za­rod­ków idei i uczyn­ków. Bóg tam je wło­żył nie na to, że­by­śmy grze­cho­cząc nie­mi, ba­wi­li się jak dzie­ci dźwię­kiem któ­ry wy­da­ją, ale że­by­śmy z nich wy­snu­li ży­cie na­sze przy­szłe. Tym­cza­sem prze­ciw­nie się dzie­je. Po­wo­ła­ni i nie po­wo­ła­ni z za­baw­ki czy­nią so­bie ży­cie, i śpie­wa­ją za chleb po­wsze­dni pie­śni kar­czem­ne dla uba­wie­nia tłu­mu.

0 wiel­kiem po­wo­ła­niu i ka­płań­stwie pi­sa­rzy, któż dziś nie wie? Myśl ta zna­la­zła się w ustach wszyst­kich wła­śnie w chwi­li, gdy jest naj­mniej ka­pła­nów i po­wo­ła­nych, gdy wszy­scy sa­dzą się być na­masz­cze­ni do na­ucza­nia, lub szcze­rzej mó­wiąc, do za­ba­wia­nia.

Z tąd już dziś Niem­cy prze­mie­ni­ły się w stos pa­pie­ru i bi­bu­ły, i co­dzień wzra­sta­ją­ca licz­ba ksiąg za­le­je li­te­ra­tu­rę, do­pro­wa­dze­niem jej do osta­tecz­no­ści i, prze­ro­stu cho­ro­bli­we­go.

Całe ży­cie po­świe­ciw­szy temu po­wo­ła­niu, dziw­no za­pew­ne, że wi­dzę w niem nie­bez­pie­czeń­stwo, i grze­chów ma­jąc wy­żej gło­wy, na oczy je dru­gim wy­mia­tam. Ale praw­da przedew­szyst­kiem, a cho­dzi mi głów­nie nie o po­wstrzy­ma­nie od pi­sa­nia, bo w li­te­ra­tu­rze dziś i ję­zy­ku cały moż­li­wy ży­wot nasz; ale o wpro­wa­dze­nie my­śli zba­wien­nej, że sło­wo ni­czem jest, je­śli nie jest czy­nem, i je­śli mu czyn nie to­wa­rzy­szy, ni­czem je­śli się nie zga­dza z ży­ciem, ni­czem je­śli ode­rwa­ne od nie­go i nie ma­ją­ce z niem związ­ku. Je­że­li na­uczy­ciel kra­ju i na­ro­du nie wy­świę­ci się wprzó­dy ukształ­ce­niem wła­snem i czy­nem do po­wo­ła­nia swo­je­go, na cóż się zda to sło­wo, któ­re­mu ży­wot jego po­świad­czać nie bę­dzie?

Zkąd w czło­wie­ku po­pły­nie sło­wo pięk­na i do­bre­go peł­ne, sło­wo praw­dy i mi­ło­ści, je­śli źró­dła ich nie utwo­rzy w so­bie, je­śli jak to zwie­rząt­ko co per­ły wy­da­je, śpie­wać bę­dzie per­ła­mi, a żyć śli­skiem ciel­skiem śli­ma­ka?… Mo­gąż lu­dzie uwie­rzyć temu, któ­ry każe a nie pra­cu­je, za­chwa­la im po­kar­my a sani ich nie tyka, wy­śmie­wa a grze­szy god­nym śmie­chu spo­so­bem, kształ­cić chce dru­gich a sani gnu­śnie leży w bar­ło­gu?….

Oto pi­sarz ma­lu­je nam ob­ra­zy ułom­no­ści wie­ku na­sze­go, ogni­ście chło­sta, obu­rza się, wy­śmie­wa, szy­dzi, uno­si, stro­fu­je i mo­ra­li­zu­je; traf­ność jego są­dów, ta­lent od Boga mu dany, sło­wo żywe, pla­stycz­ność wi­ze­run­ków, żywe od­wzo­ro­wa­nie cha­rak­te­rów, po­ry­wa, po­cią­ga, bu­dzi chęć zbli­że­nia się do tego czło­wie­ka, któ­ry tak da­le­ce stał się wyż­szym nad wiek swój i ota­cza­ją­cą spo­łecz­ność. Szu­ka­my go, go­rą­co ści­ska­my dłoń jego, na­chy­la­my czo­ło, zbli­ża­my się by go po­znać w pry­wat­nem ży­ciu, roz­pa­tru­je­my w niem, i ze zdu­mie­niem znaj­du­je­my kup­kę prze­pa­lo­nych po­pio­łów, w któ­rych za­błą­ka­na, nie­do­ga­sła, świe­ci iskier­ka. Na­ów­czas za igrasz­kę po­czy­tu­je­my sło­wo, czyn je zma­zu­je. I po­czy­na­my wąt­pić na­wet o świę­tej praw­dzie, któ­ra przed chwi­lą odzia­na sza­tą tak wy­mow­ną, zda­ła się nam tak prze­ko­ny­wa­ją­cą.

Nikt nie my­śli o tem, że ze zdro­we­go tyl­ko źró­dła na­pój czy­sty po­pły­nąć może, że po­trze­ba stud­nię ko­pać, aby się z niej na­pić, a z ka­łu­ży nic się nie wy­czerp­nie prócz bło­ta. Każ­dy, ni­że­li sie­bie uczy­ni do­brym, sta­ra się po­pra­wić dru­gich.

Ta tro­skli­wość o losy współ­bliź­nich naj­po­ciesz­niej wy­da­ła się nam w chwi­li sza­łu re­form, któ­rym jesz­cze przed nie­wie­lą laty roz­go­rza­ła była Fran­cja. Z głę­bi szyn­ków i lu­pa­na­rów, ochry­płe gło­sy od­zy­wa­ły się o od­bu­do­wa­niu świa­ta, z ust, któ­rych ogień ża­den nie oczy­ścił. Zaj­rzaw­szy w ży­cie tych pa­nów, nie wie­dzieć co było po­dzi­wiać wię­cej, czy nie­prak­tycz­ność ich my­śli, czy nie­lo­gicz­ność ich wła­sne­go ży­wo­ta, zbu­do­wa­ne­go wca­le na in­nych za­sa­dach. Zda­je mi się, że to co się za naj­wyż­sze do­bro wska­zu­je dru­gim, naj­pier­wej by do sie­bie za­sto­so­wać po­trze­ba. Tym cza­szem wca­le tak nie jest.

Byli u nas tacy, co bar­dzo gło­śno i pięk­nie mó­wi­li za ska­so­wa­niem szyn­ków de­mo­ra­li­zu­ją­cych i roz­pa­ja­ją­cych lud wiej­ski. Py­ta­no ich nie­raz cze­mu pierw­si nie da­dzą przy­kła­du z sie­bie?… Od­po­wia­da­li za­wsze że go­to­wi to uczy­nić, gdy wszy­scy zgo­dzą się na do­peł­nie­nie re­for­my. Chcie­li być pierw­szy­mi my­ślą, a ostat­ni­mi uczyn­kiem. Tak samo wła­śnie dzia­ło się i z in­ne­mi re­for­ma­to­ra­mi, tak dzie­je się z pi­sa­rza­mi pra­wie po­wszech­nie. Cze­ka­ją oni z po­pra­wie­niem sie­bie, aż się świat cały po­pra­wi.

Tym cza­sem w świe­cie sło­wo bez czy­nu jest ni­czem, a naj­sil­niej­szą dźwi­gnia wszel­kiej re­for­my tyl­ko przy­kład i uczy­nek. Ża­den wiel­ki pra­wo­daw­ca i re­for­ma­tor nie szedł ze sło­wem w ustach, ale z ży­wym czy­nem, po­ry­wa­ją­cym, dźwi­ga­ją­cym, uno­szą­cym lu­dzi za sobą.

Le­piej jest za­pew­ne mó­wić do­brze, a źle czy­nić, ni­że­li i źle ro­bić i złe pro­pa­go­wać, ale sło­wo gołe nic nie zna­czy.

Li­te­ra­tu­ra im har­dziej sta­je się wy­ra­zem kon­wen­cjo­nal­nym przy­ję­tych ja­kichś pew­ni­ków, wiecz­nie w sfe­rach idei za­miesz­ku­ją­cych, ba­wi­deł­kiem i mrzon­ką, piosn­ką ład­nie ubar­wio­ną, wy­uczo­nem szcze­bio­ta­niem, tem mniej skut­ku­je i dzia­ła na ogół.

Pły­nąć ona po­win­na z ży­cia i być jego wy­ra­zem, osta­tecz­ną tre­ścia, es­sen­cją. W ten spo­sób, jak dziś wy­ra­sta tyl­ko grzy­bem na cie­le spo­łecz­nem, i choć coś z so­ków jego przej­mu­je, nie wy­ra­ża zdro­wych jego za­sad, sta­je się pa­so­rzy­tem nie po­trzeb­nym.

Wcza­sach pier­wot­nych żad­ne sło­wo nie było próż­nem. Myśl i uczu­cie zbie­ra­ły się na uro­dze­nie go w ci­szy uro­czy­stej i na­tchnie­niu. Śpiew Ho­me­ra, księ­gi Moj­że­szo­we, wy­ro­sły wprost z ży­cia i czy­nu, a nie obok nie­go i bez nie­go. Ula tego one są wiel­kie i zna­czą­ce dziś jesz­cze, a przy pro­sto­cie swej za­chwy­ca­ją nas głę­bo­ko­ścią. Dla tego tam kil­ka ry­sów, na po­zór nie zna­czą­cych i nie ob­my­śla­nych sztucz­nie, po­tęż­nie ma­lu­ją i mó­wią.

Nie daw­no jesz­cze wi­dzie­li­śmy w XVIII. wie­ku li­te­ra­tu­rę, wy­ra­sta­ją­cą z ja­kie­goś po­gno­ju, i to co ją two­rzy­ło, ma­ją­ce so­bie nie­mal za obo­wią­zek, za ce­chę po­wo­ła­nia, roz­pa­sa­nie ży­cia, wy­uz­da­nie na­mięt­no­ści zu­peł­ne. Na jed­ne­go J. J. Ro­us­se­au, któ­re­go jed­nak ży­cie wca­le nie jest zgod­ne z pi­sma­mi, bo mu tyle sła­bo­ści wy­rzu­cić moż­na, ile wiel­kich prawd wy­mow­nie ogło­sił, iluż stro­kroć jesz­cze ni­żej na­deń sto­ją­cych la­bu­siów, dwo­ra­ków, opo­jów i pod­pie­ra­czów szyn­ko­wych, szu­ka­ją­cych na­tchnie­nia w bu­tel­ce i po­ezji u ko­lan bo­giń te­atral­nych! Ale tam­ta li­te­ra­tu­ra nie czy­ni­ła so­bie przy­najm­niej za­da­niem po­pra­wy spo­łecz­nej, ani się kry­ła z tem, co przez nią tchnę­ło. Dziś uczy­nio­ny krok ogrom­ny, uzna­no god­ność sło­wa, ka­płań­stwo pi­sa­rza, pod­nie­sio­no go, eman­cy­po­wa­no, uko­ro­no­wa­no. On sam wziął ber­ło so­bie na­leż­ne, ale nie wszy­scy­śmy na­masz­cze­nia god­ni.

Więc pierw­szą my­ślą po­wo­ła­ne­go być po­win­no, nie to co stwo­rzy, ale to czem sie­bie ma uczy­nić, pierw­szym obo­wiąz­kiem i za­da­niem jego, sie­bie po­pra­wić i uzac­nić. Nie­czy­ste ręce mo­gą­li do­tknąć świę­te­go przy­byt­ku?… oczy za­mglo­ne doj­rzeć bla­sku pięk­no­ści, usta ska­la­ne wy­gła­szać praw­dę, któ­rej fałsz za­da­ły go­rącz­ką co je spa­li­ła?

Ja­ką­kol­wiek pi­sarz obie­rze so­bie for­mę, co­kol­wiek przed­się­bie­rze, choć­by naj­obo­jęt­niej­sze i naj­lich­sze na po­zór, musi weń wlać część du­cha swo­je­go, a duch nie­czy­sty wszę­dzie się prze­bi­je i wy­pły­nie na wierzch, u jed­nych ułom­no­ścią for­my, u dru­gich opusz­cze­niem ry­sów, u in­nych po­bła­ża­niem wła­snej sła­bo­ści, okry­wa­niem jej i t… p. Czło­wiek, choć­by jak kła­mać chciał i usi­ło­wał, nie po­tra­fi tego uczy­nić tak, aby śla­du fał­szu nie zo­sta­ło. Za­wsze w sa­mej usil­nej ne­ga­cji praw­dy, uwy­bit­ni się na co cho­ru­je i co go nie­po­koi. In­stynkt i po­trze­ba dzie­le­nia się z ludź­mi sło­wem, któ­re­go du­sza jest peł­na, naj­ży­wiej po­spo­li­cie od­zy­wa się w mło­do­ści. Czło­wiek za mało zna świa­ta, by mógł prze­czuć, jak już wie­le wy­po­wie­dzia­nem zo­sta­ło. Na­pa­stu­je go co­raz dlań nowe, i wy­da­je mu sio no­wem dla wszyst­kich. Ro­dzi się w nim chęt­ka wy­po­wie­dze­nia tego, co mu do­ku­cza, wy­la­nia zbyt­ku swej du­szy, i bie­rze to za iskrę po­wo­ła­nia, choć to bywa tyl­ko zbyt­kiem sił mło­dych, nie zu­ży­tych. Tak czę­sto mło­dzie­niec ko­cha się w osiem­na­stu le­ciech w pierw­szej uj­rza­nej ko­bie­cie, nie żeby dlań w isto­cie prze­zna­czo­ną była zgod­no­ścią har­mo­nij­ną or­ga­ni­za­cji swej, ale że sił mi­ło­ści nic zu­żył jesz­cze, i ser­cem po­dzie­lić się musi. Wie­luż to lu­dzi uwio­dły ta­kie po­pę­dy mło­dzień­cze w mi­ło­ści i li­te­ra­tu­rze; nie roz­mie­rzyw­szy sił swych, rzu­ci­li się i pa­dli. Do­tąd bo­wiem ob­ja­wy ży­cia du­cho­we­go tak były świa­tu po­żą­da­ne, a tak rzad­kie sto­sun­ko­wo, że wszel­ki owoc przyj­mo­wa­no, byle się zja­wił. Ale tak dłu­żej być nie może, i ludz­kość wy­da­jąc ich co­dzień wię­cej, musi się stać wy­bred­niej­sza. To co przed kil­ku­set laty za­słu­gi­wa­ło na uwa­gę i wdzięcz­ność, dziś przy pod­nie­sie­niu stop­nia ukształ­ce­nia ogól­ne­go, sta­nie się po­wtó­rze­niem i okle­pan­ka; trud­niej jest wy­rzec sło­wo i zdo­być wyż­szość nad ogó­łem. Naj­lep­szym to jest po­dob­no do­wo­dem po­stę­pu ludz­ko­ści i jej roz­wi­nie­nia. Wpraw­dzie po­stęp wi­docz­ny, choć nie tchnął jesz­cze nic ży­wot­niej­sze­go, nie od­ro­dził czło­wie­czeń­stwa, ale go ku temu przy­go­to­wał. Od punk­tu wyj­ścia, do tego co osią­gnio­no, dro­ga prze­bie­żo­na dziw­na przed­sta­wu­je sce­nę za­bie­gów, obłę­dów, po­szu­ki­wań, rzu­cań; ryli się jed­ni w głąb, dru­dzy pod­la­ly­wa­li do góry, inni ucie­ka­li w bok, mało kto garść piel­grzy­mów po­wiódł za sobą kro­kiem da­lej ku zie­mi obie­ca­nej. Mó­wiąc ogól­nie o pi­śmien­nic­twie i pi­sa­rzach, nie wy­łą­cza­my tu żad­ne­go ro­dza­ju, żad­nej ze sfer, w któ­rych się li­te­ra­tu­ra ob­ra­ca. Wszyst­kie one są czę­ścią wiel­kiej ca­ło­ści, so­li­dar­na for­mu­jąc jed­ność. Naj­mniej waż­ny ob­jaw ży­cia, naj­płoch­szy utwór, mi­mo­wol­nie prze­twa­rza sobą ja­kiś symp­tom sta­nu spo­łecz­ne­go i uspo­so­bień in­dy­wi­du­al­nych. Tyl­ko umy­sły płyt­kie w świe­cie stwo­rzo­nym i w świat­ku ludz­kie­go utwo­ru, dzie­lą na waż­ne i nic waż­ne kre­acje Boga i czło­wie­ka. Wszyst­ko to trzy­ma się, wią­że i ma pew­ne zna­cze­nie, myśl swo­ja, miej­sce, po­trze­bę.

Śpiew­ka pa­stu­sza i pieśń bo­jo­wa, tra­ge­dja i skaz­ka, epos i po­wieść, kry­ty­ka i po­emat, dzien­nik i dzie­ło eru­dy­cji zaj­mu­ją pla­ce swo­je, i bez du­cha we­wnętrz­ne­go i zna­cze­nia ja­kie­goś być nie mogą. Dla tego czło­wiek, istot­nie głę­biej poj­mu­ją­cy rze­czy, żad­ne­go utwo­ru nie waży lek­ce i nie od­py­cha pod po­zo­rem for­my lub bła­ho­ści, z każ­de­go do­ba­da się ja­kie­goś symp­to­mu ży­cia. Ale wie­le z nich są próż­nem i czczem po­wtó­rze­niem tyl­ko dzi­siaj, i to po­nie­kąd po­ni­ża li­te­ra­tu­rę i zra­za od niej. Je­den mistrz i for­ma two­rzą bez­myśl­nych na­śla­dow­ców bez koń­ca, do­pó­ki wy­czer­pa­na idea i kształt nie sta­ną się łu­pi­ną su­cha i nie zu­ży­ją do ostat­ka.

Każ­de­mu zda­je się że pi­sać może, kto tyl­ko czy­tać po­tra­fił, gdy za­da­niem pi­szą­ce­go być by po­win­no mó­wić tyl­ko, gdy czu­je że ma co po­wie­dzieć lu­dziom. Wpraw­dzie i po­wta­rza­nia i ko­pje są jak ry­ci­ny i li­to­gra­fie, któ­re myśl ar­ty­sty roz­no­szą i roz­po­wszech­nia­ją, się­ga­jąc cza­sem da­lej, niż same ory­gi­na­ły, ale w koń­cu tra­ci na­tem po­wa­ga sło­wa i ono się sta­je sze­le­stem próż­nem, ba­wią­cem ucho tyl­ko.

Dla tego pra­gnę­li­by­śmy aby każ­dy za­mie­rza­ją­cy ująć brze­mię, roz­ra­cho­wał się do­brze z si­ła­mi quid va­le­ant hu­me­ri, quid fer­re re­cu­sent, su­mien­nie przy­go­to­wał do pra­cy, ja­sno roz­pa­trzył w celu, i z chęt­nem na mę­czeń­stwo ser­cem speł­nił ka­płań­stwo i po­słan­nic­two swo­je.

Tym­cza­sem cóż wi­dzi­my w oko­ło sie­bie? Oto trzpio­to­wa­tych roz­trze­pań­ców, któ­rzy dla po­pi­su, dla próż­nost­ki bez na­masz­cze­nia, z ja­kiejś świerz­biącz­ki, z na­ga­ba­nia fał­szy­we­go, no­mi­nu­ją się sami po­słan­ni­ka­mi, i po­pró­bo­waw­szy za­wo­du, rzu­ca­ją go nic w nim nie do­ka­zaw­szy. Pierw­sze­mu zda­ło się, że bę­dzie pi­sać hi­stor­ją, dru­gie­mu że jest po­etą, trze­cie­mu że uro­dził się na kry­ty­ka, wy­ry­wa się z za­gro­dy w któ­rej mu wró­ble chwa­łę jego śpie­wa­ły, wy­cho­dzi na wi­dow­nią, i nie otrzy­maw­szy okla­sków i wień­ców, ja­kich są­dził że się ma pra­wo spo­dzie­wać, ła­mie pió­ro z po­gar­dą i prze­kleń­stwem. Dla tego wi­dzi­my co­dzień tylu lu­dzi, coby w in­nej sfe­rze le­piej sił swo­ich użyć mo­gli, rzu­ca­ją­cych się do cyr­ku, i pa­da­ją­cych pod ko­nie, a po­tem na resz­tę ży­cia, do ni­cze­go prócz szy­der­stwa nie zdat­nych. Nic bo­wiem tak nie wy­peł­nia go­ry­czą i kwa­sem pier­si, jak za­wód mi­ło­ści wła­snej, jak prze­ko­na­nie nie­udol­no­ści po­kry­te płasz­czem nie­uzna­nia, nad wy­śmia­ne po­rwa­nie się na­próż­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: