- W empik go
Gawędy w listach Jordana do pana Jana - ebook
Gawędy w listach Jordana do pana Jana - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 355 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Autora Wędrówek Delegata
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1883.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 20 Iюля 1883 года.
…..Wytłumacz mnie więc, prze zacny panic Janie, przed szanownym prezesem, żem nie skorzystał z tyle zaszczytnych dla mnie zaprosin i na wigilią do Warszawy nie przybył. Nie czułem ani trocłiy usposobienia do tak długiej wycieczki do waszego stołecznego gwaru, do waszych eleganckich towarzystw, i dlatego, nic chcąc wam zepsuć wesołego nastroju, wolałem pozostać w domu.
Widzę już i słyszę, jak mnie darzysz epitetami: dzika… borsuka… jamnika… dziwoląga… mizantropa… I za co?… zato, żem się zakopał na wsi!
A maszże ty pojecie o naszych świętach na wsi? Ty profanie, mieszczuchu z ojca i dziada (bo co do twych dalszych protoplastów nic mam
Listy Jordana. 1
dokładnych informacyj), ty, co przejeżdżając na majówko, ledwieś się znalazł wśród wiejskiej cisy, zaczynasz się przeciągać, ziewać i tęsknem „kiera zwracać ku dworcowi kolei, któryś przed chwilą opuścił. Ty zapamiętały szlifibruku, któremu na wiejskim piasku zamiękko – na glinie zatwardo–na ściernisku zaostro–na łące zagład-ko, którego na wsi wszystko drażni i denerwuje, począwszy od pełnego rzewności kwiku prosięcia zajętego w szkodzie, aż do wesołego chóru żabek, wydymających gardlane pęcherze nad brzegiem trzciną zarosłego stawu…
By waszym uprzedzeniom i niewczesnej litości kres położyć, pozwól że ci na wstępie krociuchno opiszę moje samotną wiejską wigilią i porównam ją z tą, którą w roku zeszłym u was w Warszawie spędziłem.
Salon prezesa, rzeźbiony, złocony, gorzał rzę-sistem światłem, od którego w oczach mi się emiło… Olbrzymi stul orzechowy, na którym ani dźbła siana nie było, uginał się pod ciężarem świeczników, chińskich wazonów, srebrnych płat menaźów i geridonów z cukrami…
U mnie na wsi, w bieluchnej jak śnieg jadalni, – zdobionej festonami choiny i świerku, stal stół – nowy sianem przytrzaśnięty, ana nim paro lia – konów cienkuśza,baterya piwa i półmisek z piernikami, orzechami i owocami, domowej produkcyi.
U was siedziałem między postrojonemi lalami, z których jedna z kiepska po francuzku, druga z kiepska po polsku rozmowę ze mną wieść miały. Bóg zapiać!… siedziałem jak na mękach, w dodatku ruszyć się bojąc, by której t sąsiadek nie przydeptać ogona, jak, nie przymierzając, memu Bekasowi.
U siebie, między Magdą a Kachną byłem wesół i swobodny; obie dziewice, czerwone jak wiśnie, pachnące od pomady, jak majowe pączki topoliny, ciągle się do siebie chichotały. Ilekroć zagadałem do Magdy od trzody, Kasia od drobiu głowę pod stół od śmiechu chowała; ile znów razy zwróciłem się z zapytaniem do Kachny od drobiu, Magda od trzody parskała śmiechem, tuląc głowę między kolana. Przedstawicielki płci nadobnej, zażenowane tą wspólną doroczną biesiadą z dziedzicem, mściły się na obrusie, którego zrąbki skubały z zawziętością Sary Bernhardt, szarpiącej chusteczkę w gwałtownej scenie Frou-
Frou.
A przypominasz tez sobie, panie Janie, męzkich współbiesiadników u prezesa?… Owego hrabiego
Lenia, bladego jak upiór, z lufcikiem w oku, cedzącego przez zęby i reńskie wino i francuzkie słówka? Owego pana Alfonsa, którego świeże baronostwo, kupione gdzieś u obskurnego zagranicznego książątka, a nic potwierdzone żadnym krajowym patentem, pachniało jak świeżo kupiony kożuch, lub drożdże w drugim stopniu fermen-tcacyi będące? Może myślisz, panie Janie, żem sio napawał towarzystwem waszego radzcy czy też referendarza Śledziennieckiego, który przez jedne godzinę opowiada! mi o swojem szczęściu do kobiet… przez drugą o swojem nieszczęściu w karty… przez trzecią o swojej pasyi myśliwskiej… przez czwartą o swoim wstręcie do literatury… a przez piątą byłby mnie szczegółowo z timkcyonowaniem SWego organizmu w Karlsbadzie poznajomił, gdybym mu się zręcznie nie był wymknął.
O panie Janie! od takich biesiadników milszymi byli mi towarzyszami moi Antek i Grzela… owi parobczacy od koni, z których jeden, przywożąc cię latem ze stacyi, wyrżnął bryką o kamień i wysypał na drogę, a drugi, odwożąc cię w noc księżycową, poetyczne w miękkim rowie urządził ci legowisko. Obaj ci nowi obywatele kraju, wam mieszczuchom tak malo, a mnie tak niestety dobrze znani z przymiotów swoich niepraicnych–na ciele zdrowi, a na umyśle z początkiem zwłaszcza biesiady zupełnie jeszcze przytomni… trącali się łokciami przy każdej obnoszone) potrawie, chowając głowy pod stół, lub śmiejąc się w kułak, ilekroć oczy ich ze ślipkami zażenowanych dziewek na chwilę się spotkały.
A cóż za pyszną parę gości stanowili mój stary ekonom i niewiele młodsza gospodyni!…
Pierwszy, z wąsikami woskiem wykręcanemi i nastroszonym czubem, w wykrochmalonym półkoszulku i sztywnych jak chomonta kołnierzach, w szczelnie opiętej czamarce… nie wiedział dobrze iaka nastroić minę w tem miesza nem towarzystwie… dziedzica i chłopów. Ilekroć do.mnie zagadał, głos jego stawał się miękkim, postać giętką i uprzejmą, a oczy wyraz anielskiej słodyczy przybierały; ile znów razy która z dziewek zachichotała zbyt głośno, lub parobczak w kułak parsknął, pan Grzęda chrząka tak silnie, że szyby w oknach dzwoniły… brwi marszczył… wąsj jak sum stroszył… a postać cała wyrażała szlachetne oburzenie na hołotę, która się przy nim do jakichś konłidencyj posuwała.
Pani Dorywalska, moja gospodyni, kryjąca się przed gośemi jak tijołek przed słońca promieniem, to baba o szerokim krzyżu i jeszcze szer szych barach, na których dźwiga ciężar dwudzielni krów dojnych, cztórdziestu kwiczołowi paruset pierzastych osobników.
Pulchna.iak pulpet, a dojrzała wiekiem jak rozłupany we dwoje ogórek, piskliwa jak przedęte organy naszego kościółka, a ruchliwa jak wyżeł ay pierwszem polu, na ten dzień uroczysty przywdziała cynamonową suknie, suto na biodrach sfałdowaną, zarzuciła na szyje szafranową chusteczkę, z którą ma jej być do twarzy, a konopiaste swe loczki okryła wspaniałym czepcem, którego żółte wstęgi, jak śmigi wiatraka, unosiły się nad nią w przestworzu.
W dniu tym miała ona postać naczelnego wodza, na którego skinienie przybywały całe zastępy ryb i znikały w boju z czychającemi na nie paszczami.
A jakież to były zastępy!
Jeżeli prezes myśli, że zeszłoroczne dzieła stuki jego stołecznego kucharza lepiej mi smakowały od preparatów niego wiejskiego parzygnata, to… upadam do nóg.
Nasamprzód ów rosół rybny diablo mi się podejrzanym wydawał i aż do wielkanocnej spowiedzi miałem pewne obawy, ażalini się ukrytym tam bulionem nie streiil. Dalej… jego ryby na
"i biało były zaszare, zaś na Szaro gotowane zabiale, ro się każe domyślać, że mu pierwsze kupowano w sianie hypnotyczriego uśpienia, a drugie w stanie na pól surowym podano. No… a jeśli sądzi pan prezes, że jogo bomby lodowe lepiej mi do smaku przypadły, od naszych mrożonych klusków z makiem, to mu gustu winszuję, ale nie zazdroszczę!
(idyby nie marna butelczyna dos, już poważnego węgrzyna, którąm solue prawem kaduka przywłaszczył i ku zgorszeniu mych ogoniastych sąsiadek dokumentnie wysuszył, to kto wie… panie Janie, czybym tej stołecznej wigilii byl nic przypłaci! chorobą. Dzięki niebu i maślaczowi, wyszedłem obronną ręką, ale z mocnem postanowieniem spędzenia następnych świąt u siebie, jak Bóg przykazał!
Dorywalsia dala nam zupkę migdałową… per-iekeya! Ekonom wylizał literalnie dwa pełne talerze… a parohczaki i dziewki byłyby znacznie więcej zjadły, gdyby nic piorunujący wźrok ekonoma, który sobie resztę pozostałą cichaczem u gospodyni na dzień następny zamówił. Troiste rybki, na biało, na szaro i Smażone, stanowiły chlubę Dorywalskiej…no, a owoce smażone i kluski z makiem były punktem kulminacyjnym jej chwały. Towarzystwo nasze tak się darami Bo-żcmi uraczyło, że gdy ku końcowi uczty zaintonowałem pleśń „Chrystus nam się narodził,” chóry przez chwilę tylko dotrzymywać mi mogły; kolejno to ekonom, to gosposia, to parobek który lub dziewucha ustawały, dla pochwycenia oddechu, tamowanego nadmiarem spożytych specyałów.
Po waszej wieczerzy u prezesa, damy przeniosły się do salonu na czarną kawę, porozpiórały na kozetach i półpolska, pół-francuzka a i pół-światkowa rozmowa, przeplatana plotkami i skandalikami, kazała nam zapomnieć o jednej z najuroczystszych chwil naszego chrześciańskieg świata.
Mnie męczennika posadzono do preferansa z hrabią Geniem, z pseudo-baronem Alfonsem i z waszym referandarzeni czy radzcą stanu Sle-dziennickim.
Pierwszy przy każdem rozdaniu kart ziewał… jak na dobrze urodzonego przystało; drugi, świeżutki Szlachcic, idąc wślad za zwietrzałym już hrabią, buzię swą także do ziewania układał, i gdyby nie wasz dygnitarz, przerywający ciszę ustawicznem narzekaniem na losy gry i odkrywaniem siódemek, które go od urodzenia trapiły… byłbym chrapnął przy tej milej partyjce na dobre.
U nas na wsi, panie Janie, po spożytej wieczerzy i odśpiewaniu kolędy, karty nic przyszły mi na myśl. Przyzwyczajony do uroczystego obchodu tej pięknej pamiątki chrześciańskiej, wybrałem się do naszego parafialnego kościółka na Pasterkę.
Noc była cicha, łagodna, lekkim szmerem wietrzyku przerywana; niebo gwiazdami wyiskrzone, przypominało mi owe stropy, na których w dziecinnych mych latach zdawało mi się że dostrzegam gwiazdkę betleemską, płynącą zwolna ku Świętemu Dziecięciu.
I dziś, jak wówczas, patrzyłem w niebo… i dziś, jak wówczas, ruchy gwiazd niezmienionemi pozostały. Ale wyobraźnia dziecięca, ale bezwzględna wiara wtajemniczę podania wieków zamierzchłych. „ w pełne poezyi pierwociny chrystyanizm… odbiegły odemnie… jak puszek kwiatowy, odegnany wichrami życia. Patrzyłem w niebo i zdało mi się ono cieniniejszem i posępniej szem niż dawniej… patrzyłem w gwiazdy i zdały mi się blade, smętne, nieruchome…
Spojrzałem na ziemie…
Długim szeregiem ciągnęły się białe włościańskie chaty, suto gałązkami świerkowemi przystrojone; wszystkie okienka migotały światełkami raźnie i wesoło, jak gdyby się nadciągającym świętom radowały.
Podszedłem pod jedno z nich, ciekawie wrok zagłębiając tam, gdzie pod siermięgą biją serca z gruntu prawe, religijne, lecz, niestety, paczone tak często szkodliwym wpływem ciemnoty i lo-śliwemi podszepty.
Byłą to izba starego sołtysa.
Na stoliku, pod przypieckiem, staią karłowata drzewina, oświetlona kilkoma dogorywającemi świeczkami… Xa drzewku bujało się part; rumianych jabłuszek i kilka figurek z piernika. Dziatwa ay niemym zachwycie obchodziła je dokoła, jedno z drewnianym mieczykiem, drugie z laleczką z pstrych szmatek skręconą, trzecie wreszcie z wózkiem, który stary dziaduś z kilkunastu patyków wystrugali.
Trzy kominie babuś, jak gołąb bieluchna, z różańcem ay ręku, odmawiała koronkę, spoglądając cochwila na wnuczęta jej pieczy powierzone. Czuwaj, staruszko!… życzyłem jej w duchu… chowaj te pisklęta ay bojaźni i miłości Hożej, na użytek tej ziemi, która je swym czarnym chlebem żywi!
Poszedłem dalej ulica.
…
Za stołem siedziało dwoje ludzi młodych jeszcze, ale jakby pod ciężarem troski zgarbionych był to parobek Wawrzon i piękna jego Maryś.
Przed rokiem huczno tu było i gwarno… grajek wioskowy… i bęben i dudy, przygrywały w takt weselnym tanecznikom, a za piękną Marysią wszystkie parobczaki na odbijanego się ścigały. Dziś… w izbie cisza… ani drzewka, ani jabłuszka kraśnego, ani mieczyka drewnianego, ani laleczki ze szmatek. Wawrzon… sparty na ręku, patrzył jeno w kąt jeden… a piękna Maryś… schorzała r blada, kiedy niekiedy ocierała fartuchem łzą zaszłe oko…
Spojrzałem wgłąb izby..", pod ścianą pusta tam stała kołyska!
– Biedni!–pomyślałem–tak młodzi, a już na progu życia w najświętsze ugodzeni uczucie! Oby wam na przyszłej wigilii z tej kołyski zakwilił znów aniołek, niosący z sobą i gwar, i wesołość i ccl życia jasno wytknięty!…
Postąpiłem kroków kilkanaście…
Była to izba przy kuźni… mieszkanie miejscowego Borsiga czy CoqtteriUe?a.
Ujm… pana Walentego Miecha, kowala, ślusarza i mechanika od maszyn nieuszkodzonych, zebrała się wioskowa inteligencya przemysłowa… więc pan Onufry porządkowy stelmach i stolarz w jednej osobie,., pan Mikołaj, rymarz odchomont (półszorków bowiem nie naprawiał), w potrzebie szewc od szytych butów i operator do zdejmowania skór z bydlątek, które kopytek zadarły… wreszcie pan Kacper Dolej, miejscowy szynkarz i kupiec en gros i en detail, wszystkiego co mu do karczmy ukradkiem przyniesiono.
Panowie ci, o czerwonych nosach, czerwonych chustkach na szyi i jeszcze czerwieńszych policzkach, po spożytej wieczerzy zabawiali się kufelkiem krążącym z rąk do rąk, wśród śmiechów i konceptów toastowych, jakiemi się wzajem raczyli.
Korpulentna pani majstrowa, z pomocą paru chłopaków od młota i kowadła, sprzątała ze stołu resztki niedojedzonej kapusty i pływających w gęstym sosie owoców. Ilekroć jejmość zwróciła się w jedne stronę, chłopaki porywały z półmisków co Bóg dał… więc ogonek śledzia, więc suszoną gruszkę… więc szczyptę kapusty… orzech łasko-wy lub białej struch kawałek–snadź nie dojedli jak należy.
Widok ten przykre robił wrażenie. Czyż rygor panujący między majstrem a terminatorem onieśmielał onych malców do nasycenia się wieczerzą? Już miałem w szybę zabebnić, by ich w tem rzemiośle powstrzymać… gdy nagle majstrowa odwróciła się ku nim i ręce malcom opadły. Schwytani na uczynku, spojrzeli na siebie…
Sądziłem że majstrowa, zganiwszy im grzech łakomstwa i czyn siódmemu przykazaniu przeciwny, zaspokoi chłopięcy apetyt dodaniem jakichś łakoci–ale zawiodłem się srodze… Jeden oberwał za ucho… drugi po grzbiecie… trzeci w kark… a kapusta i strucle, owoce i orzechy powędrowały do szafy, wśród śmiechu i zadowolenia panów Walentego Miecha, Onufrego rymarza Kacpra Doleją…
„I to ma być rozwiązanie kwestyi rzemieślniczej na małą skalę?”–pomyślałem, szybkim krokiem podążając ku kościołowi.
Wśród nocnej ciszy ozwał się dzwonek, wzywający wiernych na Pasterkę… zwolna światełka gasnąć we wsi poczynały.
Ubogi nasz parafialny kościółek jaśniał rzęsi – stem światłem; tłumy ludu zapełniały go po brzegi. Nabożeństwo uroczyste, podniosłe, wspaniałe swoją prostotą, wznosiło ducha ponad marności tego życia, w krainy wyższe, z których płynie spokój, pociecha i miłość wszystkiego co wielkie, piękne i szlachetne.
Choćbym miał być posądzonym o zacofanie, nic przestanę twierdzić, że tylko oświata, na gruncie moralno-religijnym zaszczepiona, a w jej braku i sama nawet religia, na czas długi.jeszcze pozostaną najdzielniejszym puklerzem, zasłaniającym społeczeństwa przed rozszaląłemi namiętnościami tłumów. przed szkodliwemi podszeptami jednostek, zaprzeczających wszem prawom Boskim i ludzkim!
Z temi myślami powróciłem do domu… panie Janie–tak zakończyłem wigilią moję na wsi. Przyznaj sam, czy nic milsze mogłem z niej wynieść wspomnienia, niż po owym wigilijnym preferansie z hrabią Geniem, z pseudo-haronem i z naszym radzca stanu?…
Miałem list ten wysiać wczoraj, lecz żal mi było posłańca w święta od rodziny i domu odrywać; zatrzymałem go więc do dziś, a tymczasem nowych, dziwnych, choć niezupełnie dla mnie zrozumiałych dowiaduję się rzeczy…
Pozwól, panie Janie, że je ab oyo rozpocznę i kategorycznie opiszę.
W trzecie święto, które my tu próżniacy na wsi zwykliśmy jeszcze obchodzić, przybył do mnie sąsiad mój, pan Fulgenty Grzmilas, któregoś przed laty poznał u mnie na polowaniu z chartami. Nie będąc jednak pewnym, czy go subie dobrze przypominasz, naszkicuję ci tu w kilku słowach jego sylwetkę.
Pan Fu Igelity, to postać typowa, gdzieś wśród puszezcz litewskich wyrosła, najzacniejsza dusza w najoryginalniejszym ciele – najzdrowiej na świat patrzący myśliciel, pod powłoką jowialną i dohroduszności pełną.
Gospodarz z niego lichy, bo żyłka charciarza wygania go wiecznie z domu i pcha… jak Zyda wiecznego tułacza, na szerokie pola i odłogi… kędy w kotlinie szarak wygrzewa się na słońcu..-a po zaroślach i ugorach lis za myszami nurkuje.
O ile gospodarka pana Fulgentego przypomina zacofaniem swojem czasy agronomicznych pierwocin, o tyle psiarnia jego prowadzoną jest w duchu najnowszych ulepszeń, a charty na każdej międzynarodowej nawet wystawie o najwyższe ubie" gaeby się mogły nagrody.
Pan Fulgenty na punkcie gospodarki dał za wygraną. Potrzeby jego niewielkie zaspokaja dochód z łąk, których się nic sieje, i z pasieki, któ… rej się nic pasie. Tatarki i żyta sieje tyle, żeby na podatek i raty wystarczyło, a chów owiec skierowany jest wyłącznie do produkcyi nóżek.
potrzebnych na przyzwoite wyżywienie psiarni, która jego chlubę stanowi.
Nie pojmuję pana Fulgentego bez jego kasztanowatego kozaka, nie pojmuję tego kozaka bez jego wysokiej kulbaki, na barankowym czapraku osadzonej, a znów tej kulbaki nie widziałem nigdy bez smyczy, na której wodzą się trzy jego róźnomaściste charty.
Gdziekolwiek w drogę wybiera się pan Fulgente, czy to na chrzciny, czy na pogrzeb, na wesele, czy na sąd jaki polubowny, nigdy inaczej jak konno na swym kasztanie się nic puszcza–a kasztan jego… zwany powszechnie kozakiem, typowe to zwierzę i jakby dla niego stworzone.
Krótkiego boku a zwięzłej nogi, z piersią żelazną i zadem jak u perszerona szerokim. garbonos. z szyją jak u dromadera wydętą, kozak drogami nigdy chodzić nic zwykł, ale na poprzek pól i zagonów.
– Diabeł nic śpi, a nuż pomknie, panie bdzie-ju–mawia pan Fulgenty, tłumacząc się ze swe.) jazdy–dobrze mieć smycz chartów z sobą i poszczuć kota… a choćby i lisa… Dla moich piesków to bagatel… raz dwa… a najwyżej trzy obroty… i już go mają!
Przy kulbace swej ma on wszystko czego mu potrzeba. Więc ztylu okrągły miantelzaczek mieści garderobę, zastosowaną do okazyi na ktorą się wybrał; zboku skórzany pęcherzyk zawiera zapas nóżek baranieli i kilkadziesiąt skrawków słoniny dla chartów; z drugiej strony troki na zwierzynę i trzy kolka do smyczy; zprzodu zaś w olstrach dwa kulkami nabite pistolety na grubszego zwierza, gdyby się chartom odcinać poważył.
Kozak pod jeźdzcem stąpa poważnie, łbem wgórę zadartym, i zdaje się wraz z myśliwym upatrywać kociaka. Póki na odłogu cisza, póki pan Fulgenty z odlewanej pyka sobie fajeczki, kozak tak się zachowuje, że gazetę możnaby na nim czytać i od biedy czarną kawą popijać…
Ale niechno tylko pan Fulgenty upatrzy zająca w kotlinie, niech pokrywkę fajeczki zatrzęśnie, niech się silniej na zadzie kulbaki osadzi, niech zacznie mruczeć pod nosem do chartów: „hec wo… hec wo!…” wtedy kozak strzyże uszami, szyję jak żóraw przed siebie wyciąga… dreszcz jakiś przebiega po nim. ogon odsądza jak pióro; z brzydkiego zwierzęcia staje się koniem tak rasowym, że i mistrz Kossak typemby takim nic pogardził. A gdy z kotliny wymknie kociak kusy… gdy pan Fulgenty krzyknie „Iuź ba!” i spuści charta ze smyczy, kozak wted za chartom
Listy Jordana T?
Q mmmm j suwa z kopyta jak sarenka, lekki, zwinny, niedościgły, niema już dlań przeszkody, którejby w okamgnieniu nie przesądził! Żadna siła nie powstrzyma go w pędzie… żadne wędzidło rozwartej jego paszczy nie zahamuje… bieży… lekki jak piórko…
„tylko ziemię trąca Po wierzchu, jak jaskółka wodę całująca… Kot, chart i kozak z jedźdźcem jedne tworzą ciało,.Iakby jakaś przez pole suwała się żmija!”
Gawęda z panem Fulgentym niekoniecznie łatwa, bo zwykle odzywa się półsłówkami, lub daje odpowiedź pod przenośnią, najczęściej z dziedziny myśliwskiej czerpaną. Gdy się jednak tej przenośni domyślisz i ducha odpowiedzi odgadniesz, znajdzie się w niej zawsze myśl jędrna i zdrowa, bystrego dowodząca umysłu.
Zażyłość nasza nic od dziś datuje, a niejednemu dziwną się wydać może; napozór różnimy się z sobą pod wielu względami… Ja lubię książkę, do której on nigdy pociągu nic czuł żadnego–lubię ciszę i dom, gdy on kąta nigdzie dłużej nic zagrzeje–a jednak sympatyzujemy z sobą serdecznie; godzinami przebywamy razem… Ja zajęty książką lub piórem, on chodzący szybki emi kroki iy –
wokoło stołu i pykający odlewaną fajeczko. Gdy wydaję dyspozycyą gospodarczą, on nieraz ni w pięć ni w dziewięć pyta się karbowego o którego z nieuszczutych jeszcze kociaków. Kto inny zniecierpliwiłby mnie może… ale na niego nigdybym się gniewać nie potrafił. W zmartwieniu ma on zawsze dla mnie chrześciańskie słowo pociechy–w niepewności, dobrą radę–w zwątpieniu, otuchę, a drobne przeciwności życia umie jednem swem słowem „to bagateP do nicnieznaczącyeh zredukować rozmiarów.
Z panem Fulgęntym tedy zabraliśmy się w trzecie święto do preferansa z dziadem, proboszcz bowiem zaniemógł, a najbliższego mego sąsiada, pana Pawła, nic było jeszcze z powrotem z AYarszawy.
Ledwieśmy karty rozdali, gdy nagle, wśród nocnej ciszy, zaturkotała bryka przed domem.
– Ki djabeł! – mruknął pan Fulgenty, składając karty.
– Gość–odrzekłem, idąc ku drzwiom, w których tejże samej chwili ukazał się tegi a zażywny szlachcic, otulony burką, przepasany nabijanym pasem i z wysokim kapturem na głowie.
– Pan Paweł! – zawołałem radośnie, witając przybysza.
– Jak raz na trzeciego!–dodał pan Fulgenty, wyciągając doń rękę.
Ale pan Paweł, zwykle amator preferka i wesoły towarzysz, tym razem w milczeniu rozebrał się z burki, zdjął futrzane buty i z powagą a troską na czole zasiadł przy stoliku.
– (!óź to sąsiadowi?… przyjeżdżasz z Warszawy zły jakiś, czy zmartwiony?–zapytałem ciekawie.
Pan Paweł ręką tylko machnął.
– Nie odpowiadasz mi wcale… cóż się stało? Wyglądasz jak gdybyś Zyda zabił!–dodał pan Fulgenty.
– idź do diabła.., panie tego… z takiem głupiem przysłowiem! – krzyknął pan Paweł.
– Cóż to nowego? –spytałem – zkądżeż się naraz pan Paweł żydofilem zrobił?
– Awantura, jak Boga kocham! – zaśmiał się pan Fulgenty.
– Nic byłem ani panie tego… źydofil, jak się tam zwie,., ani przeciwnie… tego owego… jakżeż nazwać?
– Zydożerca – wtrąciłem.
– Ale widzę że wy tu, panie tego… ha party-kulami o niczem nic wiecie… i dlatego się was takie… tego owego… koncepty o bićdnych Żydach trzyma ia.
– A coż się stało? gaclaj-że sąsiedzie! – spytaliśmy razem.
– Jakto? nie wiecie ilico katastrofie świętokrzyskiej… panie tego?…
– Nic…
– Nie wiecie nic o hecy żydowskiej?
– Gdzie? w Berlinie… czy w Kijowie?
– W Warszawie!–krzyknął pan Paweł, huknąwszy pięścią w stolik.
– W Warsza-wie? – spytaliśmy zdziwieni. Tak… tak… w Warszawie… i to na sposób panie tego., kij o wsko-odeski… z rozbijaniem szynków. sklepików. rzemieślników, tego owego… et cae tera,..
– Czy to być może?
– Tak… Iak – westchną! pan Paweł – patrzyłem się na to, panie tego… własnemi oczyma. Rabowano… tego owego… wybijano okna… wyłamywano drzwi, panie tego… niszczono żywność… towary, tego owego.., i to w biały dzień…
– To bagatel – szepną! pan Fulgenty z litewska.
– Piękny mi bagatel!–przedrzeźniał go pan Paweł – kto tego nie widział… ten panie tego… nic nie widział.
– Ale sąsiedzie – wtrąciłem – przesadzasz…
– Przesadzam?! – zawołał, szukając czegóś po kieszeniach – przesadzani, panie tego?… Czekajcie… pokażę wam czarno ua białem… pokażę, tego owego… Gdzież u diabła się podziały? Zaraz… czekajcie… przesadzam?–dodał zasapany, idąc do swej burki i przetrząsając kieszenie. – A gdzież u milion kroćtysiecy…. panie tego… Toć niby to kupiłem na kolei nadzwyczajne dodatki: do gazet dla was i tam włożyłem, jak Boga kocham!… No proszę, moi państwo… przepadło!…, wszystko przepadło!…
– To bagatel – wtrącił znów pan Fulgenty.
– Bagatel? – zaśpiewa Paweł.–On mnie… panie tego… do pasyi doprowadzi tem swojem przeklętym..bagatel."
– To przysłowie… – szepnąłem.
– Ale co mi tam gadacie! – oburknął się pan Paweł – gdyby nic te przeklęte gazety, którem.-ubii…
– Albo które ci ukradziono z kieszeni, sądząc ie to pieniądze…
– A macie racyą… nic innego… To tam, panie tego, Sodoma i Gomora… przez tłumy ledwiem się przecisnął… Bandy smyków gołowąsych rozbijają… tego owego… żydowskie sklepy–
uiszczą dostatek, jak żeby tam już ani Pana 1 Juga, ani władzy nie było.
– O… o… o… o… – mruknął znów pan Fulgenty, kiwając głową z niedowierzaniem,
– No widzicie, moi państwo! On tam… panie tego… nic był… i łbem wy ki wuj e…
– To opowiedzże nam sąsiad, co i jak się stało? – zapytałem pana Pawła.
– Tylko krótko – wtrącił pan Fulgenty, tasując karty – i nic łźyj, bo czas drogi.
– Ja tam nic charciarz, panie tego!–ofuknął się pan Paweł – opowiem tego owego com widział… w dwóch słowach… W pićrwsze święto, na sumie u Ś-go Krzyża, któś… panie tego, krzyknął: „wody!”. „ drugi tego owego..gore!” Lud niby tego… buch na schody… jak się panie tego zaczęli tłoczyć, tak ci… tego owego… sto osób na śmierć zadeptali.
– Jezu Marya! – krzyknąłem mimowoli.
– To bagatel – szepnął bezwiednie pan Fulgenty.
– Bagatel! – wrzasnął pan Paweł – niechże cię, panie tego… świnie zdepczą!
– Kaczki, Pawełku… kaczki… mówi przysłowie – wtrąci pan Fulgenty. – Zaloźc się że nic było stu osób zabitych.
– No, a gdyby pięćdziesiąt, panie tego… to mało?… i– …
– Zawszem połowie uratował życie – zaśmiał się pau Fulgenty.
– Ale dniej… dalej, panie Pawle… słuchamy.
– Otoż, panie tego… krew rynsztokami pociekła… płacz… tego owego… lament nieboszczyków. panie tego… istny sądny dzień! Wtem diabli zkądciś przed kościół przynieśli niby-to Zyda… któś krzyknął… Zyd, panic tego… sprawca nieszczęścia!…;, drugi krzyknął bura na Żyda!…, trzeci, panie tego buch go w kark, czwarty w tego owego!… Żyd gwałtu… tłum się zbiegł… panie tego… kupa… tego owego… bójka aź milo.
– A cóż policya?
– Jak tez, panie tego – ciągnął zaperzony Paweł – jak jednego drugiego Żyda zbili… dalej do szynku zaraz naprzeciwko… jeden rozbili… butelki panie tego… tłukli… beczki wytaczali… i rozleciało się tałałajstwo na… tego owego… W parę godzin potem jużci, panie tego… szynki nie szynki… sklepy nie sklepy… zegarki… owoce, tego owego… papierosy… cygara… jedno przez drugie rabowało.
– I cóż to był za rodzaj łudzi?–spytałem.
– A no… rodzaj męzki, żeński i nijaki… bo i starsze, panie tego, chłopy… i baby obrzydłe… i niby-to kobiety popojone… i tego owego… smyki kilkonastoletnie… wszystko panie tego do spółki… hołota naturalnie ostatnia!… Trwało to, panie tego, do północy… ledwiem zasną nad ranem… Wczoraj budzę się… patrzę: śnieg!
– Co? śnieg? a u uas ani płatka.
– Ale śnieg, panie tego… z pierzyn… Całe ulice zasłane pierzem… Od rana, panie tego… wpadali do mieszkań… sani widziałem… tego owego… jak jeden płatną! piernat przez długość… stanął w oknie… drugi jak nic huknie, panie lego… kułakiem w pierzynę… tak ci w jednej chwili… niby z jakiejś chmury… cały tuman pierza wyleciał… Meble, tego owego… w kawałki… stosy książek… butelek… garderoby… towarów. wszystko… panie tego… w kupę… zupełnie jak się niby to działo w Odessie, Kijowie et caetera… a w dodatku… panie lego… dwa pożary!
– Nauka w las nic poszła – westchnąłem.– Czy się już przynajmniej skończyło?
– A no… teraz… może – odrzekł pan Paweł, ocierając czoło. – Jakem jechał wczoraj w wieczór na pociąg… wojsko niby-to zaczęło, panie tego… tłumy… niby to rozpędzać… patrole spacerowały po ulicach… ale co się na krocie na marnowało. „ co się do domów i warstatów naszym naw6t rzemieślnikom naniszczyło… tego… panie tego… nie wróci…
– Bagatel…–szepną! pan Fulgenty… rozkładając karty.
– A niechże cię jasności ogarną z twoim „bagatel!”–krzyknął pan Paweł.
– Wistocie–rzekłem i ja z pewnym rodzajem wymówki – lekceważysz sobie, panie Fulgenty? takt tak smutny… tak u uas dotąd niebywały….
– Czyście już skończyli?–zapytał nawzajem gasząc fajeczkę.
– Dziwię się tylko tej obojętności, z jaka przyjmujesz opowieść pai a Pawia,…
– Powtarzam razjesźcze, że obłęd to bagatel. A czegóżby i się jeszcze chciało, panie
Fulgenty?
– Układaliście kiedy charty?… nic?… to ja was nauczę–rzekł pan Fulgenty, tasując kart} do rozdania. – Dobry eharciaź szcznje nasamprzód charciętami domowego kota… Jak pieski podrosną… w drugiem polu szczuje zająca… jak się na zającach zaprawiły, szczuje podwórzowego kundla… jak kundla rozszarpią, puszcza charty na lisa, a jak raz lisa pod gardło chwycą… to już siniało je i na wilka spuścić można.
r – No, ale bredzisz panie tego – wtrącił pan Paweł.– Cóż to ma wspólnego…
O curtum yisuml… – rzekł, potrząsając głową, stary myśliwy – może to kiedyś zrozumiesz… a teraz ciągnijcie karty, jak kto siedzi… as. ty dajesz… walet, drugi na ręku pan Paweł… trzeci król… ia siedzę w miejscu.
I zasiedli niby to do gry… ale niechętnie, pod mglistem jeszcze wrażeniem tych wydarzeń, który (di opowieść niezbyt barwna wyszła z ust pana Pawła… byliśmy, panie Janie, jakby pod brzemieniem czegoś nieokreślonego… atmosfery dusznej, jak przed burzą.
Od ciebie, panie Janie, jako od stołecznego bywalca, oczekuję bliższych szczegółów. Jutro, pojutrze gazety cóś nam przyniosą… ale wolałbym żywe słowo. Przeczuwani że się z tej katastrofy wyłonią kwestye, któreśmy już za pogrzebane i nieistniejące poczytywali.
Przy świetle dymiących zgliszcz wyjdzie najaw niejedno złe, które przy blasku słonecznym widzialnem dla oczu naszych nie było. Czuje potrzebę wymiany zdań z tobą, panie Janie, którego tak sobie ważę… Pisz więc wkrótce, a ja ci ua odpowiedź czekać nie dam.
II.
…..Czy wiesz, zacny panie Janie, kiedym list twój dostał?… W okrągłe cztery tygodnie po moim – wtedy, kiedy nietylko pisma asze stołeczne, ale i nasze prowincjonalne opisały już wypadki warszawskie we wszystkich szczegółach – kiedy nietylko wrony okrakały je na dachach, ale sowy i gady miały już czas wyjrzeć ze swych nor i kryjówek, aby świstem a sykiem powitać dzieło pomocy, któreście, dla ulżenia nędzy i zatarcia smutnych śladów ulicznej burdy, naprędce zorganizowali.
Składasz wino opóźnienia listu twego na poczty… na te poczciwe a poważne poczty nasze, których wiekopomną będzie zasługą, że nikt jeszcze na nich karku nie nakręcił… że zagrożony pasażer, w największym ich rozpędzie, miał zawsze czas spokojnie wysiąść, bez uszkodzenia któregokolwiek z członków do lokomocyi niezbędnych. Czyż to niemała poczt zasługa?… Czegóż chcesz od nich, ty wieczny malkontencie?… Czy na płaszczyznach naszych, przerżniętych dobrze wy drążonemi szosami, na których bujasz się błogo jak na falach, mogą pocztylioni tak swe rumaki rozpędzać, jak włoskie lub szwajcarskie pędziwiatry, śmigający po karkołomnych sci czy naci: góry Simplon?… Zastanów się, panie Janie, czego chcesz?…
Wlecze się poczta nasza, bo się tez wszystko u nas wlecze: wlecze się życie całe i postęp nasz… i rozwój ekonomiczny, i idee braterstwa, i dążenia moralne, i ogony cór naszych i małżonek, i sprawy serwitutów, i szkółki wiejskie, i banki hypoteczne i miliony nieurzeczywistnionych projektów. słowem:
„Wszystko się wlecze Na tym tu bUdnym szwieeze…” powiedziałby wasz znany finansista, którego fama i do nas już doszła, razem z wypadkami warszawskiemu Ale na to niema rady. Czy to świat jest areną wyścigową, a my Słowianie rumakami angielskiemi? Festina lente–mawiali starzy; festina lente, powtarzajmy i my sobie, skoro nam z tem wygodnie. Niech tam Niemiec i Francuz, Anglik i Yankes łamią karki w tym szalonym wirze postępu ludów.. niech zdobywają i wiedzę i mienie, i nowe lądy i nieznane morza, skoro im duszno na własnym zagonie; u nas. chwalić Boga, odłogów niebrak… zboża niebrak… walka o byt, nam przynajmniej po wsiach, jeszcze nieznana… a i u was po miasteczkach lichych ma dotąd prowodyrów. Więc… nie narzekajmy na poczty.
AYraeając do rzeczy, tak z listu twego, cny panie Janie, jak i z powodzi artykułów dziennikarskich, nic mogłem sformułować sobie właściwego obrazu zajść ulicznych i byłbym się tez niczego więcej nie dowiedział, gdyby nie przyjazd pana Fulgentego… z kuzynem jego, który wprost z AYar-szawy przybywał.
Nie masz nad żywe słowo! Żadne rapsody i poemata nic dorównają poezyi legendowej, ktorą się w szatę żywego słowa oblekła i z pokolenia na pokolenie, w pierwotnej swej prostocie, przechodziła.
Nie sądź jednak, panie Janie, żeby kuzyn pana Fulgentego był jakim bardem legendowym–bynajmniej. Pan Filip Puchacki, to nasz brat, łata z krwi i kości, przerobiony zbiegiem okoliczności na rzekomego Warszawiaka; cała jego zasługa., że przyjechał, jak to mówią, z gębą a w porę.
Historya pana Filipa, to historyą szeregu u szych ziemian, których brak wytrwałości i pra produkcyjnej, niczem nieusprawiedliwiona łatwowierność i spuszczanie się na „jakoś to będzie,” z zagonu ojców do miasteczka waszego wygnały.
Pan Filip, człek z gruntu poczciwy, miał wioskę małą, ale… potrzeby wielkie; miał interesów wiele… ale oględności mało; grunt mocny, sprzężaj slaby… zagony ważkie, serce szerokie… inwentarz chudy, sąsiadów tłustych… spichrz pusty, piwnicę pełną–słowem miał wszystko czego było potrzeba do jaknajprędszego wymknięcia się… siedziby dziadów. Gdyby się okoliczniśei wprost przeciwnie były złożyły, p. Filip byłby do dziś dnia majętnym właścicielem ziemskim, do dziś dnia bylibyśmy sobie najspokojniej rżnęli preferka z proboszczem, szczuli kota z panem Ful-gentym i pchali dalej tę biedę gospodarską, na ktorą wszyscy z nałogu narzekamy, ale której się mimo to, jak pijany płota, trzymamy.
Bo tćż, między nami mówiąc, panie Janie, ta rola, która nas od lat kilku na dyecie trzyma, jest, bądżcobądź, najpewniejszą jeszcze lokacyą naszej chudoby–jest walorem, na którego wartość ani glosowanie z listy p. Gambetty, ani wyższe operacye p. Bontoux, ani wojownicze mowy bohaterów wschodnich, ani generalska ranga pana Bismarcka w najmniejszej rzeczy nie wpływają.
Bywały noce, w których posiadacze akcyj suez-kich i Unii generalnej, kładąc się spać jak zwykli śmiertelnicy, na łosiowej poduszce i o bardzo umiarkowanej chudobie, budzili się milionerami; bywały tygodnie, w których człek pod szczęśliwą konjunhturą urodzony, ze skromnego inkasenta na wielkiego wychodził finansistę; bywały miesiące, w których spekulanci na cukrze lub łoju fortuny swoje potrajali.
Szlachcic na roli, jeśli cena zboża podskoczy, z pewnością nie ma już ani korca do sprzedania; choćby cukier skakał pod niebiosy, on za buraki bierze zawsze cenę jednaką, a lichą; jeśli Mosiek z Kiernozi wołów odeń tucznych nie kupi, to może sobie z niemi paradować po warszawskim targu, jak matka z córkami po ogrodzie Saskim – pies się o nie nawet nie spyta. Ale mimo to, jeśli, szlachciurą jest rządnym, to kładąc się spać w swym futorku, wie że się w nim obudzi… nie bogatszym, ale też i nie biedniejszym niż był y czoraj.
€onajwięeój w nocy spotkać go mogło, io wypasiony kawałek łąki przez szkapięta chłopskie, wywieziona z lasu kupka drzewa, lub spuszczona sosenka, którą, wedle pojęć kmiotków, Pan Bóg, w postaci aerwietutóic, dał dla wszystkich.
Jeśli przypadkiem ze stajni konik gdzieś się nocą zawieruszy… jeśli krowinę z obory łakomiec na mięso mimo ś-go postu uprowadzi, to i z tem niema dziś już kłopotu.
Dawniej, wtakiej alternacie, służba folwarczna dosiadała koni… rozbiegało się to łajdactwo po wszystkich traktach… goniono biednego amatora wołowiny… a gdy go dognano, wzięty na spytk: muzykalne… przy akompaniamencie basów, wyśpiewywał najczęściej gdzie się Iube bydlątko ukryło. Dziś już i ta nam subiekcya ubyła; gonić złodzieja nie mamy interesu, bo bez świadków czynu ryzykujemy proces o potwarz zacnego obywatela. Z postępem czasu bas; ucichły… to tez i złodzieje w braku akompaniamentu aryjki wyśpiewywać przestali. Mamy spokój święty. O kradzieży dowiadujemy się w dniu następnym, przy raporcie ekonoma, który w urzędowym stylu donosząc ci, że „wszystko w porządku, jaśnie panie… ” dodaje mimochodem, że kasztanek gdzieś.
Listy Jordana. 3
się podział, a czarnobestra z pastwiska nie wróciła… Ot i wszystko!
Pan Filip tedy, jak juz rzekłem, wyszedł na rzekomego Warszawiaka. Gdy stanął w progu „ anim go poznać nie mogł.
Czupryna oblita a najeżona, którą się niegdyś odznaczał, znikła pod czarodziejską laską wieszczek i fryzyerów warszawskich; przez środek głowy biegła jeszcze mała linijka… ale był to już ledwie widzialny dukcik, przez wycięty zjtgajni-czek wiodący. Naczesywane od tyłu ku przodowi kosmyki zakrywały głowę jako tako… ale znać tam było łysinę, która między puklami dobrze już przeświecać zaczynała. Sute bakenbardy nadawały fizyognomii pana Filipa powagę jakiegoś męża stanu znad Tamizy lub Sprei, a osadzone na nosie binokle zmuszały go do namarszczania brwi i zachmurzania czoła, które dawniej zawsze pogodnem i rozjaśnionem bywało.
Pan Filip stanowił zupełny kontrast kuzyna swego, pana Fulgentego Grzmilasa; lubił rozprawiać długo a szeroko, gdy charciarz lakonicznością grzeszył – był jowialnym i uśmiechniętym, gdy pan Fulgenty, nawet w chwili żartów, zawsze seryo zpodełba spoglądał. Ubiór pana Filipa, wedle ostatniej skrojony mody, dziwnie odbijał od kurty i jałowiczych butów charciarza; lecz mimo te różnice, kuzyn warszawski starał się dostrajać do wiejskiego borsuka… po którym, jako bezdzietnym, jakiej takiej spodziewać sio móg sukcesyjki.
Zasiedliśmy koło stołu, gdy tymczasem ruchliwy p. Fulgenty, z fajeczką w zębach a rękami w kieszeniach, trenował się, jak źrebak na lince, dokoła obszernej mej izby.
– Kawał czasu nie widzieliśmy się z soba, panie Filipie…
– Ba! z mędel latek – odrzekł, gładząc fryzurę.–Jabo… uwaasz… trzymani się dobrze – ciągnął, zaglądając w lusterko od szczoteczki.-Ale wy tu postarzeliście się jak dziady…
– Bodajeś skisł, jak to prawda! – odciął się p. Fulgenty.
– Nie mówię tego o kuzynie – poprawi! się szybko zagadnięty – zostaniesz zawsze młodym, ruchliwym, a świeżym jak rzepa… ale to generaliter uwaasz… Cóż robić?… czas bieży, jak woda na wieży.
– Jak co?–spytał p. Fulgenty.
– Chciałem powiedzieć jak zegar na wieży – poprawił się Filip–bo, uwaasz, mówi także przysłowie: czas płynie, jak woda na młynie…
No, jakżeś się tam urządził? – spytałem z mej strony–nie przykrzy ci się w mieście?
– Z początku, uwaasz, było mi trochę markotno, nimem się do stołecznego życia przyzwyczaił.–Ten gwar. uwaasz… turkot, hałas, krzyk, pisk, krentum wentum, odurzały mnie jak pijaka, Czułem się jakby nic u siebie; łaziłem pod ścianami domów, bojąc się być potrąconym. Tu, uwaasz, na mój bryce, każdy mi się z drogi na-mykal… tam przed lada drynlziarzem ja się na-mykać musiałem; tu… chłop kłaniał misie do nóg, tam… faas w restauracyi ledwie mi głową skinął. Sąsiadka wiejska, rada gdym się do niej przysiadł, sama zaczynaią rozmowę o pogodze, o kwiecie na owocach, o ostatnich ploteczkach sąsiedzkich–tam trza było postrojone lale wycia gać na słówka, które przez zęby cedziły, i to, uwaasz, o wyższych rzeczach: o literaturze, o malarstwie, o artystach, o nowej jakiej powieści, o Zoli…
– A cóż to… pies jaki? –spytał p. Fulgenty
– Ale gdzież tam!
– No, bo ja miałem sukę Zolę.
– Ale–o… co tez kuzyn bajesz… to wy tylko na p.irtykularzu możecie nic wiedzieć o Zoli… o twórcy realizmu w powieści…
– Niech go tam kaci! – splunął p. Fulgenty.
– Daj pokój–przerwałem.–Ale jakżeś sobie dawał rade, panie Filipie, z taką wyszukaną rozmową?
– A no… uwaasz… łapałem gazeciny… połykałem piąte przez dziesiąte… i jakoś szło to niezgorzej… a żem się i urządził przyzwoicie…