Gdańsk przed burzą. Korespondencja z Gdańska dla "Kuriera Warszawskiego". Tom 1. 1931-1934 - ebook
Gdańsk przed burzą. Korespondencja z Gdańska dla "Kuriera Warszawskiego". Tom 1. 1931-1934 - ebook
Gdańskie korespondencje Adama Czartkowskiego do „Kuriera Warszawskiego” z lat 1931–1939 to fascynująca lektura, w najlepszych momentach porywająca kronika Wolnego Miasta Gdańska zmierzającego do katastrofy. Autor, pracujący od 1928 roku w Polskim Gimnazjum Macierzy Szkolnej, okazuje się skrupulatnym obserwatorem wydarzeń wewnątrzgdańskich i okołogdańskich. Przez osiem lat nie tylko pisze o czystej faktografii wydarzeń w Wolnym Mieście, lecz także stara się je przybliżać i wyjaśniać polskim czytelnikom. Świetnie znający język niemiecki Czartkowski wykazuje się doskonałą orientacją zarówno w sprawach polsko-niemieckich, jak i przede wszystkim gdańskich. Wie, kto jest kim w tym małym państwie, które nie do końca jest państwem, ale jest również więcej niż tylko miastem. Czyta wszystkie ważniejsze niemieckie gazety wychodzące w Wolnym Mieście. Zna zarówno gdańskich Niemców, jak i Polaków, przy czym cechuje go perspektywa przybysza i człowieka o szerokich horyzontach, dzięki czemu jego obserwacje często bywają odkrywcze – Czartkowski nierzadko dobrze przewiduje przyszły bieg zdarzeń w rządzonym coraz bardziej autorytarnie Wolnym Mieście.
Peter Oliver Loew
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-070-0 |
Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdańskie korespondencje Adama Czartkowskiego (1881–1958) do „Kuriera Warszawskiego” z lat 1931–1939 to fascynująca lektura, w najlepszych momentach porywająca kronika Wolnego Miasta Gdańska zmierzającego do katastrofy. Autor, pracujący od 1928 roku w Polskim Gimnazjum Macierzy Szkolnej, okazuje się skrupulatnym obserwatorem wydarzeń wewnątrzgdańskich i okołogdańskich. Przez osiem lat nie tylko pisze o czystej faktografii wydarzeń w Wolnym Mieście, lecz także stara się je przybliżać i wyjaśniać polskim czytelnikom.
Świetnie znający język niemiecki Czartkowski wykazuje się doskonałą orientacją zarówno w sprawach polsko-niemieckich, jak i przede wszystkim gdańskich. Wie, kto jest kim w tym małym państwie, które nie do końca jest państwem, ale jest również więcej niż tylko miastem. Czyta wszystkie ważniejsze niemieckie gazety wychodzące w Wolnym Mieście. Zna zarówno gdańskich Niemców, jak i Polaków, przy czym cechuje go perspektywa przybysza i człowieka o szerokich horyzontach, dzięki czemu jego obserwacje często bywają odkrywcze – Czartkowski nierzadko dobrze przewiduje przyszły bieg zdarzeń w rządzonym coraz bardziej autorytarnie Wolnym Mieście.
Wolne Miasto Gdańsk w latach trzydziestych jest państwowością znajdującą się w trudnej sytuacji, i to nie bez winy własnych (prawie wyłącznie niemieckich) elit politycznych. Od początku swojego istnienia w większości nie interesowały się one bliższą współpracą z nowo powstałą Polską, zresztą okrojona Rzesza Niemiecka pod nazwą „Republika Weimarska” starała się obwarować Wolne Miasto od strony prawnej w taki sposób, aby utrudnić jego samodzielny rozwój. Mocno osadzony w państwowych tradycjach Prus i Niemiec, obdarzony aparatem urzędniczym przejętym od byłej macierzy i pozbawiony większego przemysłu Gdańsk w międzywojniu nie mógł rozwinąć skrzydeł. Nawet kiedy rząd przejęła koalicja socjaldemokratów, liberałów i centrystów katolickich, nie udało się dużo zmienić pod tym względem, zbyt wielka była zależność od państwa niemieckiego. Zresztą i gdańska lewica nigdy nie myślała, by zrezygnować z perspektywy ponownego połączenia Wolnego Miasta z Niemcami.
W momencie, w którym Czartkowski rozpoczyna swoją działalność korespondencyjną, czyli w połowie 1931 roku, sprawy gdańskie mają się nie najlepiej. Socjaldemokraci już rok wcześniej opuścili rząd, czyli senat, ponieważ w pogarszającej się sytuacji gospodarczej nie mogli realizować swoich celów społeczno-politycznych. Otworzyło to narodowcom drogę do władzy, którą objęli po wyborach do parlamentu Wolnego Miasta, Volkstagu, pod koniec 1930 roku. Urzędujący od ponad dziesięciu lat prezydent senatu, Heinrich Sahm, wydawał im się zbyt łagodny, zbyt liberalny (chociaż był narodowokonserwatywnym urzędnikiem), tak że przeforsowali swojego człowieka na prezydenta, członka Niemieckonarodowej Partii Ludowej Ernsta Ziehma. Tworzył on rząd wraz z częścią liberałów oraz Zentrum, partią gdańskich katolików. Dodatkowo otrzymał ciche wsparcie narodowych socjalistów, którzy byli właściwymi wygranymi wyborów, ponieważ nie tylko po raz pierwszy weszli do Volkstagu, lecz uzyskali od razu 16,4% oddanych głosów. Ową zależność od hitlerowców Czartkowski już w jednej ze swoich pierwszych korespondencji ostro komentuje, wskazując na postawę senatu, któremu nie udaje się zapanować nad spokojem w mieście coraz częściej nękanym wybrykami pijanych lub niepijanych nazistów: „Czy senat wzbije się na wyżyny prawdziwej władzy, bezstronnie działającej względem wszystkich, co naruszają spokój publiczny i łamią jego zarządzenia, czy otrząsnąć się, chociażby przejściowo, z jarzma, dobrowolnie przyjętego, a bez odczuwania którego nie mógł przeżyć jednej chociażby godziny, boć przecie nie jest żadną tajemnicą, że jarzmem tym są hitlerowcy, ten języczek u wagi, który decyduje o wszystkim, i bez zgody których nic się dziać nie może i nic się dotąd nie działo” (10 VII 1931).
W tym miejscu warto poświęcić kilka słów na temat źródeł, z których korzystał autor. Czartkowski najczęściej powołuje się na niemieckojęzyczne dzienniki gdańskie, których w tym czasie wychodziło sporo i które z reguły reprezentowały wyraźne poglądy polityczne. Podczas gdy najstarsza ze znaczących gazet, liberalna „Danziger Zeitung”, już w 1930 roku kończyła swój żywot, największy dziennik „Danziger Neueste Nachrichten” wychodził nieprzerwanie do 1944 roku. Miał on kierunek umiarkowanie prawicowy, ale wiosną 1933 roku błyskawicznie i dobrowolnie się zglajchszaltował, jeszcze przed faktycznym przejęciem władzy przez narodowych socjalistów. Ci zdecydowanie wygrali wybory 20 VI 1933 roku i utworzyli rząd, co uczyniło z ich partyjnego organu „Vorposten” gazetę prawie urzędową. Jeżeli chodzi o krytyczne analizy sytuacji politycznej, Czartkowski przede wszystkim polegał na socjaldemokratycznej „Volksstimme”, która ukazywała się do 1936 roku, kiedy naziści ostatecznie ją zamknęli. Katolicka prasa zazwyczaj nie była zbyt krytyczna wobec władz („Danziger Landeszeitung”, a później „Danziger Volkszeitung”), narodową „Danziger Allgemeine Zeitung” zaś Czartkowski określił jako „nieprzytomną z wściekłości, ultranacjonalistyczną” (10 V 1931), więc rzadko kiedy do niej sięgał, zresztą we wrześniu 1934 roku przestała się ukazywać. Z innych gazet czasami wzmiankuje liberalny tygodnik „Danziger Echo”, który wychodził przez kilka lat w połowie lat trzydziestych i był chętnie czytany zwłaszcza przez gdańskich Żydów, oraz subwencjowaną przez stronę polską „Baltische Presse”. Tylko wyjątkowo sięga do polskiej „Gazety Gdańskiej”, która nie reprezentowała wysokiego poziomu i najwyraźniej nie potrafiła zaspokoić zainteresowania Czartkowskiego. Kiedy opozycyjne gazety stopniowo zostały zakazane, autor zaczął rzadziej powoływać się na pozostałe, ponieważ ich wartość informacyjna nie była zbyt wysoka, chociaż i tak miały sporo do zaoferowania człowiekowi potrafiącemu czytać między wierszami.
Jeżeli chodzi o sprawy gdańskie, to Czartkowski nie musiał polegać wyłącznie na informacjach z prasy – miał dobre kontakty w środowisku miejscowych Polaków, bywał w polskim Komisariacie Generalnym oraz na różnych polskich imprezach. Jako nauczyciel w Polskim Gimnazjum oraz członek polskich stowarzyszeń – między innymi Towarzystwa Przyjaciół Nauki i Sztuki – znał pewnie wszystkich liczących się przedstawicieli gdańskiej Polonii, co nie było trudne, gdyż elita polska w Wolnym Mieście nie była zbyt liczna.
To silne zakorzenienie w gdańskiej Polonii i w sprawach szkolnych często widać w korespondencjach Czartkowskiego, choć nie we wszystkich okresach. Charakter jego tekstów z czasem się zmienia. Na początku – w latach 1931–1933 – korespondencje są świetną krytyczną kroniką życia politycznego w Wolnym Mieście, najlepszym polskojęzycznym (i jednym z najlepszych w ogóle) przewodnikiem po panujących tu zawiłych stosunkach. Są naturalnie pisane z perspektywy polskiej. Przeciętny niemiecki czytelnik tego czasu, gdyby je czytał (mało który Niemiec wówczas władał językiem polskim), zapewne oskarżyłby autora o skrajną stronniczość i polski szowinizm. Z perspektywy dzisiejszej jednak chyba już każdy niemiecki czytelnik (o ile zna polski, a z tym nie jest lepiej niż wtedy) w wielu wypadkach musi przyznać Czartkowskiemu rację. Tylko jeden przykład: w połowie 1933 roku publicysta wyjaśnia główny problem Wolnego Miasta: „Od samego początku utworzenia WM Gdańska, z niewielkimi przerwami, istotnym wyrazem uczuć większości ludności gdańskiej, a bezwzględnie wyrazem poglądów sfer w Gdańsku rządzących, było właśnie tworzenie spraw spornych, tworzenie dookoła nich stałej atmosfery niepokoju, niejasności i tymczasowości. Nie było to oczywiście w interesie sfer handlowych i przemysłowych Wolnego Miasta, boć przecie handel i przemysł nie mogą rozwijać się w stałym zamieszaniu, lecz górował ponad wszystko wzgląd polityczny ” (17 VII 1933).
Czartkowski trafnie analizuje też struktury władzy w Wolnym Mieście. Kiedy w połowie 1933 roku umiarkowany polityk Hermann Rauschning tworzy pierwszy zdominowany przez narodowych socjalistów senat, autor pisze: „A więc mamy tu w Gdańsku dwie siły: odpowiedzialny przed sejmem gdańskim i Ligą Narodów senat – i nieodpowiedzialnego przed nikim prócz «Naczelnego Wodza» NSDAP-u p. Forstera” (16 IX 1933). A gdy wymienia gauleitera Alberta Forstera, bardzo często uzupełnia jego nazwisko o skrót „M.d.R.” – Mitglied des Reichstags, członek parlamentu Rzeszy. Chce przez to wskazać na co najmniej dziwną sytuację, w której szef lokalnej gdańskiej partii politycznej był posłem do parlamentu innego państwa. Stwierdził też bardzo jasno, że niemiecka Ustawa o jedności państwa i partii z końca 1933 roku doprowadziła do tego, iż rządzone przez ową partię Wolne Miasto de facto stało się już prawie częścią Rzeszy (22 XII 1933).
Z biegiem roku 1934 korespondencje Czartkowskiego stają się mniej przenikliwe. Po pierwsze, w miarę pozytywnie ocenia on politykę prezydenta Rauschninga, ukierunkowaną na poprawę stosunków z Polską, po drugie, podpisana na początku 1934 roku Deklaracja polsko-niemiecka o niestosowaniu przemocy między Trzecią Rzeszą a Rzeczpospolitą doprowadziła do stanu względnie znośnego sąsiedztwa obu państw. Krótko potem podpisano nawet umowę o prasie, w której ramach oba państwa obiecywały wyciszyć antypolskie lub antyniemieckie artykuły prasowe. Możliwe, że korespondent „Kuriera Warszawskiego” właśnie z tego powodu nie mógł już pisać o wszystkim, o czym chciał pisać. Możliwe też, że w tym czasie po prostu zajmowały go raczej sprawy związane z jego zawodem, czyli sprawy szkolne, które bynajmniej nie rozwijały się w dobrym kierunku. W każdym razie zaczął się skarżyć, że władze gdańskie dyskryminują dzieci z polskich rodzin, nie wywiązują się z obietnic utworzenia kolejnych szkół senackich z wykładowym językiem polskim – temat ten ciągle powraca w następnych latach. W związku z tym dość szybko pojawiają się sceptyczne oceny, zwłaszcza po ustąpieniu Rauschninga z urzędu pod koniec 1934 roku i mianowaniu Arthura Greisera jego następcą. Formalnie stosunki z Polską się poprawiały, w rzeczywistości jednak sytuacja była coraz gorsza. Oto wzmianka z marca 1935 roku: „Nie tylko bowiem – w istocie rzeczy – nic nie zmieniło się w porównaniu do dawniejszych lat, lecz – szczerze mówiąc – walka z polskością na terenie Wolnego Miasta stała się jeszcze bardziej zażarta, jeszcze bardziej bezwzględna” (1 III 1935).
Sytuacja w Gdańsku przedstawia się coraz mniej ciekawie: po ostatnich wyborach do Volkstagu w kwietniu 1935 roku, kiedy NSDAP pomimo wielorakiej presji na opozycję, a nawet prześladowania oponentów politycznych, nie udało się uzyskać oczekiwanej większości dwóch trzecich głosów, represje się wzmagają. Czartkowski co prawda wspomina, że niemieckie partie opozycyjne w przeszłości też nie odnosiły się przyjaźnie do Polski i Polaków, ale obserwuje ich coraz trudniejszą sytuację ze współczuciem. Z pesymizmem pisze nawet, że „Wolne Miasto Gdańsk przestało się kierować rozsądkiem, utraciło nerwy i dąży do wywołania jakichś zajść” (2 X 1937). Sprawy polskie – lub raczej antypolskie – zajmują autora coraz bardziej, jego teksty z 1937 i 1938 roku nie stanowią już obszernej kroniki życia publicznego Gdańska, jak we wcześniejszych latach. Trochę dziwi fakt, że tak mało się interesuje położeniem gdańskich Żydów, których sytuacja w 1938 roku dramatycznie się pogorszyła.
Dopiero w 1939, kiedy Niemcy dążą do szybkiej zmiany sytuacji politycznej w Europie, Czartkowski ogólnej sytuacji Wolnego Miasta poświęca znowu więcej uwagi. Na przykład w ciekawym reportażu z początku lipca pisze: „W ostatnich dniach Gdańsk przybrał oblicze zgoła nowe, zupełnie nieodpowiednie dla miasta, które tylko Merkuremu winno służyć. Od kilku dni, ściśle od środy, dn. 28 czerwca, raczej Mars położył na nim swoje piętno: Gdańsk wygląda, jakby był w trakcie mobilizacji”. Pisze też, że z Niemiec zwozi się „znad granicy wschodniopruskiej całe oddziały turystów, i to płci męskiej” – czyli nieoznakowanych niemieckich żołnierzy, „zielonych ludzików”, podobnych do tych, których Władimir Putin w 2014 roku wysłał na „prarosyjski” Krym. I ciągnie dalej: „I jest tych turystów coraz więcej. Moja gospodyni, przynosząc mi wczoraj obiad, już z korytarza wołała rozradowanym głosem: «Ale kartofli dziś panu nie dam – die Jongen aus Ostpreussen wszystkie zjedli. Ani jednego kartofla nie było dziś na targu»” (3 VII 1939).
Tylko z rzadka Adam Czartkowski zmienia swoją pozycję gazetowego obserwatora i przyjmuje bardziej osobistą perspektywę. Raz w maju 1939 kończy swoją korespondencję uwagą: „Wychodzę z winiarni Daniela Feyerabenda, egzystującej od 1747 r. Jest północ, godzina napadów i prowokacji. Z cienia nocy wyłania się postać chłopca w rogatywce i w szerokiej pelerynie. Na moje pełne zdumienia pytanie dobiega mnie spokojny, dumny głos, jak wezwanie rzucone hitlerowskim szturmowcom grasującym w Gdańsku:
– Tak jest, harcerz polski…
Wrogowie Wolnego Miasta nie potrafią zastraszyć świadomego i czujnego społeczeństwa naszego w nadmorskim grodzie przy ujściu Wisły”.
Jest to znamienny epizod, świadczący o przekornej dumie Polaków mieszkających w Gdańsku, ale też o ich w zasadzie już beznadziejnej sytuacji. Co harcerz i polski profesor gimnazjalny mogą jeszcze począć w obliczu przeważających sił niemieckich, antypolskiej i wojennej psychozy, która – wspierana przez hitlerowską propagandę – ogarnęła całe niemieckie społeczeństwo, także w Wolnym (a w zasadzie niewolnym) Mieście. W ostatnim dniu sierpnia 1939 roku Czartkowski opuści Gdańsk. Koniec Wolnego Miasta będzie obserwował już tylko z daleka.
Korespondencje Adama Czartkowskiego do dziś zachowały dużą wartość – rzucają czasem bardzo wyraźne światło na wydarzenia w Gdańsku z perspektywy świetnie poinformowanego obserwatora. Uzupełniają naszą wiedzę o Wolnym Mieście, ale same też wymagają dalszych uzupełnień – ileż nadzwyczaj interesujących tekstów o Gdańsku znajduje się jeszcze w gazetach polskich, a także gdańskich (zwłaszcza w prasie liberalnej i lewicowej), w gazetach niemieckich i w największych dziennikach świata zachodniego! Gdańsk bowiem zajmował politycznie zainteresowaną publiczność prawie na całym ówczesnym świecie – do września 1939 roku. Po rozpoczęciu II wojny światowej przez Trzecią Rzeszę Wolne Miasto znika i już nie stanowi punktu zapalnego. Dopiero późnym latem 1980 roku media zaczynają się znowu interesować położonym nad ujściem Wisły miastem – ale wtedy jest ono już zupełnie inne – kiedyś zwało się „wolne”, a było faktycznie niewolne, teraz jest niewolne i chce swoją wolność odzyskać.Ekscesy przeciwpolskie
Gdańsk, w kwietniu
W ostatnich czasach coraz wyraźniej dają się tu odczuwać pewne bardzo niepokojące objawy, na które cała Polska winna zwrócić jak najczujniejszą uwagę. Trzeba zawczasu widzieć jasno sprawy, aby potem nie być w położeniu człowieka, któremu sufit zwalił się na głowę dzięki temu, że nie zwrócił zawczasu uwagi na jego zarysowanie się lub wprost nie chciał zastanowić się nad niebezpieczeństwem.
Oto w przyśpieszonym tempie rozwija się w Gdańsku wyraźnie zorganizowana nagonka na Polaków. Coraz wyraźniej ktoś dąży do tego, aby uniemożliwić życie elementowi polskiemu, aby go na każdym kroku prowokować. Przypominają się lata powojenne, kiedy napaści na Polaków były zjawiskiem stałym i codziennym. Ale gdy ówczesne nastroje mogły się tłumaczyć świeżymi jeszcze wypadkami wojennymi, rozdrażnieniem itp., to obecne zdarzenia, następujące po kilkuletniej ciszy, a nawet po pewnego rodzaju przychylnym współżyciu, nie mogą być tak tłumaczone. Tym bardziej że coraz wyraźniej występuje na jaw, iż nawet czynniki najpoważniejsze – np. sądy – zupełnie dobitnie stają po stronie atakującej¹.
Przypomnijmy sobie tylko, że w lecie przez jakiś czas systematycznie odbywały się włamania do polskich instytucji – a mianowicie nieznani sprawcy włamali się do biura gminy polskiej², do biura Macierzy Szkolnej³, do gimnazjum polskiego, do kasy wymiany pieniędzy na dworcu gdańskim. I rzecz dziwna – tak czynna i sprytna policja kryminalna gdańska, pomimo iż wszędzie dało się ustalić odciski palców włamywaczy – ani w jednym wypadku nie wykryła sprawców! A pisma gdańskie, zamiast notować wiadomości o tych włamaniach w rubryce zwykłych zdarzeń, zawsze opatrywała je uwagami, że to sami Polacy sztucznie inscenizują włamania, aby krzywdzić dobrą sławę gdańszczan.
Po tych włamaniach zaczęły się znowu napady na Polaków na ulicy i w pociągach podmiejskich. Jednym z poważniejszych wypadków tej grupy było pobicie w oczach i w obecności urzędników gdańskich inspektora celnego p. Rupperta. Ostatnim zaś tego rodzaju zdarzeniem jest brutalne spoliczkowanie przez silnego młodego mężczyznę trzech uczennic gimnazjum polskiego w wagonie między Wrzeszczem a Gdańskiem. Jedna z tych panienek – czwartoklasistka – jest córką dyrektora stoczni gdańskiej, a inne dwie są córkami inspektorów celnych, a więc są to dziewczynki z domów inteligentnych i kulturalnych i swym zachowaniem na pewno nie dały powodu brutalności do jego dzikiej napaści.
Obecnie weszło w modę tłuczenie szyb w polskich szkołach. Przed dwoma dniami wybito szyby w ochronce polskiej, utrzymywanej przez Macierz Szkolną przy Langgarten – przed kilku dniami zaś jakieś indywiduum rzuciło z ulicy cegłą w okno gimnazjum polskiego, wybiło trzy szyby i uderzyło odłamkiem cegły w głowę jednego z malców, całe szczęście, że bez uszkodzenia.
Słowem, nie ma już niemal dnia, aby ktoś gdzieś nie napadł na Polaka lub w brutalny sposób nie dał ujścia swemu patriotycznemu antypolskiemu nastrojowi.
I co się dziwić ulicy – skoro wysoki sąd gdański przed paru tygodniami zwolnił od wszelkiej odpowiedzialności Gengerskiego⁴, zabójcę urzędnika kolejowego Bolesława Styrbickiego, a przed paru dniami ukarał 6-tygodniowym aresztem marynarza polskiego Jeżyka⁵ za to, że nieznani sprawcy, napadłszy na stojący w stoczni polski statek, wycięli biednemu chłopcu hitlerowską swastykę na piersiach i takim samym znakiem splugawili godło polskie.
W pierwszym wypadku sąd uznał, że zabójca, który przyszedł do urzędu z nożem w kieszeni, działał w obronie własnego życia, w drugim zaś, sąd kierował się przekonaniem, że Jeżyk naumyślnie zainscenizował całą sprawę, aby oskarżyć potem niewinnych ludzi!
Czyli nawet w najoczywistszych razach winien jest zawsze Polak! Przypuścić należy, że gdyby nawet śp. Styrbicki nie umarł z ran zadanych mu przez Gengerskiego, lecz pozostał przy życiu – to właśnie on musiałby odsiadywać długoletnie więzienie za to, że stał się ofiarą napaści rozzuchwalonego antypolską agitacją zbrodniarza.
I zuchwalstwo gdańskie dochodzi już do tego stopnia, że nawet wysoki komisarz Ligi Narodów⁶ jest przez nich lekceważony. Przecież na skutek protestu komisarza jeneralnego RP zwrócił się on był do senatu o zarządzenie rewizji procesu Gengerskiego, senat przyrzekł to uczynić, tymczasem wczoraj minął termin uprawomocnienia wyroku – i rewizja już się nie odbędzie.
Henryk Strasburger
Wszystko to wręcz świadczy, że mamy do czynienia z zupełnie wyraźnym spiskiem antypolskim. Że chodzi o zaostrzenie sytuacji do ostateczności, że chciano by sprowokować stronę polską do czynnego zareagowania – aby dać możność berlińskim opiekunom uciśnionych do wkroczenia i zażądania rewizji traktatu wersalskiego, jeśli już nie na całym odcinku pomorskim, to przynajmniej na części gdańskiej tego odcinka.
Widok na Targ Węglowy i wieżę Katowni
Panom z Berlina wydaje się, że właśnie Gdańsk jest kamyczkiem najłatwiejszym do wyjęcia z muru wersalskiego i że wydłubanie jego da im możność do dalszego kruszenia zapory powstrzymującej ich Drang nach Osten⁷.
Przecież wiadomo, jak ścisłe związki łączą nie tylko społeczeństwo gdańskie, lecz i sfery oficjalne tutejsze z Berlinem. Przecież dziś właśnie dowiedzieliśmy się, że były prezydent senatu gdańskiego dr H. Sahm⁸ został powołany na nadburmistrza w stolicy Prus i Rzeszy!
Dobrze przeto uczynił komisarz generalny RP min. dr H. Strasburger⁹, złożywszy rządowi podanie o udzielenie mu dymisji, motywując ten krok niemożnością obrony mniejszości polskiej w Gdańsku. Min. Strasburger, jeden z wybitnych członków naszej dyplomacji, jest dobrze znany m.in. i w Lidze Narodów, jako ten, który zawsze i wszędzie z niezwykłą umiejętnością działał na korzyść jak najlojalniejszego współżycia Polski z Gdańskiem, który z niezwykłą cierpliwością w tutejszych trudnych warunkach ku zadowoleniu rozważnych elementów tę linię utrwalał – więc jego chęć ustąpienia wyraźnie stwierdza, że strona gdańska uniemożliwia tę jedyną dla obu stron korzystną działalność – i że sami gdańszczanie chcą jakiejś katastrofy.
Liga Narodów, która sprawuje nad Wolnym Miastem Gdańskiem protektorat, winna na ten fakt zwrócić całą swą uwagę. Jest jeszcze czas na zapobieżenie jakimś wypadkom gorszym niż te, które dotychczas zachodzą w Gdańsku. Dalsze pozwolenie gdańszczanom na zaostrzanie stosunków z Polską może doprowadzić do katastrofy, której zażegnać nikt już nie potrafi.
Arski
Panorama Gdańska, 1930Nieczyste sumienie
Gdańsk, 19 kwietnia
Energiczne i męskie posunięcie komisarza jeneralnego RP dr. H. Strasburgera, demaskujące przed Ligą Narodów¹⁰, a więc całym światem, politykę gdańszczan w stosunku do mniejszości polskiej, Polski i Ligi Narodów, zaniepokoiło w dużym stopniu wszystkie odłamy opinii tutejszej.
Wszystkie pisma gdańskie zatrąbiły do odwrotu i na gwałt zaczęły tłumaczyć, że właściwie nie wiadomo po co Polska zareagowała tak mocno, że właściwie nic ważnego się nie stało, że wszystko, co tak podrażniło stronę polską, to same bagatelki.
Więc przede wszystkim razem z „Danziger Neueste Nachrichten”¹¹ starano się osłabić sam fakt zgłoszenia dymisji przez min. Strasburgera. W brutalny, zupełnie wszelkiego taktu pozbawiony sposób przedstawiano ten fakt jako od szeregu miesięcy spodziewany i że jest to tylko efektowne i sensacyjne wykorzystanie sytuacji przez wycofującego się ze swego stanowiska dyplomatę!
Też same „Danziger Neueste Nachrichten” perfidnie – ale jakże naiwnie – tłumaczą swym czytelnikom, że jednoczesna z wystąpieniem min. Strasburgera podróż wysokiego komisarza LN hr. Graviny¹² do Warszawy właściwie także „od dawna była spodziewana” i że „bynajmniej nie pozostaje w związku z wyjazdem dr. Strasburgera”. Wszak gdyby tak było, to wysokiemu komisarzowi nie towarzyszyłaby małżonka!
Dalej tłumaczy się okłamywanym wciąż gdańszczanom, że uniemożliwienie rewizji procesu Gengerskiego stało się bez wiedzy senatu. Że prez. Ziehm wprawdzie przyrzekł tę rewizję, ale władze sądowe, nic o tym nie wiedząc, właśnie w tym samym czasie uznały, że nie ma żadnych podstaw do rewizji! I że tylko dzięki nieporozumieniu czy też wprost dzięki zbiegowi okoliczności tak się stało…
Propagandowy rysunek z hasłem „Gdańsk zawsze niemiecki”, „Vorposten” z 6 lutego 1931 roku
Senat nie winien, sąd nie winien – winna tylko Polska, która chce oczernić biedny mały Gdańsk w oczach Europy i stworzyć pretekst do zagarnięcia Gdańska!
Że jednak nieczyste sumienie nie daje spać spokojnie ani też tak bezczelnie kłamać, więc dalej tłumaczyć na prawo i na lewo, że właściwie to roznamiętnienie, które się daje w ostatnich czasach wyczuć pomiędzy rozmaitymi partiami w Gdańsku, jest bardzo szkodliwe. Że przecie pomiędzy bijących się komunistów i hitlerowców przypadkowo może trafić Polak lub polski obywatel (tak pisze „Danziger Landeszeitung”¹³) i przypadkowo oberwać guza. A wtedy biedny, malutki Gdańsku stracisz swą niepodległość! Przestaniesz być Freistaatem! Polska tylko czyha na to.
Podzielił te poglądy senat i oto w piątek rano na wszystkich słupach ukazały się wielkie krwistoczerwone plakaty z odezwą An die Bevölkerung¹⁴, zapowiadającą odwołanie pozwolenia na wszelkie zebrania pod gołym niebem.
Ale to także kłamstwo ta rzekoma chęć uspokojenia wzburzonych namiętności. Albowiem zabraniając wszelkich zgromadzeń pod gołym niebem, ani senat, ani prezydent policji bynajmniej nie zabraniają hitlerowcom w mundurach wałęsać się całymi kupami po wszystkich ulicach ani przeciwdziałają ich występnej prowokacyjnej robocie.
W sobotę po południu np. przywódca hitlerowców, Forster¹⁵, wypuścił na miasto dodatek nadzwyczajny do swego pisma „Vorposten” – rozdawany wszędzie w wielkiej ilości – z krzykiem Die polnische Hetze gegen Danzig, w którym umieszczone zostały fotografie marynarza Jerzyka z okaleczoną znakiem swastyki piersią i zbezczeszczonym tym samym znakiem godłem polskim i w którym p. Forster tłumaczy się gęsto, że hitlerowcy nigdy na Polaków nie napadają, że on zabrania członkom swej organizacji takich napaści itd.
Ale p. Forster zapomniał widocznie, że – jak to przypomina „Baltische Presse”¹⁶ – właśnie jego to człowiek, niejaki Walter Rekowski (echt deutschblütig!), zbił w pociągu ucznia gimnazjum polskiego Szumana za to, że mówił po polsku, że człowiek jego właśnie organizacji, Hermann Bank, rozbił głowę polskiemu obywatelowi Izaakowi Spektorowi, służącemu gdańskiej synagogi, że jego to stronnicy napadli na polskich obywateli Rozlina i Rozana itd., itd. Krótką ma pamięć p. Forster, ale język długi. Bo właśnie jego „Vorposten”¹⁷ ma zupełnie jawną dewizę Danzig zum Reich!, bo on właśnie w swych odezwach jak najjawniej zapowiada rychłe przyłączenie Gdańska do Rzeszy…
I znowu trzeba tu zestawić z tym pewien fakt, pięknie ilustrujący bezstronny stosunek władz gdańskich do wszystkiego, co polskie. Oto gdy p. Forster jawnie głosi swe hasło przyłączenia Gdańska do Rzeszy i policja gdańska na to zupełnie nie reaguje, w tych dniach skonfiskowano tu numer „Dziennika Bydgoskiego” za to, że wypowiedział żal, iż w swoim czasie Polska nie przyłączyła Gdańska do swego państwa. Konfiskata została zatwierdzona przez sąd, a w motywach wyroku podano, że stało się to za podważanie istniejącego stanu rzeczy!
Naprawdę trudno szukać większej bezczelności. Pismo polskie, rozchodzące się tu w kilkunastu może egzemplarzach, zagraża pokojowi – ale roznamiętnianie tłumu dziesiątkami tysięcy egzemplarzy dodatku z hasłem Danzig zum Reich! i rozpuszczanie kłamliwych i oszczerczych bredni, że Polska chce Gdańsk zagarnąć, jest widocznie w rozumieniu senatu, policji i sądu gdańskiego tylko dziecinną zabawką i niedzielną rozrywką!
Stosunkowo najprzyzwoiciej w danym razie zachowuje się socjalistyczna „Volksstimme”¹⁸. Ma ona odwagę nazywać rzeczy po imieniu. Dnia 16 bm. pisała o zachowaniu się senatu w sprawie rewizji procesu Gengerskiego: „Jakkolwiek będziemy sądzili o szczegółach całego zdarzenia, pozostaje jednak nieprzyjemne uczucie, że we wszystkim tym senat nie postąpił szczęśliwie”. Dnia 17 bm. o odezwie senatu do ludności pisze: „Senat gdański, zdaje się, chce odczekać, co przyniosą warszawskie rozmowy. Nie zajął stanowiska do dalszego rozwoju całej sprawy. Natomiast wydał odezwę do ludności… Tendencja tej odezwy musi budzić pewne powątpiewania. Pozwalając w ciągu miesięcy na hece nacjonalsocjalistyczne i pozwalając policji na ich pokrywanie, w obecnej odezwie zwraca się raczej przeciw naszym usiłowaniom bronienia przed nacjonalsocjalistycznym terrorem, niż przeciw istotnym naruszycielom spokoju i prowokatorom”.
Itd., itd. – ale pp. socjaliści z „Volksstimme” również nie mają czystego sumienia. Oburzając się obecnie na postępowanie hitlerowców i krytykując obecny senat, zapominają, że przecie oni to w swym piśmie najgłośniej bronili Gengerskiego i z radością donosili o jego uwolnieniu od wszelkiej odpowiedzialności.
ArskiKompromitacja pana Ziehma
Gdańsk, 26 kwietnia
Ubiegły tydzień w konflikcie polsko--gdańskim upłynął pod znakiem rozmów Wysokiego Komisarza LN, hr. Graviny, z prezydentem senatu gdańskiego, p. Ziehmem¹⁹. Dotychczas nic jeszcze nie wiemy tu, co mianowicie było treścią tych rozmów i jakie są ich wyniki. Ale zachowanie się pism gdańskich, szczególnie z obozu obecnego senatu²⁰, pozwala wywnioskować, że jednak owe rozmowy nie idą po linii najserdeczniejszych życzeń wojującego Gdańska. Prasa prawicowa i centrowa, posługując się znaną metodą niemiecką, czując, że jednak może być źle, krzyczy wniebogłosy, że to strona polska winna całemu konfliktowi. A że min. Strasburger jest oficjalnym przedstawicielem Polski, więc atakuje się go niezwykle gwałtownie, wołając na całe gardło, że on, jako sprawca zajścia, winien ustąpić. Że nieuzasadniony – zdaniem Gdańska – zarzut kłamstwa, uczyniony rzekomo przez min. Strasburgera p. Ziehmowi, dyskwalifikuje komisarza jeneralnego RP, że senat nie może go tolerować dłużej na jego stanowisku. Zarazem przedstawia się w dalszym ciągu wystąpienie min. Strasburgera jako coup de théatre, albowiem – rzekomo – miał i tak odejść.
Ernst Ziehm
P. Ziehm w ciągu ubiegłego tygodnia dwa razy przemawiał. Pierwszy raz w sobotę, d. 18 kwietnia – na posiedzeniu komisji głównej (Hauptausschuss) sejmu gdańskiego. Wówczas tłumaczył elicie posłów do Volkstagu²¹, że wszystkie dane i wypadki, na jakie powoływał się w swym piśmie min. Strasburger, są błahostkami (lauter Bagatellen – jak pisze „Danziger Landeszeitung”), że we wszystkich pięciu wypadkach władze uznały, że nie ma powodu do sprawy sądowej. Ale p. Ziehm w swym exposé do Hauptausschussu nic nie mówił – ani o sprawie Jeżyka, ani, co ważniejsze, o sprawie Gengerskiego! Pominął ją całkowicie, jakoby dlatego, że ukazało się było jakieś oświadczenie urzędowe. Jest to dla p. Ziehma charakterystyczne. Ponieważ każdy rozumie, że skandaliczne uniemożliwianie zrewidowania procesu nie da się obronić, więc przemilcza to całkowicie, tak jak gdyby zupełnie o to nie chodziło. To jest całkowicie ehrenhaftig²², to jest całkowicie uczciwe i lojalne postawienie sprawy!
W exposé w senacie p. Ziem, widocznie czując, że jednak w pierwszym przemówieniu coś nie było w porządku, tłumaczy się, że przyrzekając rewizję procesu Gengerskiego wysokiemu komisarzowi LN i min. Strasburgerowi, nie wiedział jeszcze, że prokurator już uznał wszelką rewizję za nieuzasadnioną – i powiada, że każdy inny członek senatu postąpiłby w tych warunkach tak samo i że ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności bynajmniej nie upoważnia min. Strasburgera do uczynienia mu, p. Ziehmowi, zarzutu kłamstwa.
A skądże min. Strasburger mógł nawet przypuścić, że p. Ziehm obiecuje coś, nie porozumiawszy się uprzednio z odpowiednim senatorem czy też z odpowiednim urzędem? Czyż można było przypuścić, że pomiędzy urzędami gdańskimi tak dalece nie ma żadnej koordynacji, że prokurator, urzędujący o kilka zaledwie domów od senatu i posiadający oczywiście telefon, może zupełnie bez żadnego porozumienia w senacie decydować o sprawie, o której wiedział, że wywołuje ogólne zainteresowanie i zabiegi komisarza jeneralnego RP?
P. Ziehm, chcąc obronić siebie, potępia siebie jeszcze bardziej. Jeśli istotnie są możliwe takie fatalne zbiegi okoliczności, to p. Ziehm zupełnie nie nadaje się na swe stanowisko, tak samo, jak gdyby świadomie mijał się z prawdą. Nie nadaje się – bo jest w takim razie niezaradny i niedołężny.
P. Ziehm się skompromitował! I to doszczętnie. Jakkolwiek go sądzić – nie dorósł do stanowiska, jakiego się dochrapał – intrygami przeciw poprzednikowi swojemu, dr. Sahmowi.
I nic mu nie pomoże. Ani takie lub owakie wykręcanie się i tłumaczenie, ani przyjęta wczoraj przez se-nat dymisja prokuratora Schneidera, który zgłosił swe ustąpienie w celu stwierdzenia, że p. Ziehm istotnie nie zawinił.
P. Ziehm się skompromitował, gdyż jeśli nie mijał się z prawdą w swym oświadczeniu w sprawie Gengerskiego, to w każdym razie świadomie mija się z prawdą, mówiąc, że min. Strasburger dążył do wywołania konfliktu, aby Polska mogła upozorować żądanie wprowadzenia swej policji do Gdańska. P. Ziehm chyba wie dobrze, że właśnie za pobytu min. Strasburgera liczba spraw spornych polsko-gdańskich była zredukowana prawie do zera.
P. Ziehm urzędowo rzuca na Polskę oszczerstwa, iż ta chce zagarnąć Gdańsk („ Polen erstrebt die Hoheit über Danzig ”²³) oraz za to, że jawnie wzywa gdańszczan do czynnej obrony przeciw – rzekomym – zakusom Polski („Alle sind dann einig dass der Versuch Polens eine Einschränkung unserer Souveränität zu erlangen, mit allem Nachdruck und mit allen Mitteln (dosłownie!) zurückgewiesen werden muss”²⁴ ).
Kompromitacja p. Ziehma jest całkowita.
ArskiCzy i co powie Liga
Gdańsk, 27 kwietnia
Pan minister spraw zagranicznych²⁵ w liście swym do komisarza jeneralnego RP w Gdańsku, min. dr. H. Strasburgera, wyrażającym mu całkowite zaufanie rządu i nieprzyjmującym jego zgłoszenia dymisji, stwierdza, że konfliktem wywołanym przez Gdańsk ma się zająć Liga Narodów.
A więc będziemy czekali na jej akcję. Niecierpliwie!
Bo dzieje się tu źle. Hasło Danzig zum Reich głosi się tu zupełnie jawnie i coraz bezczelniej. Judzi się masy przeciw Polsce coraz gwałtowniej. Nawet prezydent senatu bierze w tym czynny udział, wzywając do bronienia „wszelkimi sposobami” suwerenności Gdańska przed Polską. Organizuje się na wpół wojskowe formacje – komunistyczne, nacjonalsocjalistyczne, wreszcie – socjaldemokratyczne²⁶. Dość w niedzielę przejść się po ulicach miasta. Tu sunie grupa członków organizacji komunistycznej, w szarych mundurach i czerwonych krawatach, tam migają znaki swastyki na opaskach hitlerowców, ówdzie ciągnie oddział Schutzbundu socjaldemokratycznego²⁷. Tymczasem gryzie się to wszystko między sobą. Mordują się, gdzie mogą. Ale kto zna Niemcy, ten wie, że w razie potrzeby wszystkie te wrogie obozy połączą się jak można najściślej.
Pewien kupiec mieszkający w Berlinie powiedział mi przed kilku dniami: „Mam stosunki z ludźmi wszelkich stronnictw w Niemczech – od komunistów do skrajnej prawicy. I nieraz już słyszałem od nich, że na hasło: «Huzia na Polskę!» pójdą wszyscy, ręka w rękę”.
A że wszystkie stronnictwa w Gdańsku są właściwie tylko filiami stronnictw w Niemczech, więc na rozkaz z Berlina w każdej chwili wszystkie te oddziały rzekomo cywilne stać się mogą regularnymi oddziałami wojskowymi.
A więc przede wszystkim Liga Narodów winna położyć koniec temu nadużywaniu prawa o wolności organizacji. Wszystkie te „bundy” muszą raz zniknąć z Gdańska.
Liga Narodów winna dalej ukrócić tę agitację pod hasłem Danzig zum Reich. Jest to występowanie przeciw ustalonemu porządkowi rzeczy i tolerowanie czegoś podobnego może doprowadzić do faktu, z którym czcigodna – ale pozbawiona zupełnie wszelkiej władzy wykonawczej – organizacja międzynarodowa nie będzie mogła sobie już zupełnie poradzić. Co pocznie Liga Narodów, jeśli np. pewnego poranka pod wpływem tej wciąż rozżarzanej agitacji owe połączone bundy ogłoszą przyłączenie Gdańska do Prus? Przecie przed kilku tygodniami hitlerowcy zupełnie jawnie na jednym ze swych zgromadzeń takie zniesienie granicy gdańsko-wschodniopruskiej już zapowiedzieli.
Liga Narodów winna także uniemożliwić przyjazdy do Gdańska rozmaitym agitatorom berlińskim, z byłymi książętami²⁸ na czele. Przecie ci nieodpowiedzialni panowie rozdmuchują ogień, którego Liga nie będzie mogła ugasić. Jeśli więc naprawdę chce się uniknąć nowej wojny – to dość już tego biernego przypatrywania się temu, jak rozmaici szaleńcy ją przygotowują.
Znakomitym zabiegiem w kierunku uspokojenia wzburzonych namiętności gdańszczan byłoby zaprowadzenie międzynarodowej policji w Gdańsku, zależnej od wysokiego komisarza Ligi Narodów.
Liga Narodów nie może również dopuszczać do dalszego rozdrażniania stosunków gdańsko-polskich przez nielojalność urzędowych czynników gdańskich. Przecie to nie przypadek, że sądy gdańskie jeszcze chyba ani razu nie wydały wyroku na korzyść strony polskiej, gdy miała przeciw sobie niemiecką. Przecie to nie przypadek, że policja gdańska ani razu jeszcze nie aresztowała sprawcy napadu na Polaków lub polskie instytucje, gdy sprawców napadu na hitlerowców wykrywa po kilku już godzinach. Przecie to nie przypadek, że senat nie dopuszcza do zakupywania przez Polaków nieruchomości.
Niemcy rozumieją, że wydać wojny Polsce o Pomorze nie mogą. Dążą więc do zmiany stanu rzeczy inną drogą – via Gdańsk. Jeśli się temu miastu zapewni monopol na polski handel morski (sprawa Gdyni!) i jeśli się doprowadzi do tego, że to miasto ogłosi przyłączenie się do Prus, stworzy się taki stan, którego nikt nie zmieni, a który doprowadzić będzie musiał do postawienia sprawy rewizji granic drogą pokojową…
Arski
Siedziba Wysokiego Komisarza Ligi Narodów przy dzisiejszej ulicy Wały Jagiellońskie 1Sprawa Jerzyka
Gdańsk, d. 3 maja
Wielka sala sądu gdańskiego przepełniona. Tłum publiczności. Stoły sprawozdawców prasowych obsadzone. Panowie z komisariatu jeneralnego RP. Przedstawiciel wysokiego komisarza LN. Dziekan korpusu dyplomatycznego w Gdańsku, konsul duński. Senator do spraw sprawiedliwości, Dumont…
Na ławie oskarżonych – młody, bystro, inteligentnie i pewnie przed się patrzący człowiek. To marynarz z polskiego statku „Kopernik” – Władysław Jerzyk. Napadnięty i okaleczony na piersiach znakiem swastyki przez nieznanych sprawców dnia 6 kwietnia 1931 r., w drugie święto wielkanocne – a z piorunującą, iście rekordową szybkością, już 11 kwietnia, skazany przez pierwszą instancję sądu gdańskiego na 4 tygodnie zamknięcia za symulację, zakwalifikowaną jako grober Unfug²⁹.
Teraz druga instancja ma sprawdzić, czy istotnie poszkodowany-oskarżony jest winny i czy wyrok istotnie sprawiedliwie został wydany…
Od 9 rano do 12 w nocy trwała rozprawa sądowa. Długich piętnaście godzin. Wyrok jednak nie zapadł. Sąd go ogłosi dopiero za tydzień, 9 maja o godz. 9 rano. Nie wiemy więc, jaki będzie ostateczny efekt. Wiemy natomiast już tyle, że możemy zupełnie jasno sądzić o całej sprawie.
Przewód sądowy wykazał zupełnie wyraźnie, że pierwsza instancja nie miała żadnych pozytywnych danych, które by pozwoliły jej z całą bezwzględnością stwierdzić, że Jerzyk symulował całą historię.
Przede wszystkim ten sympatyczny młody człowiek mówi z całkowitą pewnością siebie. Odpowiedzi jego podczas blisko 3-godzinnego badania są zawsze ścisłe, logiczne, nigdy nie przeczą jedna drugiej, nigdy nie można uchwycić jakiegoś fałszu. W krzyżowym ogniu pytań nigdy się nie załamuje, nigdy nie waha. I taki pozostaje do ostatka. Tak może zachowywać się albo całkowicie niewinny, albo jakiś wytrawny, kuty na wszystkie cztery nogi wyga. Ale tym nie jest na pewno. Zarówno przełożony jego, jak koledzy i znajomi – wszyscy charakteryzują go jako cichego, spokojnego, porządnego człowieka, jako pilnego pracownika.
A może to jest jakiś spiskowiec chcący zaburzyć spokój Wolnego Miasta?
I to nie. Na próżno i prokurator, i przewodniczący, i obrońca badają świadków, czy oskarżony nie należy do jakiegoś związku politycznego. Nikt o tym nie słyszał. Gdyby należał, to przecie musiałby bywać na jakichś zebraniach, czytywać jakąś literaturę partyjną, miewać odezwy. Nic podobnego. W ciągu służby na „Koperniku” w ogóle wydalał się mało. Wolał czytywać ciekawe książki niż wałęsać się po mieście.
A więc odpada jedno z założeń i śledztwa, i pierwszej instancji. Jerzyk nie miał żadnej racji symulować całej historii.
Natomiast przewód sądowy ustalił zupełnie dowodnie, że oskarżenie Jerzyka przez policję gdańską opiera się nie na faktach, lecz na zupełnie a priori powziętym przekonaniu, że Jerzyk symuluje. Śledztwo przez policję kryminalną prowadzone z błyskawiczną szybkością nie starało się zupełnie wykryć sprawców, lecz od pierwszej chwili wyszukiwało dowodów dla wykazania jego winy.
Dla charakterystyki zaś, jak było przez radcę Reilego i jego podwładnych prowadzone śledztwo, dość przytoczyć, że świadkowie, niewładający językiem niemieckim, jeden po drugim ustalają, iż przy badaniach przekręcano ich słowa (np. czwartek zamiast piątek), że zdjęcia fotograficzne z kajuty, w której odegrało się zajście, robiono dopiero po rozprawie sądowej w pierwszej instancji (14 kwietnia!), że sam radca kryminalny Reile wyznaje wreszcie, iż nie próbował, z jakiej odległości można było z wybrzeża dostrzec banderę zawieszoną w kajucie Jerzyka itd.
Dalej przewód sądowy wykazał, że jedno z podstawowych twierdzeń, na którym został oparty wyrok pierwszej instancji, a mianowicie jakoby napad nie mógł odbyć się przede wszystkim dlatego, iż stocznia Schichaua, w której znajdował się wówczas „Kopernik”, jest doskonale strzeżona i że trudno do jej wnętrza dostać się osobom postronnym, okazało się zupełnie niezgodne z faktycznym stanem rzeczy.
A więc – chociaż istotnie stróże nakręcają w odpowiednim czasie w rozmaitych miejscach ustawione zegary – to jednak są to – wszyscy bez wyjątku – inwalidzi, starcy, trzęsący się, źle słyszący i źle widzący. Przesunęli się oni wszyscy przed nami – i aczkolwiek musimy wraz z prokuratorem stwierdzić, że „spełniają oni wszyscy swój obowiązek” nakręcania zegarów, pozostawili wrażenie, że przeciwdziałać chcącemu plądrować po stoczni nie tylko nie mogliby, ale nawet nie mieliby siły.
A znowu portierzy – dostojnicy w bramach – bynajmniej nie stawiali przeszkody nikomu, kto chciał wejść do obszaru stoczni. Jeden z nich wprost z rozbrajającą szczerością przyznał, że przecie każdy przyzwoity człowiek, wchodząc, uważa za obowiązek jemu się zameldować, kim jest, gdzie idzie i po co! Toteż raz po raz zjawiają się świadkowie, którzy pomimo to bywali, i to po kilka razy, w obszarze stoczni, u Jerzyka chociażby, nie spełniwszy tego obowiązku wobec dygnitarza u wejścia, a zaledwie rzuciwszy mu mniej lub więcej wyraźne morgen.
Słowem, brak dowodów, że Jerzyk symulował, dalej fakt, że śledztwo policyjne było prowadzone w najwyższym stopniu subiektywnie, oraz stwierdzenie, że organizacja dozoru w stoczni Schichaua bynajmniej nie wyklucza możliwości napadu i ujścia sprawców niespostrzeżonych, znakomicie ustala kruchość i oskarżenia, i wyroku pierwszej instancji. Natomiast zarazem doskonale charakteryzuje stosunek oficjalnych instytucji gdańskich do elementu polskiego.
ArskiGdańsk przeciw Gdyni
Gdańsk, 7 maja
Gdańsk przeżywa teraz okres prawdziwego ataku szału przeciw Gdyni.
Agitacja przeciw Gdyni z kancelarii urzędowych i z drukarni przeniosła się niemal na ulicę.
Stowarzyszenie Danziger Heimatdienst³⁰, które nb. jest swojego rodzaju Radą Narodową gdańską, gdyż w zarządzie jego zasiadają i zgodnie pracują przedstawiciele wszystkich stronnictw politycznych – oprócz komunistów – przede wszystkim wydało pocztówkę pt. Gdingen Danziger Würger, z odpowiednio dobranymi cyframi i wykresami, z jednej strony mającymi stwierdzać obowiązek Polski do korzystania tylko z Gdańska jako jedynego swego portu, z drugiej zaś – przedstawiającymi wzrost Gdyni i rzekomy upadek Gdańska. W środku znajduje się mapka Polski, na której kolej węglowa Katowice–Gdynia jest przedstawiona jako wąż, którego rozwartą paszczę stanowi Gdynia. Oczywiście Gdynia ma połknąć Gdańsk.
Drugim czynem w tym kierunku Heimatdienstu było urządzenie w dn. 5 maja w największej w Gdańsku sali – strzelnicy – odczytu niejakiego dr. Th. Rudolpha³¹ pt. Gdingen contra Danzig. Wielkie afisze z krwistym tytułem, rozwieszone na wszystkich słupach, oraz bardzo jaskrawe ogłoszenia w dziennikach zapraszały na ten odczyt.
Wiedząc, że dr. Rudolph jest przede wszystkim kierownikiem biura Heimatdienstu, i znając go jako bardzo uzdolnionego redaktora dwóch serii wydawnictw, a mianowicie „Danziger Schriften für Politik und Wirtschaft”³² i „Material zum Problem Danzig”³³, w których ogłosił m.in. swą pracę pt. Die Rechtslage im Danzig-polnischen Gdingenkonflikt³⁴ (1931), w której stara się wszelkimi sposobami przekonać, że „Gdynia jest złamaniem jednego z punktów traktatu wersalskiego”, wybrałem się we wtorek na ten jego wykład.
Okładka pracy Theodora Rudolpha, 1931
Przyszedłem na parę minut przed ósmą. W szatni już zastałem taki tłok, jakby to było przed koncertem jakiegoś światowej sławy wirtuoza. Przed kasą biletową tłum literalnie bijący się o karty wstępu… Udało mi się dostać jedną dzięki uprzejmości pewnego znajomego mi studenta Politechniki. Ponieważ wszystkie miejsca parterowe były całkowicie zajęte, a we wszystkich bocznych przejściach nie można było wcisnąć ani szpilki, udałem się na galerię. Tu ledwo znalazłem jakie takie miejsce, z którego wysłuchałem dobrze całego odczytu i mogłem wyraźnie oglądać liczne przezrocza.
Zainteresowała mnie również publiczność. Siwe głowy emerytów, wiele inteligencji, robotnicy, dużo młodzieży z Politechniki i starszych klas gimnazjalnych. Liczni spośród niej czynili pilnie notatki. Ogółem na sali jakieś 1500 osób.
Informacja na temat odczytu Gdingen contra Danzig w „Danziger Allgemeine Zeitung” z 5 maja 1931 roku
Odczyt, wypowiedziany jasno i ze swadą, oczywiście miał za przewodnią myśl, że traktat wersalski nakłada na Polskę obowiązek całkowitego wykorzystywania Gdańska. Dr Rudolph rozumie to jako obowiązek rozwijania przez Polskę wyłącznie Gdańska. Twierdzi, że Gdańsk ma monopol na całkowity handel morski Polski. Że tak chce traktat wersalski. Tłumaczy dalej, że Polsce drugi port jest niepotrzebny. Że z chwilą zawarcia umowy handlowej z Niemcami połowa eksportu i importu polskiego pójdzie drogą lądową. Że zresztą Polsce Gdynia jest zupełnie niepotrzebna, gdyż oprócz Gdańska może korzystać, z Królewca, Szczecina i Hamburga! Że tak wynika z samego położenia geograficznego Polski.
Dalej zademonstrował szereg wykresów, znanych z pracy dr. Ernsta Alberta, pt. Wachsende Konkurrenz Gdingens gegen Danzig³⁵ (nb. ogłoszonej w jednej z wymienionych wyżej serii tegoż dr. Rudolpha), mających wykazać, jak to Gdynia odbiera coraz bardziej chleb Gdańskowi, jak rozwój Gdyni wzmaga coraz bardziej bezrobocie w Gdańsku (ukłon w stronę tłumu proletariackiego!), pokazał szereg zdjęć z portu gdańskiego i gdyńskiego (przy czym znowu z sykiem nienawiści wyrwało mu się, że łuszczarnia ryżu w Gdyni odebrała klientelę Hamburgowi!) i zakończył słowami: „Protestujemy przeciw Gdyni, ponieważ ona pożera Gdańsk. Protestujemy przeciw Gdyni, ponieważ podważa ona zagwarantowane nam prawo służenia Polsce za jedyny dostęp do morza. Bronimy Gdańska przed Gdynią, ponieważ jest on naszą ojczyzną, której nigdy nie opuścimy”.
Było to więc pod pozorami poważnego naukowego właściwie polityczne przemówienie agitatorskie.
Wszystkie dzienniki zawtórowały mu jak najgłośniej. „Danziger Landeszeitung” sprawozdanie na dwóch niemal kolumnach zatytułowała: „Jak Polska chce za pomocą Gdyni podbić Gdańsk” – a rozsądniejsza kiedy indziej socjalistyczna „Danziger Volksstimme” na pierwszej stronie swego wczorajszego numeru umieściła wprost bezczelny tytuł – hasło: „Zaprzestać budowy Gdyni!”…
Nieprzytomna zaś z wściekłości, ultranacjonalistyczna „Danziger Allgemeine Zeitung”³⁶ zaopatrzyła swe sprawozdanie takim dopiskiem: „Kiedy słuchacze w najwyższym spokoju rozchodzili się po tym odczycie, tu i ówdzie można było usłyszeć głośną i wyzywającą rozmowę polską, prowadzoną przez młodych ludzi. Wobec wstrząsającego wrażenia, jakie na słuchaczach wywarły wywody prelegenta, jasno wykazujące okropne położenie Gdańska, spowodowane przez stworzenie polskiego konkurencyjnego portu, te wyzywające rozmowy polskie muszą być uważane za zupełnie świadome prowokowanie. Oczywiście, że to wschodnie zachowanie się tych polskich prowokatorów – prawdopodobnie byli to studenci Politechniki – zostało pominięte milczeniem i nie dano sposobności tym panom odegrania roli «prześladowanej mniejszości»”³⁷.
Arski
Okładka pracy Ernsta Alberta i wykresy porównujące wyniki handlu Gdańska i Gdyni, 1930
Widok na port w Gdyni z Kamiennej Góry, lata 30.