Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Gdański smak whiskey - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdański smak whiskey - ebook

Podczas policyjnej obławy na seryjnego mordercę Bruno zostaje poważnie ranny, co zmusza go do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Gdy w tajemniczych okolicznościach znika jego przyjaciel – były prywatny detektyw – Bruno idzie tropem prowadzonego przez niego śledztwa, natrafiając na ślady ukrytych zbrodni. Przeprowadzka z Katowic do Gdańska staje się początkiem serii wydarzeń, które sprawią, że były policjant zostanie uwikłany w arcytrudną rozgrywkę z nieprzewidywalnym przeciwnikiem...

„Gdański smak whiskey” to wciągający kryminał zanurzony w klimacie tętniących gwarem gdańskich pubów, luksusowego życia osób z wyższych sfer, nadmorskich plaż i mglistych uliczek Starego Miasta, które z wolna otacza aura zbliżających się Świąt.

…po raz kolejny szedł wraz z partnerem ciemnym, długim korytarzem, znajdującym się na poddaszu starej, niezamieszkałej już od lat kamienicy. Czasem budził się przy drzwiach, za którymi wszystko się wydarzyło, ale tej nocy nie miał tyle szczęścia i Ikelos – jeden z bogów koszmarów sennych – zafundował mu go w pełnej wersji z niespotykanym dotąd realizmem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7317-8
Rozmiar pliku: 822 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIEŃ PIERWSZY

(pią­tek)

Bruno sie­dział w barze, oparty o jesz­cze mokrą, zawie­szoną na fotelu weł­nianą mary­narkę. Zamknął oczy i prze­chy­la­jąc wolno trzy­maną w dłoni szkla­neczkę whi­skey, pocią­gnął pew­nie spory łyk zim­nego, bursz­ty­no­wego napoju. Zastygł przez moment w bez­ru­chu, pozo­sta­wia­jąc na chwilę nos przy kra wędzi szklanki, tak by inten­syw­niej poczuć jego deli­katny, wani­liowo-drzewny smak.

Ten zapach przy­wo­ły­wał setki lep­szych i gor­szych wspo­mnień, twa­rze daw­nych przy­ja­ciół i zwią­za­nych z nimi przy­gód, wśród nich rów­nież tych, które prze­żył w trak­cie swo­jej dwu­dzie­sto­let­niej pracy w poli­cji. W lewej, pokry­tej tatu­ażami ręce prze­wra­cał zwin­nie, niczym zawo­dowy hazar­dzi­sta żeton, trzy­maną w pal­cach wizy­tówkę. W cie­płych bar­wach nastro­jo­wego świa­tła poły­ski­wały wybite na niej złote litery – Sonia Role­ski – z widocz­nym po dru­giej stro­nie nume­rem tele­fonu. Spoj­rzał na zega­rek wiszący na ścia­nie obok okra­to­wa­nej meta­lo­wej szafki z butel­kami dro­giej whi­skey – wska­zy­wał trzy­dzie­ści pięć minut po pół­nocy.

Pocią­gnął kolejny łyczek i prze­cze­su­jąc pal­cami ciemny dwu­ty­go­dniowy zarost, sta­rał się dokład­niej przy­po­mnieć sobie sekwen­cję zda­rzeń z ostat­nich kil­ku­na­stu godzin.

Około dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzie­ści zawiózł na lot­ni­sko w Gdań­sku pana Nor­tona. To było jego pierw­sze stałe piąt­kowe zle­ce­nie. Od kilku bowiem dni, wraz ze swoim wspól­ni­kiem Tom­kiem Boru­cem, pro­wa­dzili nie­wielką firmę zaj­mu­jącą się prze­wo­zem osób luk­su­so­wymi autami.

Minął dopiero tydzień, odkąd zamiesz­kał w gro­dzie Nep­tuna po tym, jak w bar­dzo krót­kim cza­sie pod­jął decy­zję o prze­pro­wadzce z Kato­wic.

Wra­ca­jąc z lot­ni­ska, skie­ro­wał się w stronę Gale­rii Bał­tyc­kiej.

Był bar­dzo ciemny desz­czowy wie­czór. Bły­ska­wice roz­świe­tlały co jakiś czas oko­licę, a woda ude­rza­jąca o przed­nią szybę land rovera pomimo szyb­kiego ruchu wycie­ra­czek pra­wie cał­ko­wi­cie ogra­ni­czała widocz­ność. Prze­jazd drogą w Trój­miej­skim Parku Kra­jo­bra­zo­wym przy­po­mi­nał mu spływ kaja­kowy na Dunajcu w porze roz­to­pów. Z tą nie­wielką róż­nicą, że zamiast nawo­ły­wań fli­sa­ków, z samo­cho­do­wego radia dobie­gał led­wie sły­szalny głos Erica Clap­tona, zagłu­szany cią­głymi ude­rze­niami kro­pel o szklany pano­ra­miczny dach.

Był już mniej wię­cej w poło­wie zjazdu.

Kręta asfal­towa nitka bie­gła stromo w dół pośrodku lasu. Za dnia te gęsto zale­sione pagórki, poprze­ci­nane licz­nymi wąwo­zami, wyglą­dały naprawdę urze­ka­jąco, dając miesz­kań­com Pomo­rza namiastkę gór­skiego kli­matu. Teraz jed­nak ta zazwy­czaj pełna aut droga była zupeł­nie pusta, a ciem­ność, jaka na sku­tek awa­rii oświe­tle­nia pano­wała wokół, z całą pew­no­ścią nie pozwa­lała na podzi­wia­nie przy­rody. Nagle wci­snął mocno pedał hamulca i tak szybko, jak pozwa­lała mu na to śli­ska nawierzch­nia, odbił kie­row­nicą w lewą stronę.

Samo­chód zatrzy­mał się gwał­tow­nie.

– Ja pier­dolę, co to było?! – krzyk­nął na myśl o wiel­kiej górze mięsa pokry­tej ciemną sier­ścią, leżą­cej pośrodku pasa, któ­rym jechał.

Odwró­cił głowę w prawo i spo­glą­da­jąc przez szybę, znaj­du­jącą się po stro­nie pasa­żera, uniósł się lekko, sta­ra­jąc się dostrzec, co takiego udało mu się omi­nąć.

Cał­ko­wita ciem­ność unie­moż­li­wiła mu jed­nak zoba­cze­nie cze­go­kol­wiek do chwili, gdy bar­dzo jasny, burzowy roz­błysk oświe­tlił oko­licę. Nie­spo­dzie­wa­nie, tuż przed sobą, zauwa­żył sto­jącą w stru­gach desz­czu nie­ru­chomą postać kobiety.

Znów nastał mrok, a on miał przed oczami jedy­nie jej skrytą za dłu­gimi wło­sami, prze­ra­żoną i wykrzy­wioną jakby w gry­ma­sie pła­czu twarz.

Poczuł lekki dreszcz prze­szy­wa­jący go od stóp do głów.

To uczu­cie przy­po­mniało mu pewną sytu­ację sprzed nie­spełna roku, kiedy to dyżurny komi­sa­riatu w Kato­wi­cach wysłał go, wraz z part­ne­rem, do opusz­czo­nej sta­rej kamie­nicy pod mia­stem. Docho­dziła druga w nocy.

Według ano­ni­mo­wego zgło­sze­nia miała tam prze­by­wać osoba, któ­rej opis ide­al­nie paso­wał do wyglądu poszu­ki­wa­nego już od dłuż­szego czasu, zbie­głego z oddziału deten­cyj­nego, psy­cho­pa­tycz­nego mor­dercy.

Trzy lata temu zna­le­ziono jego pierw­szą ofiarę i póź­niej już sys­te­ma­tycz­nie, co kilka mie­sięcy, przy­po­mi­nał o sobie, posy­ła­jąc na tam­ten świat kolej­nych przy­pad­ko­wych ludzi.

Spryt i nie­sa­mo­wita łatwość, z jaką wymy­kał się poli­cyj­nym blo­ka­dom, oraz umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia zamia­rów śled­czych były cechami, które zde­cy­do­wa­nie wyróż­niały go na tle podob­nych zwy­rod­nial­ców. To wszystko, w połą­cze­niu z tech­niczną kre­atyw­no­ścią sto­so­wa­nych przez niego puła­pek, w jakich znaj­do­wano ofiary, jed­no­znacz­nie wska­zy­wało, że była to osoba bez­względna, o ponad­prze­cięt­nej inte­li­gen­cji.

Nie dziwi zatem fakt, że jego wcze­śniej­sze, zupeł­nie przy­pad­kowe zatrzy­ma­nie – gdy póź­nym wie­czo­rem, w oko­li­cach war­szaw­skiego cmen­ta­rza, po wtar­gnię­ciu na jezd­nię został potrą­cony przez pojazd – bar­dzo ucie­szyło wszyst­kich, któ­rzy widzieli jego ofiary i wie­dzieli, do czego był zdolny.

Poli­cję na miej­sce wypadku wezwał pra­cow­nik miej­skiego moni­to­ringu, który zaob­ser­wo­wał całą sytu­ację i widział, jak sprawca pró­buje odda­lić się z miej­sca zda­rze­nia. Pomimo zła­ma­nych dwóch żeber i pra­wej ręki potur­bo­wał on jesz­cze trzech doro­słych męż­czyzn usi­łu­ją­cych go zatrzy­mać.

Nikt wtedy jesz­cze nie przy­pusz­czał, że satys­fak­cja z jego uję­cia będzie trwała tak krótko. W trak­cie prze­pro­wa­dzo­nych obser­wa­cji stwier­dzono u niego cho­robę psy­chiczną i za zgodą sądu zasto­so­wano śro­dek zapo­bie­gaw­czy w postaci umiesz­cze­nia go na lecze­niu w szpi­talu psy­chia­trycz­nym.

Dość szybko jed­nak oka­zało się, że na miej­scu nie zapew­niono mu naj­wy­raź­niej wystar­cza­ją­cych wygód, ponie­waż już po nie­spełna mie­siącu, raniąc ciężko sani­ta­riu­sza, nie­za­do­wo­lony opu­ścił ośro­dek i ślad po nim zagi­nął.

Radio­wóz Bru­nona mijał wła­śnie nie­wielki kamienny mostek, pod­czas gdy jego part­ner noto­wał, poda­wany przez dyżur­nego, adres kolej­nej inter­wen­cji. Zgod­nie z pole­ce­niem mieli udać się tam pil­nie zaraz po spraw­dze­niu tego miej­sca.

Była bar­dzo cicha i mroźna noc. Samo­chód z dużą trud­no­ścią poko­ny­wał ostatni stromy odci­nek oblo­dzo­nej, wąskiej drogi, która nie będąc uży­wana już od lat, powoli zara­stała roślin­no­ścią.

Po przy­by­ciu na miej­sce zgło­sze­nia i prze­szu­ka­niu dol­nych pomiesz­czeń kamie­nicy pozo­stało im jedy­nie ostat­nie pię­tro na pod­da­szu.

Zoba­czyli tam długi pra­wie na pięć­dzie­siąt metrów, ciemny, wąski kory­tarz bie­gnący pomię­dzy rzę­dem pustych, zde­wa­sto­wa­nych pokoi bez drzwi. W mroź­nym, prze­siąk­nię­tym zapa­chem feka­lii powie­trzu, jego part­ner oświe­tlał drogę latarką, pod­czas gdy on, trzy­ma­jąc w dłoni gotową do uży­cia broń, prze­su­wał się powoli do przodu, sta­ra­jąc się omi­jać leżące pod nogami kawałki cegieł i stosy pustych bute­lek.

Po kilku minu­tach doszli do sta­rych, drew­nia­nych drzwi bez klamki, które pokry­wało wiele gru­bych warstw odpa­da­ją­cej już pła­tami farby.

Bruno oparł o nie stopę i nie mija­jąc progu, pchnął je butem do przodu. Otwo­rzyły się z gło­śnym zgrzy­tem, ude­rza­jąc lekko o ścianę.

Za drzwiami znaj­do­wało się pomiesz­cze­nie podobne do tego, w któ­rym stali. Z tą nie­wielką róż­nicą, że wąski kory­tarz zaczy­nał się dopiero w odle­gło­ści około dzie­się­ciu metrów za pro­giem. Przed sobą ujrzeli nato­miast coś na wzór wyso­kiego na około sześć metrów stry­chu, ze spa­dzi­stym po obu stro­nach dachem. Pod nim poło­żone były grube, drew­niane belki z nie­zli­czoną ilo­ścią sznur­ków, na któ­rych wisiały szmaty i kom­plety zsza­rza­łej już od kurzu pościeli. W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od drzwi, na beto­no­wej pod­ło­dze leżały sterty drew­nia­nych desek i sta­rych ubrań, a wszystko przy­kryte było grubą war­stwą poroz­rzu­ca­nej wokół słomy.

W pomiesz­cze­niu pano­wała zupełna cisza. Weszli ostroż­nie do środka.

– Mówi­łem ci, że jedy­nie prze­wieje nam dupy – powie­dział ści­szo­nym gło­sem Magnus. – To już czwarte ano­ni­mowe zgło­sze­nie w tym roku. Ktoś naj­wy­raź­niej robi sobie z nas jaja.

– Być może – powie­dział szep­tem Bruno, wpa­trzony przed sie­bie w świa­tło latarki, któ­rej pro­mień, napo­tkaw­szy na białe kafle pokry­wa­jące ścianę w końcu kory­ta­rza, odbił się jasnym reflek­sem. – Nie zapo­mi­naj jed­nak, że na miej­scu zna­le­ziono ciała dwóch osób i ktoś wyjąt­kowo sta­ran­nie przy­ło­żył się do tego, by nie poże­gnały się one z tym świa­tem zbyt łatwo.

– Przy­pa­dek – powie­dział lek­ce­wa­żąco tro­chę gło­śniej, naj­wy­raź­niej nie widząc w tym nic podej­rza­nego. – Za to powi­nie­neś…

– Pssst… – syk­nął Bruno, zatrzy­mu­jąc się. Usły­szał przed sobą hałas przy­po­mi­na­jący dźwięk szkla­nej butelki toczą­cej się po beto­no­wej pod­ło­dze.

Stali przez moment w bez­ru­chu.

– Sły­sza­łeś to? – zapy­tał.

– Dobrze się czu­jesz? Bo coś mi się wydaje, że jesteś chyba tro­chę prze­wraż­li­wiony – powie­dział jego part­ner, wypro­sto­wu­jąc się i cho­wa­jąc rękę do kie­szeni spodni. – Skup się lepiej na tym, do jakiej knajpki ude­rzymy dzi­siaj wie­czo­rem. Zapo­mnia­łeś? Strze­liło mi osiem­na­ście lat pracy. Ja zapra­szam.

Bruno uniósł dłoń do góry, dając znak, by kum­pel na chwilę zamilkł.

Przez kil­ka­na­ście sekund pomiesz­cze­nie wypeł­niła cał­ko­wita cisza i w chwili, gdy miał już posta­wić kolejny krok do przodu, spoj­rzał nagle przed sie­bie. Na końcu kory­ta­rza, w wąskim świe­tle latarki ujrzał prze­bie­ga­ją­cego pomię­dzy sąsia­du­ją­cymi ze sobą pomiesz­cze­niami męż­czy­znę z trzy­ma­nym w dłoni przed­mio­tem. Przy­po­mi­nał on długi myśliw­ski nóż. – Wzy­waj wspar­cie – powie­dział spo­koj­nie Bruno z bro­nią pew­nie wyce­lo­waną w miej­sce, w któ­rym znik­nęła postać. Za ple­cami nie usły­szał jed­nak żad­nej reak­cji. Zanie­po­ko­jony skie­ro­wał lekko głowę w kie­runku Magnusa. W tej samej chwili do jego uszu dobiegł odgłos szarp­nię­cia i cichy, głu­chy jęk. Odwró­cił się i zauwa­żył, jak na wyso­ko­ści dwóch metrów od pod­łogi, szar­piąc się z meta­lową linką obwią­zaną wokół szyi, wisi jego part­ner.

To był moment, taki jak ten teraz, kiedy widząc w ciem­no­ści syl­wetkę ubra­nej na biało osoby, ponow­nie pomy­ślał, że spo­śród setek róż­nych moż­li­wo­ści zapewne po raz kolejny zna­lazł się w złym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie.

Kobieta naj­wy­raź­niej dość szybko pode­szła do pojazdu, bo już po chwili usły­szał, jak jej dłoń chwyta za klamkę przed­nich drzwi od strony pasa­żera i pociąga za nią gwał­tow­nie.

Były zablo­ko­wane.

Dla pew­no­ści Bruno uchy­lił szybę jedy­nie do połowy i zanim zdą­żył się ode­zwać, osoba łamią­cym się gło­sem zapy­tała:

– Pomoże mi pan? Nazy­wam się Sonia Role­ski.

Tam jest nasze auto.

Znowu błysk roz­ja­śnił drogę i dopiero teraz, kil­ka­dzie­siąt metrów przed sobą, w bocz­nej uliczce pro­wa­dzą­cej do lasu, ujrzał dużą limu­zynę.

– Pro­szę, niech pani wej­dzie – powie­dział, odblo­ko­wu­jąc drzwi auta.

Kobieta prze­szła na tył pojazdu, otwo­rzyła je i usia­dła. Była cał­ko­wi­cie prze­mo­czona i zzięb­nięta.

– Bar­dzo panu dzię­kuję – powie­działa drżą­cym gło­sem, obej­mu­jąc dłońmi ramiona. W jed­nej z nich ści­skała prze­ple­ciony pomię­dzy pal­cami srebrny łań­cu­szek, na któ­rym zawie­szona była drobna, poły­sku­jąca ozdoba. Bruno zauwa­żył, jak kobieta przy­glą­dała się jej z uczu­ciem.

– Co się stało? – zapy­tał.

– Ude­rzy­li­śmy w to biedne zwie­rze, które panu udało się omi­nąć. Mąż wpadł w poślizg i naje­chał na jakąś prze­szkodę. Chyba uszko­dził koło.

– Żadne z pań­stwa nie zostało ranne?

– Nie. Na szczę­ście nie – odparła, ocie­ra­jąc dłońmi wodę lejącą się jej z wło­sów po twa­rzy.

Bruno pod­je­chał bli­żej do unie­ru­cho­mio­nego pojazdu, następ­nie wysiadł i sta­wia­jąc koł­nierz mary­narki, pod­szedł do kie­rowcy.

Teraz dopiero zauwa­żył, że ten masywny krą­żow­nik, któ­rego nie udało mu się roz­po­znać z daleka, to rolls-royce phan­tom. Przed­nia, lewa opona pojazdu była uszko­dzona i auto stało na gołej fel­dze. W środku, na miej­scu kie­rowcy sie­dział męż­czy­zna grubo po sześć­dzie­siątce.

Na widok Bru­nona się­gnął dło­nią w kie­runku środ­ko­wego lusterka i zapa­la­jąc świa­tło w aucie, wska­zał na tele­fon komór­kowy, dając do zro­zu­mie­nia, że w tej chwili zajęty jest roz­mową.

Trwało to może pół minuty. Wymiana zdań była dość impul­sywna, bo w jej trak­cie, wyraź­nie zde­ner­wo­wany już jego­mość, kil­ku­krot­nie ude­rzył pię­ścią w kie­row­nicę pojazdu. Bruno zauwa­żył jed­nak moment, w któ­rym dys­ku­sja bez wąt­pie­nia dobie­gła końca, ponie­waż to wła­śnie wtedy szpa­ko­waty męż­czy­zna rzu­cił tele­fo­nem w kie­runku pra­wego fotela pasa­żera. Zaklął gło­śno, a następ­nie odwró­cił się w jego stronę i uchy­la­jąc szybę auta, wymu­sił lekki uśmiech.

– Bar­dzo pana prze­pra­szamy za kło­pot, ale czy byłby pan tak uprzejmy i zawiózł moją żonę do domu? Jest prze­mo­czona, a do tego, jako miło­śniczka zwie­rząt prze­żyła, nazwijmy to, mały szok z powodu tego dwu­stu­ki­lo­wego paskudz­twa – powie­dział, poka­zu­jąc kciu­kiem w stronę leżą­cego nie­opo­dal tru­chła.

Bruno raczej nie wyczuł skru­chy w jego gło­sie.

Męż­czy­zna szyb­kim ruchem dłoni się­gnął po paczkę marl­boro i wyjął ustami wysu­nię­tego z niej papie­rosa. Następ­nie rozej­rzał się ner­wowo za zapal­niczką, po czym, nie zna­la­zł­szy jej, odwró­cił głowę w stronę Bru­nona i z petem w ustach dodał:

– Miesz­kamy cał­kiem nie­da­leko, w Sopo­cie.

Jedzie pan może w tym kie­runku?

Bruno odwró­cił się i spoj­rzał na swoją pasa­żerkę, która wycie­rała włosy w koc leżący na tyl­nym sie­dze­niu i zado­mo­wiła się już chyba na dobre.

– Okej. Nie ma sprawy – odparł, choć nie było to zupeł­nie po dro­dze, którą zamie­rzał jechać. To dziwne – pomy­ślał, chwy­ta­jąc rękoma za koł­nierz mary­narki i otrze­pu­jąc go z wody. – Dla­czego ta kobieta stała na desz­czu, pod­czas gdy on cze­kał w luk­su­so­wych, cie­płych wnę­trzach tego moto­ry­za­cyj­nego cudeńka?

Widać było, że star­szy pan raczej nie ocze­ki­wał innej odpo­wie­dzi i zaczął szu­kać przy­ci­sku zamy­ka­ją­cego szybę auta, dając tym samym czy­telny sygnał, że poświę­cił na roz­mowę zbyt dużo czasu. Wobec tego Bruno wró­cił do samo­chodu.

– Już lepiej? – zapy­tał, sia­da­jąc za kie­row­nicą i nie odwra­ca­jąc głowy.

– Zde­cy­do­wa­nie tak – odparła kobieta znacz­nie spo­koj­niej­szym gło­sem. – Jesz­cze raz bar­dzo panu dzię­kuję – dodała, deli­kat­nie się uśmie­cha­jąc. – Poprzedni kie­rowca, zamiast się zatrzy­mać, dodał jedy­nie gazu. W sumie nie dzi­wię mu się, jest tak ciemno… Mógł się cze­goś oba­wiać.

Bruno spoj­rzał za sie­bie.

– To jak? Możemy jechać? Odwiozę panią do domu.

– Jeśli tylko Oskar pozwoli mi zabrać się z panem – powie­działa z nadzieją w gło­sie, spo­glą­da­jąc na samo­chód męża.

– Nawet sam o to popro­sił – odrzekł Bruno, przy­glą­da­jąc się uważ­niej pasa­żerce.

Pierw­sza myśl, jaka przy­szła mu do głowy, to że przy­po­mina Sofię Loren, a mówiąc ści­ślej, jej młod­szą sio­strę. Była to kobieta około pięć­dzie­siątki, o wło­skiej uro­dzie, słod­kim uśmie­chu i pięk­nej, lekko puszy­stej figu­rze, w ele­ganc­kiej, przy­kle­jo­nej do ciała mokrej gar­sonce, na którą zarzu­ciła jasne, krót­kie futerko. Na dłu­giej, smu­kłej szyi wisiała, poły­sku­jąc dys­kret­nie, wysa­dzana drob­nymi kamie­niami kolia warta przy­naj­mniej tyle, ile wyno­szą jego kil­ku­let­nie dochody.

Na pewno nie wra­cali z pobli­skiej Ikei – pomy­ślał i wrzu­ciw­szy bieg, ruszył w dół drogi.

Kobieta jakby czy­tała w jego myślach, bo chwilę póź­niej, spo­glą­da­jąc na pier­ścio­nek na ser­decz­nym palcu lewej dłoni, powie­działa:

– Pla­no­wa­li­śmy przy­le­cieć dopiero jutro. Zapo­wia­dali gwał­towne burze, ale Oskar dostał jakiś ważny tele­fon. Od kilku dni miał okropny humor. Ten wyjazd to była kata­strofa.

Bruno zwol­nił dość mocno, omi­ja­jąc głę­boką kałużę, w któ­rej utknął jakiś pojazd.

– Zaczęło się jesz­cze na lot­ni­sku w Gdań­sku, na chwilę przed wylo­tem. Mój mąż z całą pew­no­ścią nie należy do spo­koj­nych osób, ale wtedy prze­szedł samego sie­bie. W ter­mi­nalu krzy­czał do tele­fonu, roz­ma­wia­jąc z jed­nym ze swo­ich pra­cow­ni­ków. Mówił, że „należy z tą gnidą poważ­nie poroz­ma­wiać”, a jak wróci, sprawa ma być zamknięta. Pro­wa­dzi tak wiele inte­re­sów z róż­nymi ludźmi. Kiedy cho­dzi o duże pie­nią­dze, nie wszy­scy grają fair. Bar­dzo mu zale­żało na jakichś doku­men­tach, a wczo­raj wie­czo­rem dostał dwie wia­do­mo­ści – jedną dobrą, drugą złą. Nie wiem, o co dokład­nie w nich cho­dziło – powie­działa, odpi­na­jąc drobne kla­merki pasków znaj­du­ją­cych się przy butach na obca­sie i masu­jąc zzięb­nięte stopy. – Prze­pra­szam za moje dość dziwne zacho­wa­nie, ale wra­ca­jąc z lot­ni­ska, strasz­nie się pokłó­ci­li­śmy i kazał mi wyjść z samo­chodu… Drań! Bez­duszny drań! – Mówiąc to, zakryła twarz dłońmi.

Bruno chciał pocie­szyć kobietę, ale nic nie przy­szło mu do głowy.

– To przy­kre – powie­dział.

Był tro­chę zasko­czony jej otwar­to­ścią i tym, jak swo­bod­nie opo­wia­dała mu o swo­ich prze­ży­ciach. Pomy­ślał, że w grun­cie rze­czy chyba nie wszy­scy bogaci są doszczęt­nie zepsu­tymi sno­bami.

Po minię­ciu nie­wiel­kiego ronda przy Ergo Are­nie spoj­rzał we wsteczne lusterko samo­chodu, przy­glą­da­jąc się przez chwilę pani Soni. Ona unio­sła w tym cza­sie lekko głowę i widząc jego wzrok, miło się uśmiech­nęła.

– Gdzie mam skrę­cić? – zapy­tał, mija­jąc starą karczmę przy wjeź­dzie do Sopotu.

– To już nie­da­leko – odparła, popra­wia­jąc mokre jesz­cze włosy. – Pro­szę skrę­cić w prawo, a póź­niej już pana pokie­ruję.

Po dzie­się­ciu minu­tach samo­chód pod­je­chał pod wielką, kutą bramę, zamo­co­waną na solid­nych, meta­lo­wych zawia­sach, przy­twier­dzo­nych do gru­bego kamien­nego muru.

Cze­kali jakieś pół minuty, aż do chwili, gdy lekko uty­ka­jąc, pode­szła do nich osoba w uni­for­mie pra­cow­nika ochrony. Spod jego dłu­giej, się­ga­ją­cej kolan, czar­nej prze­ciw­desz­czo­wej kurtki, prze­bi­jała nie­bie­ska koszula z gra­na­to­wym kra­wa­tem. Na gło­wie męż­czy­zny, a raczej na jej tyl­nej czę­ści, znaj­do­wała się odwró­cona dasz­kiem do góry ciemna czapka na wzór ame­ry­kań­skiego poli­cjanta.

Bruno otwo­rzył okno.

– Słu­cham – powie­dział szorstko ochro­niarz, nie ukry­wa­jąc poiry­to­wa­nia tym, że musiał opu­ścić cie­płe i suche pomiesz­cze­nie por­tierni.

– Robert, to ja – powie­działa pani Sonia, wci­ska­jąc głowę pomię­dzy zagłówki przed­nich sie­dzeń. – Otwórz, pro­szę.

– Prze­pra­szam panią, nie zauwa­ży­łem – odparł już wyraź­nie mil­szym tonem, popra­wia­jąc czapkę i rusza­jąc pośpiesz­nie w kie­runku przy­ci­sku otwie­ra­ją­cego bramę.

Samo­chód ruszył wolno sze­roką, wysy­paną bia­łym żwi­rem drogą, która po około dwu­stu metrach zapro­wa­dziła ich pod biały, jed­no­pię­trowy pała­cyk, zza któ­rego okien prze­bi­jało cie­płe, mio­dowe świa­tło. – Pro­szę wejść. Tro­chę się pan wysu­szy. Nale­gam – powie­działa pani Sonia. – Jest pan zupeł­nie prze­mo­czony – dodała, doty­ka­jąc dło­nią rękawa jego mary­narki.

– To bar­dzo miłe z pani strony – powie­dział Bruno. Wie­dział, że sytu­acja naka­zy­wała jej taką uprzej­mość, ale zda­wał sobie rów­nież sprawę z tego, że kobieta po ostat­nich prze­ży­ciach chcia­łaby zapewne odpo­cząć. Poza tym za chwilę pew­nie wróci jej mąż, a wizja cie­płej her­batki w towa­rzy­stwie „bez­dusz­nego dra­nia”, jak raczyła go przed­sta­wić, nie wyda­wała mu się dobrym pomy­słem na miłe spę­dze­nie wie­czoru. – Nie­stety, z przy­kro­ścią muszę odmó­wić. Mam jesz­cze sprawę na mie­ście – skła­mał.

– W takim razie nie wiem, jak mogła­bym się panu odwdzię­czyć – powie­działa lekko zawie­dziona. – Pro­szę mi wyba­czyć, ale sie­dząc w pań­skim aucie, tro­chę się rozej­rza­łam i dostrze­głam fir­mowe wizy­tówki:

„B&T – Luk­su­sowy prze­wóz osób”. Jeśli nie miałby pan nic prze­ciwko, mogła­bym kie­dyś sko­rzy­stać z…

Bruno uśmiech­nął się zachę­ca­jąco.

– Przy­naj­mniej dwa razy w mie­siącu wyla­tuję na pokazy mody. Jest to po czę­ści zwią­zane z moim hobby. Pro­jek­to­wa­nie ubrań to moja pasja – powie­działa i podała mu swoją wizy­tówkę.

– Będzie mi bar­dzo miło, jeśli sko­rzy­sta pani z oferty naszej firmy – odparł.

– Zatem do zoba­cze­nia i jesz­cze raz dzię­kuję – dodała, spo­glą­da­jąc na niego dużymi, ciem­nymi oczami, po czym wysia­dła.

Bruno wyje­chał z posia­dło­ści.

Powoli prze­sta­wało już padać. Począt­kowo zamie­rzał zaj­rzeć jesz­cze do biura znaj­du­ją­cego się w Gdań­sku przy ulicy Ogarna, gdzie mie­ściła się ich firma. Chciał zanieść tam kar­to­nowe pudło z akce­so­riami biu­ro­wymi, które prze­ka­zał mu wspól­nik. Dzi­siaj rano zauwa­żył je w bagaż­niku. Tomek wspo­mi­nał, że pod­rzuci je do auta i naj­wi­docz­niej uczy­nił to wczo­raj­szego wie­czora. Z uwagi jed­nak na to, że powrót z lot­ni­ska zajął mu zbyt wiele czasu, posta­no­wił zro­bić to następ­nego dnia.

Zapar­ko­wał samo­chód nie­da­leko miej­sca, w któ­rym zaku­pił coś, co było jego dłu­go­let­nim marze­niem – miesz­ka­nie typu loft. Mie­ściło się ono w zabu­do­wa­niach sta­rej, nie­czyn­nej już fabryki, co samo w sobie two­rzyło kli­mat.

Wyma­gało co prawda grun­tow­nego remontu, ale ekipa zajęła się tym już ponad trzy tygo­dnie temu.

Do czasu jego przy­jazdu prace nad­zo­ro­wał Tomek i szły one dość spraw­nie. Sześć dni temu zakoń­czono reno­wa­cję sta­rej cegły i zało­żono pod­wie­szane sufity, a do dzi­siaj udało się ukoń­czyć pomiesz­cze­nie, które było dla niego naj­waż­niej­sze – łazienkę, bo to tam wła­śnie sypiał na mate­racu od kilku dni.

Z tego miej­sca miał zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt metrów do swo­jego biura, poza tym loka­li­za­cja miesz­ka­nia była ide­alna z jesz­cze jed­nego powodu. Nie­wąt­pliwą jej zaletą była bli­skość Sta­rego Mia­sta i duża ilość uro­czych, kli­ma­tycz­nych pubów. Takie miłe sąsiedz­two zobo­wią­zy­wało wręcz do odwie­dzin, a zanie­cha­nie ich po całym dniu pracy świad­czyło, deli­kat­nie mówiąc, o braku kul­tury i rażąco naru­szało zasady wła­ści­wego zacho­wa­nia w okre­ślo­nych miej­scach i sytu­acjach. I cho­ciaż zda­wał sobie sprawę z tego, że jest to cał­ko­wi­cie błędne rozu­mo­wa­nie defi­ni­cji savoir-vivre’u, to potrzeba napi­cia się dobrej whi­skey w pełni, jego zda­niem, tę nad­in­ter­pre­ta­cję uspra­wie­dli­wiała.

Z myślą o kul­tu­rze wła­śnie Bruno, poko­nu­jąc trzy nie­wiel­kie schodki w dół, wszedł do pubu, w któ­rym nie­za­leż­nie od pory dnia czas pły­nął zawsze tym samym spo­koj­nym ryt­mem.

Usiadł przy nie­wiel­kim sto­liku, zapa­da­jąc się w dużym, wygod­nym fotelu z ciem­no­brą­zo­wej posta­rza­nej skóry. W powie­trzu uno­sił się zapach whi­skey oraz melo­dia _chil­lout_. To zawsze dzia­łało na niego uspo­ka­ja­jąco, wpra­wiało go w dobry nastrój i doda­wało ener­gii na kolejny dzień.

Jed­nak tego wie­czoru wyjąt­kowo nie potra­fił się odprę­żyć. Powo­dem tego było wspo­mnie­nie z ostat­niej roz­mowy, jaką prze­pro­wa­dził ze swoim przy­ja­cie­lem Tom­kiem.

Trwała ona krótką chwilę, lecz w jej trak­cie z łatwo­ścią spo­strzegł, że ten na co dzień bar­dzo spo­kojny i opa­no­wany czło­wiek był czymś wyraź­nie zde­ner­wo­wany. Znali się już od cza­sów szkoły pod­sta­wo­wej i nawet pomimo wyjazdu Tomka do Gdań­ska, gdzie ponad pięć lat temu pod­jął on pracę jako pry­watny detek­tyw, na­dal stale utrzy­my­wali ze sobą kon­takt.

To on namó­wił go na przy­jazd do Trój­mia­sta i osie­dle­nie się w Gdań­sku. W Kato­wi­cach Bruno sprze­dał swój nowo wybu­do­wany dom, pozo­sta­wia­jąc naj­bliż­szą rodzinę i przy­ja­ciół.

Wczo­raj­sza wie­czorna roz­mowa, a raczej cztery krót­kie zda­nia, które usły­szał po ode­bra­niu od niego tele­fonu, były wyraź­nie nie­po­ko­jące.

Tomek spra­wiał wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nego, a jego gło­śny i szybki oddech pozwa­lał przy­pusz­czać, że praw­do­po­dob­nie przed kimś ucie­kał.

– Ta sprawa Laury… Wiesz! Szu­kają mnie! Muszę wyje­chać! – wysa­pał.

To dziwne. Tomek ni­gdy nie wspo­mi­nał mu o dziew­czy­nie imie­niem Laura. Być może sytu­acja, w któ­rej się zna­lazł, spo­wo­do­wała, że miał jedy­nie chwilę, by prze­ka­zać mu coś istot­nego.

Dzwo­nił około dwu­dzie­stej pierw­szej i póź­niej miał już wyłą­czoną komórkę.

Nie dawało to Bru­no­nowi spo­koju, dla­tego dzi­siaj z rana posta­no­wił odwie­dzić miesz­ka­nie wspól­nika. Znaj­do­wało się ono w luk­su­so­wej dziel­nicy Jelit­kowa, na nie­wiel­kim strze­żo­nym osie­dlu, poło­żo­nym wśród zie­leni, pomię­dzy dużymi igla­stymi drze­wami. Zale­d­wie sto metrów od morza.

Do dwu­po­ko­jo­wego apar­ta­mentu, umiej­sco­wio­nego na ostat­nim pię­trze budynku, przy­na­le­żał rów­nież duży taras wyce­lo­wany wprost na piasz­czy­stą plażę.

Na miej­scu nikogo jed­nak nie zastał. Zadzwo­nił więc do jego żony. Miała na imię Ola. Była to atrak­cyjna, wysoka i bar­dzo miła blon­dynka. Pra­co­wała jako adwo­kat. Młod­sza od Tomka o ponad dekadę, o czym ten regu­lar­nie przy­po­mi­nał Bru­no­nowi przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. A skoro on sam wyglą­dał na znacz­nie młod­szego, niż był w rze­czy­wi­sto­ści, Bruno czę­sto żar­to­wał, pyta­jąc, czy przy­pad­kiem nie oszu­kał Oli, poda­jąc swój zani­żony wiek, a jeśli tak, to kiedy zamie­rza to spro­sto­wać.

Poznał ją na kur­sie żeglar­skim w Miko­łaj­kach, gdy chcąc się zapewne popi­sać, prze­pły­nął zbyt bli­sko niej, tara­nu­jąc żaglówką jej rower wodny. Byli ze sobą od trzech lat.

Ola powie­działa, że od wielu już dni pla­no­wali wspólny tygo­dniowy wypad do rodziny, a ter­min wyjazdu wyzna­czyli na naj­bliż­szą sobotę.

W czwar­tek, około dwu­dzie­stej Tomasz wpadł do domu wyraź­nie pode­ner­wo­wany i bez żad­nych wyja­śnień zaczął ner­wowo pako­wać walizkę. Kiedy zapy­tała go, z czego wynika ten pośpiech, powie­dział jedy­nie, że zaszły pewne nie­prze­wi­dziane oko­licz­no­ści i wyjadą tego samego dnia póź­nym wie­czo­rem. Następ­nie dodał, że musi jesz­cze zaj­rzeć na chwilę do biura, po czym wyszedł, zabie­ra­jąc ze sobą walizkę. Popro­sił jedy­nie, aby była gotowa, gdy wróci za około godzinę.

Cze­kała na niego do pierw­szej w nocy, ale już nie poka­zał się w domu.

Cza­sami, co miało zwią­zek z jego wcze­śniej­szą pracą, zni­kał na całe noce, pro­sząc, by do niego nie dzwo­niła. Pro­wa­dził wtedy jakieś obser­wa­cje, ale tym razem miała wyraźne prze­czu­cie, że sytu­acja była zupeł­nie inna. Ni­gdy dotąd nie widziała męża tak wyraź­nie czymś prze­ję­tego. Bar­dzo ją to zanie­po­ko­iło, dla­tego już po dwóch godzi­nach pró­bo­wała się do niego dodzwo­nić. Nie­stety bez skutku.

W przed­po­koju zostały jedy­nie jego brudne buty, w któ­rych kilka godzin temu przy­szedł. Cała pode­szwa oble­piona była sza­ro­zie­lo­nym bło­tem, jakby gliną, a kiedy Ola je myła, z rowka bież­nika wycią­gnęła łuskę.

Dzi­siaj wcze­snym ran­kiem przy­je­chała do swo­jej mamy i cze­kała z nadzieją choćby na naj­mniej­szą infor­ma­cję od niego.

Bruno dobrze znał przy­ja­ciela i wie­dział, że bez wyraź­nego powodu nie zamar­twiałby naj­bliż­szych swoją osobą.

Dopił do końca whi­skey i zosta­wił bank­not pod pustą szklanką.

Zdał sobie sprawę z tego, że jeżeli w naj­bliż­szych godzi­nach nie dosta­nie żad­nego znaku od Tomka, będzie to nie­stety świad­czyć jedy­nie o tym, że wpa­ko­wał się on w jakieś poważne kło­poty.

Wycho­dząc z pubu, minął grupkę mło­dych, roze­śmia­nych ludzi, któ­rzy przy wtó­rze gło­śnego stu­kotu bute­lek szli na jakąś domówkę. Prze­szedł na drugą stronę ulicy i skie­ro­wał kroki w stronę swo­jego miesz­ka­nia.

Dzi­siaj póź­nym wie­czo­rem fachowcy dokoń­czyli mon­taż drzwi wej­ścio­wych i poło­żyli przed nimi płytki cera­miczne. Nie chcąc naru­szyć świe­żej jesz­cze zaprawy, posta­no­wił wejść do środka przez garaż. Minął przy­kryte plan­deką auto i pokle­pał je dobro­tli­wie po masce. Następ­nie prze­kro­czył próg i bez­po­śred­nim przej­ściem dostał się do holu.

Poczuł lekką wil­goć i zapach świe­żej farby malar­skiej. Pró­bo­wał po omacku zna­leźć włącz­nik świa­tła, ale po tym, jak dotknął wysta­ją­cych ze ściany kabli, zre­zy­gno­wał. Rano widział cały tor prze­szkód, który nale­żało poko­nać na tra­sie cią­gną­cej się od łazienki do głów­nego wyj­ścia. Pole­ga­jąc zatem na wła­snej pamięci, ruszył pew­nie do przodu.

Po mniej wię­cej minu­cie z nie­ma­łym tru­dem dotarł na miej­sce, poty­ka­jąc się po dro­dze o pozo­sta­wione przez fachow­ców narzę­dzia i prze­wra­ca­jąc sto­jące przed drzwiami łazienki, wypeł­nione praw­do­po­dob­nie wodą, duże wia­derko. Tutaj dopiero udało mu się zna­leźć włącz­nik oświe­tle­nia. Z oczami zmru­żo­nymi od nagłego ude­rze­nia świa­tła pod­szedł do mate­raca, który ide­al­nie mie­ścił się w kabi­nie prysz­ni­co­wej. Zrzu­cił na niego ubra­nie i pochy­la­jąc się nad umy­walką, ochla­pał twarz let­nią wodą. Po chwili strze­pał z poduszki nalot po świeżo szli­fo­wa­nej gła­dzi gip­so­wej i nie gasząc świa­tła, przy­krył się kocem.DZIEŃ DRUGI

(sobota)

– Ja pier­dolę i kilo cukru poszło w cho-le-rę! – krzyk­nął jakiś głos.

– Doli­czy mu się do rachunku i będzie facio uwa­żał – dodał drugi.

Naj­wy­raź­niej wró­cili pano­wie fachowcy – pomy­ślał Bruno, otwie­ra­jąc oczy. – Jak to szło? – Spoj­rzał w górę, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie slo­gan rekla­mowy firmy remon­to­wej, z którą pod­pi­sał umowę:

„BĘDZIE­CIE PAŃ­STWO ZADO­WO­LENI. SZA­CU­NEK DO KLIENTA TO NASZA DEWIZA OD POKO­LEŃ”.

Zaśmiał się pod nosem z nadzieją, że przy­naj­mniej pierw­sza część tego hasła będzie się pokry­wała z prawdą. Prze­su­nął mate­rac wraz z kocem i poduszką pod drzwi i spoj­rzał na sto­jący przy umy­walce budzik. Docho­dziła siódma.

Wcze­śnie zaczęli. To dobrze – pomy­ślał, wyobra­ża­jąc sobie koń­cowy efekt ich prac. Był szcze­rze prze­ko­nany, że jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z zało­żo­nym pro­jek­tem, powi­nien on bez wąt­pie­nia zachwy­cić nie­jed­nego scep­tyka takich archi­tek­to­nicz­nych roz­wią­zań.

Wziął szybki prysz­nic i po nie­spełna trzy­dzie­stu minu­tach był już w dro­dze do biura.

Jasne słońce, czy­ste, błę­kitne niebo i deli­katny, rześki wiatr, który prze­ga­niał kolo­rowe liście po ulicy, czyli to wszystko, co wielu ludziom koja­rzyło się z minioną już piękną, złotą jesie­nią, Bru­no­nowi przy­po­mniało jedy­nie o tym, że musi mądrze zaku­pić odpo­wied­nią liczbę kalo­ry­fe­rów do swo­jego loftu. Nie­wiele rze­czy można z całą pew­no­ścią prze­wi­dzieć, ale to, że zima, jak co roku, wci­śnie się przed ocze­ki­waną już przez niego wio­snę, było nie­stety pewne. Idąc wśród bie­gną­cej chod­ni­kiem mło­dzieży, spie­szą­cej się na zaję­cia, zaj­rzał do poło­żo­nej w pobliżu fran­cu­skiej pie­karni, gdzie kupił dwie gotowe bagietki z szynką szwar­cwaldzką, serem i dużą ilo­ścią rukoli.

Wszedł do biura znaj­du­ją­cego się na pierw­szym pię­trze odre­stau­ro­wa­nej sta­rej kamie­niczki, do któ­rego pro­wa­dziły grube szklane drzwi z mlecz­nego szkła. Prze­kra­cza­jąc próg, poczuł deli­katną, bar­dzo sub­telną woń dam­skich per­fum i – jakby tego było mało – ładna uśmiech­nięta buzia odwró­ciła się w jego stronę.

– Dzień dobry, panie Bruno. Jak minęła panu noc?

To była Kasia. Bar­dzo miła, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia dziew­czyna, zna­joma Tomka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: