Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy opadnie kurz. Czego praca przy katastrofach nauczyła mnie o życiu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Gdy opadnie kurz. Czego praca przy katastrofach nauczyła mnie o życiu - ebook

O TYCH TRAGEDIACH MÓWILI WSZYSCY.

TYLKO ON WIE, CO WYDARZYŁO SIĘ PÓŹNIEJ.

Gdy gdzieś na świecie dochodzi do katastrofy, na miejscu pojawia się Robert A. Jensen, szef Kenyon International, jedynej firmy, która zajmuje się zarządzaniem skutkami wielkich katastrof.

Pracował przy zniszczeniach po atakach na World Trade Center, zamachach bombowych na Bali, tsunami w Tajlandii, pożarze Grenfell Tower, huraganie Katrina, a także największych katastrofach samolotowych, bo abonament w jego firmie ma wykupionych ponad 75 procent wszystkich linii lotniczych na świecie.

Jensen identyfikuje ofiary, szuka schronienia dla ocalałych i odnajduje rzeczy należące do zmarłych (a czasami skarby, gdy na przykład na pokładzie samolotu, który się rozbił, znajdowały się diamenty i obraz Picassa).

W książce Gdy opadnie kurz nie tylko zdradza kulisy tego, jak stał się najlepszy w wykonywaniu najtrudniejszego zawodu na świecie, ale też otwarcie dzieli się tym, jaką cenę musi płacić za pracę na krawędzi życia i śmierci.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8698-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Zawsze są buty. Bez względu na to, co się stało – czy doszło do trzęsienia ziemi, powodzi, pożaru, wypadku, czy zamachu bombowego – buty są wszędzie. Niekiedy tkwi w nich stopa – lub część stopy – ponieważ martwi są często odarci nie tylko z ubrań, lecz także z własnych kończyn.

Zawsze są też skarby. Po katastrofie lotu Swissair 111 ubezpieczyciele szukali na dnie Atlantyku prawdziwych skarbów: ponad pięciu kilogramów diamentów, rubinów i innych drogocennych kamieni, które spoczywały w ładowni samolotu wraz z oryginalnym obrazem Picassa i pięćdziesięcioma kilogramami banknotów. Ja jednak szukam skarbów znacznie cenniejszych. To skarby osobiste: ślubne obrączki, pamiątkowe zegarki i okulary; paszporty i zdjęcia; gazety, książki, zabawki i ulubione ubrania stanowiące namacalny dowód, że ludzie istnieją – a przynajmniej kiedyś istnieli – i są kochani. Przypominają one o przeżytym życiu, pozwalają po raz ostatni spojrzeć na tych, których znaliśmy, mówią o tym, jak żyli i jak zmarli.

Co najważniejsze, zawsze są ci, którzy pozostali – współmałżonkowie, rodzice, dzieci, dalsi krewni i przyjaciele, czekający w domach lub przychodzący na lotnisko, by zobaczyć, jak ich ukochani lądują. Zamiast tego widzą na tablicy przylotów napis z prośbą, by skontaktować się z agentem linii lotniczych, albo otrzymują wiadomość tekstową od przyjaciela, który właśnie dowiedział się czegoś z telewizji. Jeśli mają szczęście żyć w kraju, w którym działa jakiś system szybkiego reagowania, przerzuca się ich chwilę później do ponurej hotelowej sali konferencyjnej, gdzie spotykają mnie, przewodnika, który ich wprowadzi w nowe życie, jakiego nigdy się nie spodziewali. Jeżeli takiego systemu nie ma, muszą sami z trudem składać elementy układanki, by dowiedzieć się, co się przytrafiło ich najbliższym. Niekiedy osobiście przeszukują wraki lub masowe groby albo wznoszą prowizoryczne pomniki w zrujnowanych domach czy biurowcach.

Zawsze pozostają też przyjaciele i współpracownicy, którzy do końca życia będą odczuwali paniczny lęk podczas każdej podróży samolotem, do jakiej zostaną zmuszeni – zwłaszcza po okropnościach katastrof samolotów Boeing 737 Max w Indonezji i Etiopii, w których łącznie zginęło 346 osób. Można ich było uniknąć, podobnie jak wielu innych wypadków zawinionych przez człowieka. Oczywiście wszyscy jesteśmy ludźmi, a ludzie popełniają błędy i zawsze będą je popełniać. Historia utraty tych samolotów i stanowisko przyjęte wówczas przez kierownictwo Boeinga mogą szokować, ale coś podobnego zdarzyło się nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni.

Konsekwencje tragedii odczuwa się przez dziesięciolecia: żałoba, trauma, choroby psychiczne, pozwy sądowe, zła prasa, utrata przychodów. Takim wydarzeniom poświęciłem większość życia. Jako szef czołowej światowej firmy zarządzającej konsekwencjami katastrof – działającej na zlecenie różnych linii lotniczych, rządów, przedsiębiorstw żeglugowych czy kolejowych – zajmuję się zmarłymi, często po prostu ich ciałami.

Moim prawdziwym celem jest jednak pomoc żywym. Nie mogę wymazać traum z ich psychiki, ale mogę im podpowiedzieć, jak wrócić do równowagi i jak najlepiej przejść od tego, co było normalne, do tego, co będzie dla nich nową normalnością.

Od zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku poprzez huragan Katrina, po tsunami na Oceanie Indyjskim w roku 2004 i trzęsienie ziemi na Haiti w roku 2010, kierowałem odszukiwaniem ludzkich szczątków i sprowadzaniem ich do krajów ojczystych, zwracałem rodzinom rzeczy ofiar oraz pomagałem instytucjom rządowym i osobom prywatnym radzić sobie z tym wszystkim. O ile dziennikarze piszą pierwszy wstępny szkic historii, o tyle ja dodaję do niego przypisy, oddaję umarłym to, co się im należy. W holu mojego biura w Houston wisi flaga amerykańska, która powiewała kiedyś nad parkiem pamięci ofiar zamachów z 11 września 2001 roku, utworzonym na parkingu nowojorskiego biura lekarzy sądowych, gdzie stały ciężarówki chłodnie z ludzkimi szczątkami odnalezionymi w ruinach World Trade Center. Podobna jest do flagi wiszącej w holu nowojorskiej siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych, którą odnaleźliśmy po zamachach bombowych na biura instytucji w Bagdadzie, skąd wywoziliśmy ciała ofiar, by przekazać je rodzinom. Flagi, podobnie jak ciała, są potężnymi symbolami.

Z takich katastrof można wyciągnąć ważne lekcje i dzielić się nimi z innymi. Życie nauczyło mnie, że nikt – żadna firma, instytucja rządowa, żaden środek przekazu, nawet ratownicy i rodziny ofiar – nie jest nigdy w pełni przygotowany na kataklizmy i sytuacje krytyczne. Wszyscy reagują odmiennie, przy czym nie mam na myśli samego przebiegu wydarzenia, ale czas późniejszy, gdy niebezpieczeństwo już minęło. Niektórzy wpadają w panikę, inni zamykają się i udają, że nic się nie wydarzyło. Jeszcze inni chcą obserwować, ale nie wprost – zerkają przez palce przerażeni, lecz niezdolni odwrócić wzroku, wiedząc, że już nic nigdy nie będzie takie samo jak dawniej. Ja nigdy się nie odwracałem. Gdy miałem czternaście lat, uczestniczyłem w wypadku samochodowym. Kierowała moja mama. Była wściekła, bo spóźniliśmy się z siostrą na szkolny autobus, a ona przebywała na zwolnieniu lekarskim. Odwoziła nas do szkoły w małym mieście, gdzie każdy mógł ją zauważyć. Zdenerwowana i rozproszona nacisnęła pedał gazu zamiast hamulca i rąbnęliśmy w słup starej stalowej latarni ulicznej. Nie ustąpił. Gdy samochód owinął się wokół słupa, moje nogi uwięzły pod deską rozdzielczą. To jeszcze nie było takie złe. Gorzej z głową i twarzą, które rozbiły przednią szybę. Siła uderzenia pocięła czoło na frędzelki i usiała mi twarz i skórę na głowie okruszkami szkła, które wciąż jeszcze wydostają się samoistnie z ciała lub są usuwane przez lekarzy. Nigdy nie zapomnę, że kiedy strażacy w końcu rozcięli samochód, by mnie wydobyć, i udało mi się jakoś wstać, by przejść na nosze, wielu gapiów odwracało się, spuszczało głowę lub zasłaniało oczy. Nie byli przygotowani na mój wstrząsający wygląd. To ich nie dotyczyło, więc mieli to szczęście, że mogli się odwrócić. Tylko nieliczni się przypatrywali.

Ocalali – żywi, bezpośrednio dotknięci masową śmiercią – nie mogą się odwracać. Niektórzy tego próbują, lecz ostatecznie muszą stawić czoło konsekwencjom. Przez pewien dłuższy lub krótszy czas ich życie odbiega od tego, co uważali za zwyczajne. Sposób, w jaki różne systemy starają się o nich zatroszczyć, ma olbrzymi wpływ na to, jak długi i ciężki dla nich jest ten okres. Przy odrobinie szczęścia odzyskują swój świat. Jest on już inny, ale należy do nich.

Gdziekolwiek się znajdę, gdy tylko powiem, czym się zajmuję, wywiązuje się długa, dla mnie niezmiennie taka sama rozmowa. Wciąż zauważam tę samą fascynację. Rozmówcy mają rzadką okazję zerknąć poza nagłówki w mediach, poza żółtą taśmę i barierki ochronne zabezpieczające miejsce katastrofy – a w pewnym sensie zabezpieczające też żywych, ponieważ gdy ktoś zobaczy, co się za nimi kryje, jego świat zmienia się na zawsze. To jednak, co dzieje się za ogrodzeniem, bywa – jeśli tylko postępuje się właściwie – arcydziełem koordynacji, wyczerpującej pracy i poszukiwania drogi poprzez najgorsze, co może nam zgotować świat.

Radzenie sobie z tym, z czym nie sposób sobie poradzić, zaprowadzanie porządku w chaosie wymaga zdolności przywódczych. Ci, którym powierzono to zadanie, nie zawsze postępują racjonalnie, działając pod olbrzymią presją lub borykając się z nieznośnym żalem. Podejmują błędne decyzje o dalekosiężnych konsekwencjach lub zobowiązania, których nie da się dotrzymać. Gdy zapada zła decyzja, niekiedy muszę mówić „nie”. Polecono mi kiedyś – było to po zamachu bombowym w Oklahoma City – bym przeciął na pół ciało martwego żołnierza piechoty morskiej w galowym mundurze, ponieważ uwięzione w ruinach, wciąż było widoczne podczas akcji ratunkowej. Odmówiłem, gdyż byłby to całkowity brak szacunku dla niego i dla życia, które złożył w ofierze.

Kiedy indziej musiałem mówić „tak” w odpowiedzi na żądania trudne, lecz absolutnie uzasadnione. W spustoszonych przez wojnę krajach musiałem pokonywać drogę przez punkty kontrolne obsadzone przez zwalczające się milicje; mówić dzieciom, że test DNA przeprowadzony w celu zidentyfikowania szczątków ujawnił, że zmarły wcale nie był ich ojcem. Jeszcze dawniej zaś, jako młody oficer armii Stanów Zjednoczonych, w ostatnich dniach zimnej wojny byłem odpowiedzialny za wykonanie rozkazu odpalenia pocisków nuklearnych Pershing II. Broni, która mogła unicestwić tysiące istnień ludzkich.

Z każdego zamętu, w jakim uczestniczę, wynoszę zawsze jedną lekcję: otóż jako ludzie skupiamy się na sprawach, na które nie mamy wpływu, pomijając jednocześnie wiele innych, pozostających w zasięgu naszych możliwości. Mamy w życiu do czynienia z mnóstwem zdarzeń od nas niezależnych, lecz o tym zapominamy. Od czasu do czasu coś nam o tym przypomina. Niekiedy są to zwykłe codzienne sprawy – odwołany lot czy impreza plenerowa przerwana z powodu deszczu. Inne wywołują wstrząs, gdy powstaje śmiertelne zagrożenie lub rzeczywiście są ofiary w ludziach – podczas wypadku lotniczego, zamachu terrorystycznego, strzelaniny w szkole lub w wyniku klęsk żywiołowych, takich jak powodzie i tornada dewastujące farmy, zakłady przemysłowe i biura. Wiadomości o nich nie są dla nas niczym nowym, tylko lepiej uświadamiają możliwość ich wystąpienia. Wszyscy żyjemy i wszyscy kiedyś umrzemy. Ważne jest to, żeby żyć dobrze. Życie powinno się sprowadzać do życia, a nie do umierania.

Przez większość kariery zawodowej miałem do czynienia z nagłą, niespodziewaną i często gwałtowną śmiercią, i to w skali trudnej do wyobrażenia. Wystarczy wymienić jakąkolwiek wielką katastrofę w minionym trzydziestoleciu, a okaże się zapewne, że byłem wówczas na miejscu, osobiście w nią zaangażowany. I to nie jako zwykły jednodniowy przechodzień – zajmowałem się nią przez wiele dni, miesięcy, nieraz lat.

Książka ta mówi o tym, jak nie dać się przytłoczyć, jak widzieć dobro w tragicznych sytuacjach, jak rozwiązywać problemy i prowadzić osieroconych od życia, jakie wiedli dawniej, do życia, jakim się ono stanie.

Większość osób traktuje życie jako rutynę, coś w rodzaju codziennej jazdy autostradą. Nagle jednak, całkiem nieoczekiwanie tuż przed nimi autostrada się zapada i tam, gdzie dawniej była jezdnia, otwiera się olbrzymia, bezdenna rozpadlina. Moje zadanie polega na tym, by przedstawić im plan budowy mostu ponad tą przepaścią oraz dostarczyć potrzebnych do tego narzędzi i zasobów. Zadaniem ocalonych, czyli członków rodzin i przyjaciół ofiar, jest przejść przez most i dalej żyć. Od tego, jak starannie zbudujemy most, zależy często, ile osób zdoła go przekroczyć. Pomimo naszych największych wysiłków niektórym to się nie udaje. Książka jest poświęcona budowie takich mostów i podróżom, jakie one umożliwiają.

Opowiada ponadto o tym, ile musi zapłacić budowniczy mostu. Pewnemu mojemu koledze z dawnych lat, brytyjskiemu lekarzowi sądowemu, na dźwięk kostek lodu wrzucanych do szklanki zawsze staje przed oczami obraz wyładowywanych z ciężarówek brył lodu, przeznaczonych do zamrażania tysięcy ciał zbieranych w miejscowościach wypoczynkowych na wybrzeżu Tajlandii spustoszonym przez tsunami z 2004 roku. Kieruję swoimi pracownikami i dlatego jestem za nich odpowiedzialny. Tak więc moim ważnym obowiązkiem jest między innymi troska o to, by sami potrafili zauważyć, kiedy docierają do granic. Nie wolno mi nakładać na nich więcej, niż zdołają unieść. Uczę ich, by uświadamiali sobie własne ograniczenia i poznawali siebie. Po każdej katastrofie wszyscy się zmieniamy. Trudno powiedzieć, jak bardzo, bo u różnych osób może to wyglądać całkiem inaczej. Zawsze jednak stajemy się inni.

Dotyczy to również mnie, ale kto dba o mnie i o to, co się ze mną dzieje? Szczerze mówiąc, nie wiem. Nikt nie zmusił mnie do tej pracy, lubię ją i dobrze ją wykonuję. Myślę, że mam całkiem zdrowe spojrzenie na świat: możliwe, że ktoś, kto spotkałby mnie po raz pierwszy, wiedząc wcześniej, czym się zajmuję, byłby zawiedziony. Nie jestem jednak zwyczajny, a któregoś dnia rozstanę się z pracą. Mam nadzieję, że znajdę wtedy zwyczajny świat, świat, który musi istnieć nawet dla mnie. Zawsze uwielbiałem zespół Duran Duran z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i kiedy spoglądam wstecz na swoje życie, często myślę o jego piosence _Ordinary World_.

Jest jakiś zwyczajny świat,

I jakoś muszę go znaleźć.

To dużo jak na książkę, ale znów muszę powtórzyć, że wiele widziałem.ROZDZIAŁ 1
PRZECIWIEŃSTWO ZNACZENIA

Fronton budynku federalnego im. Alfreda P. Murraha był oderwany, jakby to był dom dla lalek. Na zewnątrz wznosiła się olbrzymia sterta osuwającego się gruzu, wysoka na kilka pięter. Schody z tyłu budynku pozostały nietknięte, lecz były niestabilne. Wciąż można było do nich dotrzeć przez podziemny parking, w chmurach gęstego pyłu, słabo oświetlanego zamierającymi reflektorami samochodów należących do ludzi, którzy nigdy nie mieli do nich wrócić. U szczytu schodów wkraczało się w świat huku młotów pneumatycznych i warkotu szlifierek kątowych przecinających splątane, postrzępione pręty zbrojeniowe, sypiących iskry ulatujące w oślepiającym blasku lamp łukowych. Wyczuwało się zapach śmierci, ale nie był przytłaczający – beton jest materiałem endotermicznym, co oznacza, że absorbuje ciepło, energię i płyny. Kiedy otacza ciało, wysycha ono niemal jak mumia.

W Oklahoma City odebrałem jedną z pierwszych ważnych lekcji na temat nagłych wielkoskalowych katastrof: nie należy oczekiwać mądrości w obliczu śmierci. Nie należy się spodziewać, że ktoś będzie wiedział, dokąd zmierza czy choćby co robi. Dotyczy to zarówno przedstawicieli władz, jak i ratowników, bliskich ofiar, a niestety nawet instytucji rządowych. Choć można wskazać rzadkie przykłady wybitnego przywództwa, politycy martwią się zwykle raczej o konsekwencje polityczne katastrofy. Śmierć nie wytwarza znaczenia, przeciwnie, z całą mocą je odbiera. Naszym zadaniem jako żyjących jest budować dziedzictwo i tworzyć instytucje zdolne oprzeć się atakom śmierci.

Kiedy przybyłem do Oklahoma City jako dowódca 54. Kompanii Kwatermistrzowskiej armii amerykańskiej – głównej jednostki do spraw pogrzebowych – poszukiwanie żywych już się zakończyło. Prowizoryczną kostnicę zorganizowano w uszkodzonym kościele tuż obok zniszczonego budynku federalnego: nie dlatego, że dobrze nadawał się do tego celu, ale dlatego, że był pierwszym miejscem, jakie znaleźli oszołomieni policjanci i strażacy, by składać w nim ciała tych, których nie mogli uratować, i znów śpieszyć na poszukiwanie ocalałych. Tak więc tam się zainstalowaliśmy. Są w końcu gorsze niż kościół miejsca dla umarłych.

Panował chaos. Oklahoma City przywykło do zdarzających się niekiedy ataków tornada, ale zamach terrorystyczny? Nikt się tego nie spodziewał. Był rok 1995, a Ameryka żyła w przytulnej bańce czegoś, co politolog Francis Fukuyama błędnie nazwał końcem historii. Zimna wojna była wygrana, gospodarka kwitła i żyło się dobrze. Kiedy czasy są spokojne, zapominamy niekiedy, że złe rzeczy po prostu się zdarzają, albo zaczynamy wierzyć, że zdarzają się one tylko złym – ludziom, którzy sami ściągnęli na siebie nieszczęście. A potem jak grom z jasnego nieba spada na nas najgorszy akt wewnętrznego terroryzmu, zjawiska w tym kraju nieznanego.

Wobec masowej śmierci ulegamy często paraliżowi. Jej domena to obszar, w jaki nigdy nie pozwalamy zabłąkać się umysłom. Oficjele nie znają zasad i procedur obowiązujących w razie katastrofy i rzadko tylko zdobywają się na to, by przybyć na miejsce i spojrzeć w oczy bliskim ofiar. Dla większości mieszkańców całego właściwie świata katastrofa jest pierwszą i ostatnią okazją w życiu, by zmierzyć się z potwornością na masową skalę. Mają szczęście.

W takich sytuacjach trzeba się szybko nauczyć między innymi tego, że nikt nigdy nie dowodzi. Poszczególne osoby mogą odpowiadać za ten lub inny element układanki, a to, co robią, wpływa na wszystkich innych i na odwrót. Nikt jednak nie kontroluje całości – nigdy. Właśnie dlatego ma okazję zapanować chaos.

Był też inny problem związany z budynkiem im. Murraha. W Stanach Zjednoczonych postępowanie z ciałami zmarłych podlega (z nielicznymi wyjątkami) przepisom stanowym. Każdy stan i terytorium inaczej radzą sobie ze śmiercią: czasami przepisy są jednolite na całym ich obszarze, kiedy indziej zależą od władz miasta lub hrabstwa. Wyjątkiem są zgony, do których dochodzi w obiektach stanowiących własność rządu federalnego, takich jak budynki instytucji federalnych czy instalacje wojskowe. Celem zamachu w Oklahoma City był budynek federalny, który nie podlegał jurysdykcji stanowej. W Stanach Zjednoczonych kwestie rozgraniczenia odpowiedzialności za prowadzenie śledztw kryminalnych i dochodzeń w sprawie śmierci są dobrze uregulowane. Pozostaje jednak problem dostępności odpowiedzialnych podmiotów do niezbędnych zasobów. Ponieważ nie istnieje stanowisko federalnego lekarza sądowego (poza lekarzem sądowym sił zbrojnych), poszukiwanie ciał należy często do władz lokalnych lub stanowych. Zazwyczaj nie przysparza to kłopotów. Jednak w przypadku wydarzeń politycznie delikatnych lub katastrof z wielką liczbą ofiar problemów pojawia się mnóstwo. Istnieją systemy wspomagania przeciążonych władz lokalnych, ale to one zachowują dowodzenie. Tak więc chociaż nie ulegało wątpliwości, że budynek im. Murraha podlega jurysdykcji federalnej, to ze względu na samą katastrofę problemy z przepisami i podejmowaniem decyzji w sprawie ciał ofiar były koszmarne.

Budynek stanowił własność federalną, zatem wojsko oczywiście mogło do niego wkroczyć i poszukiwać zmarłych. Powstało w związku z tym oczekiwanie, że armia amerykańska będzie mogła robić to samo w innych sytuacjach, na przykład po huraganie Katrina albo w czasach pandemii, lecz opinia publiczna nie zdaje sobie sprawy, że personel wojskowy nie może podejmować działań w prywatnych domach czy budynkach niestanowiących własności federalnej. Jest rzeczą zdumiewającą, jak często po katastrofalnych wydarzeniach kwestie jurysdykcji – którym towarzyszą zaciekłe walki urzędników kierujących się wybujałym ego, cierpienie pogrążonych w żałobie krewnych oraz nagłe ogromne zainteresowanie mediów, a wszystko to splątane dodatkowo tajemniczymi posunięciami biurokracji – po prostu przytłaczają wysiłki zmierzające do odnalezienia ciał ofiar.

Gdy administracja Clintona wezwała do Oklahoma City moją 54. Kompanię Kwatermistrzowską, która była wówczas jedyną w armii jednostką do spraw pogrzebowych pozostającą w służbie czynnej, zmierzyliśmy się z takimi właśnie problemami. W dzisiejszej armii w służbie czynnej pozostają dwie takie jednostki. Nasza codzienna praca polegała na odbieraniu z oddziałów liniowych szczątków zabitych podczas służby amerykańskich żołnierzy, przekazywaniu ich lekarzowi sądowemu sił zbrojnych, a następnie rodzinom.

Odkąd jako trzydziestoletni kapitan przejąłem dowodzenie jednostką, opracowałem ogólne zasady jej działania. Jednocześnie się ucząc, na własne oczy zobaczyłem kilka naprawdę poważnych błędów. Zacząłem naciskać na powierzenie moim ludziom roli bardziej aktywnej, starając się zapewnić im szkolenia w dziedzinie medycyny sądowej. Pracowałem też z dowództwem nad zmianą zasad przepływu informacji, próbując przekonać przełożonych do konieczności jego przyśpieszenia na drodze z pola bitwy do wyższych szczebli dowodzenia oraz do rodzin. Miałem poczucie, że możemy nie tylko oszczędzić krewnym poległych wyniszczającego bólu niewiedzy w kwestii tego, co stało się z ich bliskimi, synami i córkami, braćmi i siostrami, ale także usprawnić proces decyzyjny w łańcuchu dowodzenia. Brak wiedzy o tym, co dzieje się z zaginionym, wywołuje ogromne cierpienie. Jeszcze gorzej jednak, gdy otrzymuje się informacje błędne.

Zdarzyło się na przykład kiedyś, że odebrałem ciało żołnierza zabitego przez minę przeciwpiechotną. Dowództwo jego dywizji planowało potraktować ten incydent jako śmierć „bohatera wojennego”. Rzeczywiście, żołnierz ten był bohaterem: zgłosił się na ochotnika, by służyć innym, i opuścił rodzinę, by przyczynić się do zaprowadzenia pokoju na świecie. Wbrew raportowi nie zginął jednak, nastąpiwszy na nieoznakowaną minę. Schemat wybuchu odzwierciedlony na jego ciele – odłamki rozsiane po wewnętrznej stronie ud, na piersiach i twarzy – sugerował, że w chwili wybuchu miny kucał nad nią. W dość niezobowiązujący sposób zapytałem kilku żołnierzy z jego jednostki, czy miał jakieś przezwisko. Gdy powiedzieli: MacGyver (pomysłowy tajny agent z serialu telewizyjnego, zawsze majstrujący przy tajemniczych urządzeniach), moje podejrzenia potwierdziły się.

Kiedy ciało członka służb amerykańskich ma być przewiezione do ojczyzny, rutynowo się je prześwietla, aby się upewnić, czy nie kryje się w nim jakiś pocisk, który mógłby wybuchnąć podczas lotu lub w trakcie postępowania ze szczątkami. Tak więc prześwietliłem ciało martwego żołnierza i stwierdziłem, że narzędzie wielofunkcyjne, którego brakowało przy pasie, tkwi głęboko wbite w czoło. Stało się jasne, że próbował rozbroić dobrze oznakowaną minę i przypadkowo wywołał jej detonację.

Napisałem w tej sprawie raport do głównodowodzącego, prosząc o przekazanie rodzinie prawdziwych informacji. Nie chciałem, aby powstało wydarzenie medialne, które trzeba byłoby później korygować, bagatelizować lub wyjaśniać, jak to się miało stać w związku z tragicznym wypadkiem Pata Tillmana, gwiazdora amerykańskiej ligi futbolowej, który zginął w Afganistanie od ognia swoich. Uczciwe postawienie sprawy nie umniejsza straty poniesionej przez bliskich ani absolutnej wartości ofiar. Po prostu zapobiega bólowi, niedowierzaniu i gniewowi, jakie mogłyby się pojawić później wraz z ujawnieniem prawdy.

Do aktywności śledczej starałem się również przygotować swoich podwładnych. Zmierzałem właśnie do Portoryko na szkolenie dla rezerwowych jednostek do spraw pogrzebowych, gdy Timothy McVeigh zdetonował skonstruowaną z nawozów sztucznych bombę umieszczoną w wypożyczonej ciężarówce. Kiedy wylądowałem w Międzynarodowym Porcie Lotniczym w Miami, mój pager (były to czasy sprzed telefonów komórkowych) oszalał. Znalazłem budkę telefoniczną i oddzwoniłem do Waszyngtonu. Powiedziano mi, że doszło do zamachu bombowego. Zapytałem, jak był poważny, i usłyszałem: „Jak w Bejrucie”. Mówiło mi to wszystko, co powinienem był wiedzieć. W roku 1983 w koszarach amerykańskiej piechoty morskiej w Bejrucie wypełniona materiałami wybuchowymi ciężarówka zabiła dwustu czterdziestu jeden amerykańskich żołnierzy, pięćdziesięciu ośmiu francuskich pracowników misji pokojowej i sześciu cywilów. Choć nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z zamachami terrorystycznymi na taką skalę, wiedziałem, czego nam potrzeba i czego się spodziewać. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Mnóstwo starszych stopniem oficerów uważało wówczas, że moi żołnierze są za głupi, by robić coś więcej niż „pakować do worków i zawieszać oznakowania”. Jednostka do spraw pogrzebowych stawiała kandydatom najniższe w całej armii wymagania, toteż ludzie wyrzucani z innych oddziałów często kończyli u mnie, tworząc klasyczną paczkę nieprzystosowanych. W rzeczywistości jednak wcale tak nie było. Niektórzy z nich nie pasowali gdzie indziej z nieoczywistych powodów: paru moich żołnierzy odpadło z bardzo trudnych kursów językowych w jednostkach wywiadowczych, a wojsko nie miało na ogół pomysłu, co dalej z nimi zrobić. Miałem więc podwładnych, którzy przeszukując kieszenie zmarłych, potrafili czytać dokumenty sporządzone po chińsku lub arabsku, a ja byłem przekonany, że stać ich na znacznie więcej.

Rozstawiliśmy stoły sekcyjne w zdewastowanym kościele obok budynku federalnego. Na zewnątrz stały ciężarówki chłodnie, w których przechowywaliśmy ciała, dopóki nie odebrał ich stanowy lekarz sądowy. Jednym z naszych zadań było gromadzenie rzeczy osobistych, które pomagały wstępnie zidentyfikować zabitych. Należało je przechować, by później przekazać rodzinom. Ponadto sporządzaliśmy początkową dokumentację. Ilekroć strażacy zbliżali się do zwłok, nasze zespoły podążały na „stertę”, jak szybko zaczęto nazywać zrujnowany budynek, niosąc ze sobą nosze oraz sprzęt do przedostawania się przez rumowisko. Co jakiś czas dało się słyszeć sygnał syreny ostrzegający przed spadającymi kawałami betonu lub osypującym się gruzem. Trzeba było stać nieruchomo albo ukryć się w miejscu, które zdawało się zapewniać ochronę. Rumowisko zdradziecko osuwało się spod nóg niczym kamienie podczas wędrówki przez piarg, a znajdowaliśmy się ponad dziesięć metrów nad poziomem gruntu, który sam był pokryty mozaiką pokruszonego szkła i metalowego żebrowania budynku. Szukaliśmy drogi w górę, starając się nie zsypywać gruzu na pracujących niżej. Była to niebezpieczna, powolna i żmudna praca.

W sytuacjach katastrof budowlanych korzystamy z planów pięter – jeśli tylko są dostępne – by ustalić rozmieszczenie biur. Patrząc z zewnątrz, trudno było odróżnić jedno zniszczone i zasypane gruzem pomieszczenie od drugiego: to, co kiedyś było schludną wojskową placówką rekrutacyjną, biurem Agencji do Walki z Narkotykami czy lokalnym oddziałem zakładu ubezpieczeń społecznych, zamieniło się w plątaninę drutów i zwisających fragmentów izolacji, kawałów betonu i prętów zbrojeniowych, nie do odróżnienia od pomieszczeń Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej czy urzędu skarbowego.

Pięć dni po eksplozji mieliśmy wstępną listę osób zaginionych i pewne wyobrażenie o tym, gdzie powinniśmy znaleźć ich ciała. Plan poszukiwań nie był jednak ostateczny, ponieważ nie wszyscy zginęli w swoich biurach. Niektórych zabił od razu sam wybuch, inni zmarli uwięzieni pod gruzami. Nawet sporządzenie listy zaginionych było najeżone trudnościami: w tamtych czasach nie istniały niezawodne metody odnotowywania obecności, a ci, którzy zgłosili przyjście do pracy, mogli po wybuchu opuścić zrujnowany budynek i wrócić do domu, gdzie siedzieli zszokowani, podczas gdy zaniepokojeni krewni informowali o ich zaginięciu.

Niektórzy zmarli wciąż tkwili przy biurkach, do których zasiedli z początkiem dnia pracy – bomba wybuchła o godzinie 9.02, właśnie w chwili, gdy wszyscy przystępowali do codziennych obowiązków. Odkryliśmy ciało kobiety, która miała na nogach dwa różne buty – tenisówkę i szpilkę. W chwili eksplozji najwyraźniej zmieniała obuwie. Gdyby przybyła do pracy kilka minut później, być może przeżyłaby. Być może szłaby dopiero tylną klatką schodową częściowo osłoniętą od wybuchu. Niekiedy po prostu przychodzi nasza godzina.

Bomba może zabić człowieka na różne sposoby. Gwałtowny podmuch gazów rozchodzący się od punktu detonacji jest wystarczająco mocny, by w bliskiej odległości rozerwać ciało na strzępy albo rozszarpać je odłamkami. Fala uderzeniowa może spowodować pęknięcie ważnych narządów wewnętrznych i zabić człowieka nawet wtedy, gdy na ciele nie widać żadnych obrażeń. Zdarza się, że płuca po prostu wybuchają. Zamachy bombowe takie jak w Oklahoma City najczęściej jednak wywołują obrażenia zewnętrzne, gdy na ofiarę spadają walące się ściany lub inne elementy budowli. Niektóre z obrażeń są wewnętrzne i ledwo widoczne na pierwszy rzut oka, ale często są bardziej oczywiste. Znaleźliśmy na przykład zwłoki z głową zmiażdżoną przez upadający filar: miała kształt idealnego stożka pokrytego pyłem.

Jedną z bardziej skomplikowanych spraw było poszukiwanie samej nogi – nogi kobiety, która na szczęście przeżyła, ale której trzeba było amputować kończynę _in situ_, by pośpiesznie przewieźć ją do szpitala i ocalić życie na sali operacyjnej. Tylko w ten sposób ratownicy mogli ją żywą wydostać z rumowiska: pewien niewiarygodnie dzielny chirurg przez wiele godzin odcinał uwięzioną nogę, łamiąc kolejne brzeszczoty pił, aż pozostał mu jedynie scyzoryk, którym przeciął ostatnie ścięgna. Naszym zwykłym zadaniem jest zlokalizować i wydobyć tak wiele ludzkich szczątków, jak tylko da się to bezpiecznie zrobić, zarówno po to, by zapewnić im odpowiedni pochówek, jak i w celu uniknięcia złożonych problemów, jakie mogą się pojawić w późniejszym prawnym bagnie stanowiącym nieuniknione następstwo podobnych destrukcyjnych wydarzeń.

W Oklahomie zdarzyło się, że błędnie zidentyfikowano jedną z odnalezionych oderwanych nóg i pogrzebano ją wraz ze zwłokami, których obie nogi były nietknięte. Po zamachu pochowano w sumie osiem ciał z oderwaną lewą nogą. Fakt, że jednej z nóg nie przypisano żadnej ofierze, miał bardzo realne konsekwencje: pozwolił adwokatom Timothy’ego McVeigha, zwolennika koncepcji supremacji białych, spekulować, że „prawdziwy” zamachowiec zginął w wywołanej przez siebie eksplozji, a tym samym zasiać wątpliwości co do winy ich klienta. Ponadto jednak głęboko dotknął krewnych ofiar, gdyż każde ziarno niepokoju stwarza osieroconym olbrzymie problemy i naraża ich na dręczącą myśl, że jakaś część ciała ukochanej osoby mogłaby być przypisana niewłaściwemu zmarłemu.

Jedną z ofiar, które straciły lewą nogę, była dwudziestojednoletnia Lakesha Levy, służąca w amerykańskich siłach powietrznych. Pracowała jako technik laboratoryjny w pobliskiej bazie sił powietrznych im. Tinkera i przyszła w mundurze do biura ubezpieczeń społecznych po nowy numer ubezpieczeniowy. Po głębokim psychicznym urazie spowodowanym utratą Lakeshy jej bliscy musieli przeżyć kolejną okropność. Jej ciało, pochowane na cmentarzu w jej rodzinnym Nowym Orleanie, ekshumowano, by poddać badaniom DNA w celu sprawdzenia, czy niezidentyfikowana noga należała do niej.

Badania wykazały, że rzeczywiście tak było. Wciąż jednak pozostawał problem, z czyją nogą pochowano ciało Lakeshy. Mógł on być wykorzystany przez prawników McVeigha w ramach taktyki obrony. Co gorsza, kończynę przed pogrzebem zabalsamowano, toteż ówczesne techniki badań DNA nie pozwalały zidentyfikować jej w sposób rozstrzygający. Ostatecznie pochowano ją ponownie wraz z pozostałymi niezidentyfikowanymi fragmentami kości i innymi szczątkami w parku pamięci na terenach otaczających ratusz miejski.

Lakesha była ostatnią wojskową ofiarą, której ciało wydobyto z ruin. Badałem jej zwłoki i umieszczałem jej rzeczy w numerowanych workach, gdy poinformowano mnie, że odwiedzający właśnie miejsce zamachu sekretarz ds. sił lądowych Togo West chce się ze mną przywitać. Rozmawiając z nim, bez specjalnego namysłu zapytałem, czy chciałby oddać zmarłej honory wojskowe. Zgodził się, więc pozostawiłem go na chwilę sam na sam z ciałem Lakeshy. Zastanawiałem się w duchu, czy nie schrzaniłem sprawy, stawiając go w niezręcznej sytuacji – składał przecież oficjalną wizytę, a obserwowanie zwłok młodej kobiety, nawet w mundurze, może być doświadczeniem wstrząsającym. Złożył jej jednak honory i zrobił to szczerze. Tego samego wieczoru odebrałem telefon z biura Kolegium Połączonych Szefów Sztabów z informacją, że Togo West był głęboko poruszony tym zdarzeniem.

Nieraz słyszę pytanie: „Co czujesz, gdy w gruzach szukasz ciał albo zdejmujesz ze zwłok rzeczy osobiste?”. Prawdę mówiąc, podczas pracy nie mam za wiele czasu, by oddawać się filozoficznym refleksjom nad ulotną naturą życia. Trzeba wykonać konkretne zadania, a często pracuje się w warunkach niebezpiecznych lub psychicznie i fizycznie wyczerpujących, wymagających skupienia w celu uniknięcia błędów. Ktoś mógłby ewentualnie zadawać sobie podobne pytania później. Ja tego nie robię i to z kilku powodów. Po pierwsze, właściwie nigdy nie mam na to dość czasu pomiędzy kolejnymi sprawami. Po drugie, nie widzę w tym sensu. Już dawno nauczyłem się, że w ten sposób tylko rozbudza się negatywne emocje. Nie staram się być chłodny czy niewrażliwy, ale nie mogę cofnąć czasu, nadać znaczenia śmierci ani uwolnić osieroconych od cierpienia. Życie daje niekiedy w kość, lecz człowiek się zbiera w sobie i idzie dalej. Chciałbym móc coś z tym zrobić: wyobraźmy sobie tylko, jak wspaniale byłoby uwolnić bliskich ofiar od ich bólu. W pewnych chwilach zatrzymuję się na moment i mówię do siebie kilka słów nadziei, że zmarli znaleźli pokój, który zapewne wymykał się im na ziemi. Nie jest to jednak uczucie, lecz raczej życzenie skierowane do wyższej siły czy wyższego ducha, coś w rodzaju pozdrowienia „Boże, prowadź” zaadresowanego do dusz zmarłych. Obawiam się jednak oczywiście, że pewnego dnia wszystkie te negatywne emocje – lęk, żal i cierpienie – wyłonią się ze swego ukrycia i wybuchną w sposób, który mnie przytłoczy.

Zawsze mam w pamięci historię Iris Chang, autorki epopei _Rzeź Nankinu_, książki poświęconej okropnościom, których dopuszczali się Japończycy w Chinach podczas drugiej wojny światowej. Pisarka popełniła niestety samobójstwo i dość rozpowszechniony jest pogląd, że popchnęły ją do tego między innymi wytrącające z równowagi badania, jakie prowadziła podczas pracy nad książką, w tym wywiady z ocalałymi i przeszukiwanie archiwów. Czytelnikom, którym temat ten nie jest znajomy, należy się wyjaśnienie, że bestialstwo Japończyków nie ustępowało zgrozie europejskich obozów śmierci. Jeśli zaś o mnie chodzi, to moją misją jest skupiać się na żywych, pomagać im, bo tylko im mogę pomóc, i nie obciążać umysłu sprawami, których nie mogę zmienić.

Jeśli czuję się przybity albo mam ciężki dzień, najchętniej wybieram się na przejażdżkę rowerem lub łodzią wiosłową. Jestem z natury aktywny, dlatego tak właśnie wygląda moja metoda radzenia sobie z trudnymi przejściami. Wysiłek fizyczny i endorfina są moimi pigułkami szczęścia, znakomicie pomagają uspokoić umysł. Taki po prostu jestem. Pyta się mnie również, co znajduję w kieszeniach zmarłych. To proste – ich rzeczy osobiste. Każdy może się o tym przekonać, przeszukując własne kieszenie. Większość z nas nie wie, kiedy wydarzy się tragedia.

Obcowanie ze śmiercią nie zawsze jest dla mnie najtrudniejsze. Powinno takie być, lecz często nie jest. Najgorsze są biurokracja i postępowanie władz. W Oklahoma City odbierałem mnóstwo telefonów z Waszyngtonu. Jak już wspomniałem, akcja podlegała jurysdykcji federalnej, lecz była mocno uzależniona od decyzji władz stanowych. O ile my pomagaliśmy w wydobywaniu zwłok, o tyle zarządzanie ich identyfikacją należało do dr. Freda Jordana, stanowego lekarza sądowego. Pewnego dnia powiedziano mi, że głównodowodzący Oklahomskiej Gwardii Narodowej wysyła zespół, który porozmawia ze mną o prowadzeniu operacji. Zjawili się dwaj generałowie brygady i kilku pułkowników – wszyscy w randze znacznie wyższej niż moja. Zabrali mnie na obchód jakiegoś obiektu szpitalnego i powiedzieli, że gubernator Frank Keating zastanawia się nad odebraniem dr. Jordanowi kierownictwa operacji i powierzeniem go Gwardii Narodowej. Zapytałem: „A kto miałby prowadzić działania?”. Odpowiedzieli: „Pan”. Wyjaśniłem, że znalazłem się tu w roli pomocniczej i że każdą taką dyskusję należałoby prowadzić z udziałem stanowego lekarza sądowego, ponieważ to on będzie wystawiał akty zgonu. Choć niektóre sprawy sam załatwiałbym inaczej niż on, w danych warunkach uważałem, że dr Jordan dobrze sprawdza się jako lekarz sądowy i nie powinien się martwić o politykę. Tu znów okazało się, że katastrofy z wielką liczbą ofiar są zdarzeniami politycznymi.

Byłem akurat na rumowisku, gdy zwrócono się do mnie z żądaniem, które wciąż zaliczam do najdziwniejszych, a zarazem najbardziej „politycznych” w swojej karierze. Na szóstym piętrze budynku im. Murraha mieściło się biuro rekrutacyjne amerykańskiego korpusu piechoty morskiej. Podobnie jak wszystkie inne, było na oścież rozprute i otwarte na ciepłe wiosenne niebo. Znajdowało się w nim ciało oficera w niebieskim mundurze, uwięzione pod niemożliwą do odsunięcia bryłą betonu. Nie było łatwego sposobu na wydobycie tych zwłok, zwłaszcza że o wiele pięter niżej przerzucano gruz, wciąż pracowały zespoły ratownicze, a od czasu do czasu pojawiali się reporterzy. Pomimo tego zaskoczyła mnie prośba, abym udał się do tego pomieszczenia, by przeciąć zwłoki na pół i usunąć ich widoczną część. Uzasadniono to, mówiąc, że należy to zrobić z szacunku dla członków rodziny zmarłego, którzy mogliby zobaczyć jego ciało w wiadomościach. Kategorycznie odmówiłem. „Nie, nie będziemy cięli zwłok amerykańskiego żołnierza ani żadnych ludzkich szczątków, o ile nie będzie absolutnie żadnego innego sposobu, by je wydobyć. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żebym kiedyś musiał to zrobić”. Z całym szacunkiem uchyliłem się od wykonania zadania wyznaczonego mojej jednostce, wysłałem natomiast na górę zespół podwładnych, którzy okryli ciało do czasu, aż można je było wydobyć w godny sposób.

Oprócz zadbania o to, by zwłoki nie pozostały bezimienne, troska o ich godność to jedna z niewielu rzeczy, jakie możemy zaoferować zmarłym. Wszystko inne zostało im już odebrane. Staramy się pracować tak szybko i bezpiecznie, jak to tylko możliwe, by przekazać ciało rodzinie, co pozwoliłoby jej członkom zapoczątkować przejście od dawnej rzeczywistości do nowej. Jest to smutne, to prawda, lecz nasz smutek niczego nie zmieni. Smuci nas, że umierają ludzie, którzy nie powinni byli umrzeć: nie zrobili nic złego, a nawet jeśli tak się zdarzyło, człowiek rzadko zasługuje na to, by za swoje czyny umrzeć, ale jest, jak jest – albo się wykonuje jakąś pracę, albo nie.

Nie cierpię przenosić ciał w workach na zwłoki, przełamują się wpół i zwisają, sprawiając, że to, co pozostaje z człowieka, przypomina raczej zgubiony bagaż niż osobę, która jeszcze przed paru godzinami czy dniami miała własne życie, rodzinę, nadzieje i marzenia. Ilekroć to możliwe, używam noszy. Zawsze transportuję ciało stopami do przodu – powinniśmy móc podróżować w śmierć tak, jak chodziliśmy w życiu. Gdy wynosimy zwłoki z rumowiska, wszyscy, którzy na nim pracują, powinni przerwać zajęcia na minutę czy dwie, aby oddać zmarłemu milczący hołd.

Najmocniej przytłacza sytuacja, gdy coś w zmarłej osobie bezpośrednio przywodzi na myśl jakiś aspekt naszego życia. Doświadczony policjant, który widział już wszystko, załamuje się, patrząc na ciało dziecka w tym samym wieku, co jego dzieci, podobnie reaguje strażak na widok starszej kobiety przypominającej utraconą już matkę. Najtrudniej jest właśnie ze zwłokami najmłodszych i najstarszych, ponieważ jako społeczeństwo zobowiązaliśmy się ich chronić. Dbamy o dzieci ze świadomością, że pewnego dnia, gdy sami będziemy starzy i niedołężni, one zadbają o nas. Ich śmierć zawsze jawi się jako niesłychanie bolesna porażka.

W budynku im. Murraha, obok biur i agencji federalnych mieściło się dzienne przedszkole, w którym pracownicy mogli na czas pracy pozostawiać swoje dzieci. McVeigh twierdził podczas procesu, że o tym nie wiedział, chociaż przygotowując się do zamachu, przeprowadził rozpoznanie w obiekcie. Jego bomba zabiła dziewiętnaścioro dzieci, eksplodując w pobliżu sal, w których się bawiły.

Pewnego wieczoru odnaleźliśmy ciało ostatniego dziecka, które zginęło w zamachu. Na dziewczynkę natknęliśmy się w pomieszczeniach opieki społecznej, z których wcześniej tego samego dnia wydobyliśmy zwłoki jej matki. Pracowaliśmy zwykle wraz z przedstawicielami lokalnych służb, wspierając ich. Wszyscy mają swoje granice odporności, oni zaś byli już skrajnie wyczerpani, moi żołnierze również. Powiedziałem więc, że zostanę i zajmę się dzieckiem.

Ściemniało się. Budynek i okolicę oświetlały prowizoryczne lampy – te, które zawsze zdają się rozsiewać żółty blask. Gdzieś w tle mruczały generatory, wydając szum charakterystyczny dla stref wojny i miejsc katastrof. Słyszałem też warkot młotów pneumatycznych oraz ciągłe sygnały ciężarówek i maszyn budowlanych cofających się i ruszających z miejsca. Gdy tak pracowałem w przestrzeni wypełnionej tymi dźwiękami, z Wirginii zadzwoniła do mnie Theresa, wówczas moja żona. Siedząc w domu, zapewne w sypialni naszej trzyletniej wtedy córeczki, powiedziała, że mała właśnie się kładzie i chce ze mną porozmawiać.

Nie potrafiłem. Powiedziałem Theresie, że jestem w tej chwili zajęty i nie mogę rozmawiać. Potem wróciłem do sekcji zwłok dziewczynki – rówieśniczki mojej córki. Wystygłe ciałko leżało przede mną na stole w tym, co pozostało z kościoła stojącego obok zrujnowanego budynku im. Murraha. Powinna być w domu z rodzicami, ale jej matka już wcześniej trafiła na stół sekcyjny, a lekarz sądowy wkrótce będzie mógł powiadomić dziadków o odnalezieniu ciała wnuczki.

Wydaje mi się, że pytania „dlaczego” nie mają wiele sensu, nie warto się zastanawiać, co sprawiło, że moja córka pozostawała bezpieczna w tym samym tygodniu, w którym życie innej małej dziewczynki, równie na nie zasługującej, dobiegło gwałtownego końca. W mojej pracy najbardziej przeraża innych to, że katastrofy są tak kapryśne. Nieoczekiwana śmierć może nadejść, a gdy nadchodzi, nie daje szansy na załatwienie wszystkich spraw. Dlatego tak wielu żywych boryka się z głębokim żalem, mając świadomość wszystkiego, co mogli lub powinni byli komuś powiedzieć, lecz nigdy już nie będą mieli takiej sposobności. Jeśli kochana przez nas osoba jest bardzo stara lub bardzo chora, gdy umiera w hospicjum, mamy czas na poprawienie czegoś, dokonanie zmian. Kiedy jednak kogoś nagle tracimy, nic już nie możemy zmienić. Długo, bo przez blisko trzydzieści pięć lat nie utrzymywałem kontaktów z ojcem. Nie uważam, że jest wspaniałą osobą ani że był dobrym rodzicem, a jednak dziewiętnaście lat temu spróbowałem się z nim skontaktować. Kiedy zadzwoniłem, opowiedział mi, co moglibyśmy razem zrobić. Rozbudził we mnie nadzieje, ale nigdy nie zadzwonił. Zawsze ja musiałem to robić. Po paru takich rozmowach, po których nie oddzwaniał, zrozumiałem. Niekiedy trochę wolno myślę i powinienem był z góry wiedzieć, że stanie się to, co się stało, ale jestem też wiecznym optymistą – wolę spróbować i pomylić się niż zrezygnować z próby. Teraz nie mam już ochoty kiedykolwiek z nim rozmawiać. Widzę jednak, że wiele osób wciąż liczy na tę rozmowę. Ja nie mam na nią nadziei, kiedy jednak ojciec odejdzie, na zawsze zniknie również szansa.

Nie możemy się dowiedzieć, jakie były ostatnie myśli ofiar katastrofy. Kiedy zajmuję się ich ciałami, mogę mieć tylko nadzieję, że znaleźli pokój i nie będzie ich prześladowało to wszystko, czego nie zdążyli powiedzieć lub zrobić w brutalnie przerwanym życiu. Niestety jednak często nie jestem pewien, czy rzeczywiście tak się stanie.ROZDZIAŁ 2
ŁUT SZCZĘŚCIA I CZAS

To nie jest moja pierwsza niesamowita praca. Były już inne, na przykład studiując w college’u, pracowałem w Biurze ds. Narkotyków kalifornijskiego departamentu sprawiedliwości. Zarabiałem w ten sposób na czesne. Przeprowadzaliśmy w terenie naloty na wielkie nielegalne plantacje marihuany i inne miejsca produkcji narkotyków. Była to wspaniała praca dla mnie, dwudziestodwuletniego studenta, ale nie taka, o jakiej chciałoby się plotkować czy choćby rozmawiać. Przede wszystkim większość młodzieży w wieku studenckim nienawidzi policji, a już zwłaszcza policjantów zajmujących się zwalczaniem narkotyków. Były ponadto indywidua bardzo niezadowolone z utraty plonów wartych miliony dolarów, które chętnie znalazłyby i zabiły jej sprawców. Tak więc gdy pytano mnie, czym się zajmuję, odpowiadałem po prostu, że pracuję dorywczo w leśnictwie albo że lubię spędzać czas na odludziu, po czym starałem się zmienić temat. Szczęśliwie tłumaczyło to mój zaniedbany wygląd i fakt, że przy moim domu parkowała ciemnozielona furgonetka z rządową plakietką.

Życie było wtedy o wiele łatwiejsze. Owszem, zdarzały się bomby pułapki, używano broni palnej i psów. Wtedy jednak nie musiałem się, jak dziś, zmagać ze wspomnieniami.

Mam nadzieję, że żaden czytelnik nie musiał widzieć tego, co sam widziałem, ani robić tego, co robiłem. Uczestniczyłem w akcji usuwania skutków najgorszych na świecie katastrof. Nie liczę nawet zabójstw i samobójstw, jakimi zajmowałem się jako zastępca szeryfa, zanim przeszedłem do spraw pogrzebowych.

Byłem na miejscu dwóch klęsk żywiołowych, z których każda w ciągu paru minut pochłonęła 225–250 tysięcy ludzkich istnień. Pomyślmy tylko: jak w takich sytuacjach choćby zacząć planowanie, postępowanie, reagowanie? Tym się właśnie zajmuję – to robiłem przez większość życia od chwili, gdy ukończyłem dwadzieścia jeden lat. Dziś mam pięćdziesiąt pięć. Oznacza to trzydzieści cztery lata w obliczu śmierci.

Jeśli chodzi o jasną stronę mojej pracy – a uważam, choć może się to wydawać dziwne, że zazwyczaj taka istnieje – to zwiedziłem świat, pracowałem niekiedy z wybitnymi osobami i, mam nadzieję, pomogłem niezliczonym pogrążonym w żałobie ludziom złożyć do grobu bliskich. Wyrobiłem sobie chyba dość niezwykły pogląd na życie. Jestem zasadniczo całkiem szczęśliwy i czuję się spełniony, uczestnicząc w dziwnej i fascynującej podróży, która oczywiście kiedyś się skończy. Nieważne właściwie kiedy, ponieważ doświadczenie uczy mnie, że nie mam na to żadnego wpływu.

Gdy opowiadam, jak zarabiam na życie, wstrząśnięci słuchacze dopytują się często: „Jak to możliwe, że nie oszalałeś, zobaczywszy wszystkie te potworności? Dlaczego nie cierpisz na depresję? I co do diabła robisz w samolocie, skoro spędziłeś tyle tygodni czy miesięcy, przesiewając spalone i rozdrobnione pozostałości samolotów w poszukiwaniu ludzkich szczątków?”

Oto moja odpowiedź: po wszystkim, co widziałem i robiłem, po doświadczeniach śmierci i zniszczenia na olbrzymią skalę, po prostu nie martwię się o sprawy, na które nie mam wpływu – to bez sensu. Pozwala mi to zachować zimną krew, gdy inni tracą głowę. Żadną miarą nie jestem fatalistą: jak zobaczymy, da się wiele zrobić, by stępić ostrza katastrofy. Chodzi tylko o dobór właściwej perspektywy w trudnej podróży przez ciemną stronę życia.

Włoski chemik i pisarz Primo Levi przeżył Auschwitz, ale w końcu – jak się niekiedy przypuszcza – odebrał sobie życie, niezdolny w ostatecznym rachunku poradzić sobie ze wspomnieniami potworności, jakie widział w niemieckich obozach śmierci. Niewykluczone również, że po prostu przypadkiem spadł z podestu schodów na trzecim piętrze. Nie ma pewności. Napisał jednak zdanie, które na zawsze zapadło mi w pamięć: „Cele, które wyznacza życie, są doskonałą obroną przed śmiercią”*.

Przypadkowość śmierci wyjaśnia, dlaczego tak często w mitologii i literaturze przedstawia się ją jako postać nieuchwytną. Śmierć jest bardzo trudna do przewidzenia i kroczy własnymi niezrozumiałymi drogami. Moim pierwszym doświadczeniem zawodowym jako studenta college’u była praca w komisariacie policji na terenie kampusu. Pewnego dni odebraliśmy telefon alarmowy. Dzwoniła kobieta, którą, jak się później okazało, znałem: jej chłopak był moim kolegą z Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy (Reserve Officer Training Corps, ROTC). Raz po raz wybierała numer alarmowy, mówiąc, że zażyła tabletki nasenne i włączyła w mieszkaniu gazowy piekarnik. Działo się to w roku 1985: system telefonów alarmowych był jeszcze nowy i nie zawsze pokazywał adres dzwoniącego.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

------------------------------------------------------------------------

* P. Levi, _Pogrążeni i ocaleni_, tłum. S. Kasprzysiak, Kraków 2007, s. 184.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: