Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Gdy powracają cienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy powracają cienie - ebook

Gdy powracają cienie, budzą się tajemnice, a przeszłość puka do drzwi.

Rok 1881, Piotrków, gubernia zaboru rosyjskiego. Po kontrowersyjnym śledztwie lokalne władze zamykają pensję dla dziewcząt. Niedługo potem do niezamieszkanej od dawna posiadłości na obrzeżach miasta wprowadza się wdowa ze świeżo poślubionym mężem i jedenastoletnią córką. Gdy po uroczystej kolacji dla dziesięciu osób pokojówka odkrywa w sypialni martwą panią domu, podejrzenia padają na jej męża. Mimo że śmierć wygląda na samobójstwo...

Sędzia śledczy Piotr Marinow prowadzi dochodzenie, jednak ktoś za wszelką cenę stara się je utrudnić. Kolejne odkrycia jedynie komplikują śledztwo, które budzi demony przeszłości skrzętnie ukrywane przez każdą z podejrzanych osób. Bezpieczeństwo każdej z nich jest zagrożone.

Aleksandra Gehrke, niczym Agatha Christie, po mistrzowsku prowadzi czytelnika przez gęstą sieć intryg. Ani na chwilę nie zwalnia uścisku zaangażowania w rozwiązywaną wraz z policją zbrodnię. Zapewnia pełną napięcia podróż przez klasykę kryminału.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7909-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Maj 1881, Piotr­ków

Od ty­go­dni spała snem tak lek­kim i nie­spo­koj­nym, że usły­szała ich, kiedy we­szli na po­dwó­rze. Mu­siało być bar­dzo wcze­śnie. Przez wy­tarte za­słony do po­koju są­czyło się blade świa­tło, wy­do­by­wało z pół­mroku kon­tury me­bli, omia­tało ściany i nada­wało oto­cze­niu jed­no­lity, zim­no­szary ko­lor.

Wsłu­chi­wała się w te głosy, a jej strach rósł. Nie mo­gła wpraw­dzie roz­róż­nić słów, ale to nie był zna­jomy, chro­po­waty ji­dysz po­ran­nych han­dla­rzy. Z po­dwórka ka­mie­nicy do­cho­dził ję­zyk ro­syj­ski, na­pa­stliwy, nie­zno­szący sprze­ciwu. Mó­wiły co naj­mniej trzy osoby, ich głosy nio­sły się echem, od­bi­jały od ścian ka­mie­nicy i ze zwie­lo­krot­nioną siłą do­cie­rały na­wet tu, na dru­gie pię­tro.

Trza­snęły drzwi wej­ściowe, za­dźwię­czały szyby.

Ze ści­śnię­tym żo­łąd­kiem Zo­fia wy­su­nęła się z łóżka i na pal­cach, nie­mal nie od­dy­cha­jąc, po­de­szła do drzwi. Przez chwilę na­słu­chi­wała, po czym się­gnęła po pe­niuar i jedną ręką za­pi­na­jąc gu­ziki, wyj­rzała do przed­po­koju. Po dru­giej stro­nie, w drzwiach sy­pialni, stała matka. Na wi­dok Zo­fii pod­nio­sła pa­lec do ust. Słu­chały w zu­peł­nym mil­cze­niu, jak tu­pot nóg staje się gło­śniej­szy, co­raz bliż­szy i nie­unik­niony. Pierw­sze pię­tro mi­nęli, na­wet nie zwal­nia­jąc i ktoś za­ło­mo­tał pię­ścią w drzwi.

– Otkroj­tie!1

Wi­działa ich nie­wy­raź­nie, na klatce scho­do­wej pa­no­wał pół­mrok, ale na­wet w tych wa­run­kach roz­po­znała mun­dury żan­dar­me­rii.

Nie­ocze­ki­wa­nie przed żan­dar­mów wy­su­nął się czło­wiek w po­li­cyj­nym mun­du­rze.

– Ja­wor­skaja So­fia Si­mie­onowna ży­wiot zdies'?2

Prze­łknęła ślinę.

– To ja.

Dwa pro­ste słowa, a le­dwo je z sie­bie wy­du­siła.

– Re­wi­zja – po­wie­dział po­li­cjant. – Pry­staw3 Mar­cin Le­nar­to­wicz, po­rucz­nik żan­dar­me­rii Igor Alek­sie­je­wicz Ni­ki­tin. Pro­szę od­su­nąć się z przej­ścia.

Nie zdą­żyła zro­bić na­wet kroku, bo le­dwo prze­brzmiał głos pry­stawa, do miesz­ka­nia wtar­gnęli trzej żan­darmi, z hu­kiem za­trza­sku­jąc za sobą drzwi.

Po­rucz­nik Ni­ki­tin na­wet na nią nie spoj­rzał.

– Za­czy­namy od sy­pialni – rzu­cił, a po­tem od­wró­cił się do Le­nar­to­wi­cza. – A pan, skoro już pan tu przy­szedł, zaj­mie się sa­lo­nem. I Ja­wor­ską.

Za­pa­dła ci­sza.

– To mój dom.

Matka, do tej pory mil­cząca, zdo­łała opa­no­wać głos i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­de­szła do Ni­ki­tina. Mu­siała unieść głowę, by zaj­rzeć mu w twarz.

– Gdzie jest na­kaz re­wi­zji?

Zo­fia za­gry­zła wargi. To był ry­zy­kowny czas na opór.

– Ni­ki­tin, na­kaz re­wi­zji – po­wtó­rzył nie­ocze­ki­wa­nie pry­staw.

Żan­darm burk­nął coś pod no­sem, mimo to wy­cią­gnął z kie­szeni zło­żony na czworo do­ku­ment i po­dał go Zo­fii.

– Oczy­wi­ście. Może panna Ja­wor­ska nie wie, czego u niej szu­kamy.

Wzięła pa­pier, ale na­wet na niego nie spoj­rzała, bo roz­po­znała Ni­ki­tina. Wtedy, na lek­cji, na­zwi­sko ucie­kło jej uwa­dze, ale za­pa­mię­tała te oczy bez wy­razu.

Przez ko­ronkę pe­niu­aru po­czuła do­tyk mat­czy­nej ręki.

– Za­bie­raj ją, Le­nar­to­wicz! – wark­nął Ni­ki­tin, po czym od­wró­cił się do matki. – A pani bę­dzie uprzejma nam to­wa­rzy­szyć.

Sa­lon to­nął jesz­cze w sza­rym pół­cie­niu, a w po­wie­trzu wi­siał zimny, ostry za­pach dymu pa­lo­nych po­przed­niego wie­czora świec.

– Sa­di­ties', po­żał­sta4.

W pierw­szym od­ru­chu Zo­fia nie po­słu­chała. Nie­do­cze­ka­nie, by miała przyj­mo­wać po­le­ce­nia we wła­snym domu. Le­nar­to­wicz cze­kał w mil­cze­niu, sto­jąc obok stołu. Co ja­kiś czas spo­glą­dał to na nią, to na drzwi.

– Działa pani na swoją nie­ko­rzyść – rzekł w końcu. – Pro­szę usiąść.

Od­pu­ściła. Przy­cup­nęła na brzegu krze­sła, a wtedy Le­nar­to­wicz, nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie, rów­nież usiadł.

– Wam że nie nużno ob­ja­sniat', po­czemu my zdies'?5

– Nie. Ale ja nie mam… ni­czego nie ukry­wam.

Przy­gry­zła wargi. „Babka Lu­dwika”, po­my­ślała.

– Zo­ba­czymy. Jest pani po­dej­rzana o sze­rze­nie wśród uczen­nic ma­te­ria­łów wy­wro­to­wych. To bar­dzo po­ważne po­dej­rze­nie, So­fio Si­mie­onowna.

Zo­fia nie na­le­żała do ni­skich, pry­staw był wyż­szy od niej może o wer­szek6, ale przy nim, bar­czy­stym i ubra­nym w ciemny mun­dur z za­pi­na­nym tuż pod brodą koł­nie­rzem, czuła się mała i naga. Ko­ron­kowy pe­niuar był stro­jem od­po­wied­nim dla po­ran­ków w ro­dzin­nym gro­nie, a nie re­wi­zji o świ­cie. Po raz pierw­szy w ży­ciu ma­rzyła, by za­kuć się w gor­set.

Jej uwagę roz­pra­szał ha­łas za ścianą. Żan­darmi mu­sieli wy­rzu­cać całą za­war­tość szaf, ko­lejne przed­mioty głu­cho ude­rzały o pod­łogę.

Rów­nież Le­nar­to­wicz raz od­wró­cił głowę ku drzwiom, po­tem jed­nak bez słowa wstał z krze­sła i ro­zej­rzał się po po­koju.

Sa­lon, peł­niący jed­no­cze­śnie funk­cję ja­dalni, przy­wo­dził na myśl stary, po­zba­wiony po­łowy ozdób ka­pe­lusz, nie­dbale we­pchnięty do za ma­łego pu­dła. Wszyst­kiego tu było za dużo: po­du­szek na pa­sia­stej so­fie, su­szo­nych kwia­tów w wa­zo­nach i wa­zo­ni­kach, bi­be­lo­tów na pół­kach eta­że­rek, ksią­żek w bi­blio­teczce i ta­nich oleo­dru­ków na ścia­nach. Na­wet po­rę­cze fo­teli i opar­cia krze­seł były zbyt po­skrę­cane, za­słony zbyt cięż­kie, a wi­szący nad sto­łem wie­lo­ra­mienny świecz­nik nad­mier­nie ozdobny. Całe wy­po­sa­że­nie po­cho­dziło z dużo więk­szego miesz­ka­nia i pa­mię­tało czasy, kiedy żył jesz­cze oj­ciec.

Le­nar­to­wicz za­trzy­mał się przed ob­ra­zem w cięż­kich ra­mach, wi­szą­cym nad sofą. Obej­rzał go do­kład­nie i prze­su­nął, spraw­dza­jąc ścianę pod spodem. Po­zo­stałe ob­razy po­trak­to­wał po­dob­nie, po­świę­cił im jed­nak dużo mniej uwagi.

W rogu pod oknem stało pia­nino, je­dyna nowa rzecz w tym po­koju. Prze­kart­ko­wał nuty, uniósł po­krywę kla­wia­tury, uważ­nie obej­rzał też tylną ścianę in­stru­mentu. Po­tem zaś, nie tra­cąc czasu, pod­szedł do na­roż­nej bi­blio­teczki po dru­giej stro­nie sa­lonu.

Zo­fia spo­dzie­wała się, że za­cznie wy­rzu­cać książki na pod­łogę, jak żan­darmi w cza­sie re­wi­zji sal lek­cyj­nych, ale on wyj­mo­wał po­je­dyn­cze eg­zem­pla­rze, kart­ko­wał je, po­rów­ny­wał ty­tuł z tre­ścią i od­sta­wiał na miej­sce. Pra­co­wał w mil­cze­niu. Nie­które książki na dłu­żej przy­ku­wały jego uwagę, do­kład­nie spraw­dzał miej­sce wy­da­nia i szu­kał ocen­zu­ro­wa­nych frag­men­tów. To jej nie mar­twiło. W domu miała już tylko wy­da­nia do­pusz­czone do sprze­daży na te­re­nie Kró­le­stwa i na­wet gdyby od­krył tylną półkę bi­blio­teczki, nie mógł zna­leźć tam nic poza ku­rzem.

Czas pły­nął i roz­luź­niła się tro­chę; o żan­dar­mach za ścianą sta­rała się nie my­śleć. Ha­łas ucichł, naj­wy­raź­niej prze­nie­śli się w głąb miesz­ka­nia. Czter­dzie­ści mi­nut póź­niej Le­nar­to­wicz od­sta­wił na miej­sce ostat­nią książkę z naj­niż­szej półki, ale za­miast za­mknąć szafkę, wró­cił do trze­ciej półki od góry i wy­jął z niej wszyst­kie książki.

Zo­fia za­marła.

Od­wró­cił się i spoj­rzał na nią ba­daw­czo, a po­tem wsu­nął dłoń do środka. Miała wra­że­nie, że sły­szy, jak zwol­niony ha­czyk ude­rza o drewno.

Fał­szywy tył półki ujaw­nił dru­gie wnę­trze.

Le­nar­to­wicz prze­su­nął ręką w środku, przez mo­ment Zo­fia czuła strach, że coś tam jesz­cze le­żało, że nie­chcący nie wszystko wy­nio­sła z domu.

– Zdą­żyła pani. – Le­nar­to­wicz przy­glą­dał się wła­snej dłoni. – Ale bli­sko było, prawda?

Mil­czała.

Ode­rwał się wresz­cie od ksią­żek i na ko­lejne dzie­sięć mi­nut skon­cen­tro­wał na szu­fla­dach rzeź­bio­nej ko­mody. Po­rów­nał ich głę­bo­kość, zaj­rzał mię­dzy zło­żone ser­wety i ob­rusy, otwo­rzył kilka pa­miąt­ko­wych pu­de­łek. Kiedy skoń­czył, odło­żył wszystko na miej­sce i prze­szedł ku eta­żerce, a po­tem ku okrą­głemu sto­li­kowi pod oknem. Spraw­dził jesz­cze wolne prze­strze­nie mię­dzy sie­dze­niem a bo­kami sofy i fo­teli, aż w końcu usiadł z po­wro­tem przy stole.

Na­słu­chi­wał przez chwilę, ale żan­darmi wciąż byli za­jęci w dal­szej czę­ści miesz­ka­nia.

– Ni­czego nie zna­la­złem – po­wie­dział po pol­sku. – Oni będą szu­kać do­kład­niej. Je­śli w tym po­koju jest coś, czego nie po­winni zna­leźć, niech pani to wyj­mie te­raz.

Pa­trzyła na niego bez słowa i dzię­ko­wała Bogu, że nie musi po­dej­mo­wać żad­nej de­cy­zji.

Le­nar­to­wicz cze­kał.

– Nic?

– Tu nic nie ma.

Za­wa­hała się, nim za­dała py­ta­nie, ale z dwojga złego wo­lała roz­ma­wiać z pol­skim po­li­cjan­tem niż z żan­dar­me­rią.

– Co te­raz bę­dzie?

– Je­śli coś znajdą, za­biorą pa­nią już dziś. Je­śli nie, to w naj­bliż­szych dniach zo­sta­nie pani we­zwana na prze­słu­cha­nie. Dwa, trzy razy, może wię­cej. Le­piej, żeby pani ze­zna­nia po­zo­stały spójne. I pro­szę nie my­śleć, że to ostat­nia re­wi­zja.

– A pen­sja pani Za­bo­row­skiej?

– To nie moja de­cy­zja – od­parł, ale wy­raz jego twa­rzy nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści. Umilkł, a gdy znowu się ode­zwał, prze­szedł na ro­syj­ski. – So­fio Si­mie­onowna, pen­sji pani Za­bo­row­skiej nic już nie po­może. Wła­dze szkolne przy­my­kały oko wy­star­cza­jąco długo, ale w obec­nej sy­tu­acji w War­szaw­skim Okręgu Na­uko­wym… nie.

Po­chy­liła głowę.

– Pani jest młoda i może mó­wić o szczę­ściu. Pro­szę jed­nak nie prze­cią­gać struny. Nie ry­zy­ko­wać bez po­trzeby. – Ru­chem głowy wska­zał szafkę z książ­kami.

Na­gle głosy za ścianą za­brzmiały do­no­śniej. Trzask drzwi, szyb­kie kroki i do sa­lonu wpadł po­rucz­nik Ni­ki­tin.

– Co to do cho­lery ma być, wi­zyta to­wa­rzy­ska?! – huk­nął, roz­glą­da­jąc się. – Na­wet re­wi­zji nie chciało się panu prze­pro­wa­dzić? To po co pan tu się pchał?!

Le­nar­to­wicz wstał od stołu. Był o pół głowy niż­szy od Ni­ki­tina, ale jego nie­za­chwiany spo­kój kom­pen­so­wał z na­wiązką róż­nicę wzro­stu.

– Oczy­wi­ście, że spraw­dzi­łem. Sa­lon jest czy­sty. – Zni­żył głos i do­rzu­cił kilka słów, któ­rych Zo­fia już nie zro­zu­miała. Co­kol­wiek jed­nak po­wie­dział, Ni­ki­tina to nie uspo­ko­iło. Wście­kłym szep­tem wy­kła­dał coś Le­nar­to­wi­czowi przez kil­ka­na­ście se­kund, co pry­staw skwi­to­wał wzru­sze­niem ra­mion.

– …pan się na­daje do re­wi­zji w ochron­kach! – Ni­ki­tin pod­niósł głos. – Te­raz tu – rzu­cił przez ra­mię do żan­dar­mów cze­ka­ją­cych w ko­ry­ta­rzu. – Ale mi­giem!

Wzrok Zo­fii ucie­kał ku drzwiom.

– Gdzie jest moja matka? Po­trze­buje po­mocy?

Zła­pała spoj­rze­nie Ni­ki­tina, ale od­po­wie­dział do­piero, gdy po­wtó­rzyła py­ta­nie.

– O zdro­wiu matki na­le­żało my­śleć wcze­śniej.

Na jego po­le­ce­nie żan­darmi za­częli znów opróż­niać półki z ksią­żek, wkrótce na stole pię­trzył się chwiejny stos. Zbyt wy­soki i źle wy­wa­żony, za­czął prze­chy­lać się przez kra­wędź blatu.

– Nie ru­szać się!

Zo­fia za­sty­gła z ręką w po­wie­trzu, a pa­miąt­kowe wo­lu­miny po ojcu z roz­po­star­tymi okład­kami ude­rzyły o pod­łogę.

– Da­waj­tie, by­strieje!7

Nie mi­nęło dzie­sięć mi­nut i scho­wek w szafce znów stał otwo­rem.

Ni­ki­tin zaj­rzał do środka, po czym ode­słał pod­wład­nych do re­wi­zji szu­flad, a sam pod­szedł do Zo­fii. Oparł dło­nie o blat stołu i spoj­rzał na nią z góry.

– Tam na­wet ku­rzu nie ma. Gdzie pa­piery?

Z tru­dem wy­trzy­mała jego wzrok.

– Nie mam żad­nych pa­pie­rów.

Od­cze­kał chwilę, po czym wy­pro­sto­wał się i za­czął prze­glą­dać roz­rzu­cone na stole książki. Nie­które od­kła­dał na bok. Żad­nej jed­nak nie za­kwe­stio­no­wał, a py­ta­nia Zo­fii zby­wał mil­cze­niem, na­wet na nią nie pa­trząc. W końcu prze­su­nął cały stos ksią­żek ku Le­nar­to­wi­czowi.

– Niech pan po­równa ty­tuł z tre­ścią.

W pierw­szym od­ru­chu miała ochotę ro­ze­śmiać się z ulgi, ale wtedy Ni­ki­tin pod­szedł do jej krze­sła. Stał tak bli­sko, że mimo woli sku­liła ra­miona.

– A my pój­dziemy te­raz do pani po­koju. Po­roz­ma­wiamy o za­gu­bio­nych pa­pie­rach. I o kło­po­tach z pa­mię­cią.

Palce Zo­fii wpiły się w ko­ronkę pe­niu­aru. Bała się na­wet za­mru­gać, tak jakby drże­nie po­wiek mo­gło pro­wo­ko­wać.

– Panno Ja­wor­ska, pro­szę wstać.

Po le­wej skrzyp­nęło krze­sło.

– Ku­rzu w schowku nie ma, bo zo­stał na moim rę­ka­wie – rzekł Le­nar­to­wicz. – A te książki to strata czasu. Każdą mia­łem już w rę­kach.

Ni­ki­tin par­sk­nął śmie­chem.

– I co? Pu­sty scho­wek pan wy­cie­rał?

– Ależ skąd. Wcale nie był pu­sty.

Le­nar­to­wicz pod­szedł do okna i wyj­rzał na ze­wnątrz. Wy­da­wał się za­ab­sor­bo­wany ulicą na dole.

– Zna­la­złem tam pu­dełko, stoi na ko­mo­dzie – po­wie­dział w końcu, od­wra­ca­jąc się. – Zwy­kła pa­miątka ro­dzinna. Nie ich szu­kamy.

Na jego twa­rzy ma­lo­wało się znu­dze­nie i to Zo­fia mu­siała uwa­żać, by nie zdra­dzić prawdy.

Chwilę póź­niej drew­niane pu­dełko stało na środku stołu, a Ni­ki­tin uchy­lił wieczko. W dwóch pal­cach uniósł w górę naj­pierw oku­lary, a po­tem mę­ski ze­ga­rek w za­śnie­dzia­łej ko­per­cie. W sa­lo­nie za­pa­dła ci­sza, na­wet żan­darmi w głębi po­koju za­prze­stali re­wi­zji. Cztery pary oczu wpa­try­wały się w Zo­fię.

– To… to po moim ojcu.

Se­kundy zda­wały się prze­cho­dzić w mi­nuty, w końcu jed­nak wieczko opa­dło z su­chym trza­skiem.

– Da, diej­stwi­tielno, nie imie­jet zna­cze­nija8.

Zo­fia za­ci­snęła dło­nie na kra­wę­dzi stołu. Jej serce biło nie­równo, a za most­kiem na­ra­stał tępy ucisk.

– Mu­szę wyjść – wy­du­siła z sie­bie.

Nie cze­ka­jąc na ze­zwo­le­nie, ze­rwała się i wy­bie­gła z sa­lonu.

Za­trzy­mała się w po­ło­wie ko­ry­ta­rza. Zza ściany do­cho­dziły pod­nie­sione głosy, ale nie miała siły, żeby wsłu­chać się w słowa. Oparła czoło o drew­niany bok szafy.

Drzwi sa­lonu szczęk­nęły.

– Po­trze­buje pani po­mocy?

Od­wró­ciła się, a pry­staw Le­nar­to­wicz pod­szedł bli­żej.

– Niech mi pan nie każe tam wra­cać.

Mach­nął ręką ze znie­cier­pli­wie­niem.

Zo­fia zmu­siła się, by spoj­rzeć mu w oczy.

– Dzię­kuję panu – szep­nęła, nie znaj­du­jąc lep­szych słów.

– Nie mogę długo z pa­nią roz­ma­wiać. – Obej­rzał się na drzwi. – Nie­mniej po­roz­ma­wiać mu­simy.

Mó­wił po pol­sku, co po­winno ją uspo­koić, ale wy­chwy­ciła w jego gło­sie nową, twardą nutę.

– Pro­szę przyjść dziś o siód­mej do ogrodu po­ber­nar­dyń­skiego.

Pa­trzyła na niego, nie ro­zu­mie­jąc, czego od niej ocze­kuje, tak nie­praw­do­po­do­bne było to żą­da­nie. Sama? Wie­czo­rem? Jak miała wy­tłu­ma­czyć to matce?

Za­pro­te­sto­wała, ale prze­rwał jej w po­ło­wie zda­nia.

– Wczo­raj po po­łu­dniu od­wie­dziła pani Lu­dwikę Ra­ko­czy. Miała pani przy so­bie szarą torbę w pasy. Czy mu­szę mó­wić, co w niej było?

Zo­fia na mo­ment prze­stała od­dy­chać.

– Pro­szę się nie spóź­nić.

------------------------------------------------------------------------

1 Otwie­rać! (ros.)

2 Ja­wor­skaja So­fia Si­mie­onowna mieszka tu­taj? (ros.)

3 Pry­staw – ko­mi­sarz po­li­cji.

4 Pro­szę usiąść (ros.)

5 Nie trzeba pani wy­ja­śniać, czemu tu je­ste­śmy? (ros.)

6 Wer­szek – dawna ro­syj­ska miara dłu­go­ści, około 4,5 cm.

7 No da­lej, po­spie­szyć się! (ros.)

8 Tak, rze­czy­wi­ście, bez zna­cze­nia (ros.)ROZDZIAŁ 2

Kiedy Zo­fia sta­nęła na rogu Pe­ters­bur­skiej i placu Alek­san­dryj­skiego, za­pa­lano wła­śnie uliczne la­tar­nie. Na­prze­ciwko, czę­ściowo za­sło­nięta drze­wami, wzno­siła się wieża ko­ścioła po­ber­nar­dyń­skiego, ale wzrok Zo­fii po­szy­bo­wał da­lej, ku ogro­dowi i daw­nym za­bu­do­wa­niom klasz­tor­nym.

Areszt. Wy­zna­czył jej spo­tka­nie na ty­łach aresztu.

Za­drżała. Uczu­cie zimna nie zni­kało już od wielu go­dzin.

Ostroż­nie stą­pa­jąc po ko­cich łbach, prze­szła na drugą stronę ulicy, pod sam ko­ściół. Te­raz od ogrodu dzie­liło ją le­d­wie kil­ka­na­ście sążni9. Zwil­got­niałą dło­nią wy­gła­dziła za­gnie­ce­nie na rę­ka­wie płasz­cza. Do­brze, że był wie­czór. Płaszcz od dawna do­ma­gał się krawca, ale za­wsze zna­la­zły się waż­niej­sze wy­datki.

Tak jak te­raz.

– Jaki uczciwy czło­wiek pro­po­nuje pan­nie spo­tka­nie w ta­kim miej­scu? – Matka stęk­nęła i z wi­docz­nym tru­dem pod­nio­sła się z fo­tela. Spę­dziła w nim ostat­nie dwie go­dziny. Za każ­dym ra­zem, kiedy Zo­fia do niej za­glą­dała, sie­działa nie­ru­choma, za­pa­trzona w fo­to­gra­fię ojca, a jej oczy nik­nęły pod za­puch­nię­tymi po­wie­kami. – Nie ufam mu za grosz. I ty też nie po­win­naś.

Zo­fia mil­czała. Jakby sły­szała wła­sne my­śli. Ale im bli­żej było wy­zna­czo­nej go­dziny, tym bar­dziej była pewna, że pój­dzie. I tym bar­dziej się bała.

– Nie mogę na­ra­żać babki Lu­dwiki – po­wie­działa, bar­dziej do sie­bie niż do matki. – A ten po­li­cjant jest Po­la­kiem.

– Po­la­kiem to on prze­stał być, kiedy wło­żył car­ski mun­dur. Pry­staw, tak? Za darmo awan­sów nie dają, zdą­żył lu­dziom na­szko­dzić.

Zo­fia prze­łknęła ślinę.

– Może po pro­stu chce pie­nię­dzy?

Matka nie od­po­wie­działa. Sztyw­nym kro­kiem po­de­szła do szafki w rogu sy­pialni i się­gnęła po fa­jan­sowy po­jem­nik. Zaj­rzała do środka, a po­tem po­dała go Zo­fii.

– W tym mie­siącu zo­stało nam trzy­na­ście ru­bli. Choć­byś wzięła wszystko, nie wy­star­czy. – Jej głos za­drżał. – A te­raz ci jesz­cze szkołę za­mkną.

– Nie o tych pie­nią­dzach my­śla­łam.

Kiedy dwie go­dziny póź­niej Zo­fia wy­cho­dziła z domu, miała w to­rebce trzy­dzie­ści dwa ru­ble. Ma­rze­nia już dawno na­uczyły się cze­kać.

Niebo nad jej głową przy­brało barwę po­sza­rza­łego płótna. Im bli­żej ogro­do­wej furtki, tym wol­niej sta­wiała kroki, a ostat­nie sąż­nie zda­wały się nie mieć końca. W ten po­nie­dział­kowy wie­czór ogród był nie­mal pu­sty. Kilku męż­czyzn w urzę­do­wych mun­du­rach szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzało alejki, ale nie przy­szli tu na spa­cer, ra­czej ko­rzy­stali ze skrótu. W żół­tym, mdłym świe­tle la­tarni wy­glą­dali jak ru­chome cie­nie. Zo­fia sta­nęła bli­żej ob­sa­dzo­nych tu­li­pa­nami klom­bów i ro­zej­rzała się. Na gra­nicy świa­tła, przy jed­nej z ła­wek, stali dwaj męż­czyźni. Obaj w ciem­nych płasz­czach i cy­lin­drach, wy­da­wali się po­grą­żeni w roz­mo­wie. Je­den z nich no­sił wąsy i krótką bródkę, ale nie była pewna, czy roz­po­znała w nim pry­stawa Le­nar­to­wi­cza. Poza tym dla­czego dwaj?

Wyż­szy z męż­czyzn od­wró­cił głowę i spoj­rzał pro­sto na nią. Po­wie­dział coś do swo­jego to­wa­rzy­sza, a po­tem do­tknął pal­cami cy­lin­dra w ge­ście po­że­gna­nia i od­szedł w głąb alejki, ku wyj­ściu na Ode­sską.

Drugi ru­szył w jej kie­runku.

– Do­bry wie­czór, panno Ja­wor­ska – po­wie­dział Le­nar­to­wicz, gdy sta­nęli twa­rzą w twarz. – Jak się pani miewa?

Pa­trzyła na niego bez słowa. Ja­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wał?

Miała mu może opo­wie­dzieć, jak dziś przed po­łu­dniem nie mo­gła wejść do swo­jego po­koju, bo drzwi otwie­rały się le­dwo na pół łok­cia? Wsu­nęła się więc bo­kiem i wów­czas jej oczom uka­zało się po­bo­jo­wi­sko. Dwu­drzwiowa szafa z bie­lo­nego drewna stała sze­roko otwarta i nie­mal pu­sta, wy­su­nięte szu­flady ko­mody przed­sta­wiały taki sam wi­dok, a na środku pod­łogi pię­trzył się stos blu­zek, spód­nic, ha­lek, ko­szul noc­nych i wszyst­kich in­nych czę­ści gar­de­roby. Na sa­mej zaś gó­rze le­żały dwa otwarte pu­dła z ka­pe­lu­szami i blo­ko­wały drzwi.

W pierw­szej chwili rzu­ciła się ra­to­wać ka­pe­lu­sze. Nie miały wielu ozdób, ale już z da­leka wi­działa, że część ko­ro­nek i ba­ty­sto­wych kwia­tów ucier­piała przy re­wi­zji. Wtedy jej wzrok padł na białą halkę z wy­raź­nym od­ci­skiem mę­skiego buta. Pod­nio­sła ją i za­częła trzeć, pró­bu­jąc usu­nąć brud.

Oni do­ty­kali tego wszyst­kiego.

Halka wy­pa­dła jej z rąk.

– Panno Ja­wor­ska?

– Ja przy­nio­słam pie­nią­dze – po­wie­działa pi­skli­wym, nie­swoim gło­sem, ma­jąc świa­do­mość, że da­leko jej do wy­ra­fi­no­wa­nej dy­plo­ma­cji.

Przy­trzy­mał jej dłoń, za­nim się­gnęła po to­rebkę.

– Źle mnie pani zro­zu­miała.

– Jak to? – Za­schło jej w ustach. – Nie… nie da się?

Le­nar­to­wicz po­trzą­snął głową.

– To za­leży w du­żej mie­rze od pani, nie od pie­nię­dzy.

Spoj­rzał w głąb ogrodu za jej ple­cami, a po­tem ru­chem ręki wska­zał boczną alejkę.

– Przejdźmy się – po­wie­dział. – Ufam, że pani za­an­ga­żo­wa­nie to jed­no­ra­zowy brak ro­ze­zna­nia. Niech pani nie po­pełni błędu prze­ło­żo­nej i nie uwie­rzy w bez­kar­ność.

Ru­szyła za nim bez słowa.

– Pro­szę mieć na uwa­dze, że kon­takt z in­nymi na­uczy­cie­lami może oka­zać się nie­bez­piecz­nym. Z ro­dzi­cami uczen­nic… rów­nież.

Do­sły­szała pauzę w jego sło­wach, zbyt wy­raźną, by była przy­pad­kowa.

– Ewa Pa­ku­lanka – wy­szep­tała. – Czy to prawda?

Twarz Le­nar­to­wi­cza wy­krzy­wił gry­mas.

– Zwłasz­cza z tą ro­dziną pro­szę ogra­ni­czyć kon­takt.

Na­gle zła­pał ją za ra­mię. Za­raz zre­flek­to­wał się i prze­pro­sił, ale w jego gło­sie sły­szała groźbę.

– Nikt za pa­nią nie nad­stawi głowy. Wie pani, czym to może się skoń­czyć?

Zimny, śli­ski strach roz­po­ście­rał swoje macki.

– Wy­soka grzywna. Być może tak wy­soka, że nie uda się jej pani za­pła­cić.

Zo­fia spoj­rzała ku za­bu­do­wa­niom po­klasz­tor­nym.

– Za­mie­nią grzywnę na wię­zie­nie. Ceną bę­dzie też świa­dec­two o pra­wo­myśl­no­ści, a bez niego żadna szkoła pani nie za­trudni. Po­rucz­nika Ni­ki­tina zaś czeka awans, je­śli do­pro­wa­dzi sprawę do końca. – Le­nar­to­wicz zni­żył głos. – Awans, a może na­wet me­dal. Pro­szę o tym pa­mię­tać.

Za­pa­dła ci­sza. Sta­nęli tuż przy jed­nym ze sta­rych drzew w ogro­dzie, ale kiedy Zo­fia spoj­rzała w niebo, zo­ba­czyła tylko za­rys ko­na­rów. Gęst­nie­jący mrok spo­wi­jał oko­licę, od­bie­rał kształty i za­cie­rał kon­tury. Przy­ci­snęła dłoń do chro­po­wa­tej kory.

– A tych pa­pie­rów pro­szę się po­zbyć. Znisz­czyć albo ukryć poza do­mem. Nie trzy­mać u krew­nych.

Prze­łknęła ślinę. Drzewo pod jej pal­cami pul­so­wało echem mni­sich mo­dlitw.

– Skąd pan… o tym wie?

Le­nar­to­wicz wzru­szył ra­mio­nami.

– Bała się pani ogona i po­je­chała do­rożką. A kto w tym mie­ście wciąż tra­fia na pierw­szą stronę „Ty­go­dnia”, oskar­żany o chci­wość i zdzier­stwo?

Jej wła­sne ciężko za­ro­bione ru­ble.

– Miała pani ko­lo­salne szczę­ście i dla­tego ta in­for­ma­cja tra­fiła do mnie, a nie do po­rucz­nika Ni­ki­tina.

Przy­mknęła oczy, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie twarz do­roż­ka­rza, ale przez całą drogę wi­działa tylko jego plecy. Pra­wie nie roz­ma­wiali. Sama prze­cież ka­zała pod­nieść budkę i skryła się w jej cie­niu przed spoj­rze­niami ulicy. Torbę z far­bo­wa­nego na go­łębi ko­lor płótna trzy­mała na ko­la­nach.

– Pan nie może wie­dzieć, co wio­złam. Nie otwie­ra­łam torby w do­rożce.

Ku jej za­sko­cze­niu Le­nar­to­wicz ro­ze­śmiał się.

– Nie wiem. To był blef.

Nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć, bo za ich ple­cami za­chrzę­ścił żwir.

– Ja du­maju, pora prier­wat' etu wstrie­czu10.

Z gar­dła Zo­fii wy­do­był się zdu­szony okrzyk. Przy­ci­snęła dłoń do ust i na mięk­kich no­gach od­wró­ciła się.

Ro­sja­nin pod­szedł bli­żej.

– Sztab­ska­pi­tan Mel­cer roz­ma­wia z kimś na Ode­sskiej, za­raz przy wej­ściu.

Na­zwi­sko „Mel­cer” nic jej nie mó­wiło, ale Le­nar­to­wicz wziął głę­boki od­dech.

– Mój przy­ja­ciel zgo­dził się mieć oko­licę na oku.

W końcu oprzy­tom­niała. Przy­ja­ciel czy nie, nic tu po niej.

– Wyj­ście z ogrodu od strony Pe­ters­bur­skiej jest więc… bez­pieczne?

Obaj męż­czyźni po­pa­trzyli po so­bie.

– Panno Ja­wor­ska, pan Ma­ri­now od­pro­wa­dzi pa­nią – rzekł Le­nar­to­wicz. – W moim to­wa­rzy­stwie nikt pani nie po­wi­nien oglą­dać.

Nie za­pro­te­sto­wała.

Nie­przy­zwy­cza­jona do spa­ce­rów po za­cho­dzie słońca, z obawą spo­glą­dała na cie­nie w za­ło­mach klasz­tor­nego muru, a pełna pod­skór­nych szep­tów ci­sza pod­no­siła jej wło­ski na karku. Prze­cięli Pe­ters­bur­ską na wy­so­ko­ści ko­ścioła, mi­nęli roz­świe­tloną re­stau­ra­cję Ski­biń­skiego i za­nu­rzyli się w mrok Or­łow­skiej.

Choć na ulicy nie pa­liła się na­wet jedna la­tar­nia, Zo­fia po­czuła się raź­niej. Od bramy domu dzie­liły ją tylko kroki. Raz czy drugi nie po­wścią­gnęła cie­ka­wo­ści i spod ka­pe­lu­sza zer­k­nęła na Ma­ri­nowa. Szedł obok, na tyle bli­sko, by mo­gła czuć się bez­piecz­nie, ale nie pró­bo­wał skło­nić jej do roz­mowy. Na ta­kie oka­zje ża­den po­rad­nik sa­voir-vi­vre’u nie prze­wi­dy­wał od­po­wied­nich te­ma­tów.

Prze­szli jesz­cze kilka sążni i sta­nęli przed za­mkniętą bramą ka­mie­nicy. Z boku, przy­mo­co­wana dru­tem do muru, pa­liła się lampa naf­towa.

– Może le­piej, by­śmy tu się po­że­gnali. Nie­po­trzebne pani plotki.

Unio­sła głowę, by spoj­rzeć mu w twarz. Mimo ob­ca­sów prze­wyż­szał ją o przy­naj­mniej dwa wer­szki.

– Dzię­kuję za po­moc – po­wie­działa i prze­zwy­cię­ża­jąc opór, po­wtó­rzyła to samo po ro­syj­sku. Za­sko­czyło ją, jak miękko brzmiały te słowa, kiedy były czymś wię­cej niż wy­świech­ta­nym zwro­tem, uży­wa­nym przy oka­zji wi­zyt w urzę­dach.

Ma­ri­now uśmiech­nął się i spoj­rzał na drzwi w bra­mie.

– Ma pani drobne?

Drgnęła, sły­sząc ję­zyk pol­ski za­bar­wiony ro­syj­skim za­śpie­wem, ale nim od­po­wie­działa, się­gnął do kie­szeni. W pal­cach bły­snęła mo­neta.

– Dwor­nik bywa ła­skaw­szy, kiedy dać mu parę ko­pie­jek. Po­cze­kam ka­wa­łek da­lej, aż pani wej­dzie do środka.

Ona na ła­ska­wość dwor­nika nie li­czyła. Spoj­rze­nie, ja­kim ją ob­da­rzył, gdy wy­cho­dziła z domu, nie da­wało na­dziei na ła­twiej­szy po­wrót.

I rze­czy­wi­ście. Naj­pierw stała przed bramą, a zimne po­dmu­chy wia­tru tar­gały jej płasz­czem, a po­tem, kiedy wresz­cie szczęk­nął za­mek i drzwi w skrzy­dle bramy się uchy­liły, przy­wi­tało ją po­nure spoj­rze­nie prze­krwio­nych oczu.

Pięć ko­pie­jek przy­jął, mam­ro­cząc coś pod no­sem, a po­tem splu­nął na zie­mię.

– Wi­dać pan­nie Zo­fii jesz­cze za mało wra­żeń, że ich po nocy szuka.

------------------------------------------------------------------------

9 Są­żeń ro­syj­ski – 2,133561 m.

10 My­ślę, że pora prze­rwać to spo­tka­nie (ros.)ROZDZIAŁ 3

Czer­wiec 1881, Piotr­ków

Nie zwal­nia­jąc, po­ciąg mi­jał oko­liczne wio­ski, ale do Piotr­kowa zo­stały jesz­cze przy­naj­mniej dwa kwa­dranse. Już z Nowo-Ra­dom­ska wy­je­chali z opóź­nie­niem. Zo­fia wpa­try­wała się kra­jo­braz za oknem, w zie­leń drzew, w żół­cie­jące pola. Był cie­pły, czerw­cowy wie­czór, peł­nia lata, a ona na­wet nie spo­strze­gła, kiedy przy­szło. Rok temu o tej po­rze uczen­nice go­to­wiły się do eg­za­mi­nów koń­co­wych. Dziś że­gnały zmu­szoną do odej­ścia pa­nią Za­bo­row­ską.

„Też po­win­nam tam być”, po­my­ślała. Się­gnęła po le­żącą na sie­dze­niu obok ga­zetę. Tylko w tym ty­go­dniu aż cztery gu­wer­nantki szu­kały an­gażu. Ogło­sze­nia na pierw­szej stro­nie, pięć li­ni­jek, po­dwójna stawka… co naj­mniej sześć­dzie­siąt ko­pie­jek. Zo­fia za­ci­snęła pa­pier w dłoni.

Już ta po­dróż, go­dzina po­cią­giem do Nowo-Ra­dom­ska i ko­lejne dwie umó­wioną fur­manką, kosz­to­wała ją pra­wie cztery ru­ble. Pra­wie jedna trze­cia mi­zer­nej pen­sji, na którą mo­gła li­czyć na wsi, po­szła na marne.

Ga­zeta wy­śli­zgnęła się Zo­fii z dłoni i upa­dła na pod­łogę. Nie pod­nio­sła jej.

Przez nie­szczelne okno do środka prze­działu wdzie­rał się kwa­śny dym. Za­pie­kły ją oczy. A może to zmę­cze­nie da­wało o so­bie znać. Let­nie noce były krót­kie i bez­senne.

Mimo otwar­tych okien, w prze­stron­nym sa­lo­nie babki Lu­dwiki pa­no­wała du­chota, a za­stałe po­wie­trze po­ru­szały je­dy­nie wa­chla­rze. Nie­po­jęte, jak babka mo­gła tu wy­trzy­mać, w czar­nej sukni z koł­nie­rzy­kiem za­pię­tym pod brodę.

Babka Lu­dwika – dla Zo­fii wła­ści­wie cio­teczna babka, ale i je­dyna, którą znała – od lat wy­bie­rała czarne ubra­nia. Uwa­żano, że nosi ża­łobę po mężu, a ona tej wer­sji nie ko­ry­go­wała. Zo­fia po­dej­rze­wała jed­nak, że po­waga ubioru miała kom­pen­so­wać sła­bo­ści, które nie znaj­do­wały zro­zu­mie­nia w to­wa­rzy­stwie, zwłasz­cza wiel­kie upodo­ba­nie babki do do­brego al­ko­holu i pa­pie­ro­sów.

Młoda słu­żąca, ta sama, która kilka mi­nut wcze­śniej otwo­rzyła drzwi, przy­nio­sła na tacy fi­li­żanki i dzba­nek ze świeżą her­batą. Usta­wiała ca­łość na stole, po­pra­wia­jąc a to ob­rus, a to na­kry­cia, aż w końcu nie­mal prze­wró­ciła łok­ciem wa­zon z bu­kie­tem bia­łych róż. Za­czer­wie­niła się, prze­pro­siła, po czym zo­sta­wiła wszystko, jak stało i wy­szła z sa­lonu.

Matka obej­rzała się na drzwi.

– Ko­goś ty so­bie do domu spro­wa­dziła? – Unio­sła w górę fi­li­żankę. – Nie bo­isz się, że ci po­roz­bija? Taka stara, kru­cha por­ce­lana!

– Jesz­cze po­sa­gowa. – Babka kiw­nęła głową. – Moja Te­re­ska pra­cuje te­raz u pana Pa­kuły. To była po­jętna dziew­czyna, mo­głam ją szyb­ciej wy­pu­ścić.

Sły­sząc na­zwi­sko, Zo­fia wy­pro­sto­wała się w krze­śle.

– U pana Pa­kuły? A Ewa… była dziś?

– A to jest Ha­nia, mam ją od dwóch ty­go­dni – kon­ty­nu­owała babka, jakby nie do­sły­szała py­ta­nia. – Już i tak się wy­ro­biła.

– Ja py­ta­łam o Ewę. – Zo­fia nie za­mie­rzała ustą­pić. – Na pewno coś sły­sza­ły­ście.

Matka i babka po­pa­trzyły po so­bie.

– Ewa nie czuje się do­brze – po­wie­działa w końcu babka. – Nie wzięła udziału w po­że­gna­niu pani Za­bo­row­skiej.

– Dwa po­ko­le­nia wy­cho­wa­nek, tego Za­bo­row­skiej Mo­skale nie za­biorą. – Matka zło­żyła wa­chlarz. – Je­śli po­trze­bu­jesz ja­kichś pod­ręcz­ni­ków, mo­żesz do niej zaj­rzeć. Jak było? Opo­wiedz.

Na­dzieja w jej oczach była trudna do znie­sie­nia.

– Nie­stety, nic z tego.

W ci­szy, która za­pa­dła, sły­chać było drże­nie od­sta­wio­nej na spodek fi­li­żanki.

– Ale prze­cież mó­wi­łaś, że ta ro­dzina nie chciała pa­pie­rów?

– Oni szu­kali słu­żą­cej do wszyst­kiego, a nie na­uczy­cielki.

Matka nie od­po­wie­działa. Jej dłoń uści­snęła dłoń Zo­fii, a po­tem matka pod­nio­sła się i po­spiesz­nym kro­kiem opu­ściła sa­lon.

– Tak bar­dzo li­czyła, że tym ra­zem się uda – szep­nęła Zo­fia.

Babka spoj­rzała na nią spod oka.

– A ty nie?

Zo­fia prze­łknęła ślinę. Się­gnęła po swoją her­batę, ale jej ręka za­drżała i kilka kro­pel upa­dło na ob­rus. Z tru­dem ode­rwała wzrok od roz­le­wa­ją­cej się po bia­łym ada­maszku plamy.

– Ja nie mogę się za­mknąć na zu­peł­nej pro­win­cji.

Przed oczami sta­nęła jej zgorzk­niała stara panna, któ­rej mło­dość mi­nęła mię­dzy lek­cjami a nudą i sze­re­giem za­ka­zów, wśród któ­rych pierw­szym i naj­waż­niej­szym był za­kaz kon­tak­tów z płcią prze­ciwną.

– Nie mogę, bo już na za­wsze tam zo­stanę. Trzy go­dziny w jedną stronę. Pustka wo­kół. Ja mam do­piero dwa­dzie­ścia lat, może jesz­cze… – urwała.

Babka Lu­dwika wy­jęła z kie­szeni sukni chustkę. Zdjęła oku­lary o okrą­głych, dru­cia­nych opraw­kach i nie­spiesz­nie za­częła prze­cie­rać ich szkła.

– Na po­że­gna­niu pani Za­bo­row­skiej spo­tka­łam moją bli­ską zna­jomą – po­wie­działa, spo­glą­da­jąc na Zo­fię. – Szuka na­uczy­cielki dla swo­jej córki. Do­ce­lowo na wsi, ale nie tak da­leko od Piotr­kowa.

– Kto taki? – Od drzwi do­szedł głos matki. Stała w progu, blada, ale spo­kojna.

– Eu­ge­nia Wil­kow­ska. Sprawa jest dość pilna, bo Eu­ge­nia lada dzień wy­jeż­dża za gra­nicę i wróci do­piero pod ko­niec sierp­nia.

– Nie za­uwa­ży­łam jej. – Matka usia­dła na swoim krze­śle i się­gnęła po dzba­nek z her­batą. – Sły­sza­łam, że wy­cho­dzi za mąż. To prawda, że za Ro­sja­nina? Ja­kiś przed­się­biorca z Mo­skwy?

– Nie. Mi­ko­łaj Sta­ni­sław­ski jest Po­la­kiem. Ma ro­dzinę w Ło­dzi.

– A więc pani Wil­kow­ska szuka na­uczy­cielki? – za­py­tała Zo­fia, ko­rzy­sta­jąc z chwili ci­szy. – Ile lat ma dziew­czynka?

– Je­de­na­ście. Ba­sia to do­bre dziecko…

– Ślub po­do­bno biorą w cer­kwi – we­szła jej w słowo matka. – To też plotka?

Za­dźwię­czała srebrna ły­żeczka.

– Nie. To nie plotka. – W gło­sie babki po­ja­wiło się na­pię­cie. – Ja nie znam bli­żej pana Sta­ni­sław­skiego, ale kim­kol­wiek jest, do­brze ży­czę Eu­ge­nii. Jej pierw­szy mąż to był jed­nak ka­wał ło­tra.

Przez twarz matki prze­mknął cień.

– Zo­sia ma więc miesz­kać pod car­skim nad­zo­rem?

– Swo­jego czasu Eu­ge­nia ukoń­czyła pen­sję Za­bo­row­skiej – po­wie­działa babka. – A oj­ciec Ewy od lat jest jej no­ta­riu­szem.

Li­piec 1881, Piotr­ków

Pa­nu­jącą w sa­lo­nie ci­szę prze­ry­wało tylko skro­ba­nie sta­lówki o pa­pier w akom­pa­nia­men­cie cięż­kich wes­tchnień sie­dzą­cej przy stole Basi Wil­kow­skiej.

– Słu­żąca do­stała na za­kupy dwa złote. Ku­piła trzy funty mąki po cztery ko­piejki za funt i funt mięsa za pięt­na­ście ko­pie­jek. Ile reszty przy­nio­sła do domu, je­śli je­den złoty to pięt­na­ście ko­pie­jek?

Ba­sia pod­nio­sła głowę znad ka­jetu.

– Mama i pan Sta­ni­sław­ski na pewno za­raz wrócą. Nie mo­żemy tak długo zaj­mo­wać sa­lonu.

Zo­fia spoj­rzała na ze­gar. Zbli­żała się pierw­sza po po­łu­dniu.

– Na pewno zdą­żysz.

Ba­sia znowu wes­tchnęła. Za­pi­sała kilka liczb, wy­ko­nała jedno mno­że­nie i wy­cze­ku­jąco spoj­rzała na Zo­fię.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łaś – po­wie­działa po raz trzeci w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu mi­nut Zo­fia. – Masz mi po­ka­zać roz­wią­za­nie tego za­da­nia. Pra­wi­dłowe – do­dała, bo próby wpi­sy­wa­nia wy­ni­ków na chy­bił tra­fił też już miały za sobą.

Z ko­lej­nym cięż­kim wes­tchnie­niem Ba­sia po­chy­liła się nad ka­je­tem.

Zo­fia pod­nio­sła się z krze­sła i po­de­szła do okna. Po­pa­trzyła na ko­rony drzew ro­sną­cych wzdłuż Alei Alek­san­dryj­skiej, za­ku­rzone i spło­wiałe od słońca. Od trzech ty­go­dni nie spa­dła ani kro­pla desz­czu. Za mia­stem bę­dzie przy­jem­niej. Tu lip­cowe po­wie­trze dła­wiło, na­brzmiałe od ulicz­nych wy­zie­wów.

– Trzy ko­piejki – ob­wie­ściła wresz­cie z trium­fem Ba­sia. – Mogę już iść?

– Mo­żesz, ale złóż naj­pierw ka­jety – od­parła Zo­fia, na­dal pa­trząc przez okno, bo pod dom pod­je­chała wła­śnie do­rożka. Wy­siadł z niej męż­czy­zna w ciem­no­sza­rym sur­du­cie. Za­pła­cił do­roż­ka­rzowi i wszedł do bramy.

– Pan Sta­ni­sław­ski przy­je­chał.

Ba­sia w trzech su­sach pod­bie­gła do okna.

– A mama?

– Za­pewne wróci póź­niej. Przed taką po­dróżą nie­jedno trzeba ku­pić.

Pan Sta­ni­sław­ski miał w pla­nach dłuż­szą wi­zytę, bo po­ja­wił się w sa­lo­nie je­dy­nie z ga­zetą w dłoni. Cy­lin­dra i la­ski zdą­żył się po­zbyć w przed­po­koju.

– Dzień do­bry, panno Ja­wor­ska, dzień do­bry, Ba­siu. Już po lek­cjach?

– Wła­śnie skoń­czy­ły­śmy – od­parła Zo­fia. – Pro­szę się roz­go­ścić, za­raz za­wo­łam słu­żącą.

– To może po­cze­kać. Chciał­bym za­mie­nić z pa­nią kilka słów.

Zo­fia ski­nęła głową, ma­sku­jąc zdzi­wie­nie. Od­kąd z po­cząt­kiem lipca przy­jęła po­sadę w domu pani Wil­kow­skiej, pana Sta­ni­sław­skiego spo­tkała już kilka razy. Do tej pory jed­nak nie była na­wet pewna, czy pa­mię­tał jej na­zwi­sko.

– Ba­siu… – za­częła, ale nie skoń­czyła, bo nie­które po­le­ce­nia Ba­sia ro­zu­miała bez słów i speł­niała w mgnie­niu oka.

– Oczy­wi­ście, panno Zo­siu – od­parła i ta­necz­nym kro­kiem opu­ściła sa­lon.

Sta­ni­sław­ski wziął do ręki po­zo­sta­wiony na stole ka­jet.

– Ba­sia nie znosi aryt­me­tyki – uśmiech­nął się krzywo. – Wo­la­łaby za­pewne lek­cje ry­sunku. I może hi­sto­rii?

– I tego ją uczę – po­wie­działa Zo­fia, czu­jąc skurcz w żo­łądku.

– Oczy­wi­ście. Pro­gram na­ucza­nia usta­liła pani z matką Basi, po­zo­sta­wiam to jej kon­troli – od­parł, od­kła­da­jąc ka­jet na bok. – Ja w in­nej spra­wie.

Roz­pro­sto­wał zwi­niętą w ru­lon ga­zetę.

– Chcia­łem pani po­ka­zać pewne ogło­sze­nie. To pod wi­nietą.

„4-kla­sowa Pen­syja Żeń­ska z klasą przy­go­to­waw­czą i pen­sy­jo­na­tem… do­tąd Anny Za­bo­row­skiej…”, prze­czy­tała Zo­fia, „…za­wia­da­mia ni­niej­szem Sza­now­nych Ro­dzi­ców i Opie­ku­nów, że za­pis uczen­nic tak przy­chod­nich, jak i miej­sco­wych, roz­pocz­nie się dnia 10 sierp­nia…”.

Skoń­czył się maj, po­tem na­de­szło lato, ale mimo upły­wa­ją­cych ty­go­dni, sprawa pen­sji pani Za­bo­row­skiej za­miast przy­cich­nąć, za­ta­czała co­raz szer­sze kręgi. Do re­wi­zji do­łą­czyły prze­słu­cha­nia; na po­czątku czerwca Zo­fia sy­piała po cztery go­dziny na dobę, a gor­set sznu­ro­wała o dwa cale cia­śniej niż zimą.

W tym sa­mym cza­sie nikt na­wet nie zaj­rzał do miesz­ka­nia babki.

Jed­nak Zo­fia, po­mna słów Le­nar­to­wi­cza, chciała ode­brać książki. Babka od­mó­wiła.

– Zo­staw je – po­wie­działa, na­le­wa­jąc jej kie­li­szek wi­śnio­wej na­lewki „na nerwy”. – Komu je te­raz od­dasz? Ja stara je­stem, to i nie­groźna. Niech cze­kają.

Za­brała więc je­dy­nie li­ryki Sło­wac­kiego, jej wła­sne, z de­dy­ka­cją od ojca.

Te­raz pod­nio­sła wzrok znad ga­zety.

– Dla­czego pan mi to po­ka­zuje?

– Ja­dłem wczo­raj obiad z po­rucz­ni­kiem Ni­ki­ti­nem. Znamy się jesz­cze z cza­sów mo­skiew­skich. Py­tał mnie, czy wró­ciła pani do zdro­wia. Cho­ro­wała pani?

Zo­fia nie­pew­nie po­krę­ciła głową i zło­żyła ga­zetę na pół, wy­gła­dza­jąc zmarsz­czony pa­pier.

– Wy­ra­ził rów­nież obawy, że ma pani jesz­cze ja­kieś wy­daw­nic­twa. I może ze­chce się nimi po­dzie­lić z prze­ło­żoną no­wej pen­sji. Panno Ja­wor­ska – Sta­ni­sław­ski od­cze­kał, aż na niego spoj­rzała – nie in­te­re­sują mnie pani za­szło­ści z wła­dzą, ale jesz­cze mie­siąc i bę­dzie pani miesz­kać w moim domu. – Zmie­rzył ją wzro­kiem. – Tam nie ma miej­sca na nic, co mo­głoby spro­wa­dzić kło­poty. Na nic. I na ni­kogo. Ro­zu­miemy się?

Róg ga­zety cią­gle od­sta­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: