- promocja
- W empik go
Gdy powracają cienie - ebook
Gdy powracają cienie - ebook
Gdy powracają cienie, budzą się tajemnice, a przeszłość puka do drzwi.
Rok 1881, Piotrków, gubernia zaboru rosyjskiego. Po kontrowersyjnym śledztwie lokalne władze zamykają pensję dla dziewcząt. Niedługo potem do niezamieszkanej od dawna posiadłości na obrzeżach miasta wprowadza się wdowa ze świeżo poślubionym mężem i jedenastoletnią córką. Gdy po uroczystej kolacji dla dziesięciu osób pokojówka odkrywa w sypialni martwą panią domu, podejrzenia padają na jej męża. Mimo że śmierć wygląda na samobójstwo...
Sędzia śledczy Piotr Marinow prowadzi dochodzenie, jednak ktoś za wszelką cenę stara się je utrudnić. Kolejne odkrycia jedynie komplikują śledztwo, które budzi demony przeszłości skrzętnie ukrywane przez każdą z podejrzanych osób. Bezpieczeństwo każdej z nich jest zagrożone.
Aleksandra Gehrke, niczym Agatha Christie, po mistrzowsku prowadzi czytelnika przez gęstą sieć intryg. Ani na chwilę nie zwalnia uścisku zaangażowania w rozwiązywaną wraz z policją zbrodnię. Zapewnia pełną napięcia podróż przez klasykę kryminału.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7909-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj 1881, Piotrków
Od tygodni spała snem tak lekkim i niespokojnym, że usłyszała ich, kiedy weszli na podwórze. Musiało być bardzo wcześnie. Przez wytarte zasłony do pokoju sączyło się blade światło, wydobywało z półmroku kontury mebli, omiatało ściany i nadawało otoczeniu jednolity, zimnoszary kolor.
Wsłuchiwała się w te głosy, a jej strach rósł. Nie mogła wprawdzie rozróżnić słów, ale to nie był znajomy, chropowaty jidysz porannych handlarzy. Z podwórka kamienicy dochodził język rosyjski, napastliwy, nieznoszący sprzeciwu. Mówiły co najmniej trzy osoby, ich głosy niosły się echem, odbijały od ścian kamienicy i ze zwielokrotnioną siłą docierały nawet tu, na drugie piętro.
Trzasnęły drzwi wejściowe, zadźwięczały szyby.
Ze ściśniętym żołądkiem Zofia wysunęła się z łóżka i na palcach, niemal nie oddychając, podeszła do drzwi. Przez chwilę nasłuchiwała, po czym sięgnęła po peniuar i jedną ręką zapinając guziki, wyjrzała do przedpokoju. Po drugiej stronie, w drzwiach sypialni, stała matka. Na widok Zofii podniosła palec do ust. Słuchały w zupełnym milczeniu, jak tupot nóg staje się głośniejszy, coraz bliższy i nieunikniony. Pierwsze piętro minęli, nawet nie zwalniając i ktoś załomotał pięścią w drzwi.
– Otkrojtie!1
Widziała ich niewyraźnie, na klatce schodowej panował półmrok, ale nawet w tych warunkach rozpoznała mundury żandarmerii.
Nieoczekiwanie przed żandarmów wysunął się człowiek w policyjnym mundurze.
– Jaworskaja Sofia Simieonowna żywiot zdies'?2
Przełknęła ślinę.
– To ja.
Dwa proste słowa, a ledwo je z siebie wydusiła.
– Rewizja – powiedział policjant. – Prystaw3 Marcin Lenartowicz, porucznik żandarmerii Igor Aleksiejewicz Nikitin. Proszę odsunąć się z przejścia.
Nie zdążyła zrobić nawet kroku, bo ledwo przebrzmiał głos prystawa, do mieszkania wtargnęli trzej żandarmi, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
Porucznik Nikitin nawet na nią nie spojrzał.
– Zaczynamy od sypialni – rzucił, a potem odwrócił się do Lenartowicza. – A pan, skoro już pan tu przyszedł, zajmie się salonem. I Jaworską.
Zapadła cisza.
– To mój dom.
Matka, do tej pory milcząca, zdołała opanować głos i nie czekając na odpowiedź, podeszła do Nikitina. Musiała unieść głowę, by zajrzeć mu w twarz.
– Gdzie jest nakaz rewizji?
Zofia zagryzła wargi. To był ryzykowny czas na opór.
– Nikitin, nakaz rewizji – powtórzył nieoczekiwanie prystaw.
Żandarm burknął coś pod nosem, mimo to wyciągnął z kieszeni złożony na czworo dokument i podał go Zofii.
– Oczywiście. Może panna Jaworska nie wie, czego u niej szukamy.
Wzięła papier, ale nawet na niego nie spojrzała, bo rozpoznała Nikitina. Wtedy, na lekcji, nazwisko uciekło jej uwadze, ale zapamiętała te oczy bez wyrazu.
Przez koronkę peniuaru poczuła dotyk matczynej ręki.
– Zabieraj ją, Lenartowicz! – warknął Nikitin, po czym odwrócił się do matki. – A pani będzie uprzejma nam towarzyszyć.
Salon tonął jeszcze w szarym półcieniu, a w powietrzu wisiał zimny, ostry zapach dymu palonych poprzedniego wieczora świec.
– Sadities', pożałsta4.
W pierwszym odruchu Zofia nie posłuchała. Niedoczekanie, by miała przyjmować polecenia we własnym domu. Lenartowicz czekał w milczeniu, stojąc obok stołu. Co jakiś czas spoglądał to na nią, to na drzwi.
– Działa pani na swoją niekorzyść – rzekł w końcu. – Proszę usiąść.
Odpuściła. Przycupnęła na brzegu krzesła, a wtedy Lenartowicz, nie czekając na zaproszenie, również usiadł.
– Wam że nie nużno objasniat', poczemu my zdies'?5
– Nie. Ale ja nie mam… niczego nie ukrywam.
Przygryzła wargi. „Babka Ludwika”, pomyślała.
– Zobaczymy. Jest pani podejrzana o szerzenie wśród uczennic materiałów wywrotowych. To bardzo poważne podejrzenie, Sofio Simieonowna.
Zofia nie należała do niskich, prystaw był wyższy od niej może o werszek6, ale przy nim, barczystym i ubranym w ciemny mundur z zapinanym tuż pod brodą kołnierzem, czuła się mała i naga. Koronkowy peniuar był strojem odpowiednim dla poranków w rodzinnym gronie, a nie rewizji o świcie. Po raz pierwszy w życiu marzyła, by zakuć się w gorset.
Jej uwagę rozpraszał hałas za ścianą. Żandarmi musieli wyrzucać całą zawartość szaf, kolejne przedmioty głucho uderzały o podłogę.
Również Lenartowicz raz odwrócił głowę ku drzwiom, potem jednak bez słowa wstał z krzesła i rozejrzał się po pokoju.
Salon, pełniący jednocześnie funkcję jadalni, przywodził na myśl stary, pozbawiony połowy ozdób kapelusz, niedbale wepchnięty do za małego pudła. Wszystkiego tu było za dużo: poduszek na pasiastej sofie, suszonych kwiatów w wazonach i wazonikach, bibelotów na półkach etażerek, książek w biblioteczce i tanich oleodruków na ścianach. Nawet poręcze foteli i oparcia krzeseł były zbyt poskręcane, zasłony zbyt ciężkie, a wiszący nad stołem wieloramienny świecznik nadmiernie ozdobny. Całe wyposażenie pochodziło z dużo większego mieszkania i pamiętało czasy, kiedy żył jeszcze ojciec.
Lenartowicz zatrzymał się przed obrazem w ciężkich ramach, wiszącym nad sofą. Obejrzał go dokładnie i przesunął, sprawdzając ścianę pod spodem. Pozostałe obrazy potraktował podobnie, poświęcił im jednak dużo mniej uwagi.
W rogu pod oknem stało pianino, jedyna nowa rzecz w tym pokoju. Przekartkował nuty, uniósł pokrywę klawiatury, uważnie obejrzał też tylną ścianę instrumentu. Potem zaś, nie tracąc czasu, podszedł do narożnej biblioteczki po drugiej stronie salonu.
Zofia spodziewała się, że zacznie wyrzucać książki na podłogę, jak żandarmi w czasie rewizji sal lekcyjnych, ale on wyjmował pojedyncze egzemplarze, kartkował je, porównywał tytuł z treścią i odstawiał na miejsce. Pracował w milczeniu. Niektóre książki na dłużej przykuwały jego uwagę, dokładnie sprawdzał miejsce wydania i szukał ocenzurowanych fragmentów. To jej nie martwiło. W domu miała już tylko wydania dopuszczone do sprzedaży na terenie Królestwa i nawet gdyby odkrył tylną półkę biblioteczki, nie mógł znaleźć tam nic poza kurzem.
Czas płynął i rozluźniła się trochę; o żandarmach za ścianą starała się nie myśleć. Hałas ucichł, najwyraźniej przenieśli się w głąb mieszkania. Czterdzieści minut później Lenartowicz odstawił na miejsce ostatnią książkę z najniższej półki, ale zamiast zamknąć szafkę, wrócił do trzeciej półki od góry i wyjął z niej wszystkie książki.
Zofia zamarła.
Odwrócił się i spojrzał na nią badawczo, a potem wsunął dłoń do środka. Miała wrażenie, że słyszy, jak zwolniony haczyk uderza o drewno.
Fałszywy tył półki ujawnił drugie wnętrze.
Lenartowicz przesunął ręką w środku, przez moment Zofia czuła strach, że coś tam jeszcze leżało, że niechcący nie wszystko wyniosła z domu.
– Zdążyła pani. – Lenartowicz przyglądał się własnej dłoni. – Ale blisko było, prawda?
Milczała.
Oderwał się wreszcie od książek i na kolejne dziesięć minut skoncentrował na szufladach rzeźbionej komody. Porównał ich głębokość, zajrzał między złożone serwety i obrusy, otworzył kilka pamiątkowych pudełek. Kiedy skończył, odłożył wszystko na miejsce i przeszedł ku etażerce, a potem ku okrągłemu stolikowi pod oknem. Sprawdził jeszcze wolne przestrzenie między siedzeniem a bokami sofy i foteli, aż w końcu usiadł z powrotem przy stole.
Nasłuchiwał przez chwilę, ale żandarmi wciąż byli zajęci w dalszej części mieszkania.
– Niczego nie znalazłem – powiedział po polsku. – Oni będą szukać dokładniej. Jeśli w tym pokoju jest coś, czego nie powinni znaleźć, niech pani to wyjmie teraz.
Patrzyła na niego bez słowa i dziękowała Bogu, że nie musi podejmować żadnej decyzji.
Lenartowicz czekał.
– Nic?
– Tu nic nie ma.
Zawahała się, nim zadała pytanie, ale z dwojga złego wolała rozmawiać z polskim policjantem niż z żandarmerią.
– Co teraz będzie?
– Jeśli coś znajdą, zabiorą panią już dziś. Jeśli nie, to w najbliższych dniach zostanie pani wezwana na przesłuchanie. Dwa, trzy razy, może więcej. Lepiej, żeby pani zeznania pozostały spójne. I proszę nie myśleć, że to ostatnia rewizja.
– A pensja pani Zaborowskiej?
– To nie moja decyzja – odparł, ale wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości. Umilkł, a gdy znowu się odezwał, przeszedł na rosyjski. – Sofio Simieonowna, pensji pani Zaborowskiej nic już nie pomoże. Władze szkolne przymykały oko wystarczająco długo, ale w obecnej sytuacji w Warszawskim Okręgu Naukowym… nie.
Pochyliła głowę.
– Pani jest młoda i może mówić o szczęściu. Proszę jednak nie przeciągać struny. Nie ryzykować bez potrzeby. – Ruchem głowy wskazał szafkę z książkami.
Nagle głosy za ścianą zabrzmiały donośniej. Trzask drzwi, szybkie kroki i do salonu wpadł porucznik Nikitin.
– Co to do cholery ma być, wizyta towarzyska?! – huknął, rozglądając się. – Nawet rewizji nie chciało się panu przeprowadzić? To po co pan tu się pchał?!
Lenartowicz wstał od stołu. Był o pół głowy niższy od Nikitina, ale jego niezachwiany spokój kompensował z nawiązką różnicę wzrostu.
– Oczywiście, że sprawdziłem. Salon jest czysty. – Zniżył głos i dorzucił kilka słów, których Zofia już nie zrozumiała. Cokolwiek jednak powiedział, Nikitina to nie uspokoiło. Wściekłym szeptem wykładał coś Lenartowiczowi przez kilkanaście sekund, co prystaw skwitował wzruszeniem ramion.
– …pan się nadaje do rewizji w ochronkach! – Nikitin podniósł głos. – Teraz tu – rzucił przez ramię do żandarmów czekających w korytarzu. – Ale migiem!
Wzrok Zofii uciekał ku drzwiom.
– Gdzie jest moja matka? Potrzebuje pomocy?
Złapała spojrzenie Nikitina, ale odpowiedział dopiero, gdy powtórzyła pytanie.
– O zdrowiu matki należało myśleć wcześniej.
Na jego polecenie żandarmi zaczęli znów opróżniać półki z książek, wkrótce na stole piętrzył się chwiejny stos. Zbyt wysoki i źle wyważony, zaczął przechylać się przez krawędź blatu.
– Nie ruszać się!
Zofia zastygła z ręką w powietrzu, a pamiątkowe woluminy po ojcu z rozpostartymi okładkami uderzyły o podłogę.
– Dawajtie, bystrieje!7
Nie minęło dziesięć minut i schowek w szafce znów stał otworem.
Nikitin zajrzał do środka, po czym odesłał podwładnych do rewizji szuflad, a sam podszedł do Zofii. Oparł dłonie o blat stołu i spojrzał na nią z góry.
– Tam nawet kurzu nie ma. Gdzie papiery?
Z trudem wytrzymała jego wzrok.
– Nie mam żadnych papierów.
Odczekał chwilę, po czym wyprostował się i zaczął przeglądać rozrzucone na stole książki. Niektóre odkładał na bok. Żadnej jednak nie zakwestionował, a pytania Zofii zbywał milczeniem, nawet na nią nie patrząc. W końcu przesunął cały stos książek ku Lenartowiczowi.
– Niech pan porówna tytuł z treścią.
W pierwszym odruchu miała ochotę roześmiać się z ulgi, ale wtedy Nikitin podszedł do jej krzesła. Stał tak blisko, że mimo woli skuliła ramiona.
– A my pójdziemy teraz do pani pokoju. Porozmawiamy o zagubionych papierach. I o kłopotach z pamięcią.
Palce Zofii wpiły się w koronkę peniuaru. Bała się nawet zamrugać, tak jakby drżenie powiek mogło prowokować.
– Panno Jaworska, proszę wstać.
Po lewej skrzypnęło krzesło.
– Kurzu w schowku nie ma, bo został na moim rękawie – rzekł Lenartowicz. – A te książki to strata czasu. Każdą miałem już w rękach.
Nikitin parsknął śmiechem.
– I co? Pusty schowek pan wycierał?
– Ależ skąd. Wcale nie był pusty.
Lenartowicz podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Wydawał się zaabsorbowany ulicą na dole.
– Znalazłem tam pudełko, stoi na komodzie – powiedział w końcu, odwracając się. – Zwykła pamiątka rodzinna. Nie ich szukamy.
Na jego twarzy malowało się znudzenie i to Zofia musiała uważać, by nie zdradzić prawdy.
Chwilę później drewniane pudełko stało na środku stołu, a Nikitin uchylił wieczko. W dwóch palcach uniósł w górę najpierw okulary, a potem męski zegarek w zaśniedziałej kopercie. W salonie zapadła cisza, nawet żandarmi w głębi pokoju zaprzestali rewizji. Cztery pary oczu wpatrywały się w Zofię.
– To… to po moim ojcu.
Sekundy zdawały się przechodzić w minuty, w końcu jednak wieczko opadło z suchym trzaskiem.
– Da, diejstwitielno, nie imiejet znaczenija8.
Zofia zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. Jej serce biło nierówno, a za mostkiem narastał tępy ucisk.
– Muszę wyjść – wydusiła z siebie.
Nie czekając na zezwolenie, zerwała się i wybiegła z salonu.
Zatrzymała się w połowie korytarza. Zza ściany dochodziły podniesione głosy, ale nie miała siły, żeby wsłuchać się w słowa. Oparła czoło o drewniany bok szafy.
Drzwi salonu szczęknęły.
– Potrzebuje pani pomocy?
Odwróciła się, a prystaw Lenartowicz podszedł bliżej.
– Niech mi pan nie każe tam wracać.
Machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
Zofia zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy.
– Dziękuję panu – szepnęła, nie znajdując lepszych słów.
– Nie mogę długo z panią rozmawiać. – Obejrzał się na drzwi. – Niemniej porozmawiać musimy.
Mówił po polsku, co powinno ją uspokoić, ale wychwyciła w jego głosie nową, twardą nutę.
– Proszę przyjść dziś o siódmej do ogrodu pobernardyńskiego.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, czego od niej oczekuje, tak nieprawdopodobne było to żądanie. Sama? Wieczorem? Jak miała wytłumaczyć to matce?
Zaprotestowała, ale przerwał jej w połowie zdania.
– Wczoraj po południu odwiedziła pani Ludwikę Rakoczy. Miała pani przy sobie szarą torbę w pasy. Czy muszę mówić, co w niej było?
Zofia na moment przestała oddychać.
– Proszę się nie spóźnić.
------------------------------------------------------------------------
1 Otwierać! (ros.)
2 Jaworskaja Sofia Simieonowna mieszka tutaj? (ros.)
3 Prystaw – komisarz policji.
4 Proszę usiąść (ros.)
5 Nie trzeba pani wyjaśniać, czemu tu jesteśmy? (ros.)
6 Werszek – dawna rosyjska miara długości, około 4,5 cm.
7 No dalej, pospieszyć się! (ros.)
8 Tak, rzeczywiście, bez znaczenia (ros.)ROZDZIAŁ 2
Kiedy Zofia stanęła na rogu Petersburskiej i placu Aleksandryjskiego, zapalano właśnie uliczne latarnie. Naprzeciwko, częściowo zasłonięta drzewami, wznosiła się wieża kościoła pobernardyńskiego, ale wzrok Zofii poszybował dalej, ku ogrodowi i dawnym zabudowaniom klasztornym.
Areszt. Wyznaczył jej spotkanie na tyłach aresztu.
Zadrżała. Uczucie zimna nie znikało już od wielu godzin.
Ostrożnie stąpając po kocich łbach, przeszła na drugą stronę ulicy, pod sam kościół. Teraz od ogrodu dzieliło ją ledwie kilkanaście sążni9. Zwilgotniałą dłonią wygładziła zagniecenie na rękawie płaszcza. Dobrze, że był wieczór. Płaszcz od dawna domagał się krawca, ale zawsze znalazły się ważniejsze wydatki.
Tak jak teraz.
– Jaki uczciwy człowiek proponuje pannie spotkanie w takim miejscu? – Matka stęknęła i z widocznym trudem podniosła się z fotela. Spędziła w nim ostatnie dwie godziny. Za każdym razem, kiedy Zofia do niej zaglądała, siedziała nieruchoma, zapatrzona w fotografię ojca, a jej oczy niknęły pod zapuchniętymi powiekami. – Nie ufam mu za grosz. I ty też nie powinnaś.
Zofia milczała. Jakby słyszała własne myśli. Ale im bliżej było wyznaczonej godziny, tym bardziej była pewna, że pójdzie. I tym bardziej się bała.
– Nie mogę narażać babki Ludwiki – powiedziała, bardziej do siebie niż do matki. – A ten policjant jest Polakiem.
– Polakiem to on przestał być, kiedy włożył carski mundur. Prystaw, tak? Za darmo awansów nie dają, zdążył ludziom naszkodzić.
Zofia przełknęła ślinę.
– Może po prostu chce pieniędzy?
Matka nie odpowiedziała. Sztywnym krokiem podeszła do szafki w rogu sypialni i sięgnęła po fajansowy pojemnik. Zajrzała do środka, a potem podała go Zofii.
– W tym miesiącu zostało nam trzynaście rubli. Choćbyś wzięła wszystko, nie wystarczy. – Jej głos zadrżał. – A teraz ci jeszcze szkołę zamkną.
– Nie o tych pieniądzach myślałam.
Kiedy dwie godziny później Zofia wychodziła z domu, miała w torebce trzydzieści dwa ruble. Marzenia już dawno nauczyły się czekać.
Niebo nad jej głową przybrało barwę poszarzałego płótna. Im bliżej ogrodowej furtki, tym wolniej stawiała kroki, a ostatnie sążnie zdawały się nie mieć końca. W ten poniedziałkowy wieczór ogród był niemal pusty. Kilku mężczyzn w urzędowych mundurach szybkim krokiem przemierzało alejki, ale nie przyszli tu na spacer, raczej korzystali ze skrótu. W żółtym, mdłym świetle latarni wyglądali jak ruchome cienie. Zofia stanęła bliżej obsadzonych tulipanami klombów i rozejrzała się. Na granicy światła, przy jednej z ławek, stali dwaj mężczyźni. Obaj w ciemnych płaszczach i cylindrach, wydawali się pogrążeni w rozmowie. Jeden z nich nosił wąsy i krótką bródkę, ale nie była pewna, czy rozpoznała w nim prystawa Lenartowicza. Poza tym dlaczego dwaj?
Wyższy z mężczyzn odwrócił głowę i spojrzał prosto na nią. Powiedział coś do swojego towarzysza, a potem dotknął palcami cylindra w geście pożegnania i odszedł w głąb alejki, ku wyjściu na Odesską.
Drugi ruszył w jej kierunku.
– Dobry wieczór, panno Jaworska – powiedział Lenartowicz, gdy stanęli twarzą w twarz. – Jak się pani miewa?
Patrzyła na niego bez słowa. Jakiej odpowiedzi oczekiwał?
Miała mu może opowiedzieć, jak dziś przed południem nie mogła wejść do swojego pokoju, bo drzwi otwierały się ledwo na pół łokcia? Wsunęła się więc bokiem i wówczas jej oczom ukazało się pobojowisko. Dwudrzwiowa szafa z bielonego drewna stała szeroko otwarta i niemal pusta, wysunięte szuflady komody przedstawiały taki sam widok, a na środku podłogi piętrzył się stos bluzek, spódnic, halek, koszul nocnych i wszystkich innych części garderoby. Na samej zaś górze leżały dwa otwarte pudła z kapeluszami i blokowały drzwi.
W pierwszej chwili rzuciła się ratować kapelusze. Nie miały wielu ozdób, ale już z daleka widziała, że część koronek i batystowych kwiatów ucierpiała przy rewizji. Wtedy jej wzrok padł na białą halkę z wyraźnym odciskiem męskiego buta. Podniosła ją i zaczęła trzeć, próbując usunąć brud.
Oni dotykali tego wszystkiego.
Halka wypadła jej z rąk.
– Panno Jaworska?
– Ja przyniosłam pieniądze – powiedziała piskliwym, nieswoim głosem, mając świadomość, że daleko jej do wyrafinowanej dyplomacji.
Przytrzymał jej dłoń, zanim sięgnęła po torebkę.
– Źle mnie pani zrozumiała.
– Jak to? – Zaschło jej w ustach. – Nie… nie da się?
Lenartowicz potrząsnął głową.
– To zależy w dużej mierze od pani, nie od pieniędzy.
Spojrzał w głąb ogrodu za jej plecami, a potem ruchem ręki wskazał boczną alejkę.
– Przejdźmy się – powiedział. – Ufam, że pani zaangażowanie to jednorazowy brak rozeznania. Niech pani nie popełni błędu przełożonej i nie uwierzy w bezkarność.
Ruszyła za nim bez słowa.
– Proszę mieć na uwadze, że kontakt z innymi nauczycielami może okazać się niebezpiecznym. Z rodzicami uczennic… również.
Dosłyszała pauzę w jego słowach, zbyt wyraźną, by była przypadkowa.
– Ewa Pakulanka – wyszeptała. – Czy to prawda?
Twarz Lenartowicza wykrzywił grymas.
– Zwłaszcza z tą rodziną proszę ograniczyć kontakt.
Nagle złapał ją za ramię. Zaraz zreflektował się i przeprosił, ale w jego głosie słyszała groźbę.
– Nikt za panią nie nadstawi głowy. Wie pani, czym to może się skończyć?
Zimny, śliski strach rozpościerał swoje macki.
– Wysoka grzywna. Być może tak wysoka, że nie uda się jej pani zapłacić.
Zofia spojrzała ku zabudowaniom poklasztornym.
– Zamienią grzywnę na więzienie. Ceną będzie też świadectwo o prawomyślności, a bez niego żadna szkoła pani nie zatrudni. Porucznika Nikitina zaś czeka awans, jeśli doprowadzi sprawę do końca. – Lenartowicz zniżył głos. – Awans, a może nawet medal. Proszę o tym pamiętać.
Zapadła cisza. Stanęli tuż przy jednym ze starych drzew w ogrodzie, ale kiedy Zofia spojrzała w niebo, zobaczyła tylko zarys konarów. Gęstniejący mrok spowijał okolicę, odbierał kształty i zacierał kontury. Przycisnęła dłoń do chropowatej kory.
– A tych papierów proszę się pozbyć. Zniszczyć albo ukryć poza domem. Nie trzymać u krewnych.
Przełknęła ślinę. Drzewo pod jej palcami pulsowało echem mnisich modlitw.
– Skąd pan… o tym wie?
Lenartowicz wzruszył ramionami.
– Bała się pani ogona i pojechała dorożką. A kto w tym mieście wciąż trafia na pierwszą stronę „Tygodnia”, oskarżany o chciwość i zdzierstwo?
Jej własne ciężko zarobione ruble.
– Miała pani kolosalne szczęście i dlatego ta informacja trafiła do mnie, a nie do porucznika Nikitina.
Przymknęła oczy, próbując przypomnieć sobie twarz dorożkarza, ale przez całą drogę widziała tylko jego plecy. Prawie nie rozmawiali. Sama przecież kazała podnieść budkę i skryła się w jej cieniu przed spojrzeniami ulicy. Torbę z farbowanego na gołębi kolor płótna trzymała na kolanach.
– Pan nie może wiedzieć, co wiozłam. Nie otwierałam torby w dorożce.
Ku jej zaskoczeniu Lenartowicz roześmiał się.
– Nie wiem. To był blef.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo za ich plecami zachrzęścił żwir.
– Ja dumaju, pora prierwat' etu wstrieczu10.
Z gardła Zofii wydobył się zduszony okrzyk. Przycisnęła dłoń do ust i na miękkich nogach odwróciła się.
Rosjanin podszedł bliżej.
– Sztabskapitan Melcer rozmawia z kimś na Odesskiej, zaraz przy wejściu.
Nazwisko „Melcer” nic jej nie mówiło, ale Lenartowicz wziął głęboki oddech.
– Mój przyjaciel zgodził się mieć okolicę na oku.
W końcu oprzytomniała. Przyjaciel czy nie, nic tu po niej.
– Wyjście z ogrodu od strony Petersburskiej jest więc… bezpieczne?
Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Panno Jaworska, pan Marinow odprowadzi panią – rzekł Lenartowicz. – W moim towarzystwie nikt pani nie powinien oglądać.
Nie zaprotestowała.
Nieprzyzwyczajona do spacerów po zachodzie słońca, z obawą spoglądała na cienie w załomach klasztornego muru, a pełna podskórnych szeptów cisza podnosiła jej włoski na karku. Przecięli Petersburską na wysokości kościoła, minęli rozświetloną restaurację Skibińskiego i zanurzyli się w mrok Orłowskiej.
Choć na ulicy nie paliła się nawet jedna latarnia, Zofia poczuła się raźniej. Od bramy domu dzieliły ją tylko kroki. Raz czy drugi nie powściągnęła ciekawości i spod kapelusza zerknęła na Marinowa. Szedł obok, na tyle blisko, by mogła czuć się bezpiecznie, ale nie próbował skłonić jej do rozmowy. Na takie okazje żaden poradnik savoir-vivre’u nie przewidywał odpowiednich tematów.
Przeszli jeszcze kilka sążni i stanęli przed zamkniętą bramą kamienicy. Z boku, przymocowana drutem do muru, paliła się lampa naftowa.
– Może lepiej, byśmy tu się pożegnali. Niepotrzebne pani plotki.
Uniosła głowę, by spojrzeć mu w twarz. Mimo obcasów przewyższał ją o przynajmniej dwa werszki.
– Dziękuję za pomoc – powiedziała i przezwyciężając opór, powtórzyła to samo po rosyjsku. Zaskoczyło ją, jak miękko brzmiały te słowa, kiedy były czymś więcej niż wyświechtanym zwrotem, używanym przy okazji wizyt w urzędach.
Marinow uśmiechnął się i spojrzał na drzwi w bramie.
– Ma pani drobne?
Drgnęła, słysząc język polski zabarwiony rosyjskim zaśpiewem, ale nim odpowiedziała, sięgnął do kieszeni. W palcach błysnęła moneta.
– Dwornik bywa łaskawszy, kiedy dać mu parę kopiejek. Poczekam kawałek dalej, aż pani wejdzie do środka.
Ona na łaskawość dwornika nie liczyła. Spojrzenie, jakim ją obdarzył, gdy wychodziła z domu, nie dawało nadziei na łatwiejszy powrót.
I rzeczywiście. Najpierw stała przed bramą, a zimne podmuchy wiatru targały jej płaszczem, a potem, kiedy wreszcie szczęknął zamek i drzwi w skrzydle bramy się uchyliły, przywitało ją ponure spojrzenie przekrwionych oczu.
Pięć kopiejek przyjął, mamrocząc coś pod nosem, a potem splunął na ziemię.
– Widać pannie Zofii jeszcze za mało wrażeń, że ich po nocy szuka.
------------------------------------------------------------------------
9 Sążeń rosyjski – 2,133561 m.
10 Myślę, że pora przerwać to spotkanie (ros.)ROZDZIAŁ 3
Czerwiec 1881, Piotrków
Nie zwalniając, pociąg mijał okoliczne wioski, ale do Piotrkowa zostały jeszcze przynajmniej dwa kwadranse. Już z Nowo-Radomska wyjechali z opóźnieniem. Zofia wpatrywała się krajobraz za oknem, w zieleń drzew, w żółciejące pola. Był ciepły, czerwcowy wieczór, pełnia lata, a ona nawet nie spostrzegła, kiedy przyszło. Rok temu o tej porze uczennice gotowiły się do egzaminów końcowych. Dziś żegnały zmuszoną do odejścia panią Zaborowską.
„Też powinnam tam być”, pomyślała. Sięgnęła po leżącą na siedzeniu obok gazetę. Tylko w tym tygodniu aż cztery guwernantki szukały angażu. Ogłoszenia na pierwszej stronie, pięć linijek, podwójna stawka… co najmniej sześćdziesiąt kopiejek. Zofia zacisnęła papier w dłoni.
Już ta podróż, godzina pociągiem do Nowo-Radomska i kolejne dwie umówioną furmanką, kosztowała ją prawie cztery ruble. Prawie jedna trzecia mizernej pensji, na którą mogła liczyć na wsi, poszła na marne.
Gazeta wyślizgnęła się Zofii z dłoni i upadła na podłogę. Nie podniosła jej.
Przez nieszczelne okno do środka przedziału wdzierał się kwaśny dym. Zapiekły ją oczy. A może to zmęczenie dawało o sobie znać. Letnie noce były krótkie i bezsenne.
Mimo otwartych okien, w przestronnym salonie babki Ludwiki panowała duchota, a zastałe powietrze poruszały jedynie wachlarze. Niepojęte, jak babka mogła tu wytrzymać, w czarnej sukni z kołnierzykiem zapiętym pod brodę.
Babka Ludwika – dla Zofii właściwie cioteczna babka, ale i jedyna, którą znała – od lat wybierała czarne ubrania. Uważano, że nosi żałobę po mężu, a ona tej wersji nie korygowała. Zofia podejrzewała jednak, że powaga ubioru miała kompensować słabości, które nie znajdowały zrozumienia w towarzystwie, zwłaszcza wielkie upodobanie babki do dobrego alkoholu i papierosów.
Młoda służąca, ta sama, która kilka minut wcześniej otworzyła drzwi, przyniosła na tacy filiżanki i dzbanek ze świeżą herbatą. Ustawiała całość na stole, poprawiając a to obrus, a to nakrycia, aż w końcu niemal przewróciła łokciem wazon z bukietem białych róż. Zaczerwieniła się, przeprosiła, po czym zostawiła wszystko, jak stało i wyszła z salonu.
Matka obejrzała się na drzwi.
– Kogoś ty sobie do domu sprowadziła? – Uniosła w górę filiżankę. – Nie boisz się, że ci porozbija? Taka stara, krucha porcelana!
– Jeszcze posagowa. – Babka kiwnęła głową. – Moja Tereska pracuje teraz u pana Pakuły. To była pojętna dziewczyna, mogłam ją szybciej wypuścić.
Słysząc nazwisko, Zofia wyprostowała się w krześle.
– U pana Pakuły? A Ewa… była dziś?
– A to jest Hania, mam ją od dwóch tygodni – kontynuowała babka, jakby nie dosłyszała pytania. – Już i tak się wyrobiła.
– Ja pytałam o Ewę. – Zofia nie zamierzała ustąpić. – Na pewno coś słyszałyście.
Matka i babka popatrzyły po sobie.
– Ewa nie czuje się dobrze – powiedziała w końcu babka. – Nie wzięła udziału w pożegnaniu pani Zaborowskiej.
– Dwa pokolenia wychowanek, tego Zaborowskiej Moskale nie zabiorą. – Matka złożyła wachlarz. – Jeśli potrzebujesz jakichś podręczników, możesz do niej zajrzeć. Jak było? Opowiedz.
Nadzieja w jej oczach była trudna do zniesienia.
– Niestety, nic z tego.
W ciszy, która zapadła, słychać było drżenie odstawionej na spodek filiżanki.
– Ale przecież mówiłaś, że ta rodzina nie chciała papierów?
– Oni szukali służącej do wszystkiego, a nie nauczycielki.
Matka nie odpowiedziała. Jej dłoń uścisnęła dłoń Zofii, a potem matka podniosła się i pospiesznym krokiem opuściła salon.
– Tak bardzo liczyła, że tym razem się uda – szepnęła Zofia.
Babka spojrzała na nią spod oka.
– A ty nie?
Zofia przełknęła ślinę. Sięgnęła po swoją herbatę, ale jej ręka zadrżała i kilka kropel upadło na obrus. Z trudem oderwała wzrok od rozlewającej się po białym adamaszku plamy.
– Ja nie mogę się zamknąć na zupełnej prowincji.
Przed oczami stanęła jej zgorzkniała stara panna, której młodość minęła między lekcjami a nudą i szeregiem zakazów, wśród których pierwszym i najważniejszym był zakaz kontaktów z płcią przeciwną.
– Nie mogę, bo już na zawsze tam zostanę. Trzy godziny w jedną stronę. Pustka wokół. Ja mam dopiero dwadzieścia lat, może jeszcze… – urwała.
Babka Ludwika wyjęła z kieszeni sukni chustkę. Zdjęła okulary o okrągłych, drucianych oprawkach i niespiesznie zaczęła przecierać ich szkła.
– Na pożegnaniu pani Zaborowskiej spotkałam moją bliską znajomą – powiedziała, spoglądając na Zofię. – Szuka nauczycielki dla swojej córki. Docelowo na wsi, ale nie tak daleko od Piotrkowa.
– Kto taki? – Od drzwi doszedł głos matki. Stała w progu, blada, ale spokojna.
– Eugenia Wilkowska. Sprawa jest dość pilna, bo Eugenia lada dzień wyjeżdża za granicę i wróci dopiero pod koniec sierpnia.
– Nie zauważyłam jej. – Matka usiadła na swoim krześle i sięgnęła po dzbanek z herbatą. – Słyszałam, że wychodzi za mąż. To prawda, że za Rosjanina? Jakiś przedsiębiorca z Moskwy?
– Nie. Mikołaj Stanisławski jest Polakiem. Ma rodzinę w Łodzi.
– A więc pani Wilkowska szuka nauczycielki? – zapytała Zofia, korzystając z chwili ciszy. – Ile lat ma dziewczynka?
– Jedenaście. Basia to dobre dziecko…
– Ślub podobno biorą w cerkwi – weszła jej w słowo matka. – To też plotka?
Zadźwięczała srebrna łyżeczka.
– Nie. To nie plotka. – W głosie babki pojawiło się napięcie. – Ja nie znam bliżej pana Stanisławskiego, ale kimkolwiek jest, dobrze życzę Eugenii. Jej pierwszy mąż to był jednak kawał łotra.
Przez twarz matki przemknął cień.
– Zosia ma więc mieszkać pod carskim nadzorem?
– Swojego czasu Eugenia ukończyła pensję Zaborowskiej – powiedziała babka. – A ojciec Ewy od lat jest jej notariuszem.
Lipiec 1881, Piotrków
Panującą w salonie ciszę przerywało tylko skrobanie stalówki o papier w akompaniamencie ciężkich westchnień siedzącej przy stole Basi Wilkowskiej.
– Służąca dostała na zakupy dwa złote. Kupiła trzy funty mąki po cztery kopiejki za funt i funt mięsa za piętnaście kopiejek. Ile reszty przyniosła do domu, jeśli jeden złoty to piętnaście kopiejek?
Basia podniosła głowę znad kajetu.
– Mama i pan Stanisławski na pewno zaraz wrócą. Nie możemy tak długo zajmować salonu.
Zofia spojrzała na zegar. Zbliżała się pierwsza po południu.
– Na pewno zdążysz.
Basia znowu westchnęła. Zapisała kilka liczb, wykonała jedno mnożenie i wyczekująco spojrzała na Zofię.
– Jeszcze nie skończyłaś – powiedziała po raz trzeci w ciągu ostatnich dwudziestu minut Zofia. – Masz mi pokazać rozwiązanie tego zadania. Prawidłowe – dodała, bo próby wpisywania wyników na chybił trafił też już miały za sobą.
Z kolejnym ciężkim westchnieniem Basia pochyliła się nad kajetem.
Zofia podniosła się z krzesła i podeszła do okna. Popatrzyła na korony drzew rosnących wzdłuż Alei Aleksandryjskiej, zakurzone i spłowiałe od słońca. Od trzech tygodni nie spadła ani kropla deszczu. Za miastem będzie przyjemniej. Tu lipcowe powietrze dławiło, nabrzmiałe od ulicznych wyziewów.
– Trzy kopiejki – obwieściła wreszcie z triumfem Basia. – Mogę już iść?
– Możesz, ale złóż najpierw kajety – odparła Zofia, nadal patrząc przez okno, bo pod dom podjechała właśnie dorożka. Wysiadł z niej mężczyzna w ciemnoszarym surducie. Zapłacił dorożkarzowi i wszedł do bramy.
– Pan Stanisławski przyjechał.
Basia w trzech susach podbiegła do okna.
– A mama?
– Zapewne wróci później. Przed taką podróżą niejedno trzeba kupić.
Pan Stanisławski miał w planach dłuższą wizytę, bo pojawił się w salonie jedynie z gazetą w dłoni. Cylindra i laski zdążył się pozbyć w przedpokoju.
– Dzień dobry, panno Jaworska, dzień dobry, Basiu. Już po lekcjach?
– Właśnie skończyłyśmy – odparła Zofia. – Proszę się rozgościć, zaraz zawołam służącą.
– To może poczekać. Chciałbym zamienić z panią kilka słów.
Zofia skinęła głową, maskując zdziwienie. Odkąd z początkiem lipca przyjęła posadę w domu pani Wilkowskiej, pana Stanisławskiego spotkała już kilka razy. Do tej pory jednak nie była nawet pewna, czy pamiętał jej nazwisko.
– Basiu… – zaczęła, ale nie skończyła, bo niektóre polecenia Basia rozumiała bez słów i spełniała w mgnieniu oka.
– Oczywiście, panno Zosiu – odparła i tanecznym krokiem opuściła salon.
Stanisławski wziął do ręki pozostawiony na stole kajet.
– Basia nie znosi arytmetyki – uśmiechnął się krzywo. – Wolałaby zapewne lekcje rysunku. I może historii?
– I tego ją uczę – powiedziała Zofia, czując skurcz w żołądku.
– Oczywiście. Program nauczania ustaliła pani z matką Basi, pozostawiam to jej kontroli – odparł, odkładając kajet na bok. – Ja w innej sprawie.
Rozprostował zwiniętą w rulon gazetę.
– Chciałem pani pokazać pewne ogłoszenie. To pod winietą.
„4-klasowa Pensyja Żeńska z klasą przygotowawczą i pensyjonatem… dotąd Anny Zaborowskiej…”, przeczytała Zofia, „…zawiadamia niniejszem Szanownych Rodziców i Opiekunów, że zapis uczennic tak przychodnich, jak i miejscowych, rozpocznie się dnia 10 sierpnia…”.
Skończył się maj, potem nadeszło lato, ale mimo upływających tygodni, sprawa pensji pani Zaborowskiej zamiast przycichnąć, zataczała coraz szersze kręgi. Do rewizji dołączyły przesłuchania; na początku czerwca Zofia sypiała po cztery godziny na dobę, a gorset sznurowała o dwa cale ciaśniej niż zimą.
W tym samym czasie nikt nawet nie zajrzał do mieszkania babki.
Jednak Zofia, pomna słów Lenartowicza, chciała odebrać książki. Babka odmówiła.
– Zostaw je – powiedziała, nalewając jej kieliszek wiśniowej nalewki „na nerwy”. – Komu je teraz oddasz? Ja stara jestem, to i niegroźna. Niech czekają.
Zabrała więc jedynie liryki Słowackiego, jej własne, z dedykacją od ojca.
Teraz podniosła wzrok znad gazety.
– Dlaczego pan mi to pokazuje?
– Jadłem wczoraj obiad z porucznikiem Nikitinem. Znamy się jeszcze z czasów moskiewskich. Pytał mnie, czy wróciła pani do zdrowia. Chorowała pani?
Zofia niepewnie pokręciła głową i złożyła gazetę na pół, wygładzając zmarszczony papier.
– Wyraził również obawy, że ma pani jeszcze jakieś wydawnictwa. I może zechce się nimi podzielić z przełożoną nowej pensji. Panno Jaworska – Stanisławski odczekał, aż na niego spojrzała – nie interesują mnie pani zaszłości z władzą, ale jeszcze miesiąc i będzie pani mieszkać w moim domu. – Zmierzył ją wzrokiem. – Tam nie ma miejsca na nic, co mogłoby sprowadzić kłopoty. Na nic. I na nikogo. Rozumiemy się?
Róg gazety ciągle odstawał.