- promocja
- W empik go
Gdy słońce było bogiem - ebook
Gdy słońce było bogiem - ebook
Opowieści o dziewiętnastowiecznej fascynacji odkryciami archeologicznymi w krajach egzotycznych. Informacje dotyczące historii i kultury starożytnych Sumerów, Egipcjan, Azteków czy mieszkańców Pompei przeplatają się z fabularnym opisem przygód pierwszych odkrywców, wśród których byli nie tylko naukowcy, ale też awanturnicy żądni skarbów i sławy.
Pierwsze wydanie Gdy słońce było bogiem ukazało się w 1956 roku. Książka szybko zyskała rzesze miłośników, była wielokrotnie wznawiana i osiągnęła łączy nakład blisko pół miliona egzemplarzy. Wychowało się na niej kilka pokoleń czytelników, wśród nich wielu przyszłych archeologów, historyków i pasjonatów starożytnych kultur.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0234-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Największe możliwości w tym szlachetnym wyścigu mieli oczywiście dawni zdobywcy, bo to oni, przemienieni teraz w kolonizatorów, kontrolowali krainy, gdzie rodziły się i rozkwitały starożytne cywilizacje. Dlatego archeolodzy ze Stanów Zjednoczonych niepodzielnie panowali wówczas w Meksyku i Peru, a Anglicy, Francuzi i Niemcy rywalizowali na terenie Egiptu, Grecji, Palestyny i Iraku. Mieli ułatwiony dostęp do terenów wykopaliskowych, korzystali z ochrony swoich rządów, a często również z ich zasobów finansowych. Byli też pionierami podejmującymi tego rodzaju poszukiwania, dlatego i ich odkrycia były imponujące, pierwsze i niezrównane. W ten sposób to ich wiek zyskał miano wieku archeologii; ten, który miał nadejść po nim nazwany zapewne będzie wiekiem interpretacji, bo przede wszystkim skupiał się na doskonaleniu warsztatu poznawczego, obróbki źródeł archeologicznych i budowaniu na ich podstawie wiarygodnego obrazu pradziejowych kultur.
Dziewiętnastowieczny wyścig archeologów w głąb czasu okazał się przygodą nie mniej fascynującą niż wcześniejsze wyprawy na niezbadane lądy. Jest to najbardziej malowniczy, awanturniczy i pionierski okres w dziejach światowej archeologii. Odkrycia, których wówczas dokonano – całych cywilizacji, jak sumeryjska czy miejsc biblijnych jak Abrahamowe Ur – do dziś zaliczane są do największych,a ich okoliczności przyćmiewają romantyczną fabułą hollywoodzkie produkcje w rodzaju W poszukiwaniu zaginionej arki. Są gotowym materiałem na fascynującą książkę. Pierwszy wpadł na to Ceram, czyli Kurt Wilhelm Marek (1915-1972). Jego największe, do dziś cieszące się popularnością dzieło Bogowie, groby, uczeni. Powieść o archeologii powstało w 1949 roku, na polski zostało przełożone w 1958 roku. Dwa lata wcześniej ukazało się Gdy słońce było bogiem i była to pierwsza w naszym piśmiennictwie książka popularyzująca wielką przygodę światowej archeologii. Zenon Kosidowski był więc w polskim piśmiennictwie pierwszym autorem powieści archeologicznej.
Należy przypomnieć, w jakich nastąpiło to okolicznościach. Nie tylko z tego powodu, że dzieło to ukazywało się tuż po okresie stalinowskiej smuty, gdy polscy archeolodzy mogli jeździć co najwyżej do Mirmeki na Krymie, gdzie profesor Michałowski, twórca polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej, dopiero szykował się do wielkiej kariery; również i z uwagi na sytuację, w jakiej była dotychczasowa archeologia polska, a także społeczna wiedza o jej dokonaniach. W wieku XIX, wspomnianym już „wieku archeologii”, Polacy rozdarci na trzy przedzielone kordonami części, pozbawieni samodzielnych uniwersytetów i finansowego wsparcia własnego państwa w dziedzinie archeologii, dopiero u schyłku stulecia opuścili poziom dyletanckich fascynacji „krayowymi starożytnościami”. Na początku XX wieku powstały już naukowe ośrodki polskiej archeologii w Krakowie, we Lwowie, w Warszawie i Wilnie. To one dały początek uniwersyteckim katedrom archeologii w odrodzonej Polsce. Dorównując wiedzą i zapałem badaczom z Zachodu, polscy archeolodzy mieli jednak o wiele mniejsze możliwości finansowe, a ponadto wdali się w ostrą polemikę z nacjonalistycznymi, potem już nazistowskimi archeologami niemieckimi, kwestionującymi słowiańskość ziem nad Odrą i Wartą. To pochłaniało ich energię, o ekspedycjach wykopaliskowych na innych lądach mogli tylko marzyć. Tam podróżowali zamożni archeolodzy amatorzy, jak Michał Tyszkiewicz realizujący swe kolekcjonerskie pasje, po przekupieniu tureckiego urzędnika nocą pokątnie rabujący grobowce w Dolinie Królów w Egipcie i uwożący potajemnie swe trofea do pałacowego muzeum w Wilnie.
Do czasu Kosidowskiego więc polscy uczeni, a tym bardziej publiczność czytająca, wiedzieli niewiele albo zgoła nic o wielkiej przygodzie światowej archeologii, o tym, jak pustynne piaski i egzotyczne puszcze przemówiły językami twórców wielkich, choć zapomnianych cywilizacji. To jego zapał i zdolności, znajomość języków zachodnich zapewniająca dostęp do stosownych lektur i długoletni pobyt w Stanach Zjednoczonych, gdzie lektury te były dostępne, sprawiły, że pierwsza porcja wiedzy o wielkiej archeologicznej przygodzie dotarła nad Wisłę.
Za nią poszły oczywiście kolejne publikacje. Liczne prace Kazimierza Michałowskiego i jego uczniów, popularne opracowania wspomnianego już Cerama, ale też tłumaczenia oryginalnych dzieł dziewiętnastowiecznych odkrywców – archeologów: Evansa (cywilizacja minojska na Krecie), Layarda (odkrywca asyryjskiej Niniwy), Rawilsona (odczytał pismo klinowe), Wolleya – badacza Ur i śladów biblijnego potopu, Cartera – odkrywcy słynnego grobowca Tutanchamona i wielu innych. Zebrałoby się tego kilkadziesiąt pozycji.
Dlaczego więc wracać do wydanej przed ponad półwiekiem pracy pasjonata, ale jednak amatora? Tym bardziej że z dzisiejszej perspektywy nie jest to praca bez wad, w niektórych ustępach anachroniczna, jeśli chodzi o interpretację i datowanie znalezisk, co na szczęście Kosidowski referuje rzadko, skupiając się na relacjonowaniu samej archeologicznej przygody w terenie. Bo od jego czasu w tej dziedzinie zmieniło się prawie wszystko – począwszy od tego, że chronologia cywilizacji starożytnych dzięki zastosowaniu metod technicznych (np. metody radiowęgla ¹⁴C, którą Kosidowski nazywa metodą atomową) osiągnęła wysoki poziom precyzji, a interpretacje archeologicznych faktów – poddane zostały rzeczowej krytyce eliminującej wpływ światopoglądowych upodobań i przekonań badaczy. Stąd przypisywanie przez Kosidowskiego władcom minojskim kwietyzmu i rozwiązłości na podstawie fresków z Knossos dziś wywołuje tylko rozbawienie. Podobnie jest z zamieszczonymi w kilku miejscach w książce popisami stalinowsko-leninowskiej sylogistyki krytykującej „archeologię burżuazyjną” za umysłowe lenistwo, usprawiedliwianie klasowego wyzysku i skupianie się jedynie na dziejach książąt, a lekceważenie ludu roboczego. Choć przecież sama jego książka jest w całości pochwałą tejże archeologii, bo w XIX wieku przecież innej archeologii niż burżuazyjna nie było. W tym przypadku jednak musimy pamiętać, że do pisania tej pracy Kosidowski zabrał się zapewne wkrótce po powrocie do Polski w 1951 roku, a więc w okresie największej stalinowskiej opresji. Jest to więc swoisty dokument czasu, ograniczeń, jakie ideologia narzucała eseistyce traktującej nawet o tak odległych czasach jak starożytny Egipt czy Mezopotamia. Jeśli jednak autor zamierzał wówczas pracę tę opublikować, musiał oddać ofiarę cielcowi ideologii. Musiał też co pewien czas podkreślać zasługi socjalistycznych, głównie radzieckich badaczy w odczytywaniu węzłowych zagadnień dziejów starożytnego świata. Dziś nikt nie pamięta o tych nazwiskach w historii nauki. W czasach Kosidowskiego, jak i teraz, to jednak uczeni z Zachodu wiodą prym w tego rodzaju badaniach.
Pamiętając o tym, znajduję równocześnie powody przywrócenia książki Gdy słońce było bogiem do czytelniczego obiegu. Choćby taki, że należy ona już do szacownego grona książek z historii światowej archeologii, ale też do polskiej powojennej literatury (jak należą do niej książki Pawła Jasienicy i Melchiora Wańkowicza), była pierwsza w swej dziedzinie i prezentowała wysoki poziom literacki. Nie należy do lekceważonego zarówno przez uczonych, jak i czytelników gatunku prac popularnonaukowych, lecz jest literackim esejem mającym za przedmiot historię naukowych odkryć i pomimo upływu lat, rozwoju i zmiany naukowych poglądów właściwie nie zawiera istotnych błędów. Jest popularną, ale udaną syntezą dziewiętnastowiecznej przygody świata Zachodu z archeologią krajów egzotycznych. W szczególności podkreślić należy jej walory literackie, które decydują o przyjemności lektury. Wprawdzie język jest w niej nieco archaiczny, również niekiedy nazewnictwo geograficzne i pisownia obcojęzycznych nazw czy imion odbiegają od współczesnych rygorów, ale styl, dobór faktów, anegdot, dialogi i suspensy skomponowane są jak w prawdziwym dziele literackim. Nie na darmo autor był rasowym radiowcem i znał sposób uwodzenia słuchacza, przykuwania jego uwagi. Pisząc, stosował również te umiejętności. W tym przypadku zasada brzmiała: jeśli chcesz zajmująco i przekonująco opowiedzieć jakąś historię, opowiedz ją najpierw komuś, w ostateczności głośno sobie samemu. Zobacz, jak działa w odbiorze, usuń mielizny i przelewaj na papier. W książce Kosidowskiego zasada ta działa nadal.
Zdzisław SkrokPIELGRZYM Z NEAPOLU
W PIERWSZYCH LATACH XVII WIEKU zasłynął we Włoszech neapolitański kupiec Pietro della Valle. Ponieważ wiele podróżował po dalekich krajach egzotycznych, ziomkowie nazywali go Il Pellegrino – pielgrzym.
Pietro jednakże nie podróżował, jakby to należało przypuszczać, w poszukiwaniu drogocennych korzeni i tkanin jedwabnych. Pobudką jego podróży były sprawy zgoła romantyczne, a mianowicie doznany w młodości zawód miłosny. Potem już zasmakował w włóczęgostwie i zawsze niesyty wrażeń, zapuszczał się w coraz to inne nieznane krainy, gdzie stopa Europejczyka rzadko stawała.
Dziwnym zrządzeniem losu przygody tego romantycznego kupca stały się pamiętne w dziejach archeologii i dzięki temu warto poświęcić im kilka chwil uwagi.
Przenieśmy się więc wyobraźnią do Neapolu. W kościele San Marcellino odbywa się nabożeństwo zamówione przez Pietra. Nawa zapełniła się po brzegi, wszyscy w mieście dowiedzieli się już przez pocztę pantoflową o frasunku młodego Pietra i o jego postanowieniu. W ciągu dwunastu lat był zaręczony z nadobną panną z zamożnego domu kupieckiego i raptem uderzył w niego piorun: rodzice wydali ją za mąż za kogoś innego.
Upokorzony i dotknięty w najczulszych uczuciach młodzieniec postanowił szukać zapomnienia w podróżach. Nie wymknął się jednak z miasta cichaczem. Z typowym dla południowca zamiłowaniem do scen pompatycznych, żegnał się z rodakami w sposób teatralny. Po zakończeniu nabożeństwa kapłan zawiesił mu na szyi złoty amulet wyobrażający kostur pielgrzymi. Mieszczanie stawali na palcach, by nic nie uronić z widowiska, a Pietro składał uroczyste śluby, iż nie wróci do Neapolu zanim nie odwiedzi Grobu Świętego.
Wyprawa do Jerozolimy stała się zaczątkiem jego barwnego i urozmaiconego przygodami życia podróżniczego. Nie skończyło się bowiem na nabożnej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Neapolitańczyk zwiedził Wenecję, Konstantynopol i Kair, popłynął na trudno naówczas dostępne wyspy Lewantu, przemierzył wzdłuż i wszerz Mezopotamię i Syrię, dotarł nawet do Iranu.
W XVII wieku podróż taka nie była fraszką. Miesiącami trzeba było przemierzać stepy i pustynie, góry i moczary, kolebiąc się na twardym grzbiecie wielbłąda. Statkom żaglowym, niewygodnym i łatwo niszczonym przez burze, groziło stałe niebezpieczeństwo korsarskich napadów. Podróżnik musiał znosić upały i mrozy, głód i pragnienie, robactwo, brud i najrozmaitsze choroby. Na drogach grasowali rozbójnicy, a ludność mahometańska odnosiła się do Europejczyków z nieukrywaną wrogością.
W ciągu swych podróży Pietro della Valle nie zrywał łączności z rodakami z Neapolu. Wysyłał do nich regularnie listy, niejednokrotnie zaopatrzone w nagłówek: „Z namiotu mego na pustyni”. W listach tych zabłysnął niespodzianym talentem pisarskim. Błyskotliwy styl, wykwintny humor, bystrość obserwacji i barwność opisów, nade wszystko jednak obfitość przygód pełnych zabawnych sytuacji i porywających intryg, oto, co w krótkim czasie zyskało mu ogólny poklask współziomków.
Pietro della Valle, jak przystało na Włocha o żywym temperamencie, rychło otrząsnął się z miłosnej porażki. Świadczą o tym frywolne przygody, które opisuje z gustem i humorem. Przebywając na wyspie Chios, rzucił się w wir zabaw tamtejszej swawolnej ludności. Dniem i nocą odbywały się tańce, śpiewy i urocze igraszki z miejscowymi strojnisiami, a Pietro czuł się w swoim żywiole. Z filuterną chełpliwością opowiada, jak w pewnym mieście greckim mniszki miejscowego klasztoru tuliły go czule i całowały za to, że z godnością osadził tureckiego dostojnika, który domagał się od niego złożenia hołdu i podarunków.
W Konstantynopolu zasłyszał, że sułtan posiada jedyny naówczas pełny tekst dzieł Liwiusza, otrzymany w spadku po cesarzu bizantyńskim. Pietro zapalał chęcią nabycia tego białego kruka i zaofiarował za niego pięć tysięcy piastrów. Ale władca turecki odrzucił propozycję zuchwałego Europejczyka. Wtedy Pietro próbował przekupić bibliotekarza sułtańskiego, przyrzekając mu 10 tysięcy koron za wykradzenie manuskryptu. Intryga spełzła jednak na niczym, bo nieuczciwy urzędnik nie mógł w bibliotece odnaleźć cennego zabytku piśmiennictwa.
W Mezopotamii Pietro zakochał się po raz drugi w życiu. Wybranką jego była 18-letnia dziewczyna, ale los srogi i tym razem go nie oszczędził. Wkrótce po ślubie młoda małżonka zachorowała na tajemniczą chorobę i zmarła.
Rozpacz podsunęła Pietrowi niesamowity pomysł: zwłoki ukochanej kazał zabalsamować, a potem przez całe cztery lata obwoził się z trumną po świecie, zanim złożył ją w grobie rodzinnym w Neapolu. Pietro popróbował jeszcze raz szczęścia: ożenił się z Gruzinką, która była przyjaciółką zmarłej i opiekowała się nią podczas jej choroby. Tym razem sprawa zakończyła się pomyślnie: owocem małżeństwa było 14 synów.
W podróżach swoich Pietro dotarł również do południowej Persji. W odległości 60 kilometrów na południowy wschód od miasta Sziraz ukazał mu się obraz do głębi przejmujący majestatem i grozą. Były to jakieś gigantyczne ruiny, o których nic dotąd nie słyszał. W kotlinie, otoczonej skalistymi pagórkami, widniały tarasy z prowadzącymi na nie schodami, pogruchotane kolumny, poszczerbione mury, a przede wszystkim ogromne lwy pilnujące masywnych portali.
Pietro, przyglądając się tym ruinom, nie mógł wyjść ze zdumienia. Wydawało mu się, że piaski, naniesione tu od wieków przez gorące wiatry pustyni, niby ośmiornice objęły żarłocznymi mackami mury, portale i kolumny. Grozę i tajemniczość wzmagała głucha cisza, otaczająca ów osamotniony krajobraz zniszczenia.
Potężne ruiny, ciągnące się na przestrzeni kilkuset metrów, stanowić musiały jakiś wspaniały pałac z zamierzchłych czasów. Kto był twórcą tych monumentalnych budowli? Okoliczna ludność, poza legendami i opowieściami o duchach rzekomo zamieszkujących ruiny, nie mogła dać podróżnikowi żadnego wyjaśnienia. Tradycje tubylców sięgały jedynie do czasów legendarnego kalifa Bagdadu z VIII wieku, Haruna al Raszida, bohatera Tysiąca i jednej nocy. Tymczasem ruiny snadź były o wiele starsze.
Błąkając się po zwałach gruzów, Pietro zauważył na cegłach jakieś dziwne, zagadkowe znaki. Zrazu wydało mu się, że to po wilgotnych jeszcze cegłach dreptały ongiś ptaki i pozostawiły odciski swoich pazurów. Po bliższym jednak przyjrzeniu się spostrzegł, że znaki te składają się z szeregu poziomych i pionowych kresek. Wszystkie kreski miały kształt klinów, niewątpliwie dzięki temu, że nieznany artysta, dotykając patyczkiem wilgotnej gliny, za każdym razem używał z początku większej siły.
Gdy Pietro przywiózł odbitkę tych znaków do Europy, rozgorzał namiętny spór nad ich sensem i znaczeniem. Jedni twierdzili, że stanowią one jakieś pradawne pismo, inni znowu upierali się, że dziwne kreski są jedynie prymitywnym ornamentem, którym zdobiono ściany irańskiej budowli. Pietro wypowiedział się za pierwszą tezą. W jednym z listów z roku 1621 donosi, że naliczył sto odrębnych znaków i że każdy z nich oznacza, według jego przypuszczenia, cały wyraz. Z podziwu godną przenikliwością wyraził opinię, że pismo klinowe należy czytać i pisać od lewej ku prawej stronie, ponieważ ostrza poziomych klinów zawsze były skierowane na prawo.
Przedmiotem żywego zainteresowania stały się również same ruiny. Przypuszczano trafnie, że Pietro della Valle odkrył gruzy Persepolis, stolicy imperium perskiego założonego w VI w. p.n.e. przez Cyrusa, zdobywcę Babilonii. Jeden z następców Cyrusa, Dariusz, wybudował w Persepolis imponujący pałac, liczący setki sal i komnat. Tutaj przebywał wśród olśniewającego zbytku, odziany w purpurowe, haftowane złotem szaty. Miał do dyspozycji 15 tysięcy sług pałacowych, tysiąc jeźdźców straży przybocznej i 10 tysięcy pieszych żołnierzy.
Imperium perskie trwało tylko dwieście lat. Podstawy jego istnienia, oparte na wyzysku podbitych ludów i przemocy wojskowej despoty, były zbyt kruche. By pokryć ogromne koszty dworu i wojska, urzędnicy królewscy nakładali na lud pracujący, szczególnie na chłopów, coraz większe podatki i daniny, toteż Aleksander Macedoński, po rozgromieniu armii Dariusza, bardzo łatwo podporządkował sobie ludy i plemiona wchodzące w skład pokonanej Persji.
Zwycięski Aleksander zajął Persepolis, a przy tej okazji pałac królewski poszedł z dymem. Istnieją różne wersje co do przyczyn tego pożaru. Grecki historyk Diodor twierdzi, że pałac podpalił własnoręcznie Aleksander Wielki „podczas orgii pijackiej, w chwili kiedy postradał panowanie nad swoim umysłem”. Inny historyk, Klitarch, opisując tę samą libację, opowiada, że tancerka ateńska Thais w czasie tańca cisnęła płonącą pochodnię między drewniane kolumny pałacu. Widząc to, pijana zgraja kompanów macedońskich chwytała na wyścigi inne pochodnie i rzucała je przed siebie na oślep. Główna część pałacu z drogocennymi tkaninami, rzeźbami i wazami zajęła się w mgnieniu oka płomieniem. Służba tylko z wielkim trudem zdołała uratować kilka bocznych skrzydeł budowli.
Ocalałe części pałacu przetrwały liczne jeszcze wieki. Czas jakiś mieli tam siedzibę kalifowie islamu, potem przyszły niszczycielskie najazdy Mongołów i Turków i z pałacu pozostały jeno gruzy. Ruiny zarosły niebawem skąpą roślinnością i pasły się na nich owce pasterzy arabskich. O pochodzeniu ruin zapomniano zupełnie. Dopiero w XVII wieku Pietro della Valle odkryciem swoim przypomniał Europie o dawnej świetności Persepolis.
Choć podróżnik włoski nie mógł przypuszczać, że w pionowych i poziomych kreseczkach kryje się ogromna skarbnica wiadomości o cywilizacjach Sumerów, Babilończyków, Asyryjczyków i innych ludów Bliskiego Wschodu, to jednak niezaprzeczalną jego zasługą jest to, iż on pierwszy przywiózł próbki pisma klinowego do Europy i wbrew opinii wielu uczonych z zadziwiającą bystrością domyślał się w kreskach starodawnego pisma, a nie ornamentu. Dlatego nazwisko jego zachowało się na zawsze w dziejach archeologii.PISMO KLINOWE ZACZYNA PRZEMAWIAĆ
W PIERWSZYCH LATACH XIX WIEKU przebywał w niemieckim mieście uniwersyteckim Getyndze nauczyciel greki i łaciny tamtejszego liceum, Jerzy Fryderyk Grotefend. Uważano go po trosze za dziwaka, ponieważ ulubionym jego zajęciem było rozwiązywanie wszelkiego rodzaju szarad i rebusów, w czym wykazywał niepowszednią bystrość i szybkość orientacji. Znajomi i przyjaciele wyszukiwali mu najwymyślniejsze zadania, ale Grotefend nigdy nie dał się zapędzić w kozi róg.
W roku 1802 do rąk amatora łamigłówek dostał się pewien tekst z Persepolis, nad którego odszyfrowaniem głowiło się bezskutecznie wielu uczonych. Zagadkowe znaki klinowe intrygowały go i nie dały mu spać po nocach. Pewnego dnia, będąc w piwiarni, gdzie zazwyczaj spędzał wieczory wśród kolegów przy kuflu piwa, oświadczył im nie bez chełpliwości, że potrafi odczytać pismo klinowe.
Kompani przyjęli to z wesołym niedowierzaniem. Pismo klinowe stanowiło wtedy właśnie jeden z najbardziej modnych problemów naukowych i powszechnie było wiadomo, jaką nieprzezwyciężoną trudność stanowi jego odczytanie. Byli przecież uczeni, którzy twierdzili, że jest to problem w ogóle nie do rozwiązania.
W drugiej połowie XVIII wieku udał się do Persepolis duński uczony Karsten Niebuhr, przerysował wiele znaków klinowych, ale nie zdołał odczytać ani jednego wyrazu. Nie powiodło się również Niemcowi Tychsenowi i Duńczykowi Münterowi, chociaż zasługą ich było wiele trafnych spostrzeżeń.
Trudno więc dziwić się, że w piwiarni rozległy się głośne śmiechy i docinki. Wszyscy cenili zdolności Grotefenda, ale od rozwiązania niewinnego rebusu do odszyfrowania pisma klinowego, nad którym daremnie wysilali się najwybitniejsi specjaliści, droga była daleka. Kpiny niedowiarków ubodły Grotefenda do żywego. Zaproponował więc zakład, iż pismo odczyta, na co koledzy z ochotą przystali.
Zabierając się do trudnego zadania, Grotefend zauważył, że napis pochodzący z Persepolis dzielił się na trzy wyraźnie rozgraniczone kolumny. Czyżby napis był trójjęzyczny? Dzięki lekturze starożytnych pisarzy Grotefend znał historię państwa staroperskiego i wiedział, że około 540 roku p.n.e. król perski Cyrus podbił państwo babilońskie. Ponieważ napis pochodził z Persepolis, przeto jedna z trzech kolumn z pewnością zawiera tekst w języku staroperskim. Ale która kolumna? Grotefend rozumował w następujący sposób: język perski był językiem zwycięskiego narodu, siłą rzeczy więc powinien zajmować miejsce centralne. Tym centralnym miejscem jest na pewno kolumna środkowa. A kolumny boczne? Przypuszczać należy, że zawierają przekład na języki dwóch najliczniejszych podbitych ludów.
Po przyjęciu tej zdumiewająco prostej i zarazem wnikliwej hipotezy Grotefend przyjrzał się bliżej znakom klinowym środkowej kolumny. Zauważył niebawem rzecz bardzo charakterystyczną, której chwycił się skwapliwie. Wśród znaków klinowych powtarzała się dwukrotnie jedna i ta sama grupa czy kombinacja kresek, oddzielona kreską ukośną, a więc wyrażająca jakieś słowo. Z właściwą sobie bystrością wpadł na pomysł, że tekst informuje o jakimś dynastycznym następstwie w perskim domu królewskim, że więc oba identyczne zespoły znaków mogą przypuszczalnie oznaczać tytuł królewski. Według takiego założenia tekst przedstawiałby się następująco:
Król – imię króla – niewiadome słowo A – król – imię króla – niewiadome słowo A – niewiadome słowo B
Znaczenie niewiadomego słowa A narzucało się samorzutnie. Niewątpliwie owa grupa znaków klinowych, określona literą A, wyraża słowo „syn”. Uzupełniony w ten sposób tekst brzmiał więc:
Król – imię króla – syn – króla – imię króla – syna – niewiadome słowo B
Brak tytułu królewskiego w ostatnim członie zdania (przy niewiadomym słowie B) nastręczał wiele kłopotu. Teza, jakoby tekst oznaczał wyliczenie następstwa dynastycznego, wydawała się być zachwiana. Ale Grotefend nie dał się łatwo zbić z tropu. Rozumował w ten sposób: skoro niewiadome słowo B, niewątpliwie imię jakiegoś Persa, nie jest zaopatrzone w tytuł królewski, tak jak dwa poprzednie imiona, należy wnioskować:
a. że człowiek, który nosił to imię, nie był królem, b. że musiał pozostawać z obu królami w jakimś stosunku pokrewieństwa, skoro znajduje się w ich towarzystwie, c. że, jak to świadczy dwa razy powtórzone słowo „syn”, był ich ojcem i dziadkiem.
Tekst brzmiałby wtedy:
Król – imię króla – syn – króla – imię króla – syna – imię Persa.
Grotefend czuł, że jest na właściwym tropie. Gdyby udało mu się znaleźć w historii królów perskich taką sytuację dynastyczną, gdzie jakiś Pers, niebędący królem, miał jednakże syna i wnuka, którzy wstąpili na tron – sprawa byłaby rozwiązana. Wtedy odpowiednie nieodczytane grupy znaków klinowych można by zastąpić historycznymi nazwiskami.
Zaczął szperać w tekstach starożytnych historyków i natrafił na właściwe osobistości. Oto książę perski Hystaspes miał syna Dariusza, króla perskiego od roku 521 do 486 p.n.e. Wnuk jego, a syn Dariusza, Kserkses, znany z tego, że usiłował podbić Grecję, panował od roku 486 do 465 p.n.e. Tekst brzmiał ostatecznie:
Król Kserkses, syn króla Dariusza, syna Hystaspesa.
Sprawa nie była jednak tak prosta, jak tu ją przedstawiamy. Imiona królów zaczerpnął bowiem Grotefend z Herodota, podane więc były w brzmieniu greckim. By rozeznać fonetyczne brzmienie każdego osobnego znaku klinowego, należało znać imiona królewskie w ich autentycznym brzmieniu staroperskim. Klucza do rozwiązania tego szukał Grotefend w tekście Awesty, świętej księgi Persów, której język był najbardziej zbliżony do staroperskiego.
Mimo że nazwisko np. Hystaspesa było tam podane w kilku odmianach (Goszap, Kistap, Gustasp, Witasp), zdołał drogą niezwykle przenikliwych wnioskowań odszyfrować dziewięć alfabetycznych znaków staroperskiego pisma klinowego. Dopiero w trzydzieści cztery lata później, tj. w roku 1836, Niemiec Lessen, Francuz Burnouf i Anglik Rawlison odczytali resztę alfabetu.W KRAINIE TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY
O MEZOPOTAMII, CZYLI MIĘDZYRZECZU, leżącym między Eufratem a Tygrysem, wiedziano do końca XVIII wieku bardzo niewiele. Mętne wiadomości o burzliwej i bogatej przeszłości tego kraju zawdzięczano Biblii i nielicznym, sprzecznym zresztą, opisom starożytnych podróżników. Tutaj, w Niniwie i Babilonie, panowali według Starego Testamentu okrutni królowie-wojownicy, których Jehowa poraził gniewem za bałwochwalstwo. Wielu jednak Europejczyków sądziło, że Biblia jest zbiorem legend i mitów, a opowieści o ludnych miastach i potężnych królach Asyrii i Babilonii uważało co najmniej za przesadzone. Wyobrażenia o tych nieznanych cywilizacjach sprowadzały się do wieży Babel oraz wiszących ogrodów Semiramidy.
Dzisiaj na miejscu dawnej Asyrii i Babilonii znajduje się Irak ze stolicą Bagdadem. Kraj graniczy na północy z Turcją, na zachodzie z Syrią i Transjordanią, na południu z Arabią Saudyjską, a na wschodzie z Iranem, czyli dawniejszą Persją. Pewniejsze dane historyczne o dawnej Mezopotamii datowały się dopiero od pierwszego wieku n.e. Wiedziano, że mimo ustawicznych wojen, najazdów i zmieniających się władców Mezopotamia pozostawała ludnym i bogatym krajem, że kwitły tam handel i rzemiosło, sztuka i architektura.
Póki utrzymywano na tych terenach w dobrym stanie kanały nawadniające, żadna wojna i żaden najazd nie zdołał zniszczyć urodzajnej gleby. Ów mądry system kanałów, rozprowadzający wody Eufratu i Tygrysu po rozłogach i regulujący coroczne ich wylewy, stanowił główne i jedyne źródło dobrobytu Mezopotamii. Nikt nie pamiętał, kto go zbudował w tak przemyślny i zapobiegliwy sposób. Nikt nie przeczuwał, że budowniczowie tych kanałów żyli na kilka tysięcy lat p.n.e. w biblijnym Urze, Babilonie i Niniwie.
W Mezopotamii zmieniali się władcy, ludy i kultury. Po Sumerach, Akkadyjczykach, Asyryjczykach i Chaldejczykach przyszli Persowie, po Persach Grecy, po Grekach Parowie, ale ludność rolnicza żyła swoim własnym życiem, naprawiała kanały, siała i zbierała plony. Wyzyskiwana w sposób niemiłosierny, dziesiątkowana, zapędzana do wojska i sztolni kopalnianych, wytwarzała w pracowitym trudzie bogactwa kraju. Z jej znoju wyrastały liczne zamożne miasta, świątynie i pałace, kwitły architektura i sztuka, literatura i nauka, rodził się zbytek, którym otaczali się królowie, arystokraci i satrapi.
W średniowieczu Mezopotamia przeżyła okres ponownego rozkwitu. Wraz z zajęciem kraju przez mahometan przenosi się tu z Damaszku główny ośrodek islamu. Kalifowie założyli swoją stolicę w Bagdadzie, którego przepych, piękno architektury i baśniowy urok stały się legendarne.
Gdy kraj zdobyli Turcy pod wodzą Seldżuków, tworząc wielkie imperium Bagdadu, niewiele się pod tym względem zmieniło. Sieć kanałów i śluzy rzeczne ocalały z zamętu nietknięte; dzięki nim ziemia nadal rodziła bogate plony. Dopiero kolejne niszczycielskie najazdy Mongołów pod wodzą Hulagu i Tamerlana obróciły kraj w perzynę. Gleba, pozbawiona wody na skutek zdemolowania systemu kanałowego, jałowiała, pękała w spiekocie słońca i wreszcie przeobraziła się w morze sypkiego, lotnego pyłu, stała się krainą pustyń i zagadkowych kurhanów, stepów i koczowniczych plemion.
Odtąd na długie wieki zapomniano o dawnej Mezopotamii. Jednakże raz po raz przybywali tam podróżnicy z Europy. Od nich dowiadywano się o tajemniczych wzgórzach, wznoszących się tu i ówdzie wśród bezludnej równiny. Hulały naokoło nich zawieje, gromadząc u ich podnóży usypiska płowego piasku. Beduini pasący swoje wielbłądy nie mieli pojęcia, co owe dziwne kurhany oznaczały. Wprawdzie na wzgórzach poniewierały się odłamki cegieł, skorupy naczyń i fragmenty bazaltowych płaskorzeźb, ale nigdzie nie było widać jakichś szczątków większych budowli, które wskazywałyby na bogatą przeszłość kraju. Nie sterczały tam, jak w Egipcie, kolumny, obeliski, sfinksy, piramidy i skalne groby królewskie, bądź też, jak w Grecji i we Włoszech ruiny świątyń, posągi bogów, areny i amfiteatry. Historia Mezopotamii legła pod grubą powłoką pustyni.
Pierwsze sprawozdanie z podróży po Mezopotamii zawdzięczała Europa Duńczykowi, Karstenowi Niebuhrowi. Na polecenie króla duńskiego Fryderyka V zorganizował Niebuhr ekspedycję naukową na Bliski Wschód. Zakończyła się ona jednak tragicznie. W niespełna rok wszyscy jej członkowie wyginęli z wyczerpania lub też chorób zakaźnych. Jeden Niebuhr pozostał przy życiu i samotnie doprowadził zadanie ekspedycji do końca. Jego książka Opis podróży po Arabii i sąsiednich krajach, będąca sumiennym opisem kraju, ludzi i znalezionych śladów pradawnych cywilizacji, stanowiła przez długi czas jedyne źródło wiedzy o Bliskim Wschodzie. Napoleon stale miał ją przy sobie podczas swej wyprawy do Egiptu.
Niebuhr jako jeden z pierwszych podjął próbę odszyfrowania pisma klinowego. Ale wysiłki jego w warunkach ówczesnego stanu nauki z góry były skazane na niepowodzenie. Duńczyk nie zdołał odczytać ani jednego znaku. Stwierdził jednak, co przynosi mu niemały zaszczyt, że w napisach klinowych dają się rozeznać trzy systemy pisma: system obrazkowy, czyli piktograficzny, system zgłoskowy oraz alfabetyczny, zawierający 24 litery.
W początkach XIX wieku Międzyrzecze stało się popularne w Europie dzięki baśniom arabskim Tysiąca i jednej nocy. Była to wówczas jedna z najbardziej czytanych książek. Rozczytywał się w niej również młody adwokat angielski, Austen Henry Layard. Świat wyczarowany przez Szeherezadę olśnił go i pochłonął do tego stopnia, że postanowił odbyć podróż do Bagdadu, Damaszku i Persji.
Codziennie, po pracy w kancelarii adwokackiej w Londynie, zaszywał się w swoim pokoju wśród stert książek i pilnie przygotowywał się do przyszłej podróży. Uczył się posługiwać sekstansem i kompasem oraz sporządzać mapy, zapoznawał się również z niesieniem pierwszej pomocy w razie nieszczęśliwych wypadków oraz ze sposobami zwalczania chorób tropikalnych. Ze słownikiem w ręku poznawał tajniki języków Iranu i Iraku.
W roku 1839, mając 22 lata, porzuca pracę w kancelarii adwokackiej i w towarzystwie przyjaciela rusza na Bliski Wschód. Jeździ konno od wsi do wsi, od miasta do miasta, nocując w chatach gościnnych Turkmenów lub w namiotach pasterzy arabskich. Jego łatwy sposób bycia zyskuje mu szybko przyjaźń tuziemców, których obyczaje obserwuje z wielkim zainteresowaniem.
Przygody swoje spisywał Layard z dnia na dzień z niepospolitym talentem pisarskim. Z tych kartek powstało później dwutomowe dzieło pod tytułem: Niniwa i jej pozostałości. Dzieło to zdobyło sobie niebywałą wprost poczytność.
„Wspominam z wdzięcznością i zachwytem – pisze w notatkach – te błogie dni, kiedy z uczuciem swobody i beztroski w sercu zwykliśmy ruszać o świcie z jakiejś ubogiej chaty czy z namiotu. Wędrowaliśmy ot tak przed siebie, nie troszcząc się o czas i odległości, by o zachodzie słońca zatrzymać się na nocleg u stóp jakichś ruin, gdzie wędrowni Arabowie rozbili swoje namioty…”.
W kwietniu 1839 roku przybył do Mosulu, miejscowości położonej nad górnym biegiem Tygrysu. Stamtąd czynił wypady w głąb okolicznej pustyni, gdzie po raz pierwszy ujrzał legendarne wzgórza, kryjące ruiny prastarych siedzib ludzkich. I odtąd stał się ich zagorzałym badaczem. Zainteresowanie jego obudziło przede wszystkim wzniesienie, gdzie według miejscowej tradycji miały znajdować się ruiny miasta założonego przez biblijnego Nemroda, potomka Noego. Arabowie wyobrażali go sobie jako olbrzyma i święcie wierzyli, że jego kości kryją się wewnątrz zwaliska. Źródłem tej wiary był Stary Testament. W Genesis bowiem czytamy:
Ten był możnym myśliwym przed obliczem pańskim. Przeto się mówi: jako Nemrod, możny myśliwy przed Panem. A początek królestwa jego był Babel i Erech, i Achad, i Chaline w Ziemi Sannaroku Z tej Ziemi wyszedł Assur i zbudował Niniwę.
Layard doszedł do wniosku, że podania arabskie posiadają pewne realne podstawy. Rozumował on, że jeśli nawet tradycje związane z Nemrodem były wytworem przesądnej wyobraźni, to nie należało wykluczyć możliwości, że wzgórze zawierało szczątki jednego z najstarszych osiedli w dziejach ludzkości.
„Z położenia wzgórza – pisze w swoich notatkach – nietrudno było poznać, że jest ono właśnie tym, które opisywał Ksenofont i gdzie rozłożyły się obozem «Wojska Dziesięciu Tysięcy». Ruiny – to te właśnie, jakie wódz grecki widział na własne oczy dwadzieścia dwa wieki temu. Już wtedy były one ruinami jakiegoś dawnego miasta”.
Rozglądając się po wzgórzu, napotykał co chwila skorupy garnków, odłamki cegieł i obłupane fragmenty bazaltu z płaskorzeźbami. Wśród Arabów krążyły wieści, że pod ziemią kryją się jakieś dziwotwory wyciosane z czarnego kamienia. Stopniowo nabierał przekonania, iż wzgórze zawiera nieprzebrane archeologiczne skarby. „Podniecony ciekawością – pisze w pamiętnikach – postanowiłem, gdy będzie to możliwe, zbadać dokładnie te jedyne w swoim rodzaju zabytki”.
Na razie jednak musiał przerwać podróż, ponieważ szczupłe środki finansowe, jakie zabrał z Londynu, mocno już się nadwątliły. Udał się więc do Konstantynopola, gdzie spodziewał się uzyskać pomoc u tamtejszego ambasadora brytyjskiego sir Statforda Canninga.
Na obszarach Bliskiego Wschodu powstały wtedy poważne zamieszki polityczne. Jak zwykle w takich wypadkach, Wielka Brytania przy pomocy agentów wywiadu prowadziła intrygi i siała niezgodę wśród tamtejszych uciskanych ludów, by tym łatwiej przeprowadzić swoje imperialistyczne cele. Irak ze swoją naftą i innymi bogactwami kopalnymi, a również przez sam fakt, że leżał na drodze do Indii – przedstawiał dla kapitalistów brytyjskich bardzo łakomy kąsek.
Wprawdzie ambasadora Canninga archeologia nie interesowała zupełnie, mimo to przychylnie odniósł się do prośby Layarda. Wyprawy naukowe bywały niejednokrotnie wyzyskiwane przez mocarstwa europejskie do celów politycznych i szpiegowskich. Canning szybko zorientował się, że zamierzenia Layarda dadzą się świetnie wykorzystać. Pod pretekstem prac wykopaliskowych na wzgórzach Mezopotamii można będzie poznać kraj, zebrać wiadomości o jego złożach mineralnych i nawiązać bezpośrednią styczność z buntującymi się szejkami plemion arabskich. Layard był typowym awanturnikiem i poszukiwaczem przygód, toteż bez najmniejszego wahania zgodził się przejść na służbę Intelligence Service i w ten sposób otrzymał fundusze na zamierzone prace wykopaliskowe.
Zarówno Canning, jak i Layard zawierając porozumienie, kierowali się jeszcze innymi powodami. Obaj, choć każdy z odmiennych względów, byli poważnie zaniepokojeni tym, że Francuz Paweł Emil Botta dokonywał głośnych na cały świat archeologicznych odkryć w Mezopotamii. Layard po prostu zazdrościł sławy Botcie i pragnął mu odebrać zaszczyt pierwszeństwa odkryć archeologicznych. Natomiast Canning nie bez podstaw przypuszczał, że Botta jest wysłannikiem wywiadu francuskiego i że pod pretekstem prac wykopaliskowych dąży do przyłączenia tych terenów do Francji.
W roku 1842 Botta rozpoczął prace wykopaliskowe na wzgórzu Kujundżyk. Zgodził robotników i kopał okrągły rok bez jakichś godniejszych uwagi rezultatów. Na tym samym miejscu później Layard odsłonił ruiny Niniwy, stolicy Asyrii.
Zniechęcony niepowodzeniem Botta przeniósł się na wzgórze w Chorsabadzie. Tam szczęście dopisało mu już po tygodniu kopania. Robotnicy odsłonili jakieś mury z ozdobami, mnóstwo płaskorzeźb, a przede wszystkim ogromne stwory z kamienia, z ludzką głową i tułowiem uskrzydlonego byka.
Wiadomość o odkryciu wywołała w Paryżu ogromną sensację. Rozentuzjazmowana Francja zorganizowała składkę publiczną, by umożliwić Botcie dalsze poszukiwania. W latach 1843-1846 odkopano olbrzymi kompleks gmachów pałacowych, dziedzińce, portale, sale ceremonialne, korytarze, komnaty haremowe i szczątki wielkiej piramidy. Archeolodzy ustalili później, że była to rezydencja letnia króla asyryjskiego Sargona, wybudowana w roku 709 p.n.e. na przedmieściu stolicy Niniwy.
Botta nie był z wykształcenia archeologiem i nie znał się na konserwacji zabytków. Prace wykopaliskowe prowadził sposobami niesłychanie prymitywnymi. W poszukiwaniu okazałych rzeźb, które mogłyby zaimponować Europejczykom, dopuścił do tego, że kilofy robotników niszczyły bezpowrotnie drobniejsze przedmioty, znacznie nieraz cenniejsze. Rzeźby alabastrowe, z chwilą wydobycia ich spod ziemi, rozsypywały się w gorącym słońcu pustyni. Na szczęście przybył mu z pomocą znany rysownik francuski Eugeniusz Napoleon Flandin, szkicując na kartonie ginące wykopaliska. W wyniku tej współpracy powstało dzieło, zaliczone dziś do klasycznych dzieł archeologii. Tytuł jego brzmi: Monumenty Niniwy, odkryte i opisane przez Bottę, wymierzone i przerysowane przez Flandina.
Botta usiłował kilka rzeźb wysłać do Paryża. Załadował je na tratwę z zamiarem holowania ich w górę Tygrysu. Ale na tym odcinku rzeka jest porywistym i głębokim strumieniem górskim, pełnym wirów i porohów. Tratwa przechyliła się i cały bezcenny ładunek zatonął. Drugi transport, wysłany w dół Tygrysu do Zatoki Perskiej, załadowany został na statek oceaniczny i szczęśliwie przybył do Francji. Posągi mężczyzn z długimi brodami i skrzydlate byki z głowami ludzkimi ustawiono w salach Luwru. Podziwiały je niezliczone tłumy paryżan.
Dzięki Botcie Europa po raz pierwszy zobaczyła na własne oczy osobliwe arcydzieła Asyrii. Botta stał się sławny ku zmartwieniu Layarda, który spodziewał się uprzedzić francuskiego archeologa w tych pracach.