Gdyby się nie wydarzyło - ebook
Gdyby się nie wydarzyło - ebook
Cody Boggs i Louisa Chambers przyrzekli sobie, że niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, wrócą pod latarnię morską na wyspie Nantucket w dniu swoich wspólnych trzydziestych urodzin. Jednak miało to miejsce, zanim doszło do wypadku, który zupełnie wywrócił ich życie.
Ścieżki tej dwójki przecinają się na kilka miesięcy przed umówioną datą. Cody trafił na wyspę jako zastępca dowódcy Straży Wybrzeża, a firma eventowa Louisy dostaje zlecenie od miejscowej jednostki. Razem planują regaty, które mają być okazją do kwesty oraz poprawy wizerunku Straży wśród lokalnej społeczności. Każde ich spotkanie wywołuje dreszcz emocji, jednak wspólna praca budzi wspomnienia dnia, w którym zginął ojciec Cody’ego. Na jaw wychodzą fakty, które stawiają pod znakiem zapytania ich dotychczasowe opinie i uczucia, jakie żywili wobec siebie i swoich bliskich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66977-55-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szanowny Panie Boggs!
Minęło już pięć lat od Pańskiej śmierci, a ja od tamtej pory codziennie o Panu myślę. Kiedy zamykam oczy, mogę sobie wyobrazić, że mam dziesięć lat, a Pan jest na plaży i buduje zamki z piasku ze mną i z Codym.
Inni rodzice nigdy nie mieli ochoty się z nami bawić, a Pan zawsze był chętny. Pewnie nie lubił Pan zakopywania w piasku aż po szyję… ale pozwalał Pan nam to robić. Nawet uśmiechał się Pan wtedy do zdjęć.
Nie mogę przestać myśleć, że to, co się stało, to moja wina. Przynajmniej pośrednio. To znaczy, proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie znoszę, kiedy na filmach ludzie wydają się załamani, bo mają poczucie winy z powodu czegoś, co ewidentnie nie jest ich winą. Ale to, co się stało z Panem, było w jakiś sposób z mojej winy, prawda?
To chyba nic dziwnego, że chciałabym to cofnąć? Chciałabym powiedzieć, że jest mi przykro. Chciałabym jakby przewinąć film i zmienić cały tamten wieczór. Zraniłam Pana. Zraniłam Cody’ego. Zraniłam panią Boggs i Marley. Zraniłam nawet moich rodziców, ponieważ w chwili, kiedy powiedzieli nam, że Pan nie żyje, wszystko się zmieniło. Było tak, jakbyśmy wpadli do słoja z melasą, jakbyśmy się poruszali w zwolnionym tempie i przedzierali się przez gęstą chmurę smutku.
Czy ta chmura kiedyś zniknie? Czy będzie zawsze smutnym przypomnieniem tego, że decyzja głupiej dziewczyny mogła mieć wpływ na życie tylu ludzi i zniszczyć tyle przyjaźni?
Nie wiem. Nie wiem też, dlaczego to piszę. Nie przeczyta Pan przecież tych słów. Jednak to pomaga, przynajmniej trochę. Czuję się lepiej, kiedy mogę to wyrazić. Kiedy mogę powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tego, co zrobiłam.
Mam nadzieję, że pewnego dnia wybaczy mi Pan. Że wszyscy mi wybaczycie.
Z wyrazami szacunku
LouisaRozdział 1
SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
To nie miao się wydarzyć.
Nie żeby teraz był czas na zastanawianie się nad tym. Nie przy narastających falach, wiejącym wietrze i odpływającym wiośle, popychanym coraz dalej przez sztorm, którego nie przewidziała.
Louisa Chambers wzięła gwałtowny oddech, a fala wezbrała i rozbiła się na jej głowie. Wierzgała nogami w wodach cieśniny Nantucket, wdrapując się z wysiłkiem na deskę.
To miał być spokojny poranek na wodzie.
Westchnęła. Ojciec byłby na nią wściekły, gdyby zginęła, pływając na desce. Powiedziałby: „Ile razy ci mówiłem, żebyś zakładała kamizelkę ratunkową? Nie igra się ze śmiercią, Kiciu”.
Nadal mówił do niej „Kiciu”. Chyba by jej tego brakowało, gdyby umarła.
Sama aż za dobrze zdawała sobie sprawę z prawdziwości śmierci i nie potrzebowała, żeby jej o tym przypominać. Ale może śmierć musiała się dowiedzieć, że Louisa się jej nie boi.
Nie boję się. Jestem silna. Jestem silniejsza, niż wyglądam.
Ponownie zmusiła się do zachowania spokoju. Wiosło oficjalnie przepadło.
Nie była daleko od plaży Madaket. Zamierzała trzymać się deski i dopłynąć tam, poruszając nogami. Było wcześnie, tuż po wschodzie słońca, ale ktoś pewnie zaraz wstanie. Może pan Dallas ze swoim golden retrieverem. Albo ktoś z McGuire’ów.
Jednak wiatr nasilił się i spychał ją w przeciwnym kierunku, na głębszą, bardziej wzburzoną wodę. Brzeg stawał się coraz odleglejszy, a fale znosiły ją jeszcze dalej.
Ręka ześlizgnęła się jej z deski. Z trudem wzięła oddech, kiedy fala chlusnęła jej w twarz.
„Ile razy ci mówiłem, żebyś zakładała kamizelkę ratunkową?”
Głos ojca zabrzmiał jej w uchu, tym razem głośniej – i słusznie. Powinna go była posłuchać. Powinna…
Chlust. Kolejna fala. Tym razem wypełniła jej usta wodą. Louisa ją wypluła i wdrapała się na deskę, ledwie się jej trzymając, a woda znowu w nią uderzyła.
Zakaszlała, chwytając się deski z całych sił i rozglądając się wokół. Brzeg, horyzont, otwarte morze.
Nic.
Właśnie wtedy zaczęła sobie uświadamiać, że tak naprawdę może być w niebezpieczeństwie. To wtedy pomyślała: Mogę tu zginąć.
Kto zająłby się przyjęciem rocznicowym Timmonsów, gdyby umarła? Jak udowodniłaby Ericowi, że między nimi już nic nie było, nawet jeśli w rzeczywistości nie miała do końca pewności? Kto by podlewał ten głupi kwiatek doniczkowy, który zamówiła jej matka z firmy Valero and Sons, „bo jeśli kiedykolwiek chciałabyś mieć dzieci, musisz ćwiczyć utrzymanie czegoś przy życiu”?
Chciała mieć dzieci, więc zależało jej, żeby roślina przeżyła.
Ułożyła się tułowiem na desce i próbowała nie myśleć o rekinach. Starała się przywołać w myślach coś weselszego.
„Plaże na wyspie Nantucket zostaną zamknięte po co najmniej kilkunastu przypadkach zauważenia rekinów”. Był to nagłówek artykułu, na jaki natknęła się w sieci zaledwie dwa tygodnie temu. Czy rekiny zniknęły? Czy właśnie teraz ją otaczały?
Potem, nagle, w jej głowie zaświtał obraz uśmiechniętego Daniela Boggsa.
Czy to tak się pan czuł, panie Boggs?
Ten obraz nie miał jej wystraszyć. Nie teraz, kiedy tak dobrze sobie radziła. Jednak fala rzuciła ją do przodu. Ledwo utrzymała deskę. Zamknęła oczy i zaczęła się modlić.
W tej chwili potrzebowała cudu.
Pan Boggs prawdopodobnie modlił się o to samo, a wiemy, jak to się skończyło.
Może właśnie na to zasługiwała. Może to była zapłata za to, co zrobiła. Może w ten sposób Bóg przypominał jej, że działania niosą za sobą konsekwencje.
Działania takie jak niezałożenie kamizelki ratunkowej. Albo złamanie komuś serca.
Od ilu już lat próbowała naprawić swoje błędy? Czy kiedykolwiek by się to udało? Czy uzyskałaby przebaczenie?
Uświadomiła sobie, że w zwykłe dni świetnie jej wychodziło odsuwanie od siebie tych myśli. Prawdę mówiąc, zazwyczaj nawet nie musiała się o to starać.
Najwidoczniej zmierzenie się z końcem życia przynosiło coś takiego. Głębokie zanurzenie się w sprawy, których skutecznie unikała. Tak jakby nie było ważniejszych rzeczy, o których trzeba myśleć. Na przykład przeżycie.
Gdyby tylko wiedziała, jak to zrobić.
Panie, jestem niemal pewna, że nie zasługuję na ratunek, i nie mam w zwyczaju prosić o pomoc, o czym chyba wiesz. Byłoby jednak wspaniale, gdybyś zmienił kierunek wiatru i popchnął mnie w stronę brzegu.
Fale porywały ją jednak coraz dalej.
Miała podejrzenie, że na cuda był obecnie duży popyt i może po prostu nie nadeszła jej kolej. Kurczowo trzymała się deski; wzmagał się w niej strach. Gdzieś w głębi przybierała na sile panika, a ona próbowała nie pozwolić, żeby ją ogarnęła.
Chciała zrobić w myślach listę, tak jak zawsze, kiedy usiłowała łagodzić lęk.
Wezbrała kolejna fala, a ona krzyknęła (chociaż nie należała do osób, które to zwykle robiły, więc sama była zaskoczona), ale woda ustabilizowała ją i pozwoliła jakoś utrzymać deskę.
Lista. Dobrze… jaka lista? „Rzeczy do zrobienia” wydawały się w obecnej sytuacji dosyć bezcelowe.
Kolejna fala i Louisa połknęła wodę. Zakaszlała mocno, po czym wzięła oddech.
Rzeczy, których żałuję, że nie zrobiłam w życiu. Lista sporządzona na chwilę przed nieuchronnie zbliżającą się śmiercią.
Szkoda, że nie założyłam kamizelki ratunkowej.
Szkoda, że nie sprawdziłam prognozy pogody.
Szkoda, że nie użyłam wodoodpornego tuszu do rzęs (bo kiedy znajdą moje ciało, miło by było nie wyglądać tak trupio).
Szkoda, że zmarnowałam tyle czasu na Erica Andersona.
Szkoda, że nie przeprosiłam.
Szkoda, że nie wysłałam listów.
Szkoda, że nie dożyłam do trzydziestych urodzin.
Przecież przez dwanaście lat zastanawiała się, czy on się tam zjawi. A może tamten pakt poszedł dawno w zapomnienie, został odłożony gdzieś na samo dno.
Kolejna fala zupełnie przykryła Louisę i wciągnęła na tak długo, że kobieta była pewna, że już zgubiła drogę na powierzchnię, do powietrza. Ale nie. Jeszcze jedno szarpnięcie i znowu można było nabrać tego cudownego tlenu.
Wzięła gwałtowny oddech, po czym zakaszlała.
Szkoda, że się nie zakochałam.
Spojrzała na niebo, które stało się szare i pochmurne. Nie zdawała sobie sprawy, że żałuje aż tylu rzeczy. Szczękały jej zęby i zaczęła odczuwać zmęczenie. Fale dawały jej w kość. Prawie się już poddała, kiedy zauważyła światło – gdzieś tam w cieśninie była łódź.
Próbowała podnieść rękę, ale była ona bardzo ciężka. Starała się wciągnąć na deskę, ale nie miała siły. Może jednak wcale nie szło jej aż tak dobrze. Może już prawie umarła. Zerknęła w poszukiwaniu białego światła, ale nic nie zobaczyła.
Może białe światła były jedynie dla ludzi, którzy nie mieli na sumieniu czyjejś śmierci.
Nie uporała się z tym aż do tego momentu życia, chociaż wydawało się, że nie będzie ono trwać dużo dłużej. Chyba że ktoś w tamtej łodzi był odpowiedzią na jej modlitwę.
Musiała pozostać przytomna. Musiała się trzymać. Musieli ją zobaczyć.
Proszę, zauważcie mnie.
Łódź przecinała fale, walczyła z wiatrem, a Louisa jeszcze raz spróbowała pomachać.
Szkoda, że się nie zakochałam.
To miała być zwykła procedura. Lato na Nantucket nawet się nie zaczęło, ale kiedy Cody Boggs zobaczył żółte wiosło unoszące się na wodzie, poczuł ściśnięcie w brzuchu.
Chwilę wcześniej dostali zgłoszenie od kogoś z plaży, że w wodzie prawdopodobnie ktoś jest.
– Trudno dokładnie stwierdzić – powiedział rozmówca. – Ale pomyślałem, że powinienem zadzwonić. Jeśli to jakiś człowiek, jest w niebezpieczeństwie.
Cody właśnie płynął, po raz pierwszy na łodzi ratowniczej razem z załogą, więc szybko ruszyli w kierunku zgłoszonej osoby. Mieli już zrezygnować, kiedy Cody zauważył to coś. Wiosło, ale bez kajaka. Żadnej deski czy kanoe, żadnej osoby.
Dziwne.
– Zwolnij – powiedział do sternika. Zerknął na jednego z bosmanów. – Widzisz to?
Na czole mężczyzny pojawiła się zmarszczka.
– Wiosło? Tak.
– Rozejrzę się. – Przepchnął drzwi wahadłowe i ruszył na pokład, gdzie stało pozostałych dwóch mężczyzn.
– Widzisz coś?
– Nie jestem pewny. – Cody przyglądał się wodzie przez lornetkę, wypatrując jakiegokolwiek znaku. Zatrzymał wzrok na brzegu Nantucket.
Jedynego miejsca, co do którego przysięgał sobie, że nie będzie tam stacjonował. Jedynego miejsca, w którym był potrzebny.
Wiosło podskoczyło w wodzie. Wiatr się wzmógł, tak jak to się zdarzało, kiedy pogoda zmieniała się bez ostrzeżenia.
Można było pomyśleć, że dzisiaj na wodzie będzie przyzwoicie. Sam by tak uznał w pierwszym odruchu, wiedział jednak, że oceanowi nie wolno nigdy ufać.
Sternik skręcił i prowadził łódź równolegle do wyspy, mijając plażę Madaket. Nie było widać nikogo w niebezpieczeństwie. Jednak nikt z załogi nie chciał wrócić do bazy, nie mając najpierw absolutnej pewności, że zrobili wszystko, żeby upewnić się, że nikogo tutaj nie było.
Cody przeniósł wzrok z plaży na ocean i przyglądał się nieprzebranym wodom, doszukując się wszelkich oznak życia.
Nic.
Jego intuicja zazwyczaj nie zawodziła. Był zawsze gotowy na to, że wiatr się może zmienić – zarówno na wodzie, jak i w życiu.
Sternik otworzył drzwi do kabiny.
– Wracamy do bazy?
– Wypłyń jeszcze trochę dalej – odkrzyknął Cody.
Mężczyzna wykonał polecenie, a Cody wyszeptał modlitwę. Tę, z jakiej zwykle korzystał w takich sytuacjach.
Panie, jeśli mogę kogoś uratować, poprowadź mnie do tej osoby.
Płynęli, a wiatr popychał czterdziestosiedmiostopową łódź jak jakąś szmacianą lalkę. Oddalili się od brzegu, a Cody odłożył lornetkę i zdał się na własny wzrok, żeby znaleźć kogoś, kto mógł być w niebezpieczeństwie.
Oczy, intuicja i Bóg. Im zawsze ufał najbardziej.
Może faktycznie nikogo nie było. Może tym razem intuicja go zawiodła.
– Nie ma tu nikogo, szefie – zawołał jeden z członków załogi, Jessup. – Wiatr robi się coraz okropniejszy. Powinniśmy zawrócić.
Cody stanął mocno na pokładzie, a przez burtę wlała się woda. Tak, okropny dla nich, ale śmiertelnie niebezpieczny dla kogoś, kto był w oceanie bez wiosła.
Może wiosło zostało zmyte z czyjegoś pomostu. A może ktoś już zginął, a oni znaleźli się tam za późno.
Kiedy kolejna fala zachwiała łodzią, stojący obok niego mężczyźni stracili równowagę i złapali się relingu. Cody nie poruszył się nawet o centymetr.
Łódź znów się przechyliła, a on wypatrzył przed nimi coś czerwonego. Podniósł rękę, po czym zwrócił się do sternika, który zauważył to samo i teraz pędził w tamtym kierunku.
To mogło nie być nic. Ale co, jeśli było inaczej?
Czerwony obiekt zniknął, a Cody ponownie wziął lornetkę i przyjrzał się uważnie wodzie. Fale pokryte białą pianą rozproszyły się, a on znów zobaczył obiekt. Tym razem miał już pewność, że nie był to kawałek wyrzuconego plastiku, tylko deska, której uczepiony był człowiek.
Tamten mężczyzna z plaży miał rację. Ktoś był w wodzie.
Sternik powoli poprowadził łódź bliżej kobiety, a Cody skupił na niej wzrok. Kiedy byli wystarczająco blisko, jeden z członków załogi rzucił jej koło ratunkowe. Kobieta sięgnęła po nie, ale fala odepchnęła je poza jej zasięg.
– Wygląda na zmęczoną – powiedział Cody, bardziej chyba do siebie. Jak długo już tu była?
Serce zabiło mu szybciej. Miał odpowiednie przeszkolenie, ale zawsze była w nim jakaś część, która musiała uspokoić jego myśli, kiedy w grę wchodził ocean.
Była też część pełna wściekłości wobec morskich odmętów. Taka, która nie chciała pozwolić, żeby wygrały.
Jego kolega przyciągnął koło ratunkowe i spróbował jeszcze raz, ale brutalne fale zalały głowę kobiety i wciągnęły ją pod powierzchnię. Ręka ześlizgnęła jej się z deski. Walczyła teraz, żeby ją utrzymać.
Fale ponownie ją zalały, a po kolejnym uderzeniu wynurzyła się jedynie deska.
Cody nie został mianowany dowódcą z powodu swojej impulsywności. Wręcz przeciwnie. Był bardzo opanowany. Zachowywał spokój w obliczu niebezpieczeństwa i był z tego dumny.
Może wyspa Nantucket go zauroczyła i pozbawiła owoców pracy, jaką wykonał przez dwanaście lat, żeby poradzić sobie z tym, co zabrał mu ocean. Jak inaczej można wytłumaczyć to, że chwycił okulary ochronne i wskoczył do rozszalałej wody, żeby kobieta nie utonęła?
Zdeterminowany, żeby nie pozwolić wygrać dzisiaj oceanowi.
Sunął przez wodę, nie dając się spowolnić silnemu sztormowi. Był przygotowany do czegoś takiego. Dla czegoś takiego żył. Aby powstrzymywać ocean przed pochłanianiem ludzi. To był jego cel, a on nie lubił przegrywać.
Woda nie miała prawa zaszkodzić tej kobiecie, nawet jeśli była ona na tyle nierozsądna, że wypłynęła, nie sprawdzając wcześniej prognozy pogody.
Nie dzisiaj, oceanie. Jeśli ją chcesz, najpierw będziesz musiał uporać się ze mną.
Uchwycił się koła ratunkowego, które było przyczepione do łodzi, a kobieta wynurzyła się kilka metrów dalej, wypchnięta przez rozgniewane fale. Wyglądało na to, że już nie pływała. Cody rzucił się w jej stronę i złapał ją pod ręce, a tymczasem fala uderzyła w nich oboje.
Trzymał się koła ratunkowego, a dwóch członków załogi ciągnęło ich do siebie. Dotarli do łodzi i mężczyźni pomogli im się dostać na pokład.
Natychmiast przystąpili do akcji. Cody szybko zdjął okulary i zaczął sprawdzać, czy kobieta oddycha. Jej ciało było bezwładne, a puls ledwo wyczuwalny.
– Niech pan pozwoli sobie pomóc – odezwał się jeden z mężczyzn, a dopiero wtedy Cody uświadomił sobie, że wykonywał teraz zadania, które powinny należeć do całej załogi, i pewnie będzie musiał za to później odpowiedzieć.
Nie zważał na to. Może miał coś do udowodnienia. Może to właśnie temu oceanowi i tej wyspie trzeba było przypomnieć, że go już nie pokonają.
Raz, dwa, trzy – liczył w myślach, wykonując sztuczne oddychanie. Żadnej reakcji.
Nie był to najlepszy początek służby w Nantucket. Wrócić po tylu latach tylko po to, żeby przegrać pierwszego dnia? To się nie mogło stać.
Ponownie przyłożył usta do jej ust. Raz, dwa, trzy.
– Spóźniliśmy się – odezwał się ktoś z załogi.
Cody potrząsnął głową, a właśnie wtedy kobieta otworzyła oczy, po czym kaszląc, wypluła sporo wody. Odwrócił ją.
Podpłynęła do nich jeszcze jedna łódź ratownicza, a Cody aż westchnął z ulgą. Dzięki Ci, Panie.
Kobieta ponownie zakaszlała, po czym spróbowała usiąść. Nie była drobna i wątła, ale umięśniona i wysportowana – osoba, dla której aktywność fizyczna była częścią codziennego życia. Czy będzie wściekła, kiedy się zorientuje, że trzeba ją było ratować? Wiele kobiet tak miało.
Jednak kiedy się poruszyła i skierowała na niego spojrzenie błękitnych oczu, nie znalazł w nim gniewu ani irytacji. Rozpoznała go.
– Cody?
Odchylił się i przysiadł na piętach, po czym zaczął się jej uważnie przyglądać. Piegom na nosie, włosom pociemniałym od wody morskiej i znajomym oczom jasnym jak niebo.
– Louisa? – Jej imię ledwo wydobyło mu się z ust, niemal jak szept.
– Znacie się? – Jessup przyklęknął obok.
Nie oderwała od niego oczu, odkąd wypowiedziała jego imię.
Czy w jej głowie też przelatywała teraz cała ich historia? Czy zastanawiała się, co się z nim działo? Kogo kochał? Dlaczego wrócił? Dlaczego nigdy nie zadzwonił? Czy chciała wiedzieć, jak on i jego rodzina poradzili sobie po tym, jak wyjechali z wyspy? A może myślała o tamtym głupim pakcie, jaki zawarli lata temu? Kiedy jeszcze wszystko było proste i wydawało się, że nie będzie dnia, gdy nie będą razem?
Oczywiście, możliwe, że nie zastanawiała się nad żadną z tych rzeczy. Może po prostu myślała, że był idiotą, bo powiedział to, co wtedy powiedział.
Miałaby rację.
Ale istniał też cały świat, którego nie rozumiała, a on nie zamierzał go jej objaśniać. Wstał.
Jej wzrok podążył za nim.
Nie podobało mu się to. Nie lubił, kiedy na niego patrzono. Kiedy był zauważany. A na pewno nie przez Louisę Chambers.
Załoga drugiej łodzi weszła na ich pokład i wzięła się do pracy. Wkrótce Louisa miała zostać zabrana do szpitala.
A kiedy już jej nie będzie, Cody może znowu zacznie oddychać.Rozdział 2
Louisa siedziała w ciepłym szpitalnym łóżku i zastanawiała się, czy mogłaby opatentować nowy model szpitalnej koszuli, w której można by wyglądać nieco lepiej niż w namiocie, w który była w tej chwili przyodziana.
Nie żeby jej strój miał jakieś znaczenie, ponieważ, bądźmy szczerzy, prawdziwym celem było przywrócenie jej zdrowia. Jednak, naprawdę, to chyba nie przesada, żeby dziewczyna mogła dostać ubranie, które miałoby chociaż odrobinę kształtu? Przy długich włosach, splątanych od słonej wody morskiej, i nadal bladej twarzy, ponieważ dopiero co otarła się o śmierć, skorzystałaby z wszystkiego, co mogłoby jej pomóc.
Uświadomiła sobie, że te myśli były zupełnie nie w jej stylu. Zrzucała to na fakt, że niemal utonęła. Prawdę mówiąc, obwiniała Cody’ego Boggsa. Mężczyznę, który uratował jej życie.
Po przybyciu do szpitala została zbadana, a jej stan oceniono jako „dobry”. W rezultacie czekała teraz na wypisanie z oddziału ratunkowego przez młodego lekarza, który wyglądał jak dwunastoletni Doogie Howser, i oznajmił, że chciałby ją poobserwować jeszcze przez kilka godzin, zanim wypuści ją do domu.
– Chcemy się upewnić, że wszystko z panią w porządku – powiedział, kiedy umieścili ją w sali.
Zastanawiała się, czy powinna mu dać lizaka, bo dzieciaki zwykle je lubiły.
Kiedy się tak zestarzała? A może nie była stara. Może jedynie czuła się staro, ponieważ zbliżała się już do trzydziestki, a nadal była sama, jak w dniu, kiedy się urodziła. I miała na sobie niewiele więcej ubrań niż wtedy.
Do sali weszła pielęgniarka, a Louisa zauważyła niewielkie zgromadzenie w korytarzu.
– Wiadomości dowiedziały się o śmiałej akcji ratunkowej – powiedziała kobieta z westchnieniem. Miała plakietkę z imieniem „Kiki”, krótkie włosy i szeroki, promienny uśmiech. – Taki przystojny ratownik. Ale z pani szczęściara. – Założyła Louisie mankiet na ramię i zaczęła jej mierzyć ciśnienie.
– Tak. Szczęściara.
Kiki uniosła brwi.
– Widziała go pani bez tych wszystkich sprzętów? Myślałam, że wyciągnął panią z wody jakiś grecki bóg – stwierdziła.
Louisa dostrzegła Cody’ego przez szybkę w drzwiach i wtedy napotkała jego wzrok. Oczy mężczyzny niemal się w nią wwierciły, więc zostało jej prawie tyle tlenu, ile miała, kiedy była pod wodą.
Odwrócił wzrok, ale miał poważną minę.
Cody nie zawsze był poważny. Podejrzewała, że to ona miała z tym coś wspólnego. A może nie. (Cóż za arogancja, żeby tak pomyśleć!) Może po prostu dorósł i jej poczynania nie stanowiły dla niego żadnej różnicy.
Jednak wiedziała, że to nieprawda. Wiedziała, ponieważ nadal czuła mocne ukłucia wyrzutów sumienia. Wiedziała, bo to ona była tym, kto wszystko zniszczył.
Kiki rozwodziła się nad mięśniami Cody’ego (które, szczerze mówiąc, były imponujące) oraz jego ciemnymi włosami i oczami.
– On ma w sobie jakąś tajemniczość. Chciałaby pani, żebym go tu przyprowadziła? Przecież uratował pani życie.
– Nie – ucięła Louisa. Kiki zatrzymała się przy tym, co właśnie robiła (co ona tak naprawdę robiła?) i wpatrywała się w nią. Louisa gwałtownie się poruszyła. – Dziękuję, ale porozmawiam z nim za jakiś czas.
Kiki wzruszyła ramionami.
– Jak pani chce. Gdyby chodziło o mnie, szukałabym każdej możliwej okazji, żeby pogadać z tym facetem. Może nawet dać mu mój numer. – Zaśmiała się. – To znaczy, gdybym była niezamężna. Ale nie jestem. Jestem szczęśliwą mężatką. Ale pani nie ma obrączki, więc myślę, że powinna pani spróbować.
Louisa zamknęła oczy. Żeby ze wszystkich ludzi to właśnie on pojawił się jako odpowiedź na jej modlitwę. Czy Bóg próbował robić sobie z niej jakieś złośliwe żarty? Czy rzucasz mi tym wszystkim w twarz? Jęknęła.
– Dobrze się pani czuje? – spytała Kiki.
Jeszcze stąd nie poszła?
– Przepraszam, tak. Jak długo muszę czekać, zanim będę mogła iść do domu?
– Nie potrafię odpowiedzieć, ale poszukam lekarza.
Louisa ponownie położyła głowę na poduszce. Jej rodziny nie było jeszcze na wyspie i wcale nie cieszyła się na to, że miałaby do nich zadzwonić i powiedzieć, że dziś rano prawie utonęła. Jej matka pochoruje się ze zmartwienia. Louisa już widziała, jak przeżywa ten dramat, niczym królowa piękności z Południa.
„Louiso Elizabeth Chambers, nie mogę uwierzyć, że postąpiłaś tak nierozważnie” – powiedziałaby. „Czy próbujesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu?”
„Tak, matko” – odpowiedziałaby Louisa. „Ponieważ potajemnie marzę o twojej kolekcji figurek i przejęciu opieki nad Teddym”.
Przez całe dzieciństwo marzyła o piesku, więc kiedy matka obwieściła, że kupiła berneńczyka, aby mieć towarzystwo, odkąd jej córka się wyprowadziła, Louisa bardzo się pilnowała, żeby się nie wściec. Ojciec również się starał, chociaż czasem Louisa zastanawiała się, czy jej rodzice pewnego dnia będą musieli podać „gigantycznego miśkowatego psa” jako powód rozwodu.
Na razie się trzymali, ale Louisa nie wiedziała, jak długo jeszcze. Może miłość tak naprawdę nie miała być czymś stałym.
Nie rozumiała, dlaczego o tym pomyślała. Podobnie jak nie miała pojęcia, dlaczego jej lista rzeczy do zrobienia przed śmiercią przybrała pod koniec taką dramatyczną postać.
Chciałabym się zakochać? Kim była? Noni Rose, słynną swatką z Nantucket, która upajała się miłością i romansami, jakby były ważniejsze od powietrza? Louisa przekonała się jednak na własnej skórze, że było to dość dalekie od prawdy.
Potarła sobie twarz. Może w ogóle nie powinna dzwonić do rodziców.
Matka uznałaby ten niebezpieczny wypadek za osobisty afront, tak jakby Louisa zdecydowała, że zabawne byłoby prawie utonąć tylko po to, żeby wytrącić rodzicielkę z równowagi. W ostatnich latach JoEllen Chambers wzięła się za uprawianie jogi, poukładała wszystko w domu zgodnie z zasadami feng shui i kilkakrotnie stwierdziła, że jej córka – jedynaczka odniosłaby korzyści z bardziej minimalistycznego stylu życia.
– Za bardzo wszystko komplikujesz – oznajmiła Louisie podczas ostatniego pobytu na wyspie.
Ta wywróciła oczami, jednak wiedziała, że matka dobrze mówi. Matki zawsze dobrze mówią. Tak jak wtedy, kiedy ileś lat temu radziła jej, żeby nie szła na randkę z Codym Boggsem.
– Stawka jest zbyt wysoka, Lou – powiedziała. – Danny i Marissa są naszymi najbliższymi przyjaciółmi. Jeśli złamiesz serce ich synowi, zrobi się bardzo niemiło.
Louisa oczywiście zignorowała tę radę, ponieważ matka się przecież nie znała. Czy widziała w ogóle, jak Cody wyprzystojniał w ciągu ostatniego roku? Był umięśniony, miał letnią opaleniznę, nie mówiąc nawet o oczach w głębokim kolorze ciasta czekoladowego i podobnych włosach.
Co, gdyby jej posłuchała? Co, gdyby skorzystała z rady matki? Niestety, często się nad tym zastanawiała. Ponieważ gdyby była mądrzejsza, całkiem możliwe, że pan Boggs nadal by żył, a ich rodziny nie straciłyby kontaktu.
Tymczasem matka była zauroczona Erikiem Andersonem, jedynym prawdziwie dorosłym chłopakiem Louisy. (Jej uwadze nie umknęło to, że te dwa pojęcia sobie zaprzeczały. W końcu sama idea „chłopaka” nie brzmiała zbyt dorośle).
Wszyscy byli zauroczeni Erikiem – ponieważ był uroczy. Nikt nigdy nie widział go takim, jaki był w rzeczywistości. Ostatnim razem, kiedy Louisa rozmawiała z matką, ta spytała, czy jest jakaś szansa, że jeszcze się zejdzie z „tym przemiłym Erikiem z hotelu”. Tak jakby w tym związku pokładała wszystkie swoje nadzieje i marzenia. Tak jakby rozstanie tej pary było jedynie kolejnym głupim błędem jej córki.
Może matki nie wiedziały wszystkiego.
Tak, być może nie zamierzała powiedzieć rodzicom. Może nigdy nie dowiedzieliby się, że ich córka byłaby martwa, gdyby nie silne, jędrne, muskularne ramiona dawnego znajomego, Cody’ego Boggsa.
Tak, a może świnie potrafią latać.
– Czy mam wrócić za chwilę?
Natychmiast otworzyła oczy i ujrzała przed sobą wydoroślałego i niesamowicie przystojnego Cody’ego Boggsa. Pomyślała, że to niesprawiedliwe, bo po porażce dzisiejszego ranka pojawił się teraz, jakby właśnie wyszedł z sesji zdjęciowej programu Kawaler do wzięcia, a ona wyglądała, jakby próbowała życia podtopionego szczura kanałowego. Co więcej, z rudymi włosami.
Na szczęście nikt nie dał jej lusterka. Choć teraz żałowała, że nie zdążyła sobie nawet szybko poprawić włosów.
– Louisa?
– Przepraszam – odpowiedziała. Przejechała sobie ręką po lokach i wyczuła kołtun, po czym stłumiła jęknięcie. – Nie, jest w porządku.
– Przyszedłem tylko zobaczyć, jak się czujesz – stwierdził. – I powiedzieć ci, jaka byłaś głupia, że wypłynęłaś bez kamizelki ratunkowej.
– Nie musisz się czepiać – odparła. – Nie zamierzałam wypływać tak daleko.
Była ostrożna i trzymała się wyznaczonej strefy, ale czy to jej wina, że porwał ją prąd i zaciągnął na taką odległość? Może opustoszała plaża powinna być jakimś znakiem. Wszyscy byli mądrzejsi. Ona chciała się ukryć – to faktycznie była jej wina!
– Lou… – zaczął Cody, jednak szybko się pohamował. Prawdopodobnie uświadomił sobie, że nie byli już przyjaciółmi, a używanie dawnego zdrobnienia było może niestosowne w przypadku osób, które rozstały się dwanaście lat temu i od tamtej pory nie rozmawiały ze sobą.
Wziął głęboki oddech.
– Przepraszam – powiedział, tym razem w znacznie bardziej opanowany sposób. – Dobrze się czujesz?
– Tak – odparła.
– Wiesz, że mogłaś zginąć.
Znieruchomiała.
– Wiem.
Wpatrywał się w nią. Nie patrzyła na niego, ale czuła jego wzrok. Zaczerwieniła się.
– W takim razie chyba dzięki, że mi uratowałeś życie.
– Chyba?
Zmusiła się, żeby na niego popatrzeć.
– Dzięki, że uratowałeś mi życie. Nie zniosłabym poinformowania rodziców, że utonęłam. Szczególnie że nie miałam na sobie kamizelki ratunkowej. Ojciec by mnie zabił.
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund, po czym odwrócił wzrok.
– To nie jest zabawne.
– Wiem – odparła. – Przepraszam. – Znowu na nią popatrzył, a kiedy tylko zdała sobie z tego sprawę, poczuła mrowienie w palcach u nóg. Zdrajcy! – To było dosyć straszne.
Znowu miał tę poważną minę, jak rozgniewany dyrektor szkoły, który właśnie się dowiedział, że to ona poniszczyła szafki w dziewczęcej szatni.
Co powinna powiedzieć? Że była przerażona? Że spanikowała i odliczała tylko minuty, aż wielka fala uderzy i wciągnie ją już całkiem? Że nie była pewna, czy zasługuje na to, by być uratowana, i czy to nie ironiczne, że właśnie on wyciągnął ją z wody, a jej działania doprowadziły kiedyś do śmierci jego ojca?
Czy żałował, że nie mógł jej tam wrzucić z powrotem?
– Czyli teraz jesteś w Straży Wybrzeża – bąknęła.
Zacisnął usta, jakby próbował zdecydować, czy odpowiedzieć na jej oczywiste stwierdzenie. Ostatecznie nie miał do tego okazji, bo drzwi się otworzyły i stanął w nich młody lekarz.
– Jak się dziś czujemy? – Ukazał swój chłopięcy uśmiech, a Louisa spojrzała na Cody’ego, który nie pokazał żadnych emocji. Czy tego uczono teraz w szkole strażników wybrzeża? „Dzień dobry, panowie. Dzisiaj będziemy się uczyć, jak utrzymać groźne spojrzenie i być jak robot”.
– Gotowa, żeby iść do domu, doktorze – odparła.
– Słyszałem, że to panu zawdzięczamy uratowanie tej pani – lekarz zwrócił się do Cody’ego, który poruszył się niezręcznie, ale pewnie kiwnął głową.
Przynajmniej nie zaprzeczał, że to on był tym, który tego dokonał. To już coś.
– Jesteśmy wdzięczni, prawda, pani Louiso?
Spojrzała na Cody’ego.
– Tak, jesteśmy.
Nie była do końca pewna, ale wydawało jej się, że zauważyła delikatny cień uśmiechu w kąciku jego ust, jednak szkolenie robotów okazało się skuteczne i szybko wrócił do ustawień fabrycznych.
– Chyba nawet nie muszę mówić, jakie pani miała dziś szczęście, pani Chambers – odezwał się lekarz.
– Nie musi pan. – Czy Cody już tego nie powiedział?
– I tak to pani powiem. Gdyby ten człowiek pani nie zauważył, pewnie by tam pani utonęła.
Wpatrywała się w swoje ręce, które spoczywały na kolanach przykrytych prześcieradłem.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
A osobie, która wezwała Straż Wybrzeża, powinna wysłać pudełko czekoladek.
– Świetnie – powiedział. – Pani badania wyszły w normie, ale czy ma pani w domu kogoś, kto może się panią zaopiekować?
– Poradzę sobie – odparła.
– Nie o to pytał doktor – odezwał się Cody i spiorunował ją wzrokiem.
Spojrzała na niego i żałowała, że nie ma kogoś, kogo mogłaby uznać za „swojego”, żeby nie wydać się aż tak żałosna.
– Tak, mam kogoś, kto może się mną zaopiekować.
Lekarz miał zaskakująco dobre krzywe spojrzenie jak na kogoś tak młodego.
– Poradzę sobie – powtórzyła, tym razem wolniej.
– Trzeba zwracać uwagę na wszelkie dziwne czy nietypowe zachowania.
– Ma pan na myśli dziwniejsze i bardziej niezwykłe niż moje normalne zachowanie?
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund, po czym odchrząknął, najwyraźniej nie będąc pewny, jak na to odpowiedzieć, co, jak pomyślała, nie było aż tak niezwykłe.
– Kto się panią zaopiekuje? Czy jest ktoś, do kogo można zadzwonić?
– Przyjaciółka rodziny. Maggie Fisher? Pewnie ją pan zna.
Lekarz zamilkł.
– Tak. Przykro mi z powodu…
– Dopilnuje, żebym nie umarła we śnie – wtrąciła, unikając zaciekawionego wzroku Cody’ego.
– Bardzo dobrze – odpowiedział lekarz. – Przygotowałem pani wypis. Słyszałem, że jest z pani niezła pracoholiczka. Najlepiej jakby pojechała pani do domu i do końca dnia poleżała z nogami w górze. Niech pani pozwoli swojemu ciału dojść do siebie po tym poranku. A ja osobiście dopilnuję, żeby Maggie wiedziała, że to poważne.
– Proszę, nie.
– Niech mi pani da słowo, że weźmie kilka dni wolnego i natychmiast się skontaktuje z Maggie.
Skinęła głową, wiedząc, że nic takiego nie zrobi. W ten weekend miała przyjęcie Timmonsów z okazji rocznicy i nie było mowy, żeby z tego zrezygnowała. Musiała dbać o dobre imię. Miała firmę. Byłego chłopaka, na którym chciała zrobić wrażenie. I rachunki do zapłacenia.
Próbowała nie jęknąć na myśl o wszystkich wydatkach medycznych.
Lekarz uścisnął rękę Cody’emu, uśmiechnął się na pożegnanie do Louisy, po czym wyszedł.
– Zrobisz to, co powiedział? – spytał surowo Cody, chociaż zabrzmiało to bardziej jak rozkaz.
– Spróbuj wyglądać na mniej złośliwego, kiedy mówisz – odcięła się.
Chyba nawet warknął, a w głowie Louisy zaświtała myśl: Stąpasz po kruchym lodzie – co było, jak podejrzewała, pewnym ostrzeżeniem, chociaż nie miała w zwyczaju wsłuchiwać się w głos zdrowego rozsądku.
Zwiesiła nogi z łóżka i spróbowała przeczesać sobie włosy palcami, były jednak zbyt splątane.
– Odpowiesz mi?
– Ach, czyli to nie było pytanie retoryczne?
– Louisa.
– Postaram się odpocząć – stwierdziła, nawet się nie wysilając, żeby ukryć poirytowanie.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Bo kłamię? – Stanęła niepewnie, próbując się utrzymać, ale zakręciło jej się w głowie. Może nawet zrobiła krok, nie była pewna, i tak, poleciała w dół.
W jednej chwili ramiona Cody’ego znalazły się wokół niej, i mimo że prawie zemdlała, była na tyle przytomna, żeby zauważyć, że bardzo ładnie pachniał, ale jednak nie potrafiła zachować tego spostrzeżenia dla siebie.
Zorientowała się tylko, że znalazła się znowu w szpitalnym łóżku, a wokół niej zrobiło się ciemno.