Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdyby się nie wydarzyło - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Gdyby się nie wydarzyło - ebook

Cody Boggs i Louisa Chambers przyrzekli sobie, że niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy, wrócą pod latarnię morską na wyspie Nantucket w dniu swoich wspólnych trzydziestych urodzin. Jednak miało to miejsce, zanim doszło do wypadku, który zupełnie wywrócił ich życie.

Ścieżki tej dwójki przecinają się na kilka miesięcy przed umówioną datą. Cody trafił na wyspę jako zastępca dowódcy Straży Wybrzeża, a firma eventowa Louisy dostaje zlecenie od miejscowej jednostki. Razem planują regaty, które mają być okazją do kwesty oraz poprawy wizerunku Straży wśród lokalnej społeczności. Każde ich spotkanie wywołuje dreszcz emocji, jednak wspólna praca budzi wspomnienia dnia, w którym zginął ojciec Cody’ego. Na jaw wychodzą fakty, które stawiają pod znakiem zapytania ich dotychczasowe opinie i uczucia, jakie żywili wobec siebie i swoich bliskich.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66977-55-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Sza­nowny Pa­nie Boggs!

Mi­nęło już pięć lat od Pań­skiej śmierci, a ja od tam­tej pory co­dzien­nie o Panu my­ślę. Kiedy za­my­kam oczy, mogę so­bie wy­obra­zić, że mam dzie­sięć lat, a Pan jest na plaży i bu­duje zamki z pia­sku ze mną i z Co­dym.

Inni ro­dzice ni­gdy nie mieli ochoty się z nami ba­wić, a Pan za­wsze był chętny. Pew­nie nie lu­bił Pan za­ko­py­wa­nia w pia­sku aż po szyję… ale po­zwa­lał Pan nam to ro­bić. Na­wet uśmie­chał się Pan wtedy do zdjęć.

Nie mogę prze­stać my­śleć, że to, co się stało, to moja wina. Przy­naj­mniej po­śred­nio. To zna­czy, pro­szę mnie nie zro­zu­mieć źle. Nie zno­szę, kiedy na fil­mach lu­dzie wy­dają się za­ła­mani, bo mają po­czu­cie winy z po­wodu cze­goś, co ewi­dent­nie nie jest ich winą. Ale to, co się stało z Pa­nem, było w ja­kiś spo­sób z mo­jej winy, prawda?

To chyba nic dziw­nego, że chcia­ła­bym to cof­nąć? Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że jest mi przy­kro. Chcia­ła­bym jakby przewi­nąć film i zmie­nić cały tam­ten wieczór. Zra­ni­łam Pana. Zra­ni­łam Cody’ego. Zra­ni­łam pa­nią Boggs i Mar­ley. Zra­ni­łam na­wet mo­ich ro­dzi­ców, po­nie­waż w chwili, kiedy po­wie­dzieli nam, że Pan nie żyje, wszystko się zmie­niło. Było tak, jak­by­śmy wpa­dli do słoja z me­lasą, jak­by­śmy się po­ru­szali w zwol­nio­nym tem­pie i prze­dzie­rali się przez gę­stą chmurę smutku.

Czy ta chmura kie­dyś znik­nie? Czy bę­dzie za­wsze smut­nym przy­po­mnie­niem tego, że de­cy­zja głu­piej dziew­czyny mo­gła mieć wpływ na ży­cie tylu lu­dzi i znisz­czyć tyle przy­jaźni?

Nie wiem. Nie wiem też, dla­czego to pi­szę. Nie prze­czyta Pan prze­cież tych słów. Jed­nak to po­maga, przy­naj­mniej tro­chę. Czuję się le­piej, kiedy mogę to wy­ra­zić. Kiedy mogę po­wie­dzieć, jak bar­dzo mi przy­kro z po­wodu tego, co zro­bi­łam.

Mam na­dzieję, że pew­nego dnia wy­ba­czy mi Pan. Że wszy­scy mi wy­ba­czy­cie.

Z wy­ra­zami sza­cunku

Lo­uisaRoz­dział 1

SIE­DEM LAT PÓŹ­NIEJ

To nie miao się wy­da­rzyć.

Nie żeby te­raz był czas na za­sta­na­wia­nie się nad tym. Nie przy na­ra­sta­ją­cych fa­lach, wie­ją­cym wie­trze i od­pły­wa­ją­cym wio­śle, po­py­cha­nym co­raz da­lej przez sztorm, któ­rego nie prze­wi­działa.

Lo­uisa Cham­bers wzięła gwał­towny od­dech, a fala wez­brała i roz­biła się na jej gło­wie. Wierz­gała no­gami w wo­dach cie­śniny Nan­tuc­ket, wdra­pu­jąc się z wy­sił­kiem na de­skę.

To miał być spo­kojny po­ra­nek na wo­dzie.

Wes­tchnęła. Oj­ciec byłby na nią wście­kły, gdyby zgi­nęła, pły­wa­jąc na de­sce. Po­wie­działby: „Ile razy ci mó­wi­łem, że­byś za­kła­dała ka­mi­zelkę ra­tun­kową? Nie igra się ze śmier­cią, Ki­ciu”.

Na­dal mó­wił do niej „Ki­ciu”. Chyba by jej tego bra­ko­wało, gdyby umarła.

Sama aż za do­brze zda­wała so­bie sprawę z praw­dzi­wo­ści śmierci i nie po­trze­bo­wała, żeby jej o tym przy­po­mi­nać. Ale może śmierć mu­siała się do­wie­dzieć, że Lo­uisa się jej nie boi.

Nie boję się. Je­stem silna. Je­stem sil­niej­sza, niż wy­glą­dam.

Po­now­nie zmu­siła się do za­cho­wa­nia spo­koju. Wio­sło ofi­cjal­nie prze­pa­dło.

Nie była da­leko od plaży Ma­da­ket. Za­mie­rzała trzy­mać się de­ski i do­pły­nąć tam, po­ru­sza­jąc no­gami. Było wcze­śnie, tuż po wscho­dzie słońca, ale ktoś pew­nie za­raz wsta­nie. Może pan Dal­las ze swoim gol­den re­trie­ve­rem. Albo ktoś z McGu­ire’ów.

Jed­nak wiatr na­si­lił się i spy­chał ją w prze­ciw­nym kie­runku, na głęb­szą, bar­dziej wzbu­rzoną wodę. Brzeg sta­wał się co­raz od­le­glej­szy, a fale zno­siły ją jesz­cze da­lej.

Ręka ze­śli­zgnęła się jej z de­ski. Z tru­dem wzięła od­dech, kiedy fala chlu­snęła jej w twarz.

„Ile razy ci mó­wi­łem, że­byś za­kła­dała ka­mi­zelkę ra­tun­kową?”

Głos ojca za­brzmiał jej w uchu, tym ra­zem gło­śniej – i słusz­nie. Po­winna go była po­słu­chać. Po­winna…

Chlust. Ko­lejna fala. Tym ra­zem wy­peł­niła jej usta wodą. Lo­uisa ją wy­pluła i wdra­pała się na de­skę, le­d­wie się jej trzy­ma­jąc, a woda znowu w nią ude­rzyła.

Za­kasz­lała, chwy­ta­jąc się de­ski z ca­łych sił i roz­glą­da­jąc się wo­kół. Brzeg, ho­ry­zont, otwarte mo­rze.

Nic.

Wła­śnie wtedy za­częła so­bie uświa­da­miać, że tak na­prawdę może być w nie­bez­pie­czeń­stwie. To wtedy po­my­ślała: Mogę tu zgi­nąć.

Kto za­jąłby się przy­ję­ciem rocz­ni­co­wym Tim­mon­sów, gdyby umarła? Jak udo­wod­ni­łaby Eri­cowi, że mię­dzy nimi już nic nie było, na­wet je­śli w rze­czy­wi­sto­ści nie miała do końca pew­no­ści? Kto by pod­le­wał ten głupi kwia­tek do­nicz­kowy, który za­mó­wiła jej matka z firmy Va­lero and Sons, „bo je­śli kie­dy­kol­wiek chcia­ła­byś mieć dzieci, mu­sisz ćwi­czyć utrzy­ma­nie cze­goś przy ży­ciu”?

Chciała mieć dzieci, więc za­le­żało jej, żeby ro­ślina prze­żyła.

Uło­żyła się tu­ło­wiem na de­sce i pró­bo­wała nie my­śleć o re­ki­nach. Sta­rała się przy­wo­łać w my­ślach coś we­sel­szego.

„Plaże na wy­spie Nan­tuc­ket zo­staną za­mknięte po co naj­mniej kil­ku­na­stu przy­pad­kach za­uwa­że­nia re­ki­nów”. Był to na­głó­wek ar­ty­kułu, na jaki na­tknęła się w sieci za­le­d­wie dwa ty­go­dnie temu. Czy re­kiny znik­nęły? Czy wła­śnie te­raz ją ota­czały?

Po­tem, na­gle, w jej gło­wie za­świ­tał ob­raz uśmiech­nię­tego Da­niela Bog­gsa.

Czy to tak się pan czuł, pa­nie Boggs?

Ten ob­raz nie miał jej wy­stra­szyć. Nie te­raz, kiedy tak do­brze so­bie ra­dziła. Jed­nak fala rzu­ciła ją do przodu. Le­dwo utrzy­mała de­skę. Za­mknęła oczy i za­częła się mo­dlić.

W tej chwili po­trze­bo­wała cudu.

Pan Boggs praw­do­po­dob­nie mo­dlił się o to samo, a wiemy, jak to się skoń­czyło.

Może wła­śnie na to za­słu­gi­wała. Może to była za­płata za to, co zro­biła. Może w ten spo­sób Bóg przy­po­mi­nał jej, że dzia­ła­nia niosą za sobą kon­se­kwen­cje.

Dzia­ła­nia ta­kie jak nie­za­ło­że­nie ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej. Albo zła­ma­nie ko­muś serca.

Od ilu już lat pró­bo­wała na­pra­wić swoje błędy? Czy kie­dy­kol­wiek by się to udało? Czy uzy­ska­łaby prze­ba­cze­nie?

Uświa­do­miła so­bie, że w zwy­kłe dni świet­nie jej wy­cho­dziło od­su­wa­nie od sie­bie tych my­śli. Prawdę mó­wiąc, za­zwy­czaj na­wet nie mu­siała się o to sta­rać.

Naj­wi­docz­niej zmie­rze­nie się z koń­cem ży­cia przy­no­siło coś ta­kiego. Głę­bo­kie za­nu­rze­nie się w sprawy, któ­rych sku­tecz­nie uni­kała. Tak jakby nie było waż­niej­szych rze­czy, o któ­rych trzeba my­śleć. Na przy­kład prze­ży­cie.

Gdyby tylko wie­działa, jak to zro­bić.

Pa­nie, je­stem nie­mal pewna, że nie za­słu­guję na ra­tu­nek, i nie mam w zwy­czaju pro­sić o po­moc, o czym chyba wiesz. By­łoby jed­nak wspa­niale, gdy­byś zmie­nił kie­ru­nek wia­tru i po­pchnął mnie w stronę brzegu.

Fale po­ry­wały ją jed­nak co­raz da­lej.

Miała po­dej­rze­nie, że na cuda był obec­nie duży po­pyt i może po pro­stu nie na­de­szła jej ko­lej. Kur­czowo trzy­mała się de­ski; wzma­gał się w niej strach. Gdzieś w głębi przy­bie­rała na sile pa­nika, a ona pró­bo­wała nie po­zwo­lić, żeby ją ogar­nęła.

Chciała zro­bić w my­ślach li­stę, tak jak za­wsze, kiedy usi­ło­wała ła­go­dzić lęk.

Wez­brała ko­lejna fala, a ona krzyk­nęła (cho­ciaż nie na­le­żała do osób, które to zwy­kle ro­biły, więc sama była za­sko­czona), ale woda usta­bi­li­zo­wała ją i po­zwo­liła ja­koś utrzy­mać de­skę.

Li­sta. Do­brze… jaka li­sta? „Rze­czy do zro­bie­nia” wy­da­wały się w obec­nej sy­tu­acji do­syć bez­ce­lowe.

Ko­lejna fala i Lo­uisa po­łknęła wodę. Za­kasz­lała mocno, po czym wzięła od­dech.

Rze­czy, któ­rych ża­łuję, że nie zro­bi­łam w ży­ciu. Li­sta spo­rzą­dzona na chwilę przed nie­uchron­nie zbli­ża­jącą się śmier­cią.

Szkoda, że nie za­ło­ży­łam ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej.

Szkoda, że nie spraw­dzi­łam pro­gnozy po­gody.

Szkoda, że nie uży­łam wo­do­od­por­nego tu­szu do rzęs (bo kiedy znajdą moje ciało, miło by było nie wy­glą­dać tak tru­pio).

Szkoda, że zmar­no­wa­łam tyle czasu na Erica An­der­sona.

Szkoda, że nie prze­pro­si­łam.

Szkoda, że nie wy­sła­łam li­stów.

Szkoda, że nie do­ży­łam do trzy­dzie­stych uro­dzin.

Prze­cież przez dwa­na­ście lat za­sta­na­wiała się, czy on się tam zjawi. A może tam­ten pakt po­szedł dawno w za­po­mnie­nie, zo­stał odło­żony gdzieś na samo dno.

Ko­lejna fala zu­peł­nie przy­kryła Lo­uisę i wcią­gnęła na tak długo, że ko­bieta była pewna, że już zgu­biła drogę na po­wierzch­nię, do po­wie­trza. Ale nie. Jesz­cze jedno szarp­nię­cie i znowu można było na­brać tego cu­dow­nego tlenu.

Wzięła gwał­towny od­dech, po czym za­kasz­lała.

Szkoda, że się nie za­ko­cha­łam.

Spoj­rzała na niebo, które stało się szare i po­chmurne. Nie zda­wała so­bie sprawy, że ża­łuje aż tylu rze­czy. Szczę­kały jej zęby i za­częła od­czu­wać zmę­cze­nie. Fale da­wały jej w kość. Pra­wie się już pod­dała, kiedy za­uwa­żyła świa­tło – gdzieś tam w cie­śni­nie była łódź.

Pró­bo­wała pod­nieść rękę, ale była ona bar­dzo ciężka. Sta­rała się wcią­gnąć na de­skę, ale nie miała siły. Może jed­nak wcale nie szło jej aż tak do­brze. Może już pra­wie umarła. Zer­k­nęła w po­szu­ki­wa­niu bia­łego świa­tła, ale nic nie zo­ba­czyła.

Może białe świa­tła były je­dy­nie dla lu­dzi, któ­rzy nie mieli na su­mie­niu czy­jejś śmierci.

Nie upo­rała się z tym aż do tego mo­mentu ży­cia, cho­ciaż wy­da­wało się, że nie bę­dzie ono trwać dużo dłu­żej. Chyba że ktoś w tam­tej ło­dzi był od­po­wie­dzią na jej mo­dli­twę.

Mu­siała po­zo­stać przy­tomna. Mu­siała się trzy­mać. Mu­sieli ją zo­ba­czyć.

Pro­szę, za­uważ­cie mnie.

Łódź prze­ci­nała fale, wal­czyła z wia­trem, a Lo­uisa jesz­cze raz spró­bo­wała po­ma­chać.

Szkoda, że się nie za­ko­cha­łam.

To miała być zwy­kła pro­ce­dura. Lato na Nan­tuc­ket na­wet się nie za­częło, ale kiedy Cody Boggs zo­ba­czył żółte wio­sło uno­szące się na wo­dzie, po­czuł ści­śnię­cie w brzu­chu.

Chwilę wcze­śniej do­stali zgło­sze­nie od ko­goś z plaży, że w wo­dzie praw­do­po­dob­nie ktoś jest.

– Trudno do­kład­nie stwier­dzić – po­wie­dział roz­mówca. – Ale po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem za­dzwo­nić. Je­śli to ja­kiś czło­wiek, jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Cody wła­śnie pły­nął, po raz pierw­szy na ło­dzi ra­tow­ni­czej ra­zem z za­łogą, więc szybko ru­szyli w kie­runku zgło­szo­nej osoby. Mieli już zre­zy­gno­wać, kiedy Cody za­uwa­żył to coś. Wio­sło, ale bez ka­jaka. Żad­nej de­ski czy ka­noe, żad­nej osoby.

Dziwne.

– Zwol­nij – po­wie­dział do ster­nika. Zer­k­nął na jed­nego z bos­ma­nów. – Wi­dzisz to?

Na czole męż­czy­zny po­ja­wiła się zmarszczka.

– Wio­sło? Tak.

– Ro­zej­rzę się. – Prze­pchnął drzwi wa­ha­dłowe i ru­szył na po­kład, gdzie stało po­zo­sta­łych dwóch męż­czyzn.

– Wi­dzisz coś?

– Nie je­stem pewny. – Cody przy­glą­dał się wo­dzie przez lor­netkę, wy­pa­tru­jąc ja­kie­go­kol­wiek znaku. Za­trzy­mał wzrok na brzegu Nan­tuc­ket.

Je­dy­nego miej­sca, co do któ­rego przy­się­gał so­bie, że nie bę­dzie tam sta­cjo­no­wał. Je­dy­nego miej­sca, w któ­rym był po­trzebny.

Wio­sło pod­sko­czyło w wo­dzie. Wiatr się wzmógł, tak jak to się zda­rzało, kiedy po­goda zmie­niała się bez ostrze­że­nia.

Można było po­my­śleć, że dzi­siaj na wo­dzie bę­dzie przy­zwo­icie. Sam by tak uznał w pierw­szym od­ru­chu, wie­dział jed­nak, że oceanowi nie wolno ni­gdy ufać.

Ster­nik skrę­cił i pro­wa­dził łódź rów­no­le­gle do wy­spy, mi­ja­jąc plażę Ma­da­ket. Nie było wi­dać ni­kogo w nie­bez­pie­czeń­stwie. Jed­nak nikt z za­łogi nie chciał wró­cić do bazy, nie ma­jąc naj­pierw ab­so­lut­nej pew­no­ści, że zro­bili wszystko, żeby upew­nić się, że ni­kogo tu­taj nie było.

Cody prze­niósł wzrok z plaży na ocean i przy­glą­dał się nie­prze­bra­nym wo­dom, do­szu­ku­jąc się wszel­kich oznak ży­cia.

Nic.

Jego in­tu­icja za­zwy­czaj nie za­wo­dziła. Był za­wsze go­towy na to, że wiatr się może zmie­nić – za­równo na wo­dzie, jak i w ży­ciu.

Ster­nik otwo­rzył drzwi do ka­biny.

– Wra­camy do bazy?

– Wy­płyń jesz­cze tro­chę da­lej – od­krzyk­nął Cody.

Męż­czy­zna wy­ko­nał po­le­ce­nie, a Cody wy­szep­tał mo­dli­twę. Tę, z ja­kiej zwy­kle ko­rzy­stał w ta­kich sy­tu­acjach.

Pa­nie, je­śli mogę ko­goś ura­to­wać, po­pro­wadź mnie do tej osoby.

Pły­nęli, a wiatr po­py­chał czter­dzie­sto­sied­mio­sto­pową łódź jak ja­kąś szma­cianą lalkę. Od­da­lili się od brzegu, a Cody odło­żył lor­netkę i zdał się na wła­sny wzrok, żeby zna­leźć ko­goś, kto mógł być w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Oczy, in­tu­icja i Bóg. Im za­wsze ufał naj­bar­dziej.

Może fak­tycz­nie ni­kogo nie było. Może tym ra­zem in­tu­icja go za­wio­dła.

– Nie ma tu ni­kogo, sze­fie – za­wo­łał je­den z człon­ków za­łogi, Jes­sup. – Wiatr robi się co­raz okrop­niej­szy. Po­win­ni­śmy za­wró­cić.

Cody sta­nął mocno na po­kła­dzie, a przez burtę wlała się woda. Tak, okropny dla nich, ale śmier­tel­nie nie­bez­pieczny dla ko­goś, kto był w oce­anie bez wio­sła.

Może wio­sło zo­stało zmyte z czy­je­goś po­mo­stu. A może ktoś już zgi­nął, a oni zna­leźli się tam za późno.

Kiedy ko­lejna fala za­chwiała ło­dzią, sto­jący obok niego męż­czyźni stra­cili rów­no­wagę i zła­pali się re­lingu. Cody nie po­ru­szył się na­wet o cen­ty­metr.

Łódź znów się prze­chy­liła, a on wy­pa­trzył przed nimi coś czer­wo­nego. Pod­niósł rękę, po czym zwró­cił się do ster­nika, który za­uwa­żył to samo i te­raz pę­dził w tam­tym kie­runku.

To mo­gło nie być nic. Ale co, je­śli było ina­czej?

Czer­wony obiekt znik­nął, a Cody po­now­nie wziął lor­netkę i przyj­rzał się uważ­nie wo­dzie. Fale po­kryte białą pianą roz­pro­szyły się, a on znów zo­ba­czył obiekt. Tym ra­zem miał już pew­ność, że nie był to ka­wa­łek wy­rzu­co­nego pla­stiku, tylko de­ska, któ­rej ucze­piony był czło­wiek.

Tam­ten męż­czy­zna z plaży miał ra­cję. Ktoś był w wo­dzie.

Ster­nik po­woli po­pro­wa­dził łódź bli­żej ko­biety, a Cody sku­pił na niej wzrok. Kiedy byli wy­star­cza­jąco bli­sko, je­den z człon­ków za­łogi rzu­cił jej koło ra­tun­kowe. Ko­bieta się­gnęła po nie, ale fala ode­pchnęła je poza jej za­sięg.

– Wy­gląda na zmę­czoną – po­wie­dział Cody, bar­dziej chyba do sie­bie. Jak długo już tu była?

Serce za­biło mu szyb­ciej. Miał od­po­wied­nie prze­szko­le­nie, ale za­wsze była w nim ja­kaś część, która mu­siała uspo­koić jego my­śli, kiedy w grę wcho­dził ocean.

Była też część pełna wście­kło­ści wo­bec mor­skich od­mę­tów. Taka, która nie chciała po­zwo­lić, żeby wy­grały.

Jego ko­lega przy­cią­gnął koło ra­tun­kowe i spró­bo­wał jesz­cze raz, ale bru­talne fale za­lały głowę ko­biety i wcią­gnęły ją pod po­wierzch­nię. Ręka ze­śli­zgnęła jej się z de­ski. Wal­czyła te­raz, żeby ją utrzy­mać.

Fale po­now­nie ją za­lały, a po ko­lej­nym ude­rze­niu wy­nu­rzyła się je­dy­nie de­ska.

Cody nie zo­stał mia­no­wany do­wódcą z po­wodu swo­jej im­pul­syw­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie. Był bar­dzo opa­no­wany. Za­cho­wy­wał spo­kój w ob­li­czu nie­bez­pie­czeń­stwa i był z tego dumny.

Może wy­spa Nan­tuc­ket go za­uro­czyła i po­zba­wiła owo­ców pracy, jaką wy­ko­nał przez dwa­na­ście lat, żeby po­ra­dzić so­bie z tym, co za­brał mu ocean. Jak ina­czej można wy­tłu­ma­czyć to, że chwy­cił oku­lary ochronne i wsko­czył do roz­sza­la­łej wody, żeby ko­bieta nie uto­nęła?

Zde­ter­mi­no­wany, żeby nie po­zwo­lić wy­grać dzi­siaj oce­anowi.

Su­nął przez wodę, nie da­jąc się spo­wol­nić sil­nemu sztor­mowi. Był przy­go­to­wany do cze­goś ta­kiego. Dla cze­goś ta­kiego żył. Aby po­wstrzy­my­wać ocean przed po­chła­nia­niem lu­dzi. To był jego cel, a on nie lu­bił prze­gry­wać.

Woda nie miała prawa za­szko­dzić tej ko­bie­cie, na­wet je­śli była ona na tyle nie­roz­sądna, że wy­pły­nęła, nie spraw­dza­jąc wcze­śniej pro­gnozy po­gody.

Nie dzi­siaj, oce­anie. Je­śli ją chcesz, naj­pierw bę­dziesz mu­siał upo­rać się ze mną.

Uchwy­cił się koła ra­tun­ko­wego, które było przy­cze­pione do ło­dzi, a ko­bieta wy­nu­rzyła się kilka me­trów da­lej, wy­pchnięta przez roz­gnie­wane fale. Wy­glą­dało na to, że już nie pły­wała. Cody rzu­cił się w jej stronę i zła­pał ją pod ręce, a tym­cza­sem fala ude­rzyła w nich oboje.

Trzy­mał się koła ra­tun­ko­wego, a dwóch człon­ków za­łogi cią­gnęło ich do sie­bie. Do­tarli do ło­dzi i męż­czyźni po­mo­gli im się do­stać na po­kład.

Na­tych­miast przy­stą­pili do ak­cji. Cody szybko zdjął oku­lary i za­czął spraw­dzać, czy ko­bieta od­dy­cha. Jej ciało było bez­władne, a puls le­dwo wy­czu­walny.

– Niech pan po­zwoli so­bie po­móc – ode­zwał się je­den z męż­czyzn, a do­piero wtedy Cody uświa­do­mił so­bie, że wy­ko­ny­wał te­raz za­da­nia, które po­winny na­le­żeć do ca­łej za­łogi, i pew­nie bę­dzie mu­siał za to póź­niej od­po­wie­dzieć.

Nie zwa­żał na to. Może miał coś do udo­wod­nie­nia. Może to wła­śnie temu oce­anowi i tej wy­spie trzeba było przy­po­mnieć, że go już nie po­ko­nają.

Raz, dwa, trzy – li­czył w my­ślach, wy­ko­nu­jąc sztuczne od­dy­cha­nie. Żad­nej re­ak­cji.

Nie był to naj­lep­szy po­czą­tek służby w Nan­tuc­ket. Wró­cić po tylu la­tach tylko po to, żeby prze­grać pierw­szego dnia? To się nie mo­gło stać.

Po­now­nie przy­ło­żył usta do jej ust. Raz, dwa, trzy.

– Spóź­ni­li­śmy się – ode­zwał się ktoś z za­łogi.

Cody po­trzą­snął głową, a wła­śnie wtedy ko­bieta otwo­rzyła oczy, po czym kasz­ląc, wy­pluła sporo wody. Od­wró­cił ją.

Pod­pły­nęła do nich jesz­cze jedna łódź ra­tow­ni­cza, a Cody aż wes­tchnął z ulgą. Dzięki Ci, Pa­nie.

Ko­bieta po­now­nie za­kasz­lała, po czym spró­bo­wała usiąść. Nie była drobna i wą­tła, ale umię­śniona i wy­spor­to­wana – osoba, dla któ­rej ak­tyw­ność fi­zyczna była czę­ścią co­dzien­nego ży­cia. Czy bę­dzie wście­kła, kiedy się zo­rien­tuje, że trzeba ją było ra­to­wać? Wiele ko­biet tak miało.

Jed­nak kiedy się po­ru­szyła i skie­ro­wała na niego spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu, nie zna­lazł w nim gniewu ani iry­ta­cji. Roz­po­znała go.

– Cody?

Od­chy­lił się i przy­siadł na pię­tach, po czym za­czął się jej uważ­nie przy­glą­dać. Pie­gom na no­sie, wło­som po­ciem­nia­łym od wody mor­skiej i zna­jo­mym oczom ja­snym jak niebo.

– Lo­uisa? – Jej imię le­dwo wy­do­było mu się z ust, nie­mal jak szept.

– Zna­cie się? – Jes­sup przy­klęk­nął obok.

Nie ode­rwała od niego oczu, od­kąd wy­po­wie­działa jego imię.

Czy w jej gło­wie też prze­la­ty­wała te­raz cała ich hi­sto­ria? Czy za­sta­na­wiała się, co się z nim działo? Kogo ko­chał? Dla­czego wró­cił? Dla­czego ni­gdy nie za­dzwo­nił? Czy chciała wie­dzieć, jak on i jego ro­dzina po­ra­dzili so­bie po tym, jak wy­je­chali z wy­spy? A może my­ślała o tam­tym głu­pim pak­cie, jaki za­warli lata temu? Kiedy jesz­cze wszystko było pro­ste i wy­da­wało się, że nie bę­dzie dnia, gdy nie będą ra­zem?

Oczy­wi­ście, moż­liwe, że nie za­sta­na­wiała się nad żadną z tych rze­czy. Może po pro­stu my­ślała, że był idiotą, bo po­wie­dział to, co wtedy po­wie­dział.

Mia­łaby ra­cję.

Ale ist­niał też cały świat, któ­rego nie ro­zu­miała, a on nie za­mie­rzał go jej ob­ja­śniać. Wstał.

Jej wzrok po­dą­żył za nim.

Nie po­do­bało mu się to. Nie lu­bił, kiedy na niego pa­trzono. Kiedy był za­uwa­żany. A na pewno nie przez Lo­uisę Cham­bers.

Za­łoga dru­giej ło­dzi we­szła na ich po­kład i wzięła się do pracy. Wkrótce Lo­uisa miała zo­stać za­brana do szpi­tala.

A kiedy już jej nie bę­dzie, Cody może znowu za­cznie od­dy­chać.Roz­dział 2

Lo­uisa sie­działa w cie­płym szpi­tal­nym łóżku i za­sta­na­wiała się, czy mo­głaby opa­ten­to­wać nowy mo­del szpi­tal­nej ko­szuli, w któ­rej można by wy­glą­dać nieco le­piej niż w na­mio­cie, w który była w tej chwili przy­odziana.

Nie żeby jej strój miał ja­kieś zna­cze­nie, po­nie­waż, bądźmy szcze­rzy, praw­dzi­wym ce­lem było przy­wró­ce­nie jej zdro­wia. Jed­nak, na­prawdę, to chyba nie prze­sada, żeby dziew­czyna mo­gła do­stać ubra­nie, które mia­łoby cho­ciaż odro­binę kształtu? Przy dłu­gich wło­sach, splą­ta­nych od sło­nej wody mor­skiej, i na­dal bla­dej twa­rzy, po­nie­waż do­piero co otarła się o śmierć, sko­rzy­sta­łaby z wszyst­kiego, co mo­głoby jej po­móc.

Uświa­do­miła so­bie, że te my­śli były zu­peł­nie nie w jej stylu. Zrzu­cała to na fakt, że nie­mal uto­nęła. Prawdę mó­wiąc, ob­wi­niała Cody’ego Bog­gsa. Męż­czy­znę, który ura­to­wał jej ży­cie.

Po przy­by­ciu do szpi­tala zo­stała zba­dana, a jej stan oce­niono jako „do­bry”. W re­zul­ta­cie cze­kała te­raz na wy­pi­sa­nie z od­działu ra­tun­ko­wego przez mło­dego le­ka­rza, który wy­glą­dał jak dwu­na­sto­letni Do­ogie How­ser, i oznajmił, że chciałby ją po­ob­ser­wo­wać jesz­cze przez kilka go­dzin, za­nim wypuści ją do domu.

– Chcemy się upew­nić, że wszystko z pa­nią w po­rządku – po­wie­dział, kiedy umie­ścili ją w sali.

Za­sta­na­wiała się, czy po­winna mu dać li­zaka, bo dzie­ciaki zwy­kle je lu­biły.

Kiedy się tak ze­sta­rzała? A może nie była stara. Może je­dy­nie czuła się staro, po­nie­waż zbli­żała się już do trzy­dziestki, a na­dal była sama, jak w dniu, kiedy się uro­dziła. I miała na so­bie nie­wiele wię­cej ubrań niż wtedy.

Do sali we­szła pie­lę­gniarka, a Lo­uisa za­uwa­żyła nie­wiel­kie zgro­ma­dze­nie w ko­ry­ta­rzu.

– Wia­do­mo­ści do­wie­działy się o śmia­łej ak­cji ra­tun­ko­wej – po­wie­działa ko­bieta z wes­tchnie­niem. Miała pla­kietkę z imie­niem „Kiki”, krót­kie włosy i sze­roki, pro­mienny uśmiech. – Taki przy­stojny ra­tow­nik. Ale z pani szczę­ściara. – Za­ło­żyła Lo­uisie man­kiet na ra­mię i za­częła jej mie­rzyć ci­śnie­nie.

– Tak. Szczę­ściara.

Kiki unio­sła brwi.

– Wi­działa go pani bez tych wszyst­kich sprzę­tów? My­śla­łam, że wy­cią­gnął pa­nią z wody ja­kiś grecki bóg – stwier­dziła.

Lo­uisa do­strze­gła Cody’ego przez szybkę w drzwiach i wtedy na­po­tkała jego wzrok. Oczy męż­czy­zny nie­mal się w nią wwier­ciły, więc zo­stało jej pra­wie tyle tlenu, ile miała, kiedy była pod wodą.

Od­wró­cił wzrok, ale miał po­ważną minę.

Cody nie za­wsze był po­ważny. Po­dej­rze­wała, że to ona miała z tym coś wspól­nego. A może nie. (Cóż za aro­gan­cja, żeby tak po­my­śleć!) Może po pro­stu do­rósł i jej po­czy­na­nia nie sta­no­wiły dla niego żad­nej róż­nicy.

Jed­nak wie­działa, że to nie­prawda. Wie­działa, po­nie­waż na­dal czuła mocne ukłu­cia wy­rzu­tów su­mie­nia. Wie­działa, bo to ona była tym, kto wszystko znisz­czył.

Kiki roz­wo­dziła się nad mię­śniami Cody’ego (które, szcze­rze mó­wiąc, były im­po­nu­jące) oraz jego ciem­nymi wło­sami i oczami.

– On ma w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­czość. Chcia­łaby pani, że­bym go tu przy­pro­wa­dziła? Prze­cież ura­to­wał pani ży­cie.

– Nie – ucięła Lo­uisa. Kiki za­trzy­mała się przy tym, co wła­śnie ro­biła (co ona tak na­prawdę ro­biła?) i wpa­try­wała się w nią. Lo­uisa gwał­tow­nie się po­ru­szyła. – Dzię­kuję, ale po­roz­ma­wiam z nim za ja­kiś czas.

Kiki wzru­szyła ra­mio­nami.

– Jak pani chce. Gdyby cho­dziło o mnie, szu­ka­ła­bym każ­dej moż­li­wej oka­zji, żeby po­ga­dać z tym fa­ce­tem. Może na­wet dać mu mój nu­mer. – Za­śmiała się. – To zna­czy, gdy­bym była nie­za­mężna. Ale nie je­stem. Je­stem szczę­śliwą mę­żatką. Ale pani nie ma ob­rączki, więc my­ślę, że po­winna pani spró­bo­wać.

Lo­uisa za­mknęła oczy. Żeby ze wszyst­kich lu­dzi to wła­śnie on po­ja­wił się jako od­po­wiedź na jej mo­dli­twę. Czy Bóg pró­bo­wał ro­bić so­bie z niej ja­kieś zło­śliwe żarty? Czy rzu­casz mi tym wszyst­kim w twarz? Jęk­nęła.

– Do­brze się pani czuje? – spy­tała Kiki.

Jesz­cze stąd nie po­szła?

– Prze­pra­szam, tak. Jak długo mu­szę cze­kać, za­nim będę mo­gła iść do domu?

– Nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć, ale po­szu­kam le­ka­rza.

Lo­uisa po­now­nie po­ło­żyła głowę na po­duszce. Jej ro­dziny nie było jesz­cze na wy­spie i wcale nie cie­szyła się na to, że mia­łaby do nich za­dzwo­nić i po­wie­dzieć, że dziś rano pra­wie utonęła. Jej matka po­cho­ruje się ze zmar­twie­nia. Lo­uisa już wi­działa, jak prze­żywa ten dra­mat, ni­czym kró­lowa pięk­no­ści z Po­łu­dnia.

„Lo­uiso Eli­za­beth Cham­bers, nie mogę uwie­rzyć, że po­stą­pi­łaś tak nie­roz­waż­nie” – po­wie­dzia­łaby. „Czy pró­bu­jesz mnie przed­wcze­śnie wpę­dzić do grobu?”

„Tak, matko” – od­po­wie­dzia­łaby Lo­uisa. „Po­nie­waż po­ta­jem­nie ma­rzę o two­jej ko­lek­cji fi­gu­rek i prze­ję­ciu opieki nad Ted­dym”.

Przez całe dzie­ciń­stwo ma­rzyła o pie­sku, więc kiedy matka ob­wie­ściła, że ku­piła ber­neń­czyka, aby mieć to­wa­rzy­stwo, od­kąd jej córka się wy­pro­wa­dziła, Lo­uisa bar­dzo się pil­no­wała, żeby się nie wściec. Oj­ciec rów­nież się sta­rał, cho­ciaż cza­sem Lo­uisa za­sta­na­wiała się, czy jej ro­dzice pew­nego dnia będą mu­sieli po­dać „gi­gan­tycz­nego miś­ko­wa­tego psa” jako po­wód roz­wodu.

Na ra­zie się trzy­mali, ale Lo­uisa nie wie­działa, jak długo jesz­cze. Może mi­łość tak na­prawdę nie miała być czymś sta­łym.

Nie ro­zu­miała, dla­czego o tym po­my­ślała. Po­dob­nie jak nie miała po­ję­cia, dla­czego jej li­sta rze­czy do zro­bie­nia przed śmier­cią przy­brała pod ko­niec taką dra­ma­tyczną po­stać.

Chcia­ła­bym się za­ko­chać? Kim była? Noni Rose, słynną swatką z Nan­tuc­ket, która upa­jała się mi­ło­ścią i ro­man­sami, jakby były waż­niej­sze od po­wie­trza? Lo­uisa prze­ko­nała się jed­nak na wła­snej skó­rze, że było to dość da­le­kie od prawdy.

Po­tarła so­bie twarz. Może w ogóle nie po­winna dzwo­nić do ro­dzi­ców.

Matka uzna­łaby ten nie­bez­pieczny wy­pa­dek za oso­bi­sty afront, tak jakby Lo­uisa zde­cy­dowała, że za­bawne by­łoby pra­wie uto­nąć tylko po to, żeby wy­trą­cić ro­dzi­cielkę z rów­no­wagi. W ostat­nich la­tach Jo­El­len Cham­bers wzięła się za upra­wia­nie jogi, po­ukła­dała wszystko w domu zgod­nie z za­sa­dami feng shui i kil­ka­krot­nie stwier­dziła, że jej córka – je­dy­naczka od­nio­słaby ko­rzy­ści z bar­dziej mi­ni­ma­li­stycz­nego stylu ży­cia.

– Za bar­dzo wszystko kom­pli­ku­jesz – oznaj­miła Lo­uisie pod­czas ostat­niego po­bytu na wy­spie.

Ta wy­wró­ciła oczami, jed­nak wie­działa, że matka do­brze mówi. Matki za­wsze do­brze mó­wią. Tak jak wtedy, kiedy ileś lat temu ra­dziła jej, żeby nie szła na randkę z Co­dym Bog­g­sem.

– Stawka jest zbyt wy­soka, Lou – po­wie­działa. – Danny i Ma­rissa są na­szymi naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Je­śli zła­miesz serce ich sy­nowi, zrobi się bar­dzo nie­miło.

Lo­uisa oczy­wi­ście zi­gno­ro­wała tę radę, po­nie­waż matka się prze­cież nie znała. Czy wi­działa w ogóle, jak Cody wy­przy­stoj­niał w ciągu ostat­niego roku? Był umię­śniony, miał let­nią opa­le­ni­znę, nie mó­wiąc na­wet o oczach w głę­bo­kim ko­lo­rze cia­sta cze­ko­la­do­wego i po­dob­nych wło­sach.

Co, gdyby jej po­słu­chała? Co, gdyby sko­rzy­stała z rady matki? Nie­stety, czę­sto się nad tym za­sta­na­wiała. Po­nie­waż gdyby była mą­drzej­sza, cał­kiem moż­liwe, że pan Boggs na­dal by żył, a ich ro­dziny nie stra­ci­łyby kon­taktu.

Tym­cza­sem matka była za­uro­czona Eri­kiem An­der­so­nem, je­dy­nym praw­dzi­wie do­ro­słym chło­pa­kiem Lo­uisy. (Jej uwa­dze nie umknęło to, że te dwa po­ję­cia so­bie za­prze­czały. W końcu sama idea „chło­paka” nie brzmiała zbyt do­ro­śle).

Wszy­scy byli za­uro­czeni Eri­kiem – po­nie­waż był uro­czy. Nikt ni­gdy nie wi­dział go ta­kim, jaki był w rze­czy­wi­sto­ści. Ostat­nim ra­zem, kiedy Lo­uisa roz­ma­wiała z matką, ta spy­tała, czy jest ja­kaś szansa, że jesz­cze się zej­dzie z „tym prze­mi­łym Eri­kiem z ho­telu”. Tak jakby w tym związku po­kła­dała wszyst­kie swoje na­dzieje i ma­rze­nia. Tak jakby roz­sta­nie tej pary było je­dy­nie ko­lej­nym głu­pim błę­dem jej córki.

Może matki nie wie­działy wszyst­kiego.

Tak, być może nie za­mie­rzała po­wie­dzieć ro­dzi­com. Może ni­gdy nie do­wie­dzie­liby się, że ich córka by­łaby mar­twa, gdyby nie silne, jędrne, mu­sku­larne ra­miona daw­nego zna­jo­mego, Cody’ego Bog­gsa.

Tak, a może świ­nie po­tra­fią la­tać.

– Czy mam wró­cić za chwilę?

Na­tych­miast otwo­rzyła oczy i uj­rzała przed sobą wy­do­ro­śla­łego i nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­nego Cody’ego Bog­gsa. Po­my­ślała, że to nie­spra­wie­dliwe, bo po po­rażce dzi­siej­szego ranka po­ja­wił się te­raz, jakby wła­śnie wy­szedł z se­sji zdję­cio­wej pro­gramu Ka­wa­ler do wzię­cia, a ona wy­glą­dała, jakby pró­bo­wała ży­cia pod­to­pio­nego szczura ka­na­ło­wego. Co wię­cej, z ru­dymi wło­sami.

Na szczę­ście nikt nie dał jej lu­sterka. Choć te­raz ża­ło­wała, że nie zdą­żyła so­bie na­wet szybko po­pra­wić wło­sów.

– Lo­uisa?

– Prze­pra­szam – od­po­wie­działa. Prze­je­chała so­bie ręką po lo­kach i wy­czuła koł­tun, po czym stłu­miła jęk­nię­cie. – Nie, jest w po­rządku.

– Przy­sze­dłem tylko zo­ba­czyć, jak się czu­jesz – stwier­dził. – I po­wie­dzieć ci, jaka by­łaś głu­pia, że wy­pły­nę­łaś bez ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej.

– Nie mu­sisz się cze­piać – od­parła. – Nie za­mie­rza­łam wy­pły­wać tak da­leko.

Była ostrożna i trzy­mała się wy­zna­czo­nej strefy, ale czy to jej wina, że po­rwał ją prąd i za­cią­gnął na taką od­le­głość? Może opu­sto­szała plaża po­winna być ja­kimś zna­kiem. Wszy­scy byli mą­drzejsi. Ona chciała się ukryć – to fak­tycz­nie była jej wina!

– Lou… – za­czął Cody, jed­nak szybko się po­ha­mo­wał. Praw­do­po­dob­nie uświa­do­mił so­bie, że nie byli już przy­ja­ciółmi, a uży­wa­nie daw­nego zdrob­nie­nia było może nie­sto­sowne w przy­padku osób, które roz­stały się dwa­na­ście lat temu i od tam­tej pory nie roz­ma­wiały ze sobą.

Wziął głę­boki od­dech.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział, tym ra­zem w znacz­nie bar­dziej opa­no­wany spo­sób. – Do­brze się czu­jesz?

– Tak – od­parła.

– Wiesz, że mo­głaś zgi­nąć.

Znie­ru­cho­miała.

– Wiem.

Wpa­try­wał się w nią. Nie pa­trzyła na niego, ale czuła jego wzrok. Za­czer­wie­niła się.

– W ta­kim ra­zie chyba dzięki, że mi ura­to­wa­łeś ży­cie.

– Chyba?

Zmu­siła się, żeby na niego po­pa­trzeć.

– Dzięki, że ura­to­wa­łeś mi ży­cie. Nie znio­sła­bym po­in­for­mo­wa­nia ro­dziców, że uto­nę­łam. Szcze­gól­nie że nie mia­łam na so­bie ka­mi­zelki ra­tun­ko­wej. Oj­ciec by mnie za­bił.

Wpa­try­wał się w nią przez kilka se­kund, po czym od­wró­cił wzrok.

– To nie jest za­bawne.

– Wiem – od­parła. – Prze­pra­szam. – Znowu na nią po­pa­trzył, a kiedy tylko zdała so­bie z tego sprawę, po­czuła mro­wie­nie w pal­cach u nóg. Zdrajcy! – To było do­syć straszne.

Znowu miał tę po­ważną minę, jak roz­gnie­wany dy­rek­tor szkoły, który wła­śnie się do­wie­dział, że to ona po­nisz­czyła szafki w dziew­czę­cej szatni.

Co po­winna po­wie­dzieć? Że była prze­ra­żona? Że spa­ni­ko­wała i od­li­czała tylko mi­nuty, aż wielka fala ude­rzy i wcią­gnie ją już cał­kiem? Że nie była pewna, czy za­słu­guje na to, by być ura­to­wana, i czy to nie iro­niczne, że wła­śnie on wy­cią­gnął ją z wody, a jej dzia­ła­nia do­pro­wa­dziły kie­dyś do śmierci jego ojca?

Czy ża­ło­wał, że nie mógł jej tam wrzu­cić z po­wro­tem?

– Czyli te­raz je­steś w Straży Wy­brzeża – bąk­nęła.

Za­ci­snął usta, jakby pró­bo­wał zde­cy­do­wać, czy od­po­wie­dzieć na jej oczy­wi­ste stwier­dze­nie. Osta­tecz­nie nie miał do tego oka­zji, bo drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich młody le­karz.

– Jak się dziś czu­jemy? – Uka­zał swój chło­pięcy uśmiech, a Louisa spoj­rzała na Cody’ego, który nie po­ka­zał żad­nych emo­cji. Czy tego uczono te­raz w szkole straż­ni­ków wy­brzeża? „Dzień do­bry, pa­no­wie. Dzi­siaj bę­dziemy się uczyć, jak utrzy­mać groźne spoj­rze­nie i być jak ro­bot”.

– Go­towa, żeby iść do domu, dok­to­rze – od­parła.

– Sły­sza­łem, że to panu za­wdzię­czamy ura­to­wa­nie tej pani – le­karz zwró­cił się do Cody’ego, który po­ru­szył się nie­zręcz­nie, ale pew­nie kiw­nął głową.

Przy­naj­mniej nie za­prze­czał, że to on był tym, który tego do­ko­nał. To już coś.

– Je­ste­śmy wdzięczni, prawda, pani Lo­uiso?

Spoj­rzała na Cody’ego.

– Tak, je­ste­śmy.

Nie była do końca pewna, ale wy­da­wało jej się, że za­uwa­żyła de­li­katny cień uśmie­chu w ką­ciku jego ust, jed­nak szko­le­nie ro­bo­tów oka­zało się sku­teczne i szybko wró­cił do usta­wień fa­brycz­nych.

– Chyba na­wet nie mu­szę mó­wić, ja­kie pani miała dziś szczę­ście, pani Cham­bers – ode­zwał się le­karz.

– Nie musi pan. – Czy Cody już tego nie po­wie­dział?

– I tak to pani po­wiem. Gdyby ten czło­wiek pani nie za­uwa­żył, pew­nie by tam pani uto­nęła.

Wpa­try­wała się w swoje ręce, które spo­czy­wały na ko­la­nach przy­kry­tych prze­ście­ra­dłem.

– Zdaję so­bie z tego sprawę.

A oso­bie, która we­zwała Straż Wy­brzeża, po­winna wy­słać pu­dełko cze­ko­la­dek.

– Świet­nie – po­wie­dział. – Pani ba­da­nia wy­szły w nor­mie, ale czy ma pani w domu ko­goś, kto może się pa­nią za­opie­ko­wać?

– Po­ra­dzę so­bie – od­parła.

– Nie o to py­tał dok­tor – ode­zwał się Cody i spio­ru­no­wał ją wzro­kiem.

Spoj­rzała na niego i ża­ło­wała, że nie ma ko­goś, kogo mo­głaby uznać za „swo­jego”, żeby nie wy­dać się aż tak ża­ło­sna.

– Tak, mam ko­goś, kto może się mną za­opie­ko­wać.

Le­karz miał za­ska­ku­jąco do­bre krzywe spoj­rze­nie jak na ko­goś tak mło­dego.

– Po­ra­dzę so­bie – po­wtó­rzyła, tym ra­zem wol­niej.

– Trzeba zwra­cać uwagę na wszel­kie dziwne czy nie­ty­powe za­cho­wa­nia.

– Ma pan na my­śli dziw­niej­sze i bar­dziej nie­zwy­kłe niż moje nor­malne za­cho­wa­nie?

Wpa­try­wał się w nią przez kilka se­kund, po czym od­chrząk­nął, naj­wy­raź­niej nie bę­dąc pewny, jak na to od­po­wie­dzieć, co, jak po­my­ślała, nie było aż tak nie­zwy­kłe.

– Kto się pa­nią za­opie­kuje? Czy jest ktoś, do kogo można za­dzwo­nić?

– Przy­ja­ciółka ro­dziny. Mag­gie Fi­sher? Pew­nie ją pan zna.

Le­karz za­milkł.

– Tak. Przy­kro mi z po­wodu…

– Do­pil­nuje, że­bym nie umarła we śnie – wtrą­ciła, uni­ka­jąc za­cie­ka­wio­nego wzroku Cody’ego.

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dział le­karz. – Przy­go­to­wa­łem pani wy­pis. Sły­sza­łem, że jest z pani nie­zła pra­co­ho­liczka. Naj­le­piej jakby po­je­chała pani do domu i do końca dnia po­le­żała z no­gami w gó­rze. Niech pani po­zwoli swo­jemu ciału dojść do sie­bie po tym po­ranku. A ja oso­bi­ście do­pil­nuję, żeby Mag­gie wie­działa, że to po­ważne.

– Pro­szę, nie.

– Niech mi pani da słowo, że weź­mie kilka dni wol­nego i na­tych­miast się skon­tak­tuje z Mag­gie.

Ski­nęła głową, wie­dząc, że nic ta­kiego nie zrobi. W ten week­end miała przy­ję­cie Tim­mon­sów z oka­zji rocz­nicy i nie było mowy, żeby z tego zre­zy­gno­wała. Mu­siała dbać o do­bre imię. Miała firmę. By­łego chło­paka, na któ­rym chciała zro­bić wra­że­nie. I ra­chunki do za­pła­ce­nia.

Pró­bo­wała nie jęk­nąć na myśl o wszyst­kich wy­dat­kach me­dycz­nych.

Le­karz uści­snął rękę Cody’emu, uśmiech­nął się na po­że­gna­nie do Lo­uisy, po czym wy­szedł.

– Zro­bisz to, co po­wie­dział? – spy­tał su­rowo Cody, cho­ciaż za­brzmiało to bar­dziej jak roz­kaz.

– Spró­buj wy­glą­dać na mniej zło­śli­wego, kiedy mó­wisz – od­cięła się.

Chyba na­wet wark­nął, a w gło­wie Lo­uisy za­świ­tała myśl: Stą­pasz po kru­chym lo­dzie – co było, jak po­dej­rze­wała, pew­nym ostrze­że­niem, cho­ciaż nie miała w zwy­czaju wsłu­chi­wać się w głos zdro­wego roz­sądku.

Zwie­siła nogi z łóżka i spró­bo­wała prze­cze­sać so­bie włosy pal­cami, były jed­nak zbyt splą­tane.

– Od­po­wiesz mi?

– Ach, czyli to nie było py­ta­nie re­to­ryczne?

– Lo­uisa.

– Po­sta­ram się od­po­cząć – stwier­dziła, na­wet się nie wy­si­la­jąc, żeby ukryć po­iry­to­wa­nie.

– Dla­czego ci nie wie­rzę?

– Bo kła­mię? – Sta­nęła nie­pew­nie, pró­bu­jąc się utrzy­mać, ale za­krę­ciło jej się w gło­wie. Może na­wet zro­biła krok, nie była pewna, i tak, po­le­ciała w dół.

W jed­nej chwili ra­miona Cody’ego zna­la­zły się wo­kół niej, i mimo że pra­wie ze­mdlała, była na tyle przy­tomna, żeby za­uwa­żyć, że bar­dzo ład­nie pach­niał, ale jed­nak nie po­tra­fiła za­cho­wać tego spo­strze­że­nia dla sie­bie.

Zo­rien­to­wała się tylko, że zna­la­zła się znowu w szpi­tal­nym łóżku, a wo­kół niej zro­biło się ciemno.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: