- W empik go
Gdyby tylko - ebook
Gdyby tylko - ebook
Cora Green ma trzydzieści siedem lat i żyje bez zobowiązań. To zapalona dziennikarka, która pisuje reportaże z różnych zakątków świata. Jest rzeczowa i nieustraszona w swojej pracy, często pierwsza dociera do najciekawszych historii.
Tym razem ma przygotować nowy materiał z Mombasy w Kenii. Była już tu wielokrotnie i w Afryce czuje się jak w domu.
Na miejscu kobieta trafia na fotografa i operatora kamery, Juliana Dextera. Ten pewny siebie przystojniak na początku ją irytuje, ale z czasem Cora się orientuje, że mężczyzna może się przydać w nowym projekcie. I nie tylko…
Gorący klimat, egzotyczna przyroda, drzewa mango i palmy kokosowe, a wśród nich dwie niespokojne dusze.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-184-4 |
Rozmiar pliku: | 601 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MOMBASA, KENIA
CORA
– Znowu? – jęknęłam z rezygnacją i zrzuciłam torbę z ramienia na stół przed celnikiem. – Samson, przecież mnie znasz. Od trzech lat praktycznie tu mieszkam.
– Nowe procedury, pani Coro. Przykro mi, ale mamy obowiązek zajrzeć do torby każdego dziennikarza i fotografa, który pojawi się na lotnisku. No i minęło trochę czasu, od kiedy panią ostatnio widziałem. Oczywiście, to bez większego znaczenia.
– Możesz zajrzeć. Nie mam nic do ukrycia i dobrze o tym wiesz.
Samson już od jakiegoś czasu pracował w służbie ochrony lotniska, kiedy zaczęłam przyjeżdżać do Mombasy w celach zawodowych. Dla niego przywoziłam smakołyki z całego świata, a dla jego dzieci drobne prezenty.
– Jak żona i dzieciaki? – spytałam, kiedy przeglądał zawartość mojego bagażu.
„Biedaczysko”, pomyślałam. Nie sprzątałam w tej torbie od wizyty w Sydney, skąd prowadziłam relacje przez całe święta, aż do stycznia. Redakcja nareszcie przeniosła mnie do Keni. W Australii pożary lasów wymknęły się spod kontroli, a miliony zwierząt i ludzi uciekały ze swoich siedlisk. Musiałam zrobić sobie od tego przerwę, a kolega po fachu zgodził się przejąć moje tematy. Z radością przyjęłam wiadomość o powrocie do Kenii – była moim ulubionym miejscem, z którego najczęściej donosiłam o wydarzeniach na całym afrykańskim kontynencie.
– Wszystko w porządku. Może pani iść dalej. Dobrze panią widzieć.
– Cieszę się, że tu dotarłam. Od trzydziestu godzin jestem w podróży i marzę tylko o tym, żeby się położyć. – Popatrzyłam na zegarek. Dopiero dochodziła dwudziesta pierwsza, ale mnie się wydawało, że jest środek nocy.
– Kierowca na panią czeka. – Samson skinął głową do hotelowego szofera, który stał po drugiej stronie odprawy celnej. Na zewnątrz przywitał mnie ciepły, ale świeży powiew wiatru, który był miłą odmianą po dusznym upale Australii.
– _Asante sana_ – powiedziałam w suahili.
– _Asante sana. Karibu._
– _Habari_, __ Willy? Dziękuję, że zawieziesz mnie do domu. – Uśmiechnęłam się do kierowcy, kiedy zabierał ode mnie torby, żeby wsadzić je do bagażnika. W walizce znajdowały się wszystkie najbliższe mojemu sercu przedmioty. Gdybym rzuciła pisanie reportaży z różnych zakątków świata na rzecz autobiografii, to nadałabym jej tytuł _Całe życie w jednej walizce_. Mam trzydzieści siedem lat i żadnych zobowiązań. Oparłam czoło o szybę samochodu i obserwowałam, jak nocne życie Mombasy przemyka mi przed oczami. W Afryce ludzie od świtu do zmierzchu przemieszczali się pieszo. Taka była moja Afryka. Czułam tu, że jestem w domu. Ze wszystkich miejsc, które znałam, to było mi najbliższe. Pod nosem wygwizdywałam _The Lion Sleeps Tonight._
– Miejmy nadzieję, że będzie spał, _bibi_.
– Czy nie jestem już w wieku, w którym powinno się do mnie mówić _bi_? – W suahili _bibi_ oznaczało panienkę, a _bi_ było zwrotem oznaczającym panią.
– Ale nie masz męża, prawda, _bibi_? – Willy spojrzał na mnie we wstecznym lusterku. Uśmiechał się oczami. Uwielbiam kenijskie poczucie humoru, dlatego nie mogłam się powstrzymać od śmiechu.
– Nie mam. Nikt mnie jeszcze na tyle nie zauroczył. – I może nigdy nie zauroczy, pomyślałam.
Droga do hotelu położonego nad oceanem była względnie krótka, bo liczyła jedynie dwadzieścia kilometrów, ale przejazd nią zajmował około czterdziestu minut w zwykłym natężeniu ruchu.
– Jesteśmy na miejscu. Pomogę ci z bagażami. – Willy zatrzymał samochód przed głównym wejściem. Byłam mu wdzięczna za to, że stanął tak blisko recepcji. Czułam się wykończona, łagodnie rzecz ujmując.
– _Karibu_, pani Coro – przywitał mnie pracownik hotelu, podając szklankę schłodzonego soku z marakui i mokry ręcznik.
– O, super. Dziękuję.
Kolacyjny harmider już minął, a goście hotelowi relaksowali się teraz we foyer i przy barze. Moją uwagę przykuła większa grupa osób, które pijąc i tańcząc, bardzo dobrze się bawiły w ten sobotni wieczór. Nie zauważyłam nikogo znajomego, ale stwierdziłam, że to musi być międzynarodowe towarzystwo dziennikarzy i fotografów czy tym podobnych wolnych ptaków. Ten hotel cieszył się powodzeniem jako miejsce spotkań takich osób.
– Pani pokój już jest gotowy.
Wzięłam kartę hotelową i zanim odeszłam, po raz ostatni zerknęłam w stronę rozbawionej grupy. Wyłapałam spojrzenie jasnozielonych oczu. Ich właściciel akurat wstał z krzesła i oglądał mnie od stóp do głów. Mężczyzna miał surową urodę, ale był przystojny. Kiedy zrobił duży krok, aby przejść ponad krzesłem, jego T-shirt lekko się podwinął, ukazując ładnie wyrzeźbiony brzuch. Nie odrywałam od niego oczu i powędrowałam wzrokiem w dół, od pępka do jego… Ożeż w mordę.
– Nie gap się na jego krocze – szepnęłam pod nosem ze złością. Pokonana wstydem, uciekłam spojrzeniem od wysokiego nieznajomego, który przyłapał mnie na gorącym uczynku.
Puścił do mnie oczko i skierował się w stronę toalety. Głowa robi mnie w konia. Pewnie z niewyspania mam omamy. Ale z drugiej strony od miesięcy się nie bzykałam. Potrzebuję porządnego rypanka… najchętniej niebawem.Rozdział 2
MOMBASA, KENIA
JULIAN
Powoli konsumując kawałki mango, uważnie obserwowałem gości hotelowych przy śniadaniu. Pośród obecnych zauważyłem Europejczyków i Afrykańczyków, rodziny i singli. Ten niedzielny poranek wydawał mi się wyjątkowo leniwy, a o tak wczesnej porze niewiele osób z międzynarodowej grupy dziennikarskiej było na nogach. Tylko ja i… ona.
Dziennikarze balowali wczoraj ostro i do późna. Ale ja jak zwykle nie spałem długo i co ciekawe, nie byłem w tym osamotniony. To chyba był dobry moment na to, żeby wyjawić jej, kim jestem. Pora poinformować moją partnerkę, że przy kolejnym zleceniu właśnie ze mną będzie pracowała. Zostałem przypisany do znanej dziennikarki, która po trzymiesięcznej przerwie wróciła do Afryki, by stąd relacjonować wiadomości. Cora Green słynęła z tego, że jest rzeczowa i nieustraszona w swojej pracy – pierwsza docierała do najciekawszych historii. Była wytrawną korespondentką i byłbym idiotą, gdybym odrzucił okazję pracy u jej boku. Jako fotograf wolny strzelec sam byłem sobie szefem i lubiłem działać na pierwszej linii frontu. Teraz trafiała mi się szansa na współpracę z Corą, która należała do grona nielicznych osób, które intrygowały mnie, zanim je faktycznie poznałem.
– Kawa, herbata czy może czegoś innego? – Usiadłem przy jej stoliku. Była całkowicie pochłonięta lekturą wiadomości na iPadzie. – Nigdy nie robisz sobie przerw od pracy? – Oparłem się na krześle i skrzyżowałem ramiona na piersiach.
Uniosła wzrok znad ekranu i aż zamarła, kiedy spojrzała mi w oczy.
– To ty!
– Ja? – Chciałem, żeby się przyznała, że bezwstydnie się na mnie wczoraj gapiła.
– Widziałam cię wieczorem. – Odłożyła tablet na stół.
– Tak… Też cię zauważyłem. Witaj w Mombasie – powiedziałem.
Zmarszczyła czoło ze zdziwieniem, unosząc perfekcyjnie wyregulowane brwi.
– Znamy się? Zazwyczaj nie mam problemu z imionami, ale twojego nie mogę sobie przypomnieć… – Widać było, że wytęża pamięć.
– Wybacz. Julian Dexter. Do usług. – Uśmiechnąłem się, doskonale wiedząc, że zrobią mi się w policzkach te urocze dołeczki.
– Do usług… – wyjąkała.
Trudno było mi powstrzymać się od śmiechu.
– Jestem twoim asystentem.
– Kim? Nie prosiłam o asystenta. – Uśmiechnęła się słodko.
– Wiem, ale pewnie przyda ci się fotograf i operator kamery. – Świetnie zdawałem sobie sprawę, że z mojej twarzy emanowało pewne zadufanie w sobie, ale to było silniejsze ode mnie. Dobrze wiedziałem, że będzie mnie potrzebowała, i ta świadomość sprawiała, że czułem się zbyt pewny siebie.
– Aha. – Wyglądała na zaskoczoną, ale szybko wzięła się w garść. – Świetnie. Mam dla nas robotę.
– Już spytałem, ale powtórzę: nigdy nie robisz sobie przerw od pracy?
– Odpowiem stanowczo i jednoznacznie: nie. Zakładam, że ty też już jesteś w gotowości, więc… – Teraz ona rozsiadła się wygodnie na krześle i skrzyżowała ręce przed sobą.
Takie ułożenie ramion uwypukliło jej piersi, a że byłem mężczyzną z krwi i kości, spojrzałem na gładką skórę jej dekoltu. Cora była piękna. Miała jasnobrązowe, wpadające w blond włosy, obfity biust podkreślony przez sukienkę i żywe bursztynowe oczy. Pod białą sukienką z lejącego się materiału nie dało się nie zauważyć rozbudzającego wyobraźnię czerwonego bikini.
– Dorze, królewno. Jestem cały twój. Powiedz tylko co i gdzie.
– Po pierwsze, nie jestem królewną. Nie cierpię przezwisk, zwłaszcza tych szowinistycznych, poniżających, lekceważących, pozornie uroczych i wynikających z dobrych intencji zwrotów do kobiet. Mam na imię Cora i tak możesz się do mnie zwracać.
– Schowaj pazury. Nigdy już nie nazwę cię królewną. Wyluzuj na chwilę. Jesteś zbyt spięta jak na to, że jesteś w Kenii. _Pole,_ _pole_ – powiedziałem, żeby się uspokoiła. Wiedziałem, że rozumie suahili. – Jestem do twojej dyspozycji, więc ruszajmy ku przygodzie.
– Przepraszam. Nie chciałam się zachować jak rozwścieczona suka, ale tyle razy w karierze słyszałam kierowane do dziennikarek tego typu upadlające zwroty, że chce mi się od nich rzygać. Nie chodzi o ciebie. Jestem pewna, że jesteś prawdziwym gentlemanem.
– Niejedna kobieta w historii wypowiedziała takie słowa. Muszę się napić kawy. Tobie też przynieść?
– Tak, poproszę. Długo wczoraj siedzieliście? – Cora trochę spuściła gardę. Ucieszyłem się, że nie jest tylko nastawiona na pracę i dostrzega też przyjemności życia.
W ten niedzielny poranek po zbyt wielu wczorajszych drinkach potrzebowałem kawy i węglowodanów.
Wróciłem do stołu z dwoma kubkami i talerzem naleśników polanych słodkim syropem.
– Do podziału – powiedziałem, stawiając talerz między nami. – Powiesz mi, na czym polega nasze pierwsze zadanie? Jestem strasznie ciekawy, co zaplanowałaś.
– Jeśli tylko nie wystąpi jakiś nagły kryzys w Afryce, to chciałabym przyjrzeć się pewnemu tematowi, który interesuje mnie od jakiegoś czasu. – Nabiła na widelec kawałek naleśnika. – Pewna światowa organizacja ma rozbudowywać okoliczne szkoły. Odwiedzałam je kiedyś przy okazji innych zleceń, ale nie zauważyłam, żeby coś się w nich zmieniło.
– Czyli organizacja albo nie finansuje tych projektów, albo pieniądze w ogóle do niej nie wpływają?
– Dokładnie. Udało mi się dotrzeć do rocznego raportu głównej organizacji, która się tym zajmuje, ale nie wyśledziłam całego łańcuszka finansowego. Polegam tylko na przeczuciu. – Dokończyła naleśnika i podsunęła mi talerz.
– Jestem zaintrygowany i do twojej dyspozycji. Czego ci potrzeba? – Świadomie z nią flirtowałem. Chciałem zdobyć ciało i umysł pięknej Cory.
– Dziś niewiele. Możemy zrobić listę szkół, które od jutra zaczniemy odwiedzać bez zapowiedzi. Przydałby się nam kierowca. Chciałabym zacząć od placówek, które już znam. Chcę, żebyś tak dyskretnie, jak tylko to możliwe, dokumentował stan szkół: od salek lekcyjnych, przez książki i inne pomoce, po toalety i całą resztę, która tylko ci się nasunie.
– Pogadam z kierowcą, którego najmowałem przez ostatni miesiąc. Zna tu wszystkich, zna boczne drogi i ma dar do wyszukiwania skrótów. – Od razu zaangażowałem się w jej zadanie. W końcu było to coś innego niż fotografowanie środowiska naturalnego i zbieranie informacji turystycznych, co od dłuższego czasu robiłem dla różnych magazynów. – Coś mi mówi, że to początek wspaniałej współpracy.
– Spotkajmy się o dziesiątej przy basenie. Zrobimy plan na jutro. – Cora wnosiła powiew świeżości w mój zastany świat. Pragnę, żeby była moja.