- promocja
- W empik go
Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939 - ebook
Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939 - ebook
Gdynia obiecana to opowieść o mieście tworzonym od podstaw, gdzie można było zacząć z „z czystą hipoteką: przezwyciężyć różnice między zaborami, pokonać zacofanie, uciec od narodowych przywar, od wiejskiej nędzy i wielkomiejskiego bezrobocia, zostawić w tyle waśnie etniczne i konflikty klasowe, uniknąć urbanistycznych błędów i historycznych ograniczeń krępujących rozwój innych miast. Tu nowe pokolenie uczyło się nowych umiejętności i zawodów związanych z morzem i międzynarodowym handlem. Tu, niczym w laboratorium, mogła powstać nieobciążona żadną złą ani dobrą tradycją nowoczesna polska miejskość oraz morska polskość. Tu Polska miała uciec do przodu, z wieku dziewiętnastego w dwudziesty. Problem w tym, że w tę podróż zabrała samą siebie”.
Grzegorz Piątek – pisarz, publicysta, krytyk, z wykształcenia architekt, znawca historii i architektury Warszawy. Dwukrotny laureat Nagrody Literackiej m. st. Warszawy: za biografię prezydenta stolicy Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego (WAB, 2016) oraz za bestsellerową książkę Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949 (WAB, 2020), która trafiła na listę 20 książek 2020 roku tygodnika „Polityka”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-226-1 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbigniew Uniłowski, „Wiadomości Literackie” 1937
W ocenie rzeczywistości miasta i portu Gdyni często wpadamy w przesadę. Poeci szukają obiektu zapładniającego ich wrażliwą duszę. Zatrzymują się u brzegów cudownego Orłowa albo patrzą na Gdynię z wysokości Kamiennej Góry i dlatego otrzymujemy fakty poetyckie, obrazy widzeń i odczuć poety, a nie rzeczywiste, prawdziwe.
Prozaicy i… malkontenci koloryzują Gdynię w barwach tak ciemnych, sumują same minusy i w rezultacie poznajemy Gdynię od strony afer, morderstw i knajp marynarskich.
Prawda leży pośrodku. Są dwie Gdynie i dwie rzeczywistości. Gdynia ładna i zdrowa, kochana i kochająca, i Gdynia odrażająca wyglądem, budząca niesmak, wywołująca uczucie grozy, strachu i smutku.
nieznany autor, „Tydzień Robotnika” 1937ROZDZIAŁ 1
Gdynia to ucieczka w przyszłość
Przy urodzeniu wpisali Zofii płeć żeńską, ale coś ją zawsze w tej żeńskości uwierało. Jeszcze kiedy mieszkała w Kaliszu, spotykała się z takim jednym Jankiem. Chodzili do kina, godzinami spacerowali, gadali o wszystkim – tylko nie o tym. Janek podsuwał jej lektury, Janek kupował jej czekoladę, Janek przekonywał ją, żeby wreszcie przestała kopać piłkę z chłopakami. Ona nie widziała w tym nic niestosownego, ale on nalegał, żeby porzuciła ten „sport brutalny, męski, wykluczający udział kobiet ze względu na swój charakter”¹. Prosił, by raczej zadbała o swój wygląd:
– Wszystko rozumiem, ale tego zupełnie pojąć nie mogę, jak może dorosła panna tak strasznie zaniedbywać się. Przecież pani jest nie tylko źle i brzydko ubrana, ale przede wszystkim niedbale, aż do ostatnich granic obrzydzenia niedbale!².
Zofia próbowała usprawiedliwiać abnegację biedą, ale w gruncie rzeczy wygląd był jej obojętny. Jak pisała później, pantofle „od czasu do czasu czyszczone” służyły jej przecież częściej „do strzelania piłki do bramki niż do kuszenia mężczyzn zgrabnością mojej nogi”³.
Mama martwiła się o „honor” swojej Zosi, za którą „lata” chłopak⁴. Skąd miała wiedzieć, że to do koleżanek – do Oli, do Irminy, potem do Haliny – jej córka czuła trudne do poskromienia uczucia: namiętność, czułość, tęsknotę, zazdrość. Kiedy Janek wreszcie odważył się ją pocałować, instynktownie go odepchnęła, po czym w panice wyjechała z Kalisza. Przenosiła się do coraz większych miast – najpierw do Łodzi, potem do Warszawy. Dopiero w stolicy zrozumiała, że lepiej poczuje się jako mężczyzna. W październiku 1936 roku w stołecznym Szpitalu Dzieciątka Jezus zdiagnozowano u niej interpłciowość, a w kwietniu roku następnego, z ręki ginekologa Henryka Becka, zginęła Zofia Smętek, a narodził się Witold Stanisław Smentek⁵.
Smętkówna nie porzuciła sportu i została dość znaną lekkoatletką, ale dopiero Smentek, dzięki tranzycji, zyskał prawdziwy rozgłos. Cała piśmienna Polska kibicowała, oburzała się, brzydziła, fascynowała, troszczyła, współczuła. Tabloid „Dzień Dobry” relacjonował sprawę z życzliwym zainteresowaniem i najwyraźniej w porozumieniu z Zofią/Witoldem. Niemal codziennie między odcinkiem powieści sensacyjnej a odcinkiem powieści romansowej drukował kolejny fragment Pamiętników Zofii Smętkówny. Przeżyć znakomitej lekkoatletki, która stała się mężczyzną⁶.
Zofia była twardzielką, więc twardzielem okazał się też Witold. Po operacji szybko zwalczył resztki wątpliwości i zaopatrzył się w garnitur. Gazety doniosły nawet, w którym sklepie⁷. Ułożył sobie nowe życie. Wziął ślub i doczekał się trójki dzieci, a po wojnie przez wiele lat uczył historii w szkole i oprowadzał wycieczki po Warszawie. Zmarł w wieku siedemdziesięciu trzech lat⁸.
Gorzej zniósł całe zamieszanie chłopak Zosi. Przed kpinami i docinkami postanowił uciec – najpierw do Gdyni, a potem w świat, jako marynarz. Tak przynajmniej twierdziły pomorskie gazety⁹. Nazywały go inicjałem – K. Nie był to już kaliski Janek, lecz kolejny zawiedziony adorator, młody kolejarz z Warszawy¹⁰.
Czy ujawniwszy zamiary uciekiniera, dziennikarze pokrzyżowali mu plany? A może wymyślili K. i sfabrykowali pomorski wątek stołecznego skandalu, by podekscytować lokalną publiczność? Nawet jeśli ta plotka nie miała nic wspólnego z prawdą, to – jak każda plotka – mówi wiele o tym, co mieli w głowach ci, którzy ją powtarzali. Świadczy o tym, że Gdynia uchodziła za miasto, w którym wszystko da się zacząć od nowa – zgubić papiery, wmieszać się w tłum, a w ostateczności uciec jeszcze dalej. „Mała, nędzna wioseczka rybacka przeobraziła się w ogromne miasto na wskroś dzisiejsze, czy może nawet jutrzejsze. W teren śmiałych eksperymentów. Dobre to miejsce dla ludzi, którzy by chcieli zapomnieć o przeszłości bolesnej”¹¹ – pisała w 1929 roku Maria Dąbrowska, która sama całe życie zmagała się ze swoją identyfikacją seksualną. Kilka lat później lokalna dziennikarka Zofia Żelska-Mrozowicka biła na alarm, że „Gdynia to osada bagienna, w której lęgnie się brud moralny”, „pleni się bujnie agitacja wywrotowa”, gdzie „olbrzymia ilość robotników żyje »na wiarę« w konkubinacie”, raj dla „wszelkiego rodzaju awanturnic o specjalnie wysokim procencie rozwódek i nieszczęśliwych, wypędzonych służących, poszukujących tu przygód, marynarzy i bogatych cudzoziemców”¹². W oczach tej prawicowej katoliczki, matki trzech dwudziestoparoletnich synów, więc może tym bardziej zatroskanej o panujące w mieście standardy moralne, Gdynia to biblijny Babilon, Wielka Nierządnica, „która siedzi nad wielu wodami, z którą nierządu się dopuścili królowie ziemi, a mieszkańcy ziemi się upili winem jej nierządu”¹³. Ale może gdyby umiała spojrzeć na rzecz spokojnie, zobaczyłaby po prostu nowe miasto, nowych ludzi i nowe rozdanie dla wszystkich (także dla niej, wdowy z południa Polski).
Pewna para opowiedziała mi o swoich prababciach, które osiadły w Gdyni w okresie międzywojennym. Jedna pochodziła z Neumark-in-Westpreussen, czyli dzisiejszego Nowego Miasta Lubawskiego, które po pierwszej wojnie światowej pozostało w granicach Niemiec. Wdała się tam w romans z rzeźnikiem, ale musiała zakończyć przygodę, gdy okazało się, że jej małoletnia córka go okradła. Przed podwójnym skandalem, a może i przed sprawiedliwością, obie uciekły do Polski, do Gdyni. Tu, w przyległej do portu, a wkrótce wcielonej do miasta wsi Oksywie kochanka rzeźnika zatarła ślady i została gospodynią na plebanii.
Druga prababcia była Polką urodzoną w głębi Rosji. Tam uwierzyła w komunizm, a w 1920 roku, kiedy na Rzeczpospolitą szła armia bolszewicka, mieszkała już w Toruniu i przygotowywała grunt pod rewolucję. Nie doczekała się zwycięskiego wojska, ale też nie wycofała się za nim na wschód. Została nad Wisłą i dalej agitowała za lepszym, czerwonym światem. Dwa razy trafiła z tego powodu za kratki, a spaliwszy za sobą już chyba wszystkie mosty, przeniosła się z mężem do Gdyni. Po drugiej wojnie światowej, gdy w Polsce zapanował wreszcie wymarzony ustrój, wstąpiła do partii, ale musiała być niepokorną działaczką, skoro poszła do więzienia po raz trzeci.
Taki azyl – i tym, którzy od czegoś uciekają, i tym, którzy po prostu chcą zmienić swoje życie, rozwinąć się, zrobić coś inaczej, zwykle zapewniają wielkie metropolie. Gdynia wcale nią nie była. Rosła wprawdzie szybko, bo w 1920 roku liczyła tylko 1200 mieszkańców, a kiedy przyjechał tam (lub nie) były chłopak Zofii Smętkówny, już 105 tysięcy. Mimo to nadal żyło tu jedenaście razy mniej ludzi niż w Warszawie, sześć razy mniej niż w Łodzi i trzy razy mniej niż we Lwowie. Pod względem liczebności zajmowała trzynaste miejsce w rankingu polskich miast, między Chorzowem a Białymstokiem. Dawno przerosła stolicę swojego województwa, czyli Toruń, ale dopiero goniła największe miasto w regionie, czyli Bydgoszcz (133 tysiące)¹⁴.
Nie rozmiar czynił więc Gdynię miejscem nowych początków. Ważne było, że tutaj prawie każdy był skądś. Przez miasto i port przewijały się tysiące podróżnych, turystów, ludzi interesu, marynarzy, wojskowych, włóczęgów, emigrantów, reemigrantów, pracowników sezonowych, dojeżdżających z regionu i dochodzących z pobliskich wsi. Rozwijała się dopiero od kilkunastu lat, więc nawet pojęcie stałego mieszkańca było tutaj umowne. Wszyscy dopiero co przybyli i niekoniecznie zapuszczali korzenie. Czczony tu po dziś dzień inżynier Tadeusz Wenda, główny projektant i kierownik budowy portu, nigdy nie zlikwidował mieszkania w rodzinnej kamienicy na warszawskiej Pradze i przez szesnaście lat żył na Wybrzeżu jakby w wiecznej delegacji. Żona z dziećmi zjeżdżali do Gdyni na lato¹⁵, a on, odesłany na emeryturę, w 1937 roku wrócił – ponoć z żalem – do stolicy¹⁶.
Polska też mogła tu „zapomnieć o przeszłości bolesnej”. Gdynia istniała od setek lat, wieś wymieniano w źródłach już w 1253 roku¹⁷, a więc osiemdziesiąt lat przed Warszawą. Mimo to historia dzieliła się tu na „naszą erę”, liczoną od założenia portu i miasta, oraz tę „przed naszą”, choć moment zerowy trudno precyzyjnie wskazać. Na pewno nie był to 11 listopada 1918 roku, już prędzej 10 lutego 1920. Wtedy dopiero wojska generała Hallera przejęły ten rzadko zaludniony kawałek wybrzeża przyznany niepodległej Rzeczypospolitej po zakończeniu pierwszej wojny światowej; za Hallerem przybyli z głębi Polski urzędnicy, osadnicy, inwestorzy oraz inżynier Wenda szukający najlepszej lokalizacji dla nowego portu.
Prawa miejskie dostała Gdynia dopiero sześć lat później, była więc jeszcze młodsza niż niepodległe państwo. Polska jej nie odziedziczyła, tylko tworzyła ją od podstaw własnymi rękami, a wiele problemów miała tu szansę załatwić inaczej niż do tej pory. Tu, na nowym gruncie, mogła zacząć z czystą hipoteką: przezwyciężyć różnice między zaborami, pokonać zacofanie, uciec od narodowych przywar, od wiejskiej nędzy i wielkomiejskiego bezrobocia, zostawić w tyle waśnie etniczne i konflikty klasowe, uniknąć urbanistycznych błędów i historycznych ograniczeń krępujących rozwój innych miast. Tu nowe pokolenie uczyło się nowych umiejętności i zawodów związanych z morzem i międzynarodowym handlem. Tu, niczym w laboratorium, mogła powstać nieobciążona żadną złą ani dobrą tradycją nowoczesna polska miejskość oraz morska polskość.
Tu Polska miała uciec do przodu, z wieku dziewiętnastego w dwudziesty. Problem w tym, że w tę podróż zabrała samą siebie.ROZDZIAŁ 2
Choć nabrała znaczenia przez przypadek, przez splot politycznych i gospodarczych okoliczności, to od razu znaleźli się ludzie, którzy uznawali ją za miejsce, w którym dopełnia się historyczne przeznaczenie, miejsce niemalże święte
Stefan Żeromski też postanowił, że ucieknie. Kiedy armia Hallera wkraczała na Pomorze, pisarz był u szczytu popularności i cieszył się niekwestionowanym autorytetem, ale w środku czuł się źle – wyniszczony chorobami, zmęczony Warszawą i warszawką, przygnębiony po śmierci syna, zaplątany między małżeństwem z jego matką Oktawią a związkiem ze znacznie młodszą malarką, Anną Zawadzką. Tamte troski miały zostać w Warszawie, Nałęczowie, Zakopanem, ale gdzie się przed nimi schować?
Na wybrzeże Bałtyku zwrócił uwagę dzięki endeckiemu działaczowi z Wielkopolski, Bernardowi Chrzanowskiemu. Ten energiczny prawnik, w latach 1901–1910 poseł do parlamentu w Berlinie, a następnie dyrektor w poznańskim banku¹⁸, od początku XX wieku dokładnie zwiedzał Kaszuby. Pociągiem (na który przysługiwały mu poselskie bezpłatne przejazdy), rowerem, piechotą, jak się dało, docierał do kolejnych miasteczek i wsi, bezludnych plaż i malowniczych polan, o których przedtem mało kto słyszał¹⁹. Wrażeniami z podróży dzielił się podczas odczytów, przede wszystkim w Poznaniu i Warszawie. W 1908 roku zaczął je wzbogacać „obrazami świetlnymi”, czyli slajdami, a następnie wydał serię pocztówek oraz ilustrowany przewodnik Na kaszubskim brzegu²⁰. Na początku XX wieku technika drukarska rozwinęła się na tyle, by można było w przyzwoitej jakości i dużych nakładach reprodukować zdjęcia, a co za tym idzie – masowo oddziaływać na wyobraźnię. Dzięki temu rzeczywistość wydawała się rzeczywistsza niż na rysunkach i rycinach, więc i obraz Pomorza stawał się sugestywny, niemal namacalny.
Chrzanowski rozsyłał i rozdawał książkę ówczesnym liderom opinii, czyli poczytnym literatom. Zachęcał ich, by sławili Pomorze w swoich tekstach, by przedstawiali je jako piękne i jako polskie. Dzięki temu Tadeusz Miciński trafił do zamku Rutzau nad Zatoką Pucką i napisał wiersz Aleja Króla Sobieskiego w Rzucewie²¹. Henryk Sienkiewicz miał odmalować pomorski lud w powieści Na polu chwały, lecz zmarł, nie ukończywszy drugiego tomu książki, a w pierwszym poświęcił Kaszubom zaledwie parę linijek²². Chrzanowski dotarł też do Marii Konopnickiej, lecz dostał od niej tylko serdeczne podziękowania²³.
W 1912 roku Chrzanowski przeczytał powieść Stefana Żeromskiego Uroda życia, której bohater Piotr Rozłucki ginie w katastrofie lotniczej nad Bałtykiem, wyciągając ręce do „dalekich białych domków kaszubskich, o których marzył przez całe życie”²⁴. Pasjonatowi Pomorza nie umknęło, że pisarz, który nigdy przedtem nie był w tamtych okolicach, dość dowolnie potraktował topograficzne realia, więc wysłał mu egzemplarz swojego przewodnika, z dedykacją dla Piotra Rozłuckiego²⁵. Żeromski podziękował mu równie uprzejmie jak Konopnicka – „Z głęboką ciekawością czytałem to dziełko i wiele się z niego nauczyłem”²⁶ – i długo nie robił z tej nauki użytku. Korespondenci poznali się osobiście po pięciu latach²⁷, a dopiero 17 marca 1919 roku Żeromski napisał do Chrzanowskiego w bardzo konkretnej sprawie:
od dziesiątków lat jest moim najgorętszym pragnieniem zapoznanie się gruntownie z wybrzeżem morskim i Półwyspem Helskim, z ludem, mową, obyczajami i całkowitym zakresem tamtejszego życia, co udałoby mi się następnie spożytkować, być może, w sposobie literackim i odtworzeniu artystycznym²⁸.
Nad Bałtykiem widział nowe źródło inspiracji. Chętnie by tam zamieszkał, może nawet na stałe. Słyszał, że: „Niemcy gdańscy, zatrwożeni perspektywą przejścia Gdańska i wybrzeża w posiadanie Rzeczypospolitej, wyprzedają grunta, domy, wille w okolicy Gdańska i Oliwy”²⁹.
Jeśli spojrzeć na Żeromskiego nie tylko jako na Polaka, ale i jako na przedstawiciela konkretnej klasy, można dostrzec w jego projektach i patriotyczny odruch, i uniwersalne wśród ówczesnej inteligencji czy burżuazji dążenie do ucieczki z metropolii. Dla dzieci rewolucji przemysłowej, które doświadczyły błyskawicznej i bezładnej urbanizacji, miasto było synonimem wszystkich nowoczesnych plag. Hałaśliwym, brudnym i tłocznym molochem. Od początku stulecia w Europie i Stanach Zjednoczonych szalała więc moda na „miasta ogrody”. Warszawscy przedsiębiorcy planowali takie osady jeszcze przed pierwszą wojną światową, a w Krakowie w 1912 roku odbyła się głośna Wystawa Architektury i Wnętrz w Otoczeniu Ogrodowem – pokaz wzorcowych domów dla mieszczan uciekających za miasto. W Polsce wieś, a raczej nie-miasto, uchodziło też za rezerwat, w którym polskość przetrwała nieskażona nowoczesnością oraz wpływami zaborców, Żydów czy zagranicznego kapitału. Wojna światowa przyniosła kolejną zachętę do wyprowadzki. Miasto głodowało, złorzeczyło w kolejkach, poznawało smak reglamentacji i erzacu, a na wsi – o ile nie spustoszył jej właśnie przemarsz wojsk – zawsze znalazły się kura na rosół, mąka na chleb i warzywa z własnego ogródka³⁰.
Twórca koncepcji garden cities Ebenezer Howard chciał tak zorganizować osadnictwo, by rezygnacja z miejskich uciążliwości nie oznaczała utraty miejskich wygód. Przekonywał, że „tak jak dopełniają się mężczyzna i kobieta różnorodnymi darami i zdolnościami, tak wieś powinna się dopełniać z miastem”³¹. Żeromski też fantazjował o miejscu „między Gdańskiem a Oliwą”, „suchym, piaszczystym, wzniesionym – nie sapowatym albo błotnym – lesistym, w pobliżu kolei czy kolejki elektrycznej”, w którym znalazłby się „dom z ogrodem czy polem kilkomorgowym”, „niezbyt daleko od miasta lub jakiegoś centrum z lekarzem apteką, pocztą, telegrafem itd.³²”.
Chrzanowski radził mu wstrzymać się z decyzjami do czasu ustalenia powojennych granic, ale pewne już było, że w nowym porządku geopolitycznym Gdańsk nie przypadnie Polsce. 16 maja 1919 roku napisał do Żeromskiego, że jeśli „chodzi W.Sz. Panu o miejscowość z lekarzem itd., to wyboru nie będzie! Oprócz bowiem Sopotu, przypadającego zresztą, tak jak i Oliwa, Gdańskowi! – lekarza z nadmorskich miejscowości ma tylko Puck! Sądzę jednak, że w przyszłości osiądzie lekarz w Gdyni; przyszłość stworzy też zapewne miejscowość kąpielową poza Sopotem”³³. Prorok.
Żeromski wrócił do sprawy dopiero w kolejnym roku, za to z głęboką determinacją. 7 lutego 1920 roku, kiedy wracał do sił po ciężko przebytej hiszpance, gazety donosiły o postępach armii generała Hallera, która zajmowała przyznany Polsce w traktacie wersalskim fragment Pomorza. Tego ranka w „Kurierze Warszawskim” znalazła się relacja z powitania wojska w Pelplinie i Tczewie, a już w wieczornym wydaniu zamieszczono plan zapowiadanej trzy dni później w Pucku uroczystości zaślubin Polski z morzem³⁴. Gdynia znajdowała się na drodze z Tczewa do Pucka. „Kurier” przeglądał każdy szanujący się stołeczny mieszczanin czy inteligent, więc może to ten tekst sprowokował Żeromskiego, by przypomnieć się Chrzanowskiemu w sprawie nieruchomości. Tego samego dnia napisał do niego: „Marzę jak o raju o jakimś dworku – willi nad morzem, gdyż właśnie nad morzem lekarze radzą mi zamieszkać ze względu na serce i płuca”. Pytał, czy „w okolicach Pucka, Copotów, Helu itd. nie nawinął się jakiś domek z ogrodem”. Słyszał, że „mnóstwo ludzi z Warszawy wybiera się nad morze w tym roku. I ja pragnąłbym pojechać, a nawet muszę, ale jakże bym pragnął pojechać do własnego mieszkania!”³⁵. 19 marca dodał: „Jestem po ciężkiej chorobie, zmęczony warszawskimi stosunkami, toteż pragnąłbym pojechać nad morze już w pierwszych dniach maja bez względu na pogodę i na warunki, w jakich się tam żyć będzie”³⁶.
Wybór Chrzanowskiego padł na malutką, położoną między Sopotem a Gdynią osadę rybacką, która do niedawna, od nazwiska lokalnej rodziny Adlerów, czyli Orłów, nazywała się Adlershorst, czyli Orłowo. Jeszcze w poprzednim stuleciu upodobali sobie ją spacerowicze szukający wytchnienia od sopockiego zgiełku, z czasem pobudowano kilka pensjonatów³⁷. Choć gazety twierdziły, że na Wybrzeże „rzuciły się hordy warszawiaków”³⁸ i wywindowały zarówno stawki w wakacyjnych kwaterach, jak i ceny gruntów, ta wioska na razie nie traciła sielskiego charakteru. Poeta Władysław Orkan, który odwiedził Orłowo kolejnego lata, nazwał je „najbardziej uroczą miejscowością na polskim pobrzeżu”³⁹. Chowała się w dolince, w cieniu Kępy Redłowskiej, tuż przy granicy między Polską a Wolnym Miastem Gdańskiem.
Widok z Kamiennej Góry na Gdynię i Oksywie przed rozpoczęciem budowy portu. Na pierwszym planie tereny późniejszego skweru Kościuszki z Domem Kuracyjnym (Kurhausem) po prawej stronie. Fot. Marian Dziewoński, zbiory Biblioteki Narodowej (dalej jako BN).
WMG było strefą zdemilitaryzowaną, rządzącą się pod kuratelą Ligi Narodów. Oprócz Gdańska objęło także Sopot i kawałek wiejskiego zaplecza. Polska miała więc dostęp do Bałtyku, ale bez wielkiego portu i wielkiego kurortu. I choć międzynarodowe porozumienia pozwalały jej korzystać z gdańskiej infrastruktury, to praktyka szybko okazała się trudniejsza. Na miejscu niemiecka większość sabotowała realizację traktatowych zapisów, a międzynarodowi zwierzchnicy WMG reagowali ospale, często wręcz faworyzując Niemców. Już 10 lutego 1920 roku, a więc w dniu zaślubin z morzem, na posiedzeniu sejmu po raz pierwszy stanęła sprawa budowy niezależnego portu. Polska klasa polityczna bardzo szybko przekonała się boleśnie, że nie może liczyć na Gdańsk. W decydujących chwilach wojny z bolszewikami 21 lipca 1920 roku zrewoltowani dokerzy oraz angielscy żołnierze pilnujący porządku w WMG odmówili rozładunku statku, który przywiózł broń dla polskiego wojska. Aby nie zaogniać sytuacji w zbuntowanym, wycieńczonym głodem i sfrustrowanym drożyzną mieście, wysoki komisarz Ligi Narodów Reginald Tower zakazał wwozu kolejnych dostaw uzbrojenia, a rozładunek zablokowanego statku ukończono dopiero 6 sierpnia⁴⁰. Ten incydent przyspieszył decyzję o stworzeniu niezależnego polskiego portu poza granicami WMG.
Wtedy nie było jednak jeszcze pewne, że Gdynia powstanie w Gdyni. Wprawdzie inżynier Tadeusz Wenda już wiosną 1920 roku przeprowadził rekonesans Wybrzeża i stwierdził, że właśnie tu, w szerokiej, podmokłej dolinie Potoku Chylońskiego, najwygodniej będzie zbudować baseny portowe, a Półwysep Helski ochroni statki od fal dochodzących z pełnego morza⁴¹, lecz mało brakowało, aby los na historycznej loterii wygrał nadwiślański Tczew.