- W empik go
Gdzie diabeł mówi dobranoc - ebook
Gdzie diabeł mówi dobranoc - ebook
Treścią książki jest dzieciństwo autora w kresowym miasteczku Monasterzyska, życie na zsyłce w Kazachstanie, pobyt w środkowej Ukrainie, i wreszcie powrót do Kraju i osiedlenie się w powojennym, zrujnowanym Wrocławiu. Opisy odzwierciedlają rzeczywistość postrzeganą przez autora od wczesnego dzieciństwa do wieku młodzieńczego. Okres dziecięcy to pasmo zabaw i ciekawych, nieraz wesołych przygód wynikających z dziecięcej fantazji autora i jego o półtora roku starszego braciszka. Duża swoboda pozostawiona malcom przez zaabsorbowanych rodziców i ich wszędobylstwo wypełniały ciekawą i pełną przygód młodość. Życie w miasteczku oraz wydarzenia na świecie przedstawiane są z perspektywy świadomości dziecka.
Wybuch wojny nie wzbudza w dzieciach strachu, wręcz zapowiada ciekawe zdarzenia na wzór opisów walk kowbojów z Indianami. Wkroczenie Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczpospolitej i zajęcie przez nią Monasterzysk chłopcy odbierają po swojemu. Szybko dostosowują się do nowych warunków i wykorzystują je do swoich przygód, ciekawych, a niekiedy nawet niebezpiecznych. Niemniej jednak opis życia w miasteczku pod rządami Sowietów dokumentuje postępowanie nowej władzy i jej poczynania w likwidacji polskości.
Następują ponure dni dla mieszkańców pod względem zaopatrzenia i zagrożeń swobód politycznych i obywatelskich. Sowieccy najeźdźcy w towarowych wagonach wywożą rodzinę autora na zsyłkę w stepy Kazachstanu. Nieświadome sytuacji dzieci nie podzielają dramatu dorosłych. W bezkresnych stepach spodziewają się nowych przygód. W pasących się w stepie tabunach koni, stadach bydła i owiec widzą nawiązanie do przygód Buffalo Billa.
Rzeczywistość wkrótce okazała się mniej przygodowa. Nastała sroga zima i trudności aprowizacyjne. Wszystko bardziej doskwierało nowo przybyłym, natomiast miejscowa ludność kołchozowa była do tych warunków przystosowana, ponadto egzystuje jeszcze z dala od wydarzeń które nas Polaków dotknęły. Dla niej wojna i jej skutki nastąpiły dopiero po napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR Wcześnie, bo już w wieku 14 lat kończy się dzieciństwo i rozpoczyna dramatyczna dla autora i wyniszczająca dla nieletniego organizmu przymusowa praca w kołchozie. Praca i stosunki z miejscową ludnością zajmują znaczne miejsce w opisie. Na koniec następuje powrót z zesłania w nastroju euforii. Kończy się dramat wywózki , zaczyna się nowe życie w Polsce.
Roman BURNO urodził się w 1928 roku w kresowym miasteczku Monasterzyska w województwie tarnopolskim. Wielokulturowość miejscowej społeczności, starszeństwo brata, pełnienie funkcji policjanta przez ojca miały istotny wpływ na kształtowanie od najwcześniej szych lat postrzegania przez dziecko świata.
W wieku 6 lat rozpoczął naukę w szkole powszechnej, której 5 klas ukończył w roku wybuchu drugiej wojny światowej. Lata wojenne przeżył na zsyłce w północnym Kazachstanie, gdzie najpierw jako dziecko spędzał czas z rówieśnikami, dziećmi kołchoźników, a następnie jako nieletni zmuszony był do prac rolnych w kołchozie i sowchozie.
Po powrocie do Polski zdobył średnie wykształcenie zawodowe, a następnie ukończył studia inżynierskie na Politechnice Wrocławskiej i Inżynieryjno-Ekonomiczne na Politechnice Warszawskiej. Od 1956 roku pracował w różnych przedsiębiorstwach przemysłu maszynowego oraz w Instytucie Organizacji. Pracę zawodową przed pójściem na emeryturę skończył na stanowisku doradcy w Urzędzie Rady Ministrów. Pędząc żywot emeryta jeszcze przez 10 lat pracował w firmach doradczych i handlowych.
Spis treści
Spis treści:
GDZIE DIABEŁ MÓWI DOBRANOC 6
NASZA WOJNA 29
U NAS W KOŁCHOZIE CHLEBOROB 50
PRZYSTANEK - SOWCHOZ WOROWSKIEGO 130
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62480-85-2 |
Rozmiar pliku: | 956 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bez względu na ocenę czasu minionego
jest naszym obowiązkiem utrwalać
i dokumentować możliwie obiektywnie
wszystko, co działo się w życiu narodu.
Antoni Słonimski
GDZIE DIABEŁ MÓWI DOBRANOC
Świat powitał mnie pod znakiem barana w 1928 roku. Stało się to w miasteczku Monasterzyska, w województwie tarnopolskim. Do mojej świadomości istnienie własne i otoczenia dotarło kilka lat później. Byłem dzieckiem niechcianym, co wyznała mi kiedyś moja matka, mimo to nasze wzajemne relacje, to jest: ja – rodzice, a także: ja – i mój starszy o 18 miesięcy brat, Tadek, były bardzo dobre.
Miasteczko poznawałem od końca, to znaczy od cmentarza, blisko którego mieszkaliśmy. Tam bawiliśmy się w chowanego, z przerwami wtedy, gdy uczestniczyliśmy (oczywiście z ciekawości) w pogrzebach. Odbywały się one rzadko, ku naszemu niezadowoleniu, bo miasteczko liczyło zaledwie pięć tysięcy mieszkańców, z których tylko 1,5 do 2 tysięcy było wyznania rzymsko-katolickiego, a przy takiej liczbie natura nie mogła spełnić naszych oczekiwań.
Kiedy umarł 16-letni syn naszego sąsiada, Zbyszek, i wszyscy wokół rozpaczali, że tak młodo, dziwiliśmy się, bo dla nas był to starzec. Zresztą nasza mama, która miała bardzo dużo trafnych powiedzeń na bez mała każdą okoliczność, mawiała, że młody umrzeć może, a stary musi. Byliśmy przekonani, że zmarły należał do tych, którzy już musieli. W naszym pojęciu można było rozpaczać, bo był taki miły, ale młody? Dziwna logika starszych do nas nie przemawiała.
Przy okazji cmentarnych penetracji poznawaliśmy przeszłość miasteczka i okolic. Wielki krzyż w centralnym miejscu upamiętniał powstańców z 1863 roku. Trzy rzędy jednakowych betonowych krzyży znaczyły groby polskich żołnierzy poległych w latach 1918–1920. W większości byli to bezimienni obrońcy ojczyzny. Mówiły o tym napisy na krzyżach. Pierwszy odczytał nam to ojciec, objaśniając przy tym pojęcie wojny, ojczyzny i bohaterskiej dla niej śmierci. Niewiele z tego rozumiałem, ale, jak to dziecko podziwiałem mądrość ojca, a ponadto miałem argumenty w przekomarzaniu się z kolegami, który z naszych ojców jest mądrzejszy.
Grabarz, pan Komornicki przestrzegał, żebyśmy nie zapuszczali się w zarośla pod płotem, bo tam pochowani są ci, którzy umarli samobójczą śmiercią i jako wielcy grzesznicy nie byli godni spocząć wśród tych, którzy odeszli z tego świata w zgodzie z Bogiem i z naturą. Przyrzekliśmy sobie z Tadkiem, że nigdy nie popełnimy samobójstwa, bo leżenie w takim miejscu byłoby nie do zniesienia. Grozę potęgował jeszcze strach przed piekłem.
Dalszym etapem naszego poznawania świata była cegielnia. Duże wykopy po urobku gliny stanowiły znakomite kryjówki do zabaw. Urządzaliśmy też skoki do coraz to głębszych dołów. Zwłaszcza cudowne było skakanie do dołu napełnionego wymieszaną gliną, przygotowaną do formowania cegieł. Zawsze jednak kończyło się to przepędzeniem nas z terenu cegielni i awanturą w domu z powodu wytarzania się w glinie.
Wspaniałe też były zabawy w ruinach browaru. Zewsząd wystawały tam jednak jakieś rury i blachy, ale za to były maliny i można było rozpalać ognisko.
Z czasem zaczęliśmy zataczać coraz szersze kręgi dla poznania innych części miasta i jego okolic. Sprzyjały temu niedzielne wycieczki z rodzicami na górę Podhorodne, i tam w lesie, w pobliżu kamieniołomów wapnia, biwakowaliśmy. Przed nami roztaczał się przepiękny widok. Na pierwszym planie, łagodnym łukiem omijając górę, biegła linia kolejowa. Tędy dwa razy dziennie przejeżdżały pociągi relacji Buczacz – Stanisławów i odwrotnie. Tory przecinały rzekę, rozgałęziały się na stacji i zataczając literę „S” znikały za leżącą naprzeciw Podhorodnego górą Buczacką. Miasteczko w dole wydawało się duże, ale złożone jakby z miniaturowych domków-zabawek. Nawet kościół i dwie cerkwie nie prezentowały się z tej odległości jak na domy boże przystało, a synagogi nie odróżniały się od otaczających je domostw. Na tym tle okazale wyglądała tylko fabryka wyrobów tytoniowych, z jej strzelającym w górę kominem.
Z lasu wracaliśmy wieczorem z naręczami polnych kwiatów, a czasami z koszem grzybów.
Z bliska miasteczko wyglądało mniej ciekawie. Nawierzchnie ulic pokrywał kamienny tłuczeń, który pod stalowymi obręczami kół i podkowami koni ścierał się na unoszący się pył. Chodniki też pozostawiały wiele do życzenia. Złe wrażenie łagodziły nieco szpalery akacji, z dwóch stron zdobiące jezdnię i tworzące miły nastrój. Wieczorem ulice oświetlało kilka lamp naftowych, przed samą wojną zmienionych na elektryczne, a centralne ulice wypełniali spacerowicze, głównie młodzież.
Gdy miałem cztery i pół roku, a Tadek sześć lat, powiększyła nam się rodzina. Tuż przed jej powiększeniem mama zapowiadała, że niebawem bocian przyniesie nam dziewczynkę lub chłopczyka. Chodziliśmy do sąsiadów i prosiliśmy znajdujące się w gnieździe na ich domu bociany, aby przyniosły nam braciszka, bo siostrzyczki nie chcemy i jeżeli przyniosą dziewczynkę, to ją zabijemy. Gdy po narodzinach dziecka sąsiadka zażartowała, że bocian nas nie wysłuchał i przyniósł dziewczynkę, postanowiliśmy tę groźbę spełnić. Kiedy mama była zajęta w kuchni, Tadek przystąpił do egzekucji, uderzając dziecko pięścią w nos. Małe zaniosło się płaczem, wpadła do pokoju mama, a my solidarnie przyznaliśmy się do urzeczywistniania naszego zamiaru. Matka w przypływie złości wymierzyła nam po kilka tęgich razów, po czym rozwinęła maleństwo z pieluch i kazała nam obnażyć się dla dokonania porównań. Nie dostrzegliśmy wielkich różnic i przyjęliśmy Ryśka do naszego grona. Nowa sytuacja rodzinna stała się dla Tadka i dla mnie nieco korzystniejsza, gdyż mama, zajęta Ryśkiem, miała mniej czasu dla nas, a my zyskaliśmy więcej swobody, której nam zawsze brakowało.
Wkrótce jednak liczba uczestników wspólnych zabaw zubożała o Tadka. O, nie, nic strasznego się nie wydarzyło, po prostu poszedł do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Zazdrościłem mu wszystkiego, co wiązało się ze szkołą, oczywiście poza rannym wstawaniem. Ciągle nudziłem rodziców, aby mnie również wysłali do szkoły. Obiecano mi, że na przyszły rok na pewno pójdę. Okazało się, że to nie takie łatwe, brakowało mi jednego roku życia, ale bliska zażyłość ojca z kierownikiem szkoły doprowadziła do pokonania formalnych trudności.
Zaczął się dla mnie nowy etap dzieciństwa – wszedłem w wiek szkolny. Pierwsze klasy były koedukacyjne, ale to nie miało żadnego znaczenia, poza jednym drobiazgiem. Była w klasie herod-dziewczyna, która chętnie popisywała się swoją siłą, tłamsząc każdego, kto się znalazł w zasięgu jej rąk. Kuksańce, jakimi szczodrze nas obdzielała nie były bolesne, ale przynosiły ujmę chłopięcej dumie.
Pani Pogorzelska, nasza wychowawczyni wyraźnie faworyzowała dziewczęta. My musieliśmy siedzieć w ławkach jak trusie, a im pozwalała na dużą swobodę. Każde wykroczenie było karane biciem linijką w otwartą dłoń. W zależności od wykroczenia można było dostać trzy do pięciu razów. Szczerze jej nienawidziliśmy. Ja nigdy nie oberwałem, chociaż zdarzyło się raz, że bardzo boleśnie wbiła mi długie paznokcie w ramię.
Z nauką nie miałem żadnych trudności. Byłem raczej pilnym uczniem, chociaż niczym szczególnym, gdy chodzi o naukę, się nie wyróżniałem. Bardzo ciążyła mi moja inność. Miałem jasnozłoty kolor włosów i byłem cały pokryty piegami. To dawało pretekst do złośliwych uwag w rodzaju: rudy do budy, rudzielec, piegacz.Nie należałem do najsilniejszych. Byłem w klasie najmłodszy, stąd nie mogłem sobie pozwolić na fizyczny odwet, bo tylko taki mógłby być skuteczny. Musiałem cierpliwie znosić zniewagi, obiecując krwawą zemstę w przyszłości.
Naszą edukację oprócz szkoły dopełniali rodzice, a także Kościół – każde na swój sposób. Rodzice nie szczędzili nam pouczeń i przykładów. Ojciec – patriotycznych, mama – głównie rodzinnych i religijnych. Stąd wyniosłem szczerą miłość do marszałka Józefa Piłsudskiego i na zawsze utrwalone przeświadczenie o Jego wielkości. Cieszyłem się, że Wielki Ziuk stoi w naszym domu w postaci pozłacanej figury, wsparty ręką na głowie orła i stale jest z nami. Nie odstępuje też od nas w szkole, tutaj z portretu zawieszonego w klasie patrzy na mnie i wie, że go nie zawiodę. Kiedy jeden z moich kolegów wyrecytował dwuwiersz: „pan Sobieski je..ł pieski / pan Piłsudski je..ł suczki”, popędziłem na posterunek policji i poskarżyłem. Oczywiście policjant, jak mówił później mój ojciec, zignorował zdarzenie, traktując to jako głupią dziecięcą rymowankę. Ja jednak uznałem, że spełniłem swój patriotyczny obowiązek. I kiedy w maju Marszałek zmarł, z przejęciem śpiewałem żałobną okolicznościową pieśń: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma. To nieprawda, że jesteś już w grobie…”. Całe moje oddanie Marszałkowi było zasługą ojca.
Mama natomiast przekazywała nam bezpośrednie relacje swojego dziadka, Władysława Trumpiela, o prześladowaniu na Wileńszczyźnie Polaków-katolików przez władze carskie po powstaniu Styczniowym. Otóż do miejscowości Jody w powiecie brasławskim zjechała sotnia kozaków i siłą zmuszała wiernych wyznania rzymskokatolickiego do przejścia na prawosławie. Na uległych oczekiwał przybyły z Kozakami pop, gotowy dokonać przechrzczenia. Nikt jednak nie chciał wyrzec się wiary swoich przodków. Kozacy zaczęli więc wymierzać chłostę, ale i to nie pomogło. Wtedy wszystkich razem związano i popędzono do Dzisny. Tam w koszarach zainscenizowano egzekucje. Wybrano jednego z nich i kazano mu położyć głowę pod topór katowski. Skazaniec przed położeniem głowy zwrócił się do pozostałych, aby, tak jak on, oddali swoje życie za wiarę. Tylko jeden spośród czterdziestu się poddał. Egzekucji jednak nie przeprowadzono. Każdemu wymierzono po sto batów i zwolniono. Wiedza o tym budowała moją świadomość patriotyczno-religijną.
Gdy ukończyłem pierwszą klasę, wybraliśmy się na wakacje do babci, do Jod, w województwie wileńskim, na drugi kraniec Polski, a jak twierdził ojciec: na koniec świata, gdzie diabeł mówi dobranoc. Właśnie dlatego wszystko zapowiadało się fascynująco. Była to cała wyprawa. Niezliczona ilość walizek czyniła z każdej przesiadki istną katorgę, podróż jednak była ciekawa. Wiele kłopotów przysparzał nam czteroletni wówczas Rysiek. Ciągle marudził, zanosił się płaczem. Nie wiadomo, czego chciał. Wtedy najwyraźniej mieliśmy go dość.
Zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Wilnie. Pierwsze kroki mama skierowała przed ołtarz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Następnie poszliśmy do parku nad Wilię. Po wodzie, dumnie unosząc głowy, majestatycznie płynęły łabędzie. Była to dla nas niebywała okazja do popisów strzeleckich. Poszły w ruch proce i w kierunku łabędzi poleciały kamyki. Jak spod ziemi wynurzył się policjant, zabrał proce, zaprowadził do mamy (na moment spuściła nas z oczu, zajęta Ryśkiem) i chciał wymierzyć grzywnę. Skończyło się na naszym przyrzeczeniu poprawy i matczynym zapewnieniu lepszego doglądania nas. Mama swoją obietnicę spełniła natychmiast nakręcając nam uszu. Nie mogliśmy przeboleć utraty proc, bo było jeszcze wiele okazji do zademonstrowania naszych strzeleckich umiejętności. Chwilowo wyciszeni zaszliśmy do katedry, gdzie wśród wieńców na postumencie stała urna z sercem Marszałka. Szczerze modliłem się za Jego duszę, czułem Jego bliskość i ponownie przeżywałem Jego śmierć.
Na docelowej stacji czekała na nas bryczka, zaprzężona w dorodnego ogiera, a przy niej wujek matki, powszechnie nazywany, diad ’ka Żerabiec.Po bezdrożach, piaszczystych duktach mknęliśmy, rozkoszując się gęstwiną borów, jakich dotąd nie widzieliśmy. Zapowiadało się nadzwyczajnie. Wujek coś opowiadał, ale niewiele z tego rozumieliśmy, bo zagłuszał wiatr i parskanie konia, a poza tym mówił wtrącając wiele słów białoruskich, których nie rozumieliśmy. Po godzinie jazdy znaleźliśmy się w objęciach babci, cioć, wujka Pieci i innych krewnych, o których istnieniu dotąd nie mieliśmy zielonego pojęcia. Tutaj wszystko było inne. Domy z grubych bali, kryte słomą, stodoła ze spadającym do ziemi dachem. Byliśmy zachwyceni. Przyszło kilkoro dzieci z sąsiedztwa i natychmiast zaprzyjaźniliśmy się z nimi.
Pamiętając powiedzenie ojca, że jedziemy na koniec świata, spytaliśmy wujka jak daleko do tego końca? Wujek wskazał ręką las i powiedział: za tym lasem. Toteż za kilka dni, korzystając z nieuwagi dorosłych, wybraliśmy się tam.
Uszliśmy kilka kilometrów, końca świata nie widać, las też się nie kończy, a zatem trzeba iść dalej. Słońce miało się już ku zachodowi, gdy zza zakrętu wyłoniła się furmanka. Jadący na niej chłop zapytał, kto my i dokąd zmierzamy.
Zaprosił nas na wóz, mówiąc, że podwiezie. Byliśmy szczęśliwi, gdyż odczuwaliśmy już trud kilkugodzinnej wędrówki. Jakież było nasze zdumienie, gdy z ciemności wyłoniły się znajome Jody i dom naszej babci, a na podwórku tonące we łzach: mama, babcia i reszta rodziny. Mama chwyciła pas, żeby nam wybić z głowy koniec świata, ale babcia nie dopuściła jej do nas. Tak więc na drugi dzień kto tylko mógł tłumaczył nam bzdurność naszego pomysłu. Nie kryliśmy swojego rozczarowania. Od tej pory chodziliśmy na jagody i grzyby, jednak tylko pod nadzorem kogoś z dorosłych.
W gospodarstwie babci nie było większych atrakcji. Mógłby nią być koń, tylko, że on został niedawno ukąszony przez żmiję i miał spuchnięty cały bok. Nie mogło więc być mowy ani o jeździe wierzchem ani w zaprzęgu. Z braku innych możliwości zabawowych zjeżdżaliśmy na siedzeniach ze stogu siana, ale to żadna rozrywka. Już lepsze było, surowo zakazane, wspinanie się po dachach.
Któregoś dnia wujek Żerabiecprzyjechał swoim powozem i wziął nas do siebie. Zawarliśmy kilka nowych znajomości. Następnego dnia w gospodarstwie było jakieś poruszenie. Wujek sam czyścił ogiera, myśleliśmy, że sposobi się do wyjazdu. Tymczasem chłopak sąsiadów, nasz rówieśnik, wyjaśnił, że ogier będzie pokrywał kobyłę. Nie poprzestał na suchej informacji. Uzupełnił ją szczegółami, co było dla nas całkowitą nowością. Czekaliśmy więc niecierpliwie. W końcu zjawił się jakiś gospodarz, wozem zaprzęgniętym w kobyłę. Jak się okazało, to ona miała paść ofiarą namiętności naszego ogiera. Gospodarz wyprzągł kobyłę i wespół z jakimś sąsiadem, na środku podwórza trzymali ją z dwóch stron za uzdę. Niebawem we wrotach stajni stanął ogier, trzymany przez wuja i jeszcze kogoś na długich lejcach. To nie był ten sam ogier, którego dotąd widziałem. Miał wygiętą w łuk szyję, groźny wzrok, szeroko rozdęte chrapy, potężny ogon pióropuszem uniesiony w górę. Szaleńczo zarżał i ruszył w stronę przedmiotu swojego pożądania. Ona również rżała, wierzgała zadnimi nogami, w rewanżu on ją okropnie gryzł. Ta gra trwała kilka minut, ale opór wybranki ogiera był coraz łagodniejszy, a wierzganie stawało się prawie pieszczotą. Wtedy nasz bohater usidlił ją, skacząc na grzbiet i dopełniając reszty. Wstydziłem się patrzeć na tę scenę wprost. Zerkałem kątem oczu, ogryzając nerwowo paznokcie, bo to jednak było coś niezwykłego.
Później ogiera wprowadzono do stajni, kobyłę przywiązano do wozu, wyniesiono z domu wódkę i na przekąskę bliny. Było wesoło, wszyscy dowcipkowali na tematy okołoseksualne. Jeden drugiemu wytknął: widzisz, on za ogiera bierze pieniądze, oj, gdybyś ty od tych swoich licznych kobiet, z którymi się zadajesz, też brał, choćby niewielkie zapłaty, byłbyś największym panem w powiecie. Na co ten speszony: co, ja, ja…, ale atakujący dorzucił: a niby kto nadmuchał Bronkę? Dalej nie wsłuchiwałem się w rozmowę, bo zaintrygowała mnie sprawa nadmuchania Bronki. Długo z bratem rozważaliśmy możliwy sposób nadmuchiwania kogoś i doszliśmy do przekonania, że i my możemy nadmuchać naszą trzyletnią kuzynkę, Wiesię. Wprawdzie nie wiedzieliśmy, czemu to ma służyć i jak to się robi, ale po powrocie do domu zaprowadziliśmy ją do stodoły, a tam usiłowaliśmy włożyć jej słomkę i poprzez nią podmuchać. Gdy tylko dotknęliśmy, dziecko zaczęło płakać, natychmiast pojawiła się ciocia i zabrała Wiesię. W naszym zachowaniu było chyba coś podejrzanego, bo wypytywano nas, co zrobiliśmy małej, ale nie przyznaliśmy się do niczego. Postanowiono rozdzielić nas z Tadkiem.
Ciocia Emilia, siostra mamy, która mieszkała niedaleko w Nowym Pohoście, była bezdzietna i od dawna proponowała moim rodzicom wzięcie mnie na wychowanie. Teraz właśnie nadarzyła się okazja, żeby spróbować, czy dopasujemy się do siebie. Byłem trochę chory, miałem zapalenie okostnej i musiałem kilka dni poleżeć w łóżku. Wszystko dobrze się składało. Była to wymarzona sytuacja dla takiej próby. Wujek Żerabiecsłużył transportem. Znalazłem się w domu wujostwa w bajecznej sytuacji. Osobny duży pokój z ogromnym łożem, nieskazitelna czystość i jedzenie, czego dusza zapragnie. Krawcowa wzięła miarę i po kilku dniach miałem nowe, białe, zdaniem cioci, piękne ubranko. Gdy obejrzałem siebie w lustrze rozpłakałem się, bo wiedziałem, że zmuszą mnie do jego noszenia, a tymczasem w moim mniemaniu wyglądałem w nim jak pajac i byłem przeświadczony, że gdybym wyszedł tak ubrany na ulicę, to spaliłbym się ze wstydu. Ciocia, widząc moje łzy, doszła z wujkiem Józefem do wniosku, iż jest to wynik mojej tęsknoty za bratem. Na drugi już dzień pojawił się Tadek, przywieziony tradycyjnym środkiem lokomocji przez wujka Żerabca. Rzuciłem się bratu na szyję z płaczem i ledwie wykrztusiłem: „Tadziu, jak ja tu strasznie cierpię.” Ciocia to usłyszała. Jej upór w pozyskaniu mnie jako swojego wychowanka jakby trochę już zelżał.