Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie? - ebook

Rok 1999. Ostatni rok przed wkroczeniem ludzkości w nowe tysiąclecie. Mattias przyszedł na świat trzydzieści lat wcześniej, w noc pierwszego lądowania człowieka na Księżycu. Pracuje jako ogrodnik, a jego największym marzeniem jest nieprzeszkadzanie nikomu, pozostanie anonimowym trybikiem w wielkiej maszynerii wszechświata. Od ośmiu lat jest z tą samą dziewczyną, ma pracę, którą kocha, oraz wielkie pudło książek poświęconych podbojowi kosmosu. Ma również przyjaciela, który gra w zespole i właśnie przygotowuje się do koncertu na Wyspach Owczych. Mattias zgadza się towarzyszyć mu w charakterze dźwiękowca. Planuje wrócić do domu po tygodniu, okazuje się jednak, że niewiele trzeba, by wywrócić do góry nogami jego stabilne, zdawałoby się, życie. Wystarczy jedna kropla, by ocean zalał ląd. Minie wiele czasu, zanim Mattias wróci do domu. By to zrobić, musi najpierw zniknąć.

„Ta paradoksalna potrzeba bycia dostrzeganym bez robienia wokół siebie hałasu i zamieszania odróżnia bohatera Harstada od wszystkich innych dręczonych lękami egzystencjalnymi mężczyzn we współczesnej literaturze [...]. To bardzo ambitny debiut”. „Publisher’s Weekly”

„Surowe krajobrazy i opisy mieszkańców Wysp Owczych odgrywają istotną rolę w poetyckiej opowieści Harstada, na wpół dramatycznej i na wpół komicznej, wykonującej zwroty z każdą kolejną stroną książki, w miarę jak Mattias uświadamia sobie, że nie ma absolutnie żadnej kontroli nad swoim losem. To współczesna saga o pojazdach kosmicznych, lodowych krach i marzeniach o Karaibach, którą czyta się z niezwykłą przyjemnością”. „Kirkus Reviews”

„Podobnie jak Jonathan Safran Foer, Harstad łączy zabawę formą i wyszukane słownictwo z urzekającą bezpośredniością emocjonalną”.Dedi Felman, Words Without Borders

„Nie sposób zaprzeczyć, że Johan Harstad ma zupełnie wyjątkowy styl, jednocześnie bardzo konkretny i wzniosły [...]. Umiejętności wyczarowywania historii i konstruowania wokół niej czasu i przestrzeni z taką językową wprawą nie da się nauczyć. Trzeba się z nią urodzić. Krajan Harstada, Knut Hamsun, musi radować się w swoim niebie czy gdziekolwiek jest”.Jakob Levinsen, “Jyllands-Posten”

Johan Harstad (ur. 1979 w Stavanger) zadebiutował w roku 2001 zbiorem Herfra blir vi bare eldre (Od teraz tylko się starzejemy). W kolejnym roku opublikował zbiór opowiadań Ambulanse (Ambulans), a w roku 2005 ukazała się jego pierwsza powieść, Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie. W roku 2009 na podstawie powieści nakręcono serial telewizyjny, w którym, u boku znanych skandynawskich aktorów, występował Chad Coleman. Książka poza Norwegią została wydana w dwunastu krajach.

Johan Harstad jest także dramaturgiem. Jego utwory sceniczne zostały opublikowane w roku 2008 w zbiorze pod tytułem Bsider (Strona B). W tym samym roku Harstad otrzymał posadę dramaturga w Norweskim Teatrze Narodowym. Dwa lata później opublikował dramat Osv. (Itd.), który zebrał świetne recenzje i został nominowany do kolejnej edycji nagród Brageprisen.

Oprócz działalności literackiej Johan Harstad zajmuje się także grafiką, produkcją muzyczną, filmem i fotografią, w ramach prowadzonej przez siebie organizacji pod nazwą LACKTR (znanej także jako The Lacktr Prpgnda Community). Od roku 2002 LACKTR odpowiedzialna jest za projekty graficzne wszystkich książek Harstada ukazujących się w Norwegii. Organizacja ma charakter non profit i współpracuje z wieloma norweskimi pisarzami, muzykami oraz twórcami sztuk wizualnych.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65731-85-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Osoba, którą kochasz, składa się w 72,8% z wody, a nie padało już kilka tygodni. Jestem tu, w samym środku ogrodu, i mocno stąpam po ziemi. Pochylam się nad tulipanami, na dłoniach mam rękawice, na nogach – adidasy, a w rękach trzymam niewielki sekator, jest wczesny kwietniowy poranek tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku i zaczyna robić się cieplej, ostatnio zwróciłem na to uwagę, gdzieś coś się zaczyna dziać, poczułem to, gdy rano wysiadłem z auta, w szarym blasku świtu, w chwili, kiedy otwierałem bramę przynależącego do sklepu ogrodu, powietrze stało się bardziej miękkie, łagodniejsze, wreszcie mogłem zdjąć zimowe buciory i włożyć niebieskie adidasy. Stoję w ogrodzie na tyłach, nad pieczołowicie pielęgnowanymi kwiatami, rosną na grządkach jeden przy drugim w swoich skrzynkach, mam wrażenie, że za chwilę cała ziemia się uniesie, spiętrzy zieloną falą, i odchylam się w tył, przez ostatnie kilka dni było słonecznie, słońce świeciło ku mnie, wisząc wysoko na niebie, ale teraz gdzieś znad Morza Północnego napłynęły chmury, ciemne, niczym po pożarze Sellafield, i słońce co chwila się chowa, z początku tylko na kilka sekund, ale w końcu coraz rzadziej prześwituje zza cumulusów, odchylam się w tył, zwracam twarz ku górze i mrużę oczy, bo słońce, gdy się znów przebije przez chmury, zaświeci jaskrawo. Czekam. Stoję tak tylko i czekam. A potem widzę, jak gdzieś nade mną, tysiąc, a może trzy tysiące metrów w górze, tworzy się i odrywa pierwsza kropla, spada ku mnie niczym pocisk, ja zaś stoję z twarzą zwróconą ku niebu, zaraz zacznie padać, za kilka sekund lunie i będzie się zdawać, że już nigdy lać nie przestanie, zupełnie jakby gdzieś tam w przestworzach pękł jakiś balon, unoszę wzrok, leci ku mnie ta jedna jedyna kropla, jest na właściwym kursie, prędkość rośnie i pęd zmusza wodę do zmiany kształtu, pierwsza kropla spada, a ja stoję, jak stałem, aż czuję, że trafia mnie w sam środek czoła, eksploduje i rozpada się na mniejsze kropelki, te zaś lądują na mojej kurtce, kwiatach pode mną, na moich butach i rękawicach. Spuszczam głowę. I dopiero wtedy zaczyna padać.

Jest wtorek. Bez wątpienia. Widać to po świetle dnia, auta za oknami będą sunąć cały dzień powoli, od niechcenia, ludzie jeżdżą w tę i z powrotem kierowani przyzwyczajeniem, a nie potrzebą. Wtorek. Najbardziej zbędny dzień tygodnia. Dzień, na który nikt niemal nie zwraca uwagi pośród wszystkich innych dni. Gdzieś czytałem, nie pamiętam już gdzie, że we wtorki zawiera się średnio o 34% mniej umów niż w inne dni tygodnia. I to w skali całego świata. Tak już jest. A z drugiej strony, we wtorki odbywa się zdecydowanie więcej niż w reszcie tygodnia pogrzebów. Tak się jakoś najwidoczniej składa i nie sposób tej tendencji przełamać.



Miałem przyjaciela.

Gdybym go nie miał, nie skończyłbym z kieszeniami pełnymi pieniędzy, o mały włos przejechany, nie uratowałbym człowieka z morza, nie byłbym wyrzucany z barów. Nie dzieliłyby mnie centymetry od skoku z wysokości tysiąca stu metrów, nie usiłowałbym zbudować łodzi i w końcu, co najważniejsze – nigdy bym nie zniknął.

Ale miałem przyjaciela.

Jørna.

Jørn grał w zespole.

A ja się zgodziłem. Minęło od tego już kilka tygodni. Zadał mi to pytanie pewnego wieczora, gdy siedzieliśmy w Storhaug u niego w domu. Jørn i Roar wybierali się tam ze swoim zespołem, Perkleivą, pod koniec lipca na Wyspy Owcze, miała im towarzyszyć inna norweska kapela, The Kulta Beats z Trondheim, mieli grać na tym czy innym festiwalu, dostali to zlecenie za pośrednictwem urzędu miasta Stavanger, z tego, co zrozumiałem, to Stavanger i Tórshavn były miastami partnerskimi, dlatego też urząd miasta chciał mieć swój udział w organizacji obchodów narodowego święta Wysp Owczych, Ólavsøka. Zaproszono także jakiś zespół z Danii, którego nazwy nigdy nie mogłem zapamiętać, i wszystkich tych ichnich farerskich artystów. Tyle się dowiedziałem. Mniej więcej. I że ja też mam jechać, pod pretekstem wykonywania zadań dźwiękowca. A tak naprawdę to Jørn chciał mnie ze sobą zabrać, wyciągnąć mnie z domu, pokazać mi jasne strony grania koncertów, bycia w zespole, chyba nigdy nie porzucił do końca marzenia, że będziemy mieć razem kapelę, że zostanę jego wokalistą. Tak strasznie chciał, żebym śpiewał. Ale ja trzymałem gębę na kłódkę. W oficjalnym wyjaśnieniu przedstawionym organizatorom chodziło natomiast o Clausa. Claus był producentem Perkleivy, ale on i jego partnerka spodziewali się dziecka, akcja porodowa mogła ruszyć w każdej chwili i dlatego Claus zrezygnował z wyjazdu, co było zresztą zupełnie zrozumiałe, bardziej go obchodziły ultradźwięki na badaniach USG niż dźwięki gitary, ja natomiast, owszem, miałem wakacje i, owszem, zawsze lubiłem podróżować, jak również nie, nie miałem żadnych innych planów.

A na dźwięku trochę się znałem.

Nie żebym miał w tym kierunku jakiekolwiek wykształcenie albo pracował wcześniej z jakimś zespołem. Ale zawsze nieźle sobie radziłem z dźwiękiem. Z jego izolowaniem. Mogę siedzieć na sofie, słuchając płyty CD z odtwarzacza, i słyszeć każdy instrument osobno. Nie wiem, jak to się dzieje, ale umiem to robić. Gitara, perkusja, bas, wokal stają się w mojej głowie różnymi kolorami, słyszę, że powinno być więcej niebieskiego, że jest za dużo brązu, że ta słaba różowa poświata gdzieś w tle powinna zostać bardziej podkręcona, bo tak byłoby lepiej. Potrafiłbym zdiagnozować w twoim głosie najlżejszy nawet fałsz. Widziałem wszystkie odcinki Kontrapunktu. Mnie nie oszukasz.

Dałem sobie spokój z pracą w ogrodzie, gdy tylko się rozpadało, ale zanim zdążyłem podnieść wiaderko ze ściętymi kwiatami i raczej zbędną w tej sytuacji przyniesioną z zaplecza konewkę, woda, która wylała się nade mną z chmur, zdążyła już zupełnie mnie przemoczyć, i wszedłem do sklepu ogrodniczego, kapało ze mnie na kamienne płytki, wstawiłem tulipany do wazonu na jednym z dwóch wielkich, starych drewnianych stołów pośrodku pomieszczenia i udałem się do szatni, by zdjąć mokrą kurtkę. Ściągnąłem też spodnie, włożyłem jeden z kombinezonów pozostających na wyposażeniu sklepu, granatowy owerol z lśniącym nadrukiem na plecach przedstawiającym kwiat magnolii, jeszcze z czasów, gdy właściciel miał wizję, by wszyscy pracownicy ubierali się identycznie, tworząc w ten sposób spójną jednostkę serwisową, jak lubił to określać. Żywił ponadto przekonanie, że wzmocni to poczucie wspólnoty. Da nam świadomość, że pracujemy w jednej drużynie. Wspólnie stawiamy czoła wyzwaniom. Wspólnota, współpraca. Ale nic z tego nie wyszło, bo nikt nie chciał tych kombinezonów nosić, były w naszym odczuciu zbędne, byliśmy w końcu tylko niewielkim przedsiębiorstwem zatrudniającym garstkę pracowników. A owerole wciąż wisiały na jednej ścianie w szatni, cztery sztuki, prawie nienoszone, cztery lata później, z wciąż widocznymi kantami na rękawach i nogawkach. A my chodziliśmy we własnych ubraniach. Również nasz szef. Zawsze nosił koszule w kwiaty. Takie hawajskie. I dobry był z niego człowiek, mimo że pojawiał się w pracy dopiero późnym przedpołudniem, bo lubił się wyspać.

Włożyłem więc pijący nieco w kroku i pachnący nowością owerol z magnolią, po czym wszedłem z powrotem do sklepu, usiadłem za ladą, włączyłem radio i sięgnąłem po terminarz, by sprawdzić, co mam do zrobienia w ten kwietniowy wtorek.

Radio.

Wiadomości.

Bomby spadały na Kosowo i Wojwodinę, NATO nie trafiało w to, w co trafić zamierzało, ja zaś odhaczyłem na liście pierwsze zadanie tego dnia, to jest wyjazd do domu opieki z kwiatami dla jednej z pacjentek. Zerknąłem na zegarek. Do przyjścia pozostałych pracowników zostało jeszcze pół godziny, do otwarcia sklepu – trzy kwadranse. Ale zamówienie miało zostać dostarczone najszybciej, jak to możliwe, ja zaś nie miałem żadnych planów, zacząłem więc kompletować dwa bukiety z kwiatów, o które proszono, włożyłem je do skrzynki na owoce, w radiu grali Cardigans, nie znałem tej piosenki, ale próbowałem nucić melodię, zamykając na klucz drzwi do kantorka, trafiłem we właściwy ton, ale melodia mi uciekła, podszedłem więc do radia i je wyłączyłem, ostatni raz się rozejrzałem i, owszem, wyglądało tu w porządku, ładne rośliny, przyjemny zapach, miło tu było przebywać, a potem otworzyłem drzwi sklepu, wyszedłem, zamknąłem je i przekręciłem klucz w zamku, otworzyłem drzwi auta, wsiadłem, zamknąłem drzwi auta, odpaliłem silnik, po czym pojechałem do domu opieki, pokonując cztery zakręty.

Tak wyglądał niemal każdy dzień, komuś stąd posyłano kwiaty czy inne rośliny. I zawsze był to zły znak. Zaglądałem tu często, prawie co tydzień, to tutaj swoje ostatnie dni spędził mój dziadek i zawsze było tu niewiele kwiatów, chyba że ktoś miał umrzeć. Bo wtedy się miało powód. Wtedy opiekunowie zaczynali się kręcić po pokoju, węszyli, wyczuwali rozkład, który już wżarł się w tapety, proponowali, żeby może trochę ten pokój upiększyć, „a co jakby tu wstawić trochę kwiatów, pani Taka A Taka, od razu by się weselej zrobiło, a poza tym to tak tu ciemno, może odsłonię trochę okna?” I już w chwili, gdy taki opiekun lub opiekunka to robili, chwytali zasłony i energicznie je przesuwali, było jasne, że zaraz pojawią się rośliny, i postanowione, iż wkrótce, za parę godzin lub dni, młodsi ludzie staną w półkolu nad twoim łóżkiem wraz z aniołami i demonami, będą na ciebie patrzeć łagodnym lub pełnym złości wzrokiem, ze złożonymi dłońmi, w oczekiwaniu, aż znikniesz na dobre i już nigdy nie wrócisz.

Miałem ze sobą dwa bukiety, tulipany i białe lilie, ludzie przeważnie je lubią, bo chyba coś im przypominają, nie mam pojęcia co, ale mówili tak często, gdy wchodziłem z kwiatami do ich pokojów albo pomagałem pacjentom wstawiać je do wazonu, „jakie piękne kwiaty”, mówili, a potem napływały wspomnienia, zawsze te wspomnienia, mentalne albumy ze zdjęciami, których przejrzenie zajęłoby całe lata.

Pani Helgesen miała dostać kwiaty na swoje ostatnie dni.

Dni pani Helgesen były policzone.

Ktoś, kto prowadził księgi rachunkowe, stwierdził, że już wystarczy.

Tylko że nikt jej tego nie powiedział. Leżała w łóżku, wpatrując się w biały sufit.

– Kwiaty? Dla mnie? – zapytała, gdy zapukałem do drzwi, otworzyłem je i wszedłem do środka, usłyszawszy za nimi, że ktoś zdołał wydusić z siebie piskliwym głosem „proszę”.

– Oczywiście, że dla pani – odrzekłem.

– Czyli mam teraz umierać? – nie przemawiała przez nią rozpacz, a raczej lekkie zdziwienie.

– Broń Boże – odparłem. – Po prostu będzie miło, jak tu pani wstawimy coś zielonego.

Grałem w tej samej drużynie co wszyscy, zmieniałem barwy w środku meczu i stałem na bramce wszystkich składów. Brałem za wszystkich czerwone kartki i wracałem na ławkę. Znalazłem wazon pod umywalką, zacząłem układać w nim kwiaty.

– Podejdź do mnie – powiedziała kobieta.

Podszedłem. Skłoniła mnie gestem, bym się nachylił.

– Przywożą bukiety tylko, jak ktoś ma umrzeć – szepnęła.

– Nie, nie sądzę – odpowiedziałem. – Wielu pensjonariuszy dostaje kwiaty.

– Ale nikt jeszcze nie zdołał przeżyć dłużej niż one.

– Kwiaty?

– Tak.

– Nie.

– Ale to śliczne bukiety.

– Owszem.

– No tak, złego słowa nie powiem, o czymś mi przypominają, sama nie wiem, chyba mieliśmy takie kwiaty w ogrodzie. Ech, nie, nie pamiętam. Ale są ładne. Naprawdę ładne.

– Tulipany i lilie długokwiatowe – powiedziałem. – Tak się nazywają.

– Przepiękne. I takie białe. Pan jest może ogrodnikiem?

– Zgadza się, jestem ogrodnikiem. Pracuję tu niedaleko.

Machnąłem ręką, pokazując, w którym kierunku jest sklep.

Zupełnie jakby kobieta mogła zobaczyć to, co było za ścianą, jakby wzrok starszych ludzi potrafił przenikać mury.

Kobieta zerknęła na kwiaty na stoliku, ustawiłem je trochę nieporządnie i pewnie zwróciła na to uwagę, były tanie, jedne z najtańszych, jakie mieliśmy, nie stały zazwyczaj zbyt długo, same pozbawiały się życia w ciągu kilku dni – a i to w najlepszym razie.

– Długo się będą trzymać? – wskazała na kwiaty, spróbowała chwycić jeden z listków, lecz nie sięgnęła do niego, podniosłem więc wazon i podałem jej, by mogła go wziąć w dłonie, dotykać liści, kobieta wdychała ich zapach, rozległ się świst powietrza w jej nosie, będący jednocześnie świstem wszystkiego, co już minęło.

– Tak – odpowiedziałem. – Będą się długo trzymać.

– I dobrze – skinęła dłonią w stronę wazonu, gdy go odstawiałem, podniosłem się, by wyjść, a gdy zamykałem za sobą drzwi, ona wciąż leżała z ręką wyciągniętą ku stolikowi. – Dobrze.

Zaniosłem fakturę do pokoju socjalnego, wręczyłem ją jednej z pracujących w domu opieki starszych kobiet, podpisała dokument i podziękowała, oddała mi pokwitowanie, spytała, czy napiłbym się kawy, ale odmówiłem, wolałem już wracać, nie chciałem tu zostać.

– Bardzo miło, że pan wpadł – powiedziała kobieta. I zaraz rozejrzała się nerwowo po pokoju, jakby słowa, które chciała wypowiedzieć, upadły jej na podłogę i wylądowały przez przypadek w śmieciach. – Tylko że nam to wszystko na dłuższą metę wychodzi bardzo drogo. To znaczy my absolutnie nie uważamy, że każe pan sobie płacić więcej, niż należy, ale... cóż...

Czekałem, wiedziałem, do czego ona dąży, i właściwie mógłbym już sobie pójść, a mimo to nadal tam stałem.

– Cóż, tak to wygląda, że starsi ludzie umierają, i tak się złożyło, że wspólnie postanowiliśmy przejść na tańsze kwiaty, takie od... z... z supermarketu. Więc...

– Z Rimi? – zapytałem.

– Z Remy – poprawiła mnie, zażenowana, wpatrując się w blat stołu. – W dłuższej perspektywie wyjdzie nam dużo taniej, a oni jeszcze zaproponowali nam zniżkę, no i tak wyszło.

Po czym dodała, jakby ta myśl przyszła jej do głowy tu i teraz:

– Chcemy im tylko umilić trochę te ostatnie dni, rozumie pan z pewnością, że... cóż – jej twarz była tuż nad blatem stołu.

– Tak, oczywiście – odrzekłem. – Nikt już prawie nie robi zakupów w sklepie ogrodniczym.

– Nie? – zapytała niepewnie.

Wyglądała, jakby próbowała szukać właściwych słów.

– Nieważne – rzuciłem, odwróciłem się i wyszedłem, pojechałem z powrotem do sklepu, wszedłem do środka i usiadłem na krześle za kontuarem, włączyłem radio, w którym nie nadawali żadnych wiadomości, nikt nie umierał, grała tylko muzyka.

Ale było mi w życiu dobrze, czyż nie?

Ależ tak, było mi dobrze.

A nawet bardzo dobrze.

Miałem wszystko, czego mi było trzeba.

Byłem Mattiasem, dwudziestodziewięcioletnim mężczyzną.

Byłem ogrodnikiem.

I kochałem swoją pracę.

Naprawdę bardzo ją lubiłem, często się zdarzało, że przychodziłem do pracy bardzo wcześnie, przed wszystkimi innymi, może nawet z godzinnym wyprzedzeniem, wychodziłem do ogrodu na tyłach sklepu, były mroźne poranki, z ust buchała mi para, siadałem tam na ławce, wsłuchując się w odgłosy przejeżdżających aut, zmęczonych silników, nieszczęśliwych ludzi w drodze do znienawidzonej pracy, gdzie musieli stawiać czoła ludziom, z którymi nigdy się nie dogadają, cenom, których nie będą w stanie przebić, ofertom, z którymi nie sposób konkurować, sprawom wymagającym umorzenia, pomysłom odrzuconym przez wzgląd na brak środków, planom, które nigdy nie doczekają się realizacji, które zostaną niczym drobne strupki na dłoniach, swędzące za każdym razem, gdy nowo poznani ludzie będą mówić o nowych pomysłach, ściskając dłonie z obietnicami jeszcze nowszych, nierealnych projektów.

Gdybym mógł spełnić jedno swoje marzenie, to chyba życzyłbym sobie, żeby nic się nie zmieniało. By wszystko zostało tak, jak jest, na wieczność. Pragnąłem przewidywalnych dni.

* * *

Siedziałem w ogrodzie, wciąż było wcześnie. Później, po jakiejś godzinie, pojawili się pozostali, było nas czworo, w tym dziewczyna w moim wieku, dość potężna, studiowała w Wyższej Szkole Rolniczej w Ås, to właściwie jedyne, co o niej wiedziałem, niewiele rozmawialiśmy o takich rzeczach, w ogóle niewiele rozmawialiśmy, sam nie wiem dlaczego, tak się po prostu jakoś złożyło. A jak już rozmawialiśmy, to zawsze o kwiatach, o tym, co jest do zrobienia, że trzeba pamiętać o podlewaniu roślin zasadzonych na grządce w rogu, że muszę przyciąć kilka krzewów, „a czy ona pamiętała o wieńcach na tamten pogrzeb? Czy pamiętała, by przygotować zamówiony bukiet i przypiąć do niego bilecik, Wracaj do Zdrowia, Czekamy na Ciebie, Wszystkiego Najlepszego, Gratulacje, Gratulacje, Serdeczne Gratulacje”, a ona, owszem, pamiętała, „a czy ja nie uważałem, że chryzantemy są takie piękne o tej porze roku? Zawsze są piękne”, odpowiadałem, i naprawdę mnie te rzeczy obchodziły, to tu było moje miejsce, tutaj, oto mój świat, moja praca, ogród za sklepem, rozciągający się aż do ronda oddzielającego szosę Hinna od drogi krajowej 44 na trasie wiodącej ku centrum Stavanger. Byłem zębatką w machinerii świata, nikomu nie wadziłem. Robiłem, co do mnie należy. Byłem grzecznym chłopcem.

A czego chciałem?

Chciałem właśnie tego.

Być sprawnie działającym trybikiem w aparaturze świata.

Postępować właściwie.

Nic więcej.

Czy to tchórzostwo?

Czyżby do tego się to sprowadzało?

Nie każdy chce kierować przedsiębiorstwem. Nie każdy chce być w krajowej czołówce sportowców, zostać członkiem zarządu, mieć w swoim zespole najlepszych prawników, nie każdy chce budzić się rankiem z myślą, że nagłówki gazet przyniosą mu bezbrzeżną radość lub ogłoszą katastrofę.

Niektórzy chcą być sekretarką, która zostaje w recepcji, gdy zamykają się drzwi sali konferencyjnej, niektórzy chcą jeździć śmieciarką, również w ferie wielkanocne, niektórzy chcą robić sekcję piętnastoletniego chłopaka, który odbiera sobie życie w styczniowy poranek i zostaje znaleziony po tym, jak przeleżał tydzień w wodzie. Niektórzy nie chcą być w telewizji, być w radiu, być w gazetach. Niektórzy chcą oglądać filmy, a nie w nich grać.

Niektórzy chcą być publicznością.

Niektórzy chcą być zębatkami.

Nikt ich do tego nie zmusza, po prostu tak chcą.

Prosta matematyka.

Więc siedziałem. Tutaj. Tu, w ogrodzie, i nie chciałem być nigdzie indziej.

Jeśli tak na to patrzeć, to w sumie nic dziwnego, że znaleźliśmy z Jørnem wspólny język i trzymaliśmy się razem przez całe gimnazjum, a potem liceum. Odkryliśmy się nawzajem zupełnie przypadkowo, nagle staliśmy obok siebie na szkolnym podwórku, w czasie długiej przerwy, na której nic się nie działo. Stawałem w tamtym miejscu od dawna, na każdej niemal przerwie, stałem tam sobie, rozmyślałem o swoich sprawach i byłem z tego zadowolony. Ale pewnego dnia Jørn do mnie podszedł i o coś zapytał, nie pamiętam już, o co takiego. Dopiero później zrozumiałem, że zwrócił na mnie uwagę tylko dlatego, że Roar, jego najlepszy kumpel, był tamtego dnia chory. Jørn się pewnie nudził i stwierdził, że stojąc tam, wyglądam na kogoś, kto jest w porządku. Tak czy inaczej, zaczęliśmy rozmawiać i podobało mi się to, co do mnie mówił. Opowiadał mi tamtego dnia o Księżycu, o wszechświecie i wszystkich tych śmieciach krążących po orbicie dookoła Ziemi, tysiącach satelitów wykonujących konkretne zadania, staliśmy tak sobie, rozmawiając, niedużo o nas samych, raczej o innych sprawach. I tak to się potem dalej ciągnęło, rozmawialiśmy na przerwach, poza tym nie spędzaliśmy razem zbyt wiele czasu, przynajmniej zanim nie poszliśmy do liceum. Jørnowi chodziło w życiu o coś zupełnie innego niż mnie, chciał piąć się w górę i brnąć przed siebie. Zdobyć część świata tak dużą, jak tylko zdoła. A ja go nie oceniałem. Tyle że nie byłem w stanie go zrozumieć. Po co mu to wszystko. Więc nigdy tak do końca się nie dogadywaliśmy. W sprawie Buzza Aldrina też nie. Od dziecka byłem zafascynowany astronautami, przeczytałem na ich temat stosy książek, wszystko, co wpadło mi w ręce, studiowałem materiały o kosmosie, wyprawach na Księżyc w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wiedziałem wszystko o programie Apollo i wciąż jestem w stanie szczegółowo opowiedzieć o poszczególnych fazach startu, wchodzenia w orbitę ziemską, o kątach i liczbach, jak okrążyć Księżyc i wrócić, i o tym, dlaczego traci się kontakt z Ziemią za każdym razem, gdy statek kosmiczny znika po drugiej stronie tego wielkiego, wiszącego na niebie kręgu sera. Mógłbym opowiedzieć ci wszystko o Aldrinie, drugim człowieku na Księżycu, i o tym, co myślała sobie jego żona, Joan Archer, widząc w telewizji swojego męża chodzącego po powierzchni satelity. Historię Buzza Aldrina trzeba było wyczytywać pomiędzy liniami tekstu opowiadającego o Neilu Armstrongu i innych wielkich tego świata, była to opowieść ujęta w nawiasy. Ojciec Aldrina przyjaźnił się z pionierami lotnictwa, Orvillem Wrightem, pierwszym człowiekiem w powietrzu, oraz Charlesem Lindberghiem, który w roku dwudziestym siódmym przeleciał solo nad Atlantykiem, podróż z Nowego Jorku do Paryża zajęła mu niemal półtorej doby. Aldrin zaś uczęszczał do West Point, został majorem lotnictwa, wykonał sześćdziesiąt sześć lotów bojowych nad Koreą i zestrzelił dwa samoloty typu MiG, po czym postanowił, że chciałby latać jeszcze wyżej. Został zakwalifikowany do grupy astronautów NASA w sześćdziesiątym trzecim, a gdy posłano w kosmos dwunastą i ostatnią kapsułę programu Gemini, to on w niej siedział, wystrzelony z ziemskiej atmosfery w wielką czarną nicość, ba, odważył się nawet z tej kapsuły wyjść, unosił się w kosmosie przez pięć i pół godziny, udowadniając, że człowiek jest w stanie działać efektywnie w próżni.

A potem został zakwalifikowany do programu Apollo.

Wystrzelono dziesięć pierwszych rakiet, a Buzz Aldrin czekał.

Buzz Aldrin trenował.

Buzz Aldrin się przygotowywał.

Buzz Aldrin raz po raz przechodził przez każdy etap procedury.

Buzz Aldrin dostał stanowisko pilota lądownika księżycowego, modułu LM, który miał zostać odłączony od modułu dowodzenia, okrążającego Księżyc pod kontrolą Michaela Collinsa w czasie, gdy Aldrin i dowódca misji Neil Armstrong mieli polecieć LM-em na powierzchnię Księżyca, wyjść przez właz, zatknąć flagę na Srebrnym Globie i zadzwonić do domu.

Trzej astronauci czekali w napięciu, a potem Apollo 10 zniżył się do wysokości piętnastu tysięcy metrów nad Księżycem i prawie wylądował, i dla wszystkich stało się jasne, że jedenasta z kolei misja wyniesie człowieka na jego powierzchnię. Pisano o tym artykuły. Były wywiady. Jeszcze więcej przygotowań. Zbliżał się dzień prawdy.

Szesnasty lipca sześćdziesiątego dziewiątego roku. Obroty ze sprzedaży lodów okazały się tego lata wyższe niż dotacje dla NASA.

Gdzie byłeś tego dnia, dokładnie dziewięćdziesiąt siedem lat po narodzinach Roalda Amundsena, pięćdziesiąt jeden lat po tym, jak ostatni car został zgładzony przez bolszewików? Gdzie byłeś o godzinie 14:32 czasu norweskiego, gdy rakieta nośna Saturn V odpaliła silniki, wynosząc Apollo 11 z Aldrinem na pokładzie w kosmiczną przestrzeń, gdzie byłeś o 14:33, kiedy rakieta zwiększyła prędkość do jedenastu kilometrów na sekundę, a tętno Aldrina nie przekraczało osiemdziesięciu ośmiu uderzeń na minutę?

Załoga miała ze sobą nawet radziecki bagaż. Medaliony upamiętniające zmarłych kosmonautów, Jurija Gagarina i Władimira Komarowa. Armstrong zabrał taśmę z nagraniem dźwięków thereminu, uwielbianego przez jego żonę. Aldrin zaś – fotografie swoich dzieci i złotą gałązkę oliwną, którą miał oddać po powrocie.

Gdzie byłeś dwudziestego lipca roku sześćdziesiątego dziewiątego, o godzinie 21:17:42 czasu norweskiego, kiedy człowiek po raz pierwszy wylądował na Księżycu?

Przed ekranami telewizorów siedziało wtedy pięćset milionów ludzi. Jeszcze więcej przed radioodbiornikami.

Ja byłem między nogami swojej matki.

Gdzie byłeś, kiedy drugi z kolei człowiek odważył się wysiąść z lądownika Eagle na Morzu Spokoju, o godzinie 4:15?

Może już dawno wyłączyłeś telewizor? Poszedłeś się położyć?

Jeśli tak, to przegapiłeś pierwszy krok Buzza Aldrina na Księżycu.

Jego buty zapadły się na trzy milimetry w księżycowy pył, ja zaś leżałem na zimnym stole, nie mając o niczym pojęcia. Ze wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli, Buzz Aldrin jako drugi postawił stopę na Księżycu, dwudziestego pierwszego lipca sześćdziesiątego dziewiątego, a jego dzieci oglądały w telewizji trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów dalej swojego tatę, gdy, ubrany w kosmiczny skafander, próbował opisać to, co widzi.

Magnificent. Magnificent desolation, powiedział Aldrin. Wspaniałe pustkowie. Być może najpiękniejszy na świecie opis krajobrazu.

Ruszył przed siebie po ziarnistej powierzchni.

Wyjaśniał, jakie to uczucie poruszać się na Księżycu.

Fotografował krajobraz, fotografował Armstronga.

Zbierał próbki skał.

Antarktyda Wszechświata.

Buzz Aldrin.

Flaga została zatknięta. Prezydent Nixon zadzwonił z Gabinetu Owalnego, mówiąc, że niebo stało się częścią świata człowieka i że zainspiruje to nas wszystkich do podwojenia wysiłków w dążeniu do pokoju i harmonii na Ziemi, i że ta krótka chwila zjednoczyła wszystkich ludzi świata. A potem odłożył słuchawkę i kazał zintensyfikować bombardowania północnego Wietnamu. Michael Collins w regularnych odstępach czasu znikał i wyłaniał się zza ciemnej strony Księżyca, żona Aldrina zapytała nieśmiało, czy wolno by jej było w domu odpalić fajerwerki, Armstrong i Aldrin usłyszeli, że Thor Heyerdahl musiał zrezygnować z pomysłu pokonania Atlantyku łodzią z papirusu, Aldrin powiedział w końcu Okay, adios amigo, po czym wdrapał się z powrotem do lądownika za Armstrongiem. Zdjęli w środku skafandry, a księżycowy pył pachniał jak wilgotny popiół i proch strzelniczy, zasłonili okna i przespali się kilka godzin, po czym odpalili silniki, bojąc się, że te nie zadziałają, mieli tylko jedną próbę, jedną jedyną możliwość, a gdyby coś poszło nie tak, ugrzęźliby tam na dobre, ale wszystko zadziałało jak w zegarku, oderwali się od powierzchni i polecieli w górę, połączyli z krążącym po orbicie Collinsem, przepełzli do modułu dowodzenia i odłączyli lądownik, patrzyli, jak od nich odlatuje i znika na zawsze, humory wszystkim dopisywały, w sumie to można by było sobie pogwizdać, tyle że w takiej atmosferze gwizdać się nie da, więc wyobrażam sobie, że panowała między nimi cisza, chociaż wiem, że to nieprawda, bo było jeszcze tyle do zrobienia, jeszcze tyle rzeczy, których trzeba było dopilnować, w dole na Ziemi czekały na nich żony, dzieci odrzucające głowy w tył i wypatrujące ojców na niebie, a oni w końcu powrócili, wylądowali z głośnym pluśnięciem na Oceanie Spokojnym dwudziestego czwartego lipca sześćdziesiątego dziewiątego, zostali przechwyceni przez płetwonurków, Aldrin ostatni dał się wciągnąć do śmigłowca, najpierw pomógł dwóm kolegom, posiedział kilka minut w na poły spalonych resztkach kosmicznego pojazdu, zupełnie sam, na środku Pacyfiku, po czym też został wyłowiony i odstawiony na lotniskowiec, gdzie czekał prezydent Nixon i tygodnie kwarantanny, potem zaś ruszyło świętowanie, wybuchła radość na całym świecie, załoga zaczęła na zlecenie NASA jeździć po całym globie, astronauci i ich żony byli oklaskiwani przez tysiące ludzi, odbierali klucze do miast, trafili również do Norwegii, gdzie zjedli lunch z królem Olavem, nawet mam gdzieś zdjęcie, spotkanie wygląda na miłe, ale jeśli się dokładniej przyjrzeć, jeśli zbliżyć szkło powiększające do ziarnistej fotografii, czy nie da się przypadkiem zauważyć w oczach Aldrina śladu niepokoju? Wzbierającego lęku?

Z Jørnem było zupełnie inaczej. „Gdybyś miał być którymś z członków załogi Apollo 11, to którym?”, zapytałem go pewnego wieczora, potem dość często go o to pytałem, Jørn zaś uniósł brwi i spojrzał na mnie, zupełnie jakby w życiu nie słyszał głupszego pytania, i odpowiedział: „Neilem Armstrongiem”.

– Aldrin dowodził księżycowym lądownikiem, był kapitanem okrętu – zaprotestowałem.

– Ale to Armstrong stanął na Księżycu pierwszy, prawda?

– No tak.

– To Armstronga się pamięta, nie? Mały krok dla człowieka i tak dalej.

– Tylko że Aldrin był pod wieloma względami bardziej doświadczonym pilotem.

– No i co z tego? Nie był pierwszy. Armstrong został nowym Kolumbem, nie? To on parł do przodu, nie dał się niczemu powstrzymać, postanowił wylądować na tym Księżycu za wszelką cenę.

– Bez Aldrina by mu się nie udało. Pamiętaj, że on nawet zaprojektował część sprzętu, z którego potem korzystano na pokładzie.

– Ale mimo wszystko. A tak w ogóle, jak możesz być pewien, że oni w ogóle byli na tym Księżycu? Czemu nagrania miały taką słabą jakość? Jeśli mam być szczery, to coś mi się wydaje, że nagrali to wszystko w jakimś kalifornijskim studiu. Że cała załoga była na liście wynagrodzeń Warner Bros. To by też wyjaśniało, skąd te późniejsze problemy Aldrina. Nie mógł żyć z myślą, że oszukał cały świat.

– Chyba masz nie po kolei w głowie!

– A ty jesteś taki pewien, że tam byli?

– Boże drogi, no pewnie. Oczywiście, że byli na Księżycu, czemu niby miałoby być inaczej?

– A może po prostu udawali, żeby oszukać Rosjan, wymusić zwiększenie budżetu na zbrojenia, cholera wie.

– Bądź poważny!

– A pomyśl, co jeśli w całej tej historii astronomiczne są tylko pieniądze – bo na kosmicznych podróżach nieźle można zarobić, nie?

Tak sobie rozmawialiśmy, wieczna dyskusja krążyła wokół nas po orbicie.

Nigdy nie doszliśmy do porozumienia.

A może powinienem robić coś innego?

Czyżby brakowało mi ambicji?

Ależ skąd, miałem ją przecież.

Marzyłem o tym samym co ty. Ja też chciałem podróżować, mieć pracę, która będzie moją pasją, ja także chciałem zobaczyć Pragę, pomieszkać rok w Gwatemali, pomóc rolnikom w zbiorach, by uciszyć choć trochę własne wyrzuty sumienia, ratować lasy deszczowe, zmywać rozlaną ropę z plaż, ja też chciałem, by do Stortingu weszła właśnie ta, a nie tamta partia. Oddawałem swój głos. Ja też chciałem pracować na rzecz tego, by ludziom było dobrze. Ja też chciałem być pożyteczny.

Ale nie chciałem nikomu zawadzać. Zawadzać tym, którzy chcą stać tam z przodu, widoczni dla wszystkich, nie myślałem sobie o nich nic złego, chwała tym, którzy mają odwagę, których wysiłki są widoczne, którzy ratują linie lotnicze przed bankructwem, nie boją się zwolnić tysiąca ludzi i odbierać w nocy telefonów z pogróżkami, chwała tym, którzy przejmują dowodzenie w chwili, gdy nikt inny nie ma na to ochoty.

Ale chwała też zębatkom. Nie są mniej ważne, tylko mniej widoczne. Nie miałem potrzeby bycia dostrzeganym, nie chciałem, żebyś mi powtarzał, że jestem zdolny i świetnie sobie radzę. Bo sam doskonale wiedziałem, kiedy tak było.

Byłem tym chłopakiem, z którym chodziłeś do podstawówki, do gimnazjum i liceum, tym, którego imienia nigdy nie możesz sobie przypomnieć, gdy wyciągasz zakurzone szkolne zdjęcia, chcąc pokazać dziewczynie czy chłopakowi, jak kiedyś wyglądałeś. Byłem chłopcem, który siedział niemal na samym środku klasy, drugie biurko od ściany, tym, który nigdy nie zapominał stroju na wuef, zawsze był przygotowany do testów, chłopcem, który nie przeszkadzał na lekcjach, odpowiadał na zadawane mu pytania, nigdy nie żądał, by w przedstawieniach szkolnych przydzielano mu rozbudowane role, nie startował w wyborach do rady uczniowskiej, samorządu klasowego ani komitetu maturzystów. Byłem chłopakiem, z którym chodzi się do jednej klasy przez pół roku, zanim zaczyna się pamiętać jego imię. Tym, za którym się nie tęskni, gdy odchodzi ze szkoły i przenosi się w inne miejsce, gdy nie przychodzi na imprezę, chłopakiem, który stoi na środku klubowego parkietu, próbując klaskaniem skłonić zespół do zagrania na bis, lecz którego nikt nie słucha, tym, który twoim zdaniem ma najnudniejsze życie na świecie, albo wręcz nie ma żadnego życia. Tym, o którym po latach słyszysz, że kogoś sobie znalazł, i zarówno ty, jak i twoi znajomi nie posiadacie się ze zdumienia. „On? A, on? Hę? Naprawdę...? No cóż. Skoro jemu się udało, to dla każdego jest nadzieja”.

Pamiętasz mnie?

Widzisz mnie teraz przed sobą?

Wyróżniała mnie cecha najgorsza ze wszystkich. Byłem zwyczajny.

Byłem niemal niewidzialny, prawda?

A jednocześnie byłem być może jednym z najszczęśliwszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałeś.

W końcu zaczęli przychodzić, jeden po drugim, pozostali pracownicy, nie za wiele ze sobą rozmawiali, było na to jeszcze za wcześnie, chciało im się spać, dopiero co wstali, ich wyrazy twarzy były jeszcze w domu i miały do nas dotrzeć dopiero w porze lunchu, rozeszliśmy się po lokalu, zaczęliśmy przygotowywać wieńce, wiązanki, ruszyliśmy do roboty w ogrodzie na tyłach.

Krótko przed południem załadowałem furgonetkę, pojechałem do miasta, brnąłem przez listę dostaw, większość wieńców zamówiono z myślą o pogrzebach mających się odbyć pod koniec dnia, w różnych dzielnicach miasta powiewały opuszczone do połowy masztu flagi, otrzepywano kurz z czarnych garniturów, a krewni mający wygłosić przemowy ściskali w rękach pogniecione kartki z wyblakłym tekstem, siedzieli przy kuchennych stołach, na skrzypiących krzesłach, zerkali na zegarki, czekali, by móc w końcu pojechać, mieć to już za sobą, ostatnie pożegnanie. W furgonetce miałem też bukiety opatrzone bilecikami z odręcznie spisanym pozdrowieniem, „Powodzenia w nowej pracy”, „Wszystkiego najlepszego z okazji 60. Urodzin”, „Szybkiego powrotu do zdrowia”, „Kocham Cię”, zazwyczaj nie trzeba było nawet ich czytać, bo kiedy tylko adresat otwierał drzwi, zaraz było widać, jaki to rodzaj bukietu, witały mnie ciemne kręgi pod oczami ludzi w znoszonych szlafrokach albo radosne dziewczęta podekscytowane pierwszym dniem w firmie, w której wreszcie dostały pracę, przekonane, że życie jest piękne. Przy jednej okazji zostałem nawet zaproszony na kawę, mimo że tym razem przeczytałem bilecik i wiedziałem, iż chodzi o kondolencje, wszedłem do domu, a w salonie siedziała cała rodzina, pochylone głowy w półkolu, ja zaś zdjąłem buty i ruszyłem za kobietą, która mnie wpuściła, najpewniej matką, pociągnęła nosem i wytarła go przedramieniem, podchodząc mechanicznie do półkola, stałem trochę z tyłu, patrzyłem na nich, siedzieli wokół stołu z maleńką trumienką, unosiło się nad nimi widmo śmierci łóżeczkowej, a ja dostałem kawę, nie odzywałem się, piłem gorący napój, a wszystkie moje słowa zostały pożarte przez jakieś pasożyty, i nie było po nich śladu, stałem w samych skarpetkach u rodziny, która właśnie straciła swoje dziecko, ojciec wstał, był ode mnie chyba o kilka lat młodszy, podszedł do mnie i lekko mnie uściskał, a w jego ślad poszli wszyscy krewni, wstali jak na komendę, poczłapali do mnie i zostałem – ja, chłopak od kwiatów – uściskany po kolei przez jakąś dziesiątkę nieznanych mi ludzi, zaciskali palce na mojej kurtce, próbując wniknąć w tkaninę, a gdy po kilku minutach wyszedłem, nikt się za mną nie obejrzał, zamknąłem tylko ostrożnie drzwi i wsiadłem do auta, z mokrymi plamami na kurtce, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Od tego dnia zawsze grzecznie odmawiałem, gdy ktoś zapraszał mnie do środka, zostawałem na progu. Podziękowałem, gdy dwudziestojednoletnia dziewczyna w samej bieliźnie odbierała kwiaty od ojca, bo właśnie dostała nowe mieszkanie w Våland i chciała mieć towarzystwo, była taka szczęśliwa, wszystko jej się tak dobrze układało, ale ja zostałem na progu, nie miałem tam czego szukać, porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.

Wróciłem do sklepu ogrodniczego w Hinna po jakichś dwóch czy trzech godzinach, wciąż strasznie lało, wbiegłem do środka, otrząsnąłem się i opadłem na krzesło. Za kontuarem siedział Karsten, nasz szef, miał na sobie skórzany fartuch i przycinał róże. Nie unosząc wzroku, powiedział:

– Dobrze, że zaczęło teraz padać.

– Może i tak.

– Miejmy nadzieję, że pogoda się utrzyma.

– Taka deszczowa?

– Tak, mieliśmy w ogrodzie tak sucho, każda kropla wody się przyda. Woda i ciepło działają razem cuda.

Hawaje. Tego, zdaje się, chciał. Klimatu tropikalnego. Club Tropicana. Pewnie marzył, byśmy musieli w drzwiach do ogrodu montować moskitiery.

Nowe pytanie padło, zanim zdążyłem coś powiedzieć:

– Dużo miałeś dzisiaj dostaw?

Opowiedziałem o wszystkich miejscach, które odwiedziłem, o zamówieniach i o tym, że pobliski dom opieki znalazł inne rozwiązanie i nie chce już naszych usług. Krzesło zaskrzypiało, szef odłożył kwiaty i wbił wzrok w kontuar.

– No tak.

– Tak?

Zapadła cisza. Wiadomości w radiu. Serbia płonęła.

– Cóż... Nie idzie zbyt dobrze.

– W Serbii?

– W naszym sklepie.

– To tylko ten wtorek – powiedziałem.

– Co?

– Wtorek, we wtorki prawie nic się nie dzieje.

– Sam nie wiem, Mattias. – Szef miał na sobie błękitną koszulę w palmy. Zwisające liście, ciężkie od orzechów kokosowych. – Nie idzie nam tu zbyt dobrze. – Podniósł kwiaty, wrócił do pracy, a ja wszedłem do kantorka, naszego pokoju socjalnego, nastawiłem kawę, siedziałem, słuchając, jak kapie filtrowana przez papier woda, w końcu cała woda przeleciała, a maszyna zaczęła się krztusić, ale szybko zamilkła i kawa była gotowa. Wyłączyłem ekspres, opróżniłem termos, był prawie pełen kawy parzonej wcześniej, napełniłem go na nowo. Usiadłem na krześle, czekałem, aż zadzwoni telefon, aż zadzwoni Helle. Zazwyczaj robiła to o tej porze. Może było jeszcze trochę za wcześnie. Zerknąłem na zegarek. Kwadrans po drugiej. No tak, jeszcze kilka chwil.



Rok osiemdziesiąty szósty. Helle. Jesień osiemdziesiąt sześć, muszę o niej opowiedzieć, o najchłodniejszej jesieni, jaką pamiętam, miałem siedemnaście lat, tego roku nikt nie jest w stanie zapomnieć, mimo że ja już nie pamiętam kolejności wydarzeń, ale był to rok, w którym zamordowano Olofa Palmego, strzelono do niego w biały dzień, na Sveavägen, w Sztokholmie, i już następnego poranka chodnik był usłany bukietami, morze kwiatów zalało ulice, a morderca biegł w górę schodów, stromych schodów, o tych schodach wiemy wszystko, pamiętamy, ile miały stopni, Palmego zaś zastrzelono – najprawdopodobniej, ale nie na pewno – z broni kaliber czterdzieci pięć, Christer Pettersson jest mordercą albo nim nie jest, ale nie może uratować siedmiorga astronautów w wahadłowcu Challenger, który eksploduje po siedemdziesięciu trzech sekundach, na żywo na wszystkich kanałach, na wszystkich taśmach Memorex, i dopiero po roku okazuje się, że załoga nie zginęła na skutek tej eksplozji, że żyła jeszcze przez trzy minuty i czterdzieści sekund, zanim kapsuła uderzyła w powierzchnię oceanu u wybrzeży Florydy z prędkością dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, a może wszyscy umarli z braku tlenu podczas spadania, podobno otworzyli jedną z butli tlenowych na pokładzie, ale wszyscy siedmioro zostali odnalezieni przypięci do swoich siedzeń, z otwartymi szeroko oczyma, program kosmiczny zamiera, Szwecja chowa swojego premiera, a w Czarnobylu eksploduje reaktor numer cztery, nikt w Związku Radzieckim niczego nie widział ani o niczym nie słyszał, lecz Szwedzi, szukając morderców, odkrywają ogromne ilości unoszących się w powietrzu radioaktywnych odpadów, bez zbędnych ceregieli ewakuuje się ludzi, zarzyna krowy, wypala lasy, ale świat się od tego nie kończy, bo Oliver Stone kończy właśnie prace nad Plutonem i wkrótce cały świat widzi, jak naprawdę wyglądała wojna w Wietnamie, a w tym czasie Tom Cruise siedzi w lotniskowym barze pod koniec Top Gun w kinach całego świata, właśnie stracił nawigatora, ale zaraz wejdzie Kelly McGills, usiądzie obok niego i powie, że wszyscy robią błędy, że trzeba się na nich uczyć i żyć dalej, Tom Cruise będzie wiedział, że jego nawigator nie żyje, że ktoś zabił szwedzkiego premiera i wbiegł po schodach na Sveavägen oraz że Challenger i Czarnobyl eksplodowały i nie ma już raczej szans na podróż w kosmos, Kelly McGills zaś powie Am I too late? Have you already left? I wtedy zacisną się gardła na całym świecie, bo jest rok osiemdziesiąty szósty i nic nie idzie jak trzeba, mimo że Maradona wygrywa Mistrzostwa Świata w piłce nożnej i wszyscy go kochają, świat trzeszczy w posadach i nadal nie odnaleziono trzydziestu ludzi z platformy Alexander Kielland, mimo że minęły trzy lata, odkąd została odwrócona i potem zatopiona, pogrzebana w wodach Nedstrandfjorden, i ma się wrażenie, jakby się piło herbatę na Saharze, z filiżanek pełnych piasku.

Ale gdzieś w Stavanger, w samym środku lat osiemdziesiątych, w roku osiemdziesiątym szóstym, jest jednak coś, co idzie jak trzeba. Pośród całego tego zamieszania.

Helle.

Chodziłem do liceum Hetland w Stavanger, był pierwszy dzień zajęć w drugiej klasie i nadal nikt prawie nie wiedział, kim jestem, prawie nikt w klasie mnie nie znał, zdążyli o mnie zapomnieć przez wakacje i to mi odpowiadało, chciałem tylko siedzieć na środku klasy, z nimi wszystkimi dookoła, przez nich otoczony. Lecz mimo to miałem Jørna, Jørn zaś miał Roara, i nawet jeśli nie byłem najlepszym przyjacielem żadnego z nich, to miałem z nimi w tamtym roku kontakt. Z Jørnem i Roarem.

Oraz z Helle.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: