- W empik go
Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek. 12 opowiadań nowojorskich - ebook
Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek. 12 opowiadań nowojorskich - ebook
Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek stoję na skrzyżowaniu Siódmej z Czterdziestą Dziewiątą i sam do siebie myślę, że o czymś za mało myślę a przynajmniej dotenczas. No bo — ciśnienie krwi. Widzicie, pierwszy raz ktoś mi sprzedaje cynk, że siedzi we mnie taka ryzykowna egzotyka…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8369-852-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek stoję na skrzyżowaniu Siódmej z Czterdziestą Dziewiątą i sam do siebie myślę, że o czymś za mało myślę, a przynajmniej dotenczas.
No bo — ciśnienie krwi. Widzicie, pierwszy raz ktoś mi sprzedaje cynk, że siedzi we mnie taka ryzykowna egzotyka. Przychodzę po południu do doktora Brennana za żołądkiem, a ten, cyk!, zawija mi ramię w dziwną dmuchaną onucę i zaraz mówi: „Pan ciśnienie masz wygięte w koci grzbiet!” i że on, jako lekarz, stanowczo sugeruje-co-następuje: że niby ja winienem baczyć, czym się żywię, i unikać wzburzenia, bo jak nie, to Sąd Pański mi zatrąbi i nawet nie poczuję, że już jestem kaput.
— Człowiek o pana nerwowości, z ciśnieniem pik asowy w szpic, musi unikać stresu — powiada doktor Brennan. — Należy się dziesiątka.
I cóż tu poczynać, stoję sobie i myślę, że przecież ostatnimi czasy nie jest specjalnie trudno unikać stresu w kochanym Nowym Jorku. Poza tym chcę z powrotem moje dziesięć tyci-tycich, żeby postawić jutro na Promyczek, czwarta gonitwa w Pimlico, gdy wtem podnoszę oczy i za nic nie zgadniecie, kto się staje przede mną — ano Ryży Charlie!
Możecie teraz założyć się o roczny zbiór kawy na Jawie, że mając choćby odczucie przeczucia, że Ryży Charlie zmierza w mój kierunek, natychmiast wyniosę się hen, precz a nawet dalej. Otóż żaden mieszkaniec naszego miłego miasta nie chce pchać z Ryżym Charliem jednego wózka — zasadniczo dlatego, że gość zalicza się do drani i to skaliście twardych. Ma obszerną posturę, dwie znaczne i ciężkie łapy, a do tego wredny charakter, który pozwala mu bez skrupułów wyłączać bliźnich z rzeczywistości, a wyłączonych jeszcze częstować szpicem między wargi: wystarczy, że go najdzie odpowiedni nastrój.
Tak w ogóle i szczególe drabów przekroju Ryżego Charliego nazywa się odźwiernymi, bo wszyscy wiedzą, że Ryży często nosi klamkę za pazuchą, a jeśli uzna, że cudzy kapelusz jest strzała warty — koleś naprawdę ma coś przeciwko kapeluszom — zaraz otwiera tą klamką innym drzwi na tamten świat. Z czystego trup-rachunku wynika, że Ryży Charlie sprzedaje kulkę wielu mieszkańcom tego miasta ludnego, a paru następnym nie sprzedaje kulki, tylko nadziewa ich na swój wrzeszczot, czyli nóż. Jeśli więc Charlie nie odpoczywa w uspokojcu, to tylko dlatego, że właśnie z niego wychodzi, a prawo nie nadąża z wymyśleniem, za co znowu go przymknąć.
Ale cóż, pierwsze odczucie przeczucia, że Ryży Charlie jest gdzieś obok tuż, nadchodzi, kiedy słyszę:
— No no i proszę proszę, kogo my tu mamy?
Potem Ryży Charlie chwyta mnie za kołnierz, co rozwiewa moje marzenia o nawiewaniu.
— Czołem, Charlie! — mówię nader radośnie. — Jak ci się powodzi?
— Do przerwy remis — odpowiada Ryży. — Swoją drogą, dobrze cię widzieć, bo właśnie szukam towarzystwa. Ostatnio trzy dni ganiam po Filadelfii za robotą.
— Żywię i poję wiarę, że w Delfii złapiesz prosperitę, Charlie — mówię, chociaż ta wiadomość porusza mi nerw czy dwa, bo miętnie czytam gazety i mam z nich pewne pojęcie, na czym polega robota Ryżego w pięknej Fi.
Nie później jak wczoraj jest mały kawałek dziennikarstwa stamtąd, który opisuje jak Gus Smallwood, pseudonim Ponuras, bardzo duży kręcibiorca z branży alkoholowej, połyka kilka pestek przed swoim mieszkaniem. Dla zupełnej jasności: ja nie wiem, czy to akurat Ryży Charlie szpikuje Ponurasa ołowiem, ale, fakt do faktury, gość jest wtedy w Belladelfii. Ja naprawdę znam podstawy tabliczki dodawania. Przecież sytuacja całkiem na jedno wyjdzie, jeżeli ktoś napadnie na bank w Cleveland, a Ryży Charlie będzie akurat wtedy w Cleveland albo gdzieś w pobliżu. Dlatego robię się nerwowy, a ciśnienie rośnie mi z każdą sekundą.
— Ile przy sobie trzymasz? — stwierdza Ryży Charlie. — Jestem spłukany jak ta rynna.
— Same centówki i nic poza, Charlie — mówię. — Dzisiaj wydaję na lekarza dziesięć dolców i w zamian dowiaduję się, że mam naprawdę złe ciśnienie krwi. Ale ty się nie krępuj i weź sobie resztę.
— Niedobrze — odpowiada Ryży Charlie. — Gościom o pewnej klasie, takim jak ty i ja, same cenciaki nie stykną. Wiesz co, pójdziemy do szachrajni Natana Detroit i wyciągniemy ze stołu trochę forsy.
Ja muszę teraz zrobić wyznanie: ja naprawdę nie mam takiego pragnienia, żeby iść do szachrajni Natana Detroit, a nawet jeśli mam, to nie z Ryżym Charliem przy boku. Otóż czasem — znaczy, w szachrajniach częściej niż czasem — człowieka ocenia się po towarzystwie, z jakim on przychodzi, a Ryży Charlie jakoś tak podpada sobą pod definicję złego towarzystwa. Poza tym kości nie rodzą procentów bez zacieru na wejście, którego nie posiadam ani aktualnie ani wentualnie. Ba, sprawa ma to przysłowiowe szersze dno: przy posiadaniu wentualnym nie żadne kości leżą mi na myślach, tylko Promyczek i jego czwarta gonitwa, a może i powrót z forsą do domu i comiesięczne koszty przetrzymania, na ten przykład czynsz. Do tego wszystkiego pamiętam słowa doktora Brennana, żeby unikać wzburzenia, a wiem, że Ryży Charlie plus szachrajnia Natana Detroit jak nic się równa wzburzenie i skok ciśnienia w górę, po którym zbierze mnie Ponury Grzybiarz. W rzeczy sumie czuję, że ciśnienie już skacze mi pod skórą więcej niż ździebko, ale, rzecz jasna, nie zamierzam dawać Ryżemu Charliemu argumentu do łapska, więc idziemy razem do szachrajni Natana Detroit.
Tej nocy nasza szachrajnia mieści się za garażem na Pięćdziesiątej Drugiej, chociaż czasami cumuje na zapleczu restauracji przy Czterdziestej Siódmej albo na tyłach sklepu z cygarami przy Czterdziestej Czwartej. Ona być może w dowolnym punkcie czasoprzestrzeni miejskiej, ponieważ co noc zmienia położenie, żeby gliniarze nie mogli jej znaleźć. Sens stacjonarnej szachrajni tak jakby mija się z sensem.
Teraz tak, skoro Natan Detroit rozkłada swoją szachrajnię na szukaj sobie zdrów, każdy kto chce skorzystać z jego usług, musi wpierw spytać właściwego człowieka o właściwy adres. Jednak ten adres znają prawie wszyscy mieszkańcy Broadwayu, ponieważ ludzie Natana Detroit przemierzają aleje, ulice a nawet zaułki ciasne, szerząc odpowiedni azymut i hasło na bal. Właśnie po to w automobilu przed garażem na Pięćdziesiątej Drugiej siedzi jakiś Abel Kabel, który przekazuje nam szeptem hasłówkę brzmiącą Kansas City.
Okazuje się jednak, że nie będziemy potrzebowali biletu wizytowego. Kiedy pukamy się w drzwi na szczycie schodów, Johnny Sztaba, furtian o zastygłym obliczu, wyziera przez judasza i starcza mu sam widok Ryżego Charliego, żeby nas wpuścić do środka. Robi to wprawdzie z rycynowym uśmiechem na twarzy, ale Ryżemu naprawdę nikt nie pozwoli zbyt długo czekać na ulicy.
Jest to bardzo brudna i zadymiona nora nad garażem, a kości turla się po starym stole bilardowym. Wokół stołu tłoczy się sam rekinaż tego miasta, bandyta przy bandycie w tak zwartym kolisku, że igły cepem między nich nie wbijesz. Są wszyscy, bo ostatnio świat forsycją zakwita i wielu graczy ma z czego postawić.
Doopowiem od siebie, że nad krawędzią widać mnóstwo tęgich drabów, a paru z nich nie będzie cierpieć na wyrzuty humanizmu, kiedy strzelą ci w głowę albo w brzuch. Widząc takie indywidua jak Harry Koń z Brooklynu, Sam Usypiacz Levinsky albo Pustelnik Pat z Harlemu, wyczuwam, jak to miejsce robi źle mojemu ciśnieniu. To są naprawdę twardzi chłopcy i każdy nowojorczak o tym wie.
Ale cóż, są tam i nie wyznikają, wklinowani pomiędzy Dżeka Greka, Hala Drągala, Siwego Johna, Okay Okuna i inne szychy. Wszyscy mają w rękach wielkie, zmiętoszone bilety spiżarki narodowej i przerzucają te bilety tam i nazad, jak bezwartościowe świstki papieru.
Na zewnątrz zwartej masy grubych ryb stoi drobnica, tłum pomniejszych cwaniaczków, którzy próbują znaleźć jakąś lukę pomiędzy elitą, wsunąć tam szybko pięści i dorzucić swój zakład. Są między nimi goście, których nazywa się bimbrowymi, bo kiedy spłukasz się przy stole chętnie pożyczą ci zacier do dalszej gry. Oczywiście zacier, jak jego nazwa wskazuje, jest na procent i pod solidny zastaw zegarków, pierścionków, spinek od mankietów et cetera et afera.
Tak jak mówię, kiedy wchodzimy do środka przy stole znajdzie się miejsce może dla jednego chudzielca. Ale Ryży Charlie zaraz puszcza w powietrze donośne „Witam wszystkich!” i ci wszyscy rozglądają się wokoło, a w następnej sekundzie przy stole robi się dosyć przestrzeni dla Ryżego i dla mnie. W tym nagłym poszerzeniu się przestrzeni tużprzystolnej jest naprawdę jakaś magia, która wcale nie działa zanim nasza dwójka się zjawia.
— Który odpala? — pyta Ryży Charlie rozglądając się po okolicy.
— No jak inaczej, Charlie, oczywiście że ty — mówi Hal Drągal, który trzyma kij krupiera. A mówi to z pośpiechem i zaraz podaje Ryżemu parę kości, chociaż potem słyszę, że kiedy podchodzimy do stołu, jego kumpel jest akurat w najsamszym środku partii i próbuje wyrzucić dziewiątkę. Wszyscy są bardzo cicho i tylko patrzą na Ryżego Charliego. Na mnie nikt nie zawraca uwagi, bo każdy widzi, że jestem tutaj na dokrętkę i nie mam żadnych głębszych związków z Ryżym Charliem. Chociaż wiecie, raz sam Karczysław Befsztyk posyła mi w dół spojrzenie, po którym wzrasta ciśnienie — ciśnienie moje, cudze albo jeszcze inne.
No więc Ryży Charlie bierze kości i zaraz obraca się w kierunek jakiegoś mizeraka w meloniku, który stoi tuż obok i wręcz się kuli, żeby go Charlie przeoczył. Ale ten zabiera mikrusowi z głowy jego kapelusik, grzechocze kośćmi w ręce, wrzuca je do kapelusika i mówi: „Hu!”, jak każdy hazardzista tuż przed rzutem. Potem zagląda w głębię melonika i ogłasza: „Dziesięć!”, chociaż nikomu nie daje tam zaglądnąć, nawet mnie. Skoro tak jest, diabli wiedzą, czy Charlie wyrzuca tę dziesiątkę, czy może coś innego, ale oczywiście nikt nie chce zgłosić wątpliwości o dziesiątkę, bo jest prawdopodobieństwo, że Ryży Charlie pomyśli, że nazywa się go krętaczem, a on raczej tego nie lubi.
Musicie wiedzieć, że u Natana Detroit gra się systemem jeden na jednego, chociaż niektórzy wolą nazwę grabarz, a to dlatego, że nie obstawiasz w nim przeciw bankowi czy szulerni, tylko zakładasz się z tym, kto rozrzuca kości — całkiem jak dwoje ludzi grających prywatną partyjkę. W ten sposób Natan Detroit nie musi użerać się z profesjonalnym stołem ani obsługą całego tego interesu jak prawdziwe kasyna; starczy, że skombinuje kostki i jakiś dach nad głową, żeby mógł brać swój procent, który wcale zły nie jest.
Przy tego rodzaju rozgrywce prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w chwili, kiedy rzucającemu brakuje pewnej liczby oczek i wszyscy dookoła zaczynają robić zakłady dorzuci albo nie. Oczywiście szanse, że gość nie zrobi dziesiątki parą kostek przed wyrzuceniem siódemki są na calutkim świecie identyczne i wynoszą dwa do jednego.
Kiedy więc Ryży Charlie stwierdza, że w meloniku ma dziesiątkę, cała szachrajnia stawia język na kotwicy. Charlie rozgląda się wtedy wokół stołu i dostrzega na drugim końcu Lewisa Fancika, chociaż ten bardzo stara się obkurczyć pod jego spojrzeniem.
— Ja wykładam pięć stów — oznajmia Ryży Charlie — a ty, Lewis, przyjmujesz.
To znaczy, że każe mu postawić tysiąc przeciwko pięciuset, że nie wyrzuci dziesiątki.
Otóż Lewis Fancik to zasadniczo drobny kombinator i bardziej bimbrowy niż gracz w kości. Jedyny powód dla którego akurat znajduje się przy stole jest taki, że podchodzi do Dżeka Greka, żeby pożyczyć mu trochę zacieru. W normalnych okolicznościach szulerki szansa, że Lewis skrobnie się na tysiąc tyci-tycich przeciwko pięciuset jest taka sama, jak prawdopodobieństwo, że wpłaci całą tę forsę na fundusz Armii Zbawienia, czyli mniejsza niż zero. Bez okularów widać, że biedakowi przez myśl nie przefrunie zrobić taki zakład i kiedy Ryży Charlie go przymusza, zaczyna drżeć od uszu aż do pięty.
Z kręgu przy stole dobiega głucha cisza, więc Ryży Charlie znów grzechocze kośćmi w łapsku, wrzuca je do kapelusika i mówi: „Ha!”. Wnętrza kapelusika, rzecz jasna, nie pozwala oglądać nikomu, za to zerka tam osobiście i głośno stwierdza: „Pięć!”. Potem kolejny raz grzechocze kośćmi, wrzuca je do kapelusika, mówi: „Ha!”, zerka do wnętrza i stwierdza: „Osiem!”. Zaczynam pocić się ze strachu, że tak naprawdę w kapelusiku Ryżego Charliego siedzi siedem oczek i gość przegrywa zakład, a przecież dobrze wiem, że nie ma przy sobie pięciu stów na spłatę dla Lewisa. Chociaż, z drugiej strony, jeszcze lepiej wiem, że Ryży Charlie płacić zamierza nic nikomu, ile by chował na dnie melonika.
Przy następnym ciepnięciu Ryży Charlie krzyczy: „Dola!”, co oznacza, że zrobił dziesiątkę, chociaż tę dychę tylko on sam raczy widzieć. No i wyciąga rękę do Fancika, który powoli, powoli jak żółw ociężale podaje mu tłusty bilet spiżarki narodowej.
W całym swoim życiu nie widzę smutniejszego człowieka niż Lewis Fancik rozstający się ze swoim szmalcem. Ale jeżeli nawet świta mu przez myśl, żeby poprosić Ryżego Charliego o wgląd w kości, nie puszcza pary z ust. Pozostali przyjmują identyczną strategię, bo przecież widzą, że Ryży Charlie nie chce obnosić się z tą dziesiątką i raczej nie pozwoli nikomu podważać swojej prawdomówności, zwłaszcza że chodzi o taki mały numerek jak dziesięć.
— Panowie — oznajmia Ryży wsuwając banknot do kieszeni — jeżeli o mnie chodzi, na dziś szlus.
Po czym oddaje kapelusik tamtemu kurdupelkowi i pokazuje mi, żebym się zbierał. Robię to nader ochoczo, ponieważ zalegająca w szachrajni cisza przyciąga mój żołądek raz pod sufit raz w podłogę i wiem, że to wywiera niekorzystny wpływ na me ciśnienie krwi. Pomiędzy naszym wejściem a wyjściem nikomu zmarszczka nie drgnie na cyferblacie i to jest naprawdę zaskakujące, jak nerwotwórczy bywa pobyt w dużym tłumie, który głucho milczy, zwłaszcza jeżeli widać, że zaraz lokalnie może się zrobić gorąco.
Dopiero kiedy jesteśmy przy samych drzwiach, słyszymy czyjś cienki głosik. A któż to się odzywa? Ano nikt inny tylko Lewis Fancik, który pyta Ryżego Charliego w deseń ten:
— Masz twarde czy miękkie, Charley?
Tu wszyscy zaczynają się śmiać, a my wychodzimy. I chociaż potem nad tym myślę, nigdy już się nie dowiem, czy Charlie robi tę dziesiątkę wyrzucając sześć i cztery czy jednak parą piątek, co się nazywa twardymi kośćmi.
W danej chwili karmię nadzieję, że uwolnię się od Ryżego Charliego i pójdę do domu. Widzę przecież, że typ ma jak najgorszy wpływ na moje ciśnienie krwi, a poza tym niektórzy ludzie mogą coś o mnie pomyśleć, jeżeli będę się go dalej trzymał. Ale kiedy sugeruję Charliemu rozstanie, wydaje się czegoś dotknięty.
— No jak to! — mówi Ryży Charlie. — To taki z ciebie równiak, że chcesz opuścić kolegę, kiedy dopiero zaczynamy zabawę? Nie, stary. Zostajesz ze mną, bo lubię towarzystwo i właśnie uderzamy do Mordki Prosiaka, żeby zagrać w faraona.
Ja muszę teraz zrobić wyznanie: ja naprawdę nie mam takiego pragnienia, żeby iść w odwiedziny do Mordki Prosiaka. Raz, że miejscówka jest daleko, na śródmieściu. Dwa, nie chcę grać we faraona, bo akurat tej gry nie umiem skumać i ogarnąć. Trzy, pamiętam, że doktor Brennan sugeruje-co-następuje, że stanowczo mam uciąć sobie drzemkę od czasu do czasu. Ale, tak z czwartej strony patrząc, ranienie uczuć Ryżego Charliego jest krzynkę bez sensu, zwłaszcza że jeśli z nim nie pójdę, gość może zrobić mi wyszczerbek na biologii.
Tak więc Ryży Charlie wzywa taksówkę i uderzamy na śródmieście, do Mordki Prosiaka. Taksiarz pogania swoją dryndę bez miłosierdzia i moje ciśnienie ze stanu ostrzegawczego przechodzi w alarmowy, chociaż na Charliem prędkość nie robi żadnego wrażenia. Wreszcie wychylam głowę przez szybę i proszę rączego taksiarza, żeby dał sobie z gazem na wstrzymanie, bo chcę dojechać na miejsce w jednym zwartym kawałku. Ale to nic nie daje i gość popyla cwałem.
Jesteśmy na rogu Dziewiętnastej i Broadwayu, kiedy ni z tego ni z owego Ryży Charlie krzyczy na taksiarza, żeby na chwilę stanął, co tamten robi. Wtedy Charlie wychodzi z dryndy i odzywa się mniej albo więcej tak:
— Klient cię prosi, żebyś dał sobie z gazem na wstrzymanie, a ty nie jesteś miły i rozrabiasz. Oj, bo się pogniewamy!
Mówiąc „pogniewamy” Ryży Charlie bierze zamach i wystrzałowym podbródkowym przesyła człowieka z fotela prosto na ulicę. Potem zajmuje jego miejsce za kółkiem i zaraz jedziemy dalej, zostawiając gościa rozciągniętego na asfalcie. Otóż doopowiem wam, że dawno temu Ryży zarabia na życie jako taksiarz, ale to dzieje się zanim gliniarzom zaczyna świtać, że nie zawsze dostarcza klientów pod właściwy adres — zwłaszcza tych klientów, którzy są po paru głębszych. Kierowcą Charlie jest niezłym, aczkolwiek ma tendencję do patrzenia przed siebie i absolutnie nigdzie indziej.
Osobiście mówiąc, ja nie mam takiego pragnienia, żeby jechać z Ryżym Charliem taksówką — nie mam bez względu na okoliczności, ale szczególnie w okolicznościach, kiedy to on prowadzi, bo pędzi, ile fabryka daje. Zatrzymuje wóz przecznicę od szachrajni Mordki Prosiaka i mówi, że zostawiamy tam taksę — a niech sobie stoi aż ktoś ją znajdzie i odstawi właścicielowi. Ale nie zdążamy się oddalić, bo nagle zjawia się jakiś mundurowiec na służbie i zaczyna nawijać o zakazie postoju taksówek bez kierowcy w środku.
I jakże by inaczej, Ryży Charlie nie znosi gliniarzy udzielających mu porad, więc się rozgląda za ewentualnymi świadkami, a potem bierze zamach, grzmoci funkcjonariusza wystrzałowym podbródkowym i tamten nakrywa się nogami jak niemowlę na pleckach w łóżeczku. Cóż tu dodać cóż ujmować, Ryży Charlie jest prawdziwym elektrykiem ringu, bo zawsze umie trafić człowieka prosto w wyłącznik światła. Kiedy gliniarz odpływa, Ryży chwyta mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w boczną uliczkę, tak że po przebiegnięciu kwartału wbijamy do lokalu Mordki Prosiaka.
Samo miejsce nazywają Doliną Królów, bo wielu ważnych ludzi z sąsiedztwa przychodzi tam nocą i gra w faraona. Na widok Ryżego Charliego nikt ze zgromadzonych nie wydaje się reagować przesadnym entuzjazmem, chociaż Prosiakowi wymyka się, że jest na śmierć uweselony z naszej wizyty. Mordka jest niskim typkiem o tłustej szyi. Można by z powodzeniem ozdobić nim stół noworoczny, oczywiście po oprawieniu i z jabłkiem wciśniętym między zęby. Ale wydaje się, że on i Ryży Charlie to starzy kumple i nawet od czasu do czasu miewają o sobie nawzajem dobre mniemanie.
Jakkolwiek aczkolwiek widzę, że Mordka Prosiak nie jest tak do końca uweselony, kiedy odkrywa, że Charlie wpada do Doliny Królów, żeby grać. Wprawdzie błyska od razu cud banknotem i mówi, że przez wzgląd na stare dobre czasy nie zaszkodzi mu stracić odrobiny zacieru, ale na mój rozum Prosiak dość delikatnie wierzy, że położy ręce na tym banknocie — zwłaszcza, że Ryży Charlie wkłada go do kieszeni i już nie wyjmuje, mimo że z miejsca zaczyna przegrywać.
O piątej nad ranem Charlie jest do tyłu o sto trzydzieści kawałków, a to naprawdę kupa forsy, nawet dla ostrego gracza. Oczywiście Mordka Prosiak wie, że nie ma szans, żeby wyciągnąć od Ryżego sto dolców i trzydzieści centów, nie wspominając o stu trzydziestu tysiącach. Do tego czasu wszyscy dawno się zmywają, a Prosiak chce zamykać lokal i jest w wielkiej chęci przyjąć od Charliego kwit na milion, żeby ten sobie poszedł. Sęk jednak w tym, że jeżeli gracz wtapia w faraona, ma prawo dostać procent od przegranej kwoty. Mordka Prosiak widzi, że nawet z kwitem w łapie Ryży Charlie nie zrezygnuje z tego procentu i jak nic puści mu interes z torbami.
Żeby ciąg dalszy nabrał rumieńców, w takich okolicznościach Charlie bierze poprawkę na przyjaźń z Mordką i odmawia wyjścia, przez co ten musi znaleźć inne wyjście. Sprowadza zawodowego kanciarza o ksywie Jasio Muminek, który wchodzi do gry i oszukując na korzyść Charliego bardzo szybko wyprowadza sprawy na prostą.
Mnie gra wciąga raczej słabo, więc znajduję krzesło w rogu i przez parę mrugnięć powieki zażywam snu. Odpoczynek musi nieźle działać na moje ciśnienie, bo wcale go nie czuję, kiedy razem z Ryżym Charliem wychodzimy od Mordki Prosiaka. Myślę, że nareszcie odzyskam wolność i pójdę do domu się odespać. Niestety, chociaż jest szósta rano i słońce dawno na pierwszej zmianie, Ryżego Charliego wciąż rozpiera energia. Nie ma przesytu wrażeń, tylko chce iść do Cyganerii.
Ja muszę teraz zrobić wyznanie, ten pomysł znowu podkręca mi ciśnienie, bo Cyganeria to taka paskudna zgonsusznia, do której belle i dżentelmenowie się udają, kiedy dosłownie wszystkie inne lokale na mieście są zamknięte. Prowadzi ten przybytek typ ciemny o imieniu Majcher O’Halloran, który jest z okolic Greenwich Village i opinię ma naprawdę zszarpaną. Każdy wie, że u Majchra nie trzeba się specjalnie starać o rozstanie z życiem — wystarczy przyjść i pić spokojnie trunek, jaki tam serwują.
Ale Ryży Charlie nalega, więc idę razem z nim. W Cyganerii witają nas ogólna buźka i spokój, nie licząc jednego hałaśliwego kąta, w którym siedzi spora klientela płci obojga w strojach wieczorowych; ci ludzie najwyraźniej lądują tam po całej nocy spędzonej w klubach. Charlie i Majcher z sentymentem wspominają dawne czasy i swoje członkostwo w gangu Hudsońskich Rozpylaczy, popijając przy tym z butelki, którą O’Halloran przezornie nosi w kieszeni, żeby przypadkiem nie pomieszać zawartości z tym, co podaje pozostałym klientom. Wtedy znienacka do lokalu wchodzi czwórka gliniarzy po cywilu.
Powiem tak: ci gliniarze są po służbie — nie mają nic do nikogo i chcą tylko wlać w siebie kieliszek albo dwa zanim pójdą odsypiać nocną zmianę. Wygląda na to, że nie zwrócą uwagi na Ryżego Charliego, jeśli będzie pilnował własnego nosa, chociaż, jak to się mówi, wiedzą kto zbój i pewnie z miłą chęcią położą na nim długie łapsko sprawiedliwości jak tylko nazbierają dość zarzutów. W każdym razie nie podskakują. Niestety, jeśli istnieje jakieś zjawisko, którego Ryży Charlie nienawidzi, to jest nim gliniarz. Charlie świdruje tę czwórkę od pierwszej chwili, kiedy ona siada za stolikiem i wreszcie słyszę, jak zadaje Majchrowi pytanie:
— Czy ty wiesz, Majcher, jaki jest najpiękniejszy widok na tym świecie?
— No jaki, Charlie?
— Czterech martwych gliniarzy ułożonych w rządku.
Na te słowa wysuwam się ukradkiem za drzwi, ponieważ ja nie mam takiego pragnienia, żeby wejść w zwarcie z gliniarzami, zwłaszcza z czterema gliniarzami. Widzę jeszcze, że Ryży Charlie chwyta za grubą nogę policjanta, który usiłuje go kopnąć. Ale potem już nic nie widzę, bo wszyscy zlepiają się w kupę, belle i ich wyfraczeni faceci zaczynają skrzeczeć, a moje ciśnienie dobija gdzieś do miliona.
I cóż, zamiast uciekać hen precz daleko, jak każdy człowiek z rozsądkiem w mózgownicy, stoję na zewnątrz nasłuchując wieści ze środka, skąd jednak nie dobiega nic oprócz głośnego brzdęk–bach, bach–brzdęk. Nie boję się jednak, że wybuchnie strzelanina, bo o Ryżym Charliem różne rzeczy mówią, ale gość jest zbyt sprytny na pylenie do gliniarzy, uchodzące w naszym mieście za szczyt bandytyzmu. Gliniarze też nie będą pylić, bo przecież nie chcą rozgłaszać wszom i w obieg, że po służbie przesiadują w takiej spelunie jak Cyganeria. Tak dochodzę do wniosku, że mord jest niehigieniczny, a w związku z tym wojna będzie toczyć się na pięście.
Koniec końców łoskot w środku cichnie. Po chwili drzwi się otwierają i wychodzi przez nie Ryży Charlie, strzepując z siebie kurz i sprawiając wrażenie nader zadowolonego. Zanim drzwi się zamykają, miga mi obraz mnóstwa ludzi rozciągniętych na podłodze. Słyszę też wrzaski, które wydają z siebie belle i faceci.
— No proszę proszę! — mówi Ryży Charlie. — Ja już zaczynam sądzić, że kolegę wiatr zwiewa i robię się na ciebie zły, a ty jednak czekasz. Chodźmy stąd, bo w środku robią taki harmider, że własnych myśli nie słychać. Pójdziemy do mnie na mieszkanie, gdzie moja kobitka zrobi nam śniadanko, a potem się kimniemy. Jajka na szynce będą jak znalazł o tej porze.
Nie powiem, jajka na szynce o tej godzinie brzmią bardzo kusząco, ale też nie mam pragnienia, żeby iść na mieszkanie Ryżego Charliego. Osobiście mam dosyć Ryżego Charliego na długi, długi czas, a już w jego życie rodzinne nie chcę wtykać połowy palca, chociaż trochę mnie dziwi, że typ najwyraźniej takie życie posiada. No, jeżeli dodam chyba i dopiszę cztery pytajniki, to może nawet kiedyś słyszę, że Charlie bierze ślub z jedną łanią z sąsiedztwa i mieszkają w okolicach Hell’s Kitchen, ale to jest jedna wielka niewiadoma. Wszyscy ludzie twierdzą, że jeśli to jest prawda, żona Charliego musi życie mieć pod psem, a w dodatku ten pies musi być kundel i parszywy.
No więc z jednej strony nie chcę iść, a z drugiej strony kiedy ktoś grzecznie prosi odmówić nie wypada, zwłaszcza mając na widoku jajko, szynkę i Ryżego Charliego, który wydaje się zdziwiony, że nie okazuję entuzjazmu i nie dostrzegam, jak rzadki zaszczyt mnie spotyka — przecież on mało kogo zaprasza na mieszkanie. W następstwie czego dziękuję Charliemu i mówię, że nie ma rzeczy na świecie, która ucieszy mnie bardziej niż jajko na szynce, które wyjdzie spod ręki jego małżonki. W ten sposób wędrujemy wzdłuż Dziesiątej Alei i dochodzimy w rejon Czterdziestej Piątej ulicy.
Ranek ciągle jest wczesny. Ludzie właśnie otwierają sklepy, a dzieci idą do szkoły z wesołym hi hi na ustach. Stare belle wywieszają za oknami czynszówek nocną bieliznę i inne ciuchy, ale na widok Ryżego Charliego i mnie wszyscy milkną i widzę, jaki respekt Charlie budzi w okolicy. Sklepikarze prędko chowają się w swoich niszach, dzieci przestają podskakiwać, a zaczynają chodzić na paluszkach. Stare belle na gwałt wciągają makówki i wielka cisza zalega nad ulicą. Naprawdę da się słyszeć tylko stukot naszych pięt na tuptuarze.
Naprzeciwko sklepu stoi wóz z lodem zaprzężony w parę koni. Kiedy Ryży Charlie dostrzega te konie, chyba świta mu coś wielkiego w głowie. Przystaje i ogląda je z wielką starannością, chociaż ja widzę nic tylko konie — duże, tłuste i senne z wyglądu. Wreszcie Ryży Charlie mówi do mnie w deseń ten:
— Za młodu w prawej ręce mam kowadło i często powalam pięścią konia, jak tylko go trafię w czaszkę. I wiesz, tak sobie teraz myślę, czy ja czasem nie tracę ciosu. Tamten ostatni gliniarz nie chce mi paść na strzał i muszę mu dwa razy przemiłować facjatę.
Następnie Charlie podchodzi do jednego z koni przy wózku, robi zamach i trafia zwierzę prosto między oczy. Chociaż bije z okrutnie bliskiej odległości, nie cofając pięści więcej niż o cztery cale, wierna szkapa pada na kolana z wyrazem iście bezbrzeżnego zdumienia. Podziwiam w życiu wielu bokserów o ciężkiej łapie, włącznie z Dempseyem i to w okresie, kiedy jeszcze potrafi przyłożyć, ale silniejszego ciosu niż Ryży Charlie wymierza temu koniowi nie oglądam jakem żyw.
Rzecz oczywista woźnica wybiega na zewnątrz, cały w pianie na to, co się wyrabia z jego koniem. Z chwilą, w której dostrzega Ryżego Charliego, stygnie jednak i szybko cofa się do sklepu. Biedne zwierzę leży na deskach, czekając aż je wyliczą i ogłoszą koń out, my zaś spokojnym krokiem odchodzimy. Po chwili docieramy pod wejście czynszówki, w której Charlie, według jego słów, mieszka. Naprzeciwko kamienicy stoi makaroniarz z ręcznym wózkiem pełnym owoców i innych rzeczy spożywczych i ożywczych. Ryży Charlie przechodząc wywraca ten wózek, a makaroniarz zaczyna wrzeszczeć na całe gardło i pewnie przeklinać nas po italiańsku. Osobiście jestem szczęśliwy, że wreszcie trafimy na jakąś stabilną miejscówkę, bo moje ciśnienie pod wpływem kolegi Ryżego pogarsza się z każdą sekundą.
Wspinamy się na drugie piętro, Charlie otwiera drzwi wejściowe i wchodzimy do pokoju. Tam zastajemy rudowłosą bellę — jest tak drobna, że może się skryć za Fordem T bez przykucania, oczy ma jeszcze oblepione snem, a każdy płomienisty włos lata jej samopas jak po nocy spędzonej na sianie. Bella wydaje się naprawdę przyjemna dla oka — przynajmniej tak na pierwszy rzut mojego oka, bo akurat w jej oczach zaraz dostrzegam, że kimkolwiek ona jest, ma nader wrogie nastawienie do wszystkich wokoło.
— Cześć, cukiereczku! — mówi Ryży Charlie. — Będziesz tak dobra i przyrządzisz jajko na szyneczce dla mnie i mojego kumpla? Łazimy tu i tam, więc jesteśmy strasznie złachani.
No i się dzieje. Ta mikry ruda bella patrzy na Charliego bez słowa, stojąc na środku pokoju z jedną ręką za plecami. Nagle wyciąga tę rękę przed siebie i sami zgadnijcie, co w niej trzyma. Ano kijaszek malucha, taką pałkę baseballową dla dzieci za parę centów. Następne, co słyszę, to szask–prask! i Ryży Charlie zalicza homera prosto w ciemię.
Moja dusza chce krzyczeć z przerażenia, bo przecież naturalna kolej rzeczy będzie taka, że teraz Charlie zatłucze babę na miejscu, a ja wpadnę w głęboką borowinę; posadzą mnie za szkockim parawanem jako świadka morderstwa, a w naszym mieście świadek czegokolwiek może sobie czekać na wyjaśnienie miesiące i lata. Ale Ryży Charlie tylko wali się na fotel bujany w rogu pokoju i trzymając się jedną ręką za głowę powtarza: „No już dobrze, słoneczko!” i „Ależ nie nerwuj się tak, skarbie”. Z tego, co sobie przypominam, potem mówi: „Mamy gościa na śniadanie”. Wtedy ruda bella obraca się w mój kierunek i chociaż uśmiecham się do niej nader sympatycznie i zauważam, że ranek mamy piękny, obrzuca mnie spojrzeniem, którego nigdy nie zapomnę.
— Więc to ty jesteś ten palant, który ciąga mi męża po nocy? — mówi i startuje do mnie, a ja startuję do drzwi.
Widzę, jak rozjuszona jest małżonka Ryżego Charliego, toteż moje ciśnienie wywraca się do góry nogami. Kładę rękę na klamce i wtedy nagle coś trafia mnie w kiepełe, pewnie kij baseballowy, myślę potem, chociaż w pamięci siedzi mi taka mglista wizja walącego się dachu.
Nie kumam, w jaki sposób otwieram drzwi, gdyż pod kopułą mi się kręci, a nogi tańczą bezładnie. Kiedy jednak potem wracam do tej sytuacji pamięcią, wydaje mi się, że z wielką szybkością przebiegam mnóstwo schodów, uderza mnie tlen świeży i jestem na powietrzu. Ale znienacka czuję inne wrażenie z tyłu głowy, coś plaszcze mnie w bulwę i z początku nawet myślę, że to ciśnienie wybija mi przez nać. Obracam się przez plecy i łapię ostatni kadr, na którym bella Ryżego Charliego stoi obok wózka makaroniarza, chwyta różne owoce i warzywa i rzuca nimi we mnie.
Tak w ogóle i szczególe moja łepetyna nie obrywa jabłkiem, brzoskwinią, kapustą, brukwią czy nawet melonem miodowym. Padam od kawałka cegłówki, którą makaroniarz przyciska papierowe torebki na swój towar. Ten kawałek nabija mi tak wielkiego guza z tyłu głowy, że kiedy następnego dnia przychodzę do doktora Brennana za żołądkiem, doktorek myśli, że dostaję jakiegoś nowotwora, a ja nie wyprowadzam go z błędu.
— Aczkolwiek — stwierdza doktor Brennan mierząc mi znowu ciśnienie — teraz ciśnienie masz pan już poniżej norm medycznych i wedle najlepszej wiedzy lekarskiej niebezpieczeństwo zostaje zażegnane. To stanowczo dowodzi, jak dobroczynny wpływ na zdrowie człowieka wywiera spokojny tryb życia. Należy się dziesiątka.Ta kochająca małżonka Moryca
Jeżeli ktoś mi powie, że pewnego ranka obudzę się i stwierdzę, że śpię z koniem, uznam go za postukniętego — zwłaszcza jeśli tym koniem będzie akurat Suchar, na którego występ koniki za bardzo biletów nie sprzedają. Naga prawda wygląda tak, że Suchar to zasuszona szkapa, która — powtórzmy na głos jeszcze raz — jest jakimś nieśmiesznym żartem i wielu obstawiających życzy jej wyciągnięcia kopyt.
Aczkolwiek myślę, że uznam kogoś za jeszcze bardziej postukniętego, jeśli mi powie, że pewnego ranka obudzę się i stwierdzę, że śpię z Morycem Kosmitą. No bo jeśli już mam wybierać między spaniem z Sucharem albo z Morycem Kosmitą, zdecydowanie wolę Suchara: chociaż konisko chrapie przez sen więcej niż ciut, nie przejawia ani połowy tej agresji sennej co Moryc, który nie tylko chrapie, ale jeszcze wierzga, krzyczy i po prostu z kimś wojuje.
Moryc to mały, purchny gość, którego wołają Moryc Kosmita, bo ma oczy jak spodki. Naprawdę Moryc nazywa się Weinstein albo jakoś w ten kierunek wymowy i jest lokalnie przybrudzony — może nie dba o to, że mu śniadanie leży na kamizelce, zresztą kto go tam wie. Poza tym gada jak nakręcony i sam ma się za spryciarza nad spryciarze, a na Broadwayu mnóstwo miejscowych uważa go za wesz i to wkurzającą wesz. Ja jako ja sądzę, że Moryc jest całkiem nieszkodliwy, chociaż swojego wózka zazwyczaj nie pcham z gośćmi jego przekroju.
Aż tu pewnego poranka rzeczywiście budzę się i spostrzegam, że śpię razem z Morycem i Sucharem. A gdzie śpię? Ano w wagonie dla koni. Pociąg, którego wagon ów jest częścią, zmierza do Miami i właśnie przecinamy Karolinę Północną w — eskimoska jej mać — zamieci śnieżnej, gdy ja się budzę, a Suchar chrapie i drży z zimna, bo najwyraźniej Moryc śwista biednemu koniowi derkę i owija się w nią sam. Ja też jestem przez pół mrożonką i pragnę wrócić do lokalu Mindiego na Broadway, gdzie jest jasno i ciepło, i nigdy na oczy nie oglądać Moryca ani Suchara.
Oczywiście nie jest winą Suchara, że śpię wraz z nim i Morycem. Ba, nawet tak sobie myślę, że Suchar raczej nie ma nic naprzeciw temu, że z nim śpię. W rzeczy sumie to wina Moryca, że wyhacza mnie jednej nocy w restauracji Mindiego i robi mi rozjaśnienie, jaka piękna jest zimą pogoda w Miami i jak możemy tam pojechać z jego stajnią wyścigową i zarobić kupę forscycji oboje i we dwoje. Oczywiście wiem, że mówiąc o stajni wyścigowej Moryc ma na myśli Suchara, bo on nigdy naraz nie posiada więcej niż jednego konia.
Tak zazwyczaj Moryc posiada jakąś ochwaconą chabetę, którą kupuje za równowartość przetartego kapelusza i łata jak umie, bo jest z zawodu trenerem koni — i to całkiem niezłym jeśli spojrzymy na sort koni, które trenuje. Składanie okulawionych szkap do kupy idzie mu nader sprawnie i bywa, że te szkapy wygrywają na torze aż same padną albo zgłosi się ich prawny właściciel. W jednym i w drugim wypadku Moryc nabywa sobie nowego mustanga po przejściach i zaczyna interes od zera.
Podobno Suchara kupuje za sto dolców od gościa, którego wołają O’Shea, ale jak znam życie zastanawia się i waha nad zakupem tak długo, aż to O’Shea jest gotów zapłacić mu dwie stówy tytułem „A weź pan tego konia i idź w diabły!” — to dlatego, że Suchar ma nogi w kiepskim stanie, z dziewięć lat na karku i nie wygrywa wyścigu od 1924 roku, a nawet wtedy wygrywa przez przypadek. Tak czy owak, Suchar jest całą stajnią wyścigową Moryca Kosmity, którą ten chce zabrać do Miami, kiedy wyhacza mnie u Mindiego.
— Ty teraz pomyśl, jak ja myślę — mówi Moryc. — Możemy tam dojechać za cenę pulmana w Ekspresie Florydzkim.
To wydaje mi się osobliwe stwierdzenie, ponieważ pierwszy raz słyszę o pulmanowskim wagonie dla konia, zwłaszcza takiego konia jak Suchar, ale wydaje mi się też, że ten wagon nie będzie do dyspozycji Suchara ani nas obojga, tylko pojedzie nim kochająca małżonka Moryca — blond bella o imieniu Mel, która daje pokazy akrobacji gimnastycznej w jakimś klubie nocnym i stamtąd Moryc ją zagarnia przed ołtarz.
Kiedy Mel przebywa w wiośnie młodości swej, ktoś zapewne jej szepcze, że jest słodziutka jak melasa i tak dostaje ksywę Mel, chociaż naprawdę nazywa się Magda wstaw nazwisko może być i chińskie. Na mój rozum od tamtego czasu Melasa musi przejść metaformozę i to poważną, bo kiedy ją spotykam, jest słodka niczym grejpfrut i to żywo zielony.
Na tych pokazach akrobacji gimnastycznej partnerem Mel jest niejaki Donaldo, który podnosi naszą piękność i ciska nią po klubie nocnym jak piłką baseballową. Aż strach oglądać, jak robi Mel salwę kanoniera. Człowiek ma wtedy wrażenie, że facet serio chce wywalić kobitę w przestrzeń (niektórzy twierdzą, że to dobry pomysł), ale potem łapie ją za nogi już w powietrzu i przyciąga siłą do siebie.
Jednej nocy Donaldo pociąga jednak ciut za dużo ginu przed występem i mija się z nogą Mel. Nikt nie umie powiedzieć, jak mu ta sztuka wychodzi, bo noga naszej artystki wtapia się w otoczenie jak wagon na pustym placu, ale pani fizyka przejmuje ciąg dalszy przedstawienia, Mel płynie ku publiczności lotem swobodnym i ląduje na łonie Moryca Kosmity, który akurat wygodnie rozpiera się przy stoliku. Właśnie w ten sposób Moryc spotyka Mel i rodzi się z tego romans, chociaż musi minąć z tydzień, zanim wylizuje się z rozszczerbku na zdrowiu na tyle, żeby do niej startować.
Romans rozwija się tak, że Moryc i Mel przechodzą na małżeństwo, chociaż przed swoim lądowaniem nabrzusznym Mel chodzi pod rączkę z Cegłówką McCloskeyem. Cegłówka jest bukmacherem i Mel kocha go szczerze i po same uszy, ale o coś się pożerają, więc kiedy Moryc wkracza na scenę, akurat obsiewają zgliszcza miłości solą i jadem.
Niektórzy nowojorczacy twierdzą, że Mel poślubia Moryca, bo jest zeźlona na Cegłówkę i szybciej działa niż myśli, co dla każdej belli, zwłaszcza blond belli, bywa typową przypadłością. Osobiście uważam, że w całej tej aferze najbardziej obrywa Moryc, bo Mel należy do gatunku kobiet, przed poślubieniem których kandydatom gorąco zaleca się konsultację z prawnikiem. Nasza blondyneczka na wszystko ma odpowiedź tnącą i jeśli mam za siebie mówić to prędzej jeżozwierza poślubię niźli ją, ale akurat Moryc kocha Mel więcej niż ciut. Nie ulega też kwestii, że Cegłówka dostaje od naszej belli wybuchowe pożegnanie, więc może jednak coś w babeczce siedzi i pociąga innych, tylko ja tego nie potrafię dostrzec tak od ręki.
— Ale — wyjaśnia Moryc, kiedy opisuje mi wycieczkę do Miami w ogóle i szczególe — Mel nie czuje się zbyt dobrze, cierpi na nerwy i jeszcze na to i owo i musi jechać do Miami razem ze Świniunią, czyli swoim pieskiem pekińczykiem, bo jeżeli pojedzie z kimkolwiek innym, jeszcze bardziej wyjdzie z nerw. No i, rzecz jasna, przecież nikt chyba nie oczekuje, że przy tym stanie zdrowia Mel będzie podróżować czymś innym niż osobisty pulman.
Powiem tak: kiedy ostatnim razem widzę Mel, ona zasysa spory kawał polędwicy u Bobbiego i wygląda mi na całkiem zdrową bellę, chociaż, żeby nie było, oglądam ją tylko z dystansu, a jej zdrowie to nie moja broszka.
— Jest tak — powiada Moryc. — Tu, w Nowym Jorku, spłukuję się na gonitwach, wiszę forsę niejednemu i nie mam tyle szmalu, żeby wysłać swoją stajnię do Miami. Ale mój znajomy akurat nadaje tam parę koni i wynajmuje cały wagon, więc z miłą chęcią odpali mi miejsce na jednym końcu. Moja stajnia, ty i ja możemy się tym wagonem zabrać.
— Oczywista — dodaje Moryc — możemy pod warunkiem, że najpierw wyskrobiemy spod ziemi niewielki majątek na miejscówkę w pulmanie i jeszcze na dwie dodatkowe miejscówki w tym samym pulmanie, żeby zapewnić Mel całkiem spokojne nerwy. Widzisz, ja wiem, że ty trzymasz dwie i pół stówy w tej spiżarce na rogu, bo jeden z moich przyjaciół robi tam za kasjera i sprzedaje mi cynk, że je trzymasz, chociaż pod nieswoim nazwiskiem.
Jakby to ująć? Człowiek idzie przez życie i często staje na przecięciu swojej drogi i różnych wariackich propozycji. Dlatego, dokładnie tak jak mówię, następnego ranka budzę się i świeżo obudzony stwierdzam, że śpię z Sucharem i Morycem. Leżąc tak na podłodze wagonu dla koni i zwolna zamarzając na śmierć, skłaniam się do myślenia o Mel w jej osobistym pulmanie i żywię głęboką nadzieję, że sen otula ją ciepłym kocem, a Świniuni też niczego nie brak.
Kiedy pociąg w końcu wyjeżdża z zamieci śnieżnej, temperatura ździebko podskakuje i jazda wagonem dla koni przestaje być aż taka straszna. Spędzamy dalszą część drogi grając z Morycem w bezika. Poza tym zaznajamiam się nieźle z Sucharem i odkrywam, że nie jest to aż taka chabeta rzeźna, jak wielu na Broadwayu sądzi.
Dojeżdżamy wreszcie do Miami. Z początku Moryc ma nielichy problem, gdzie trzymać Suchara, bo wszystkie stajnie na torze Hialeah są zajęte przez klientów płacących żywą gotówką, a on ani Suchar do takich nie należą. Ja jednak rozchadzam inne zmartwienia, bo szukam jakiejś stabilnej stajenki dla siebie, a esencji egzystencji posiadam mniej niż nic i jeszcze muszę coś jeść.
Oczywiście zakładam, że Moryc Kosmita będzie mieszkać razem ze swoją kochającą żoneczką, bo zawsze zakładam, że mąż i żona tworzą jedną stajnię wyścigową. Ale Moryc mówi, że on zostaje z Sucharem, a Mel parkuje w Roney Plaza przy Miami Beach, bo zrobi się bardzo nerwowa mając dokoła siebie zbyt dużo ludzi, zwłaszcza takich, którzy każdego dnia trenują konie i za ładnie nie pachną.
Powiem wam, zbiera się na to, że będziemy koczować z Sucharem pod palmami, chociaż wiele z tych palm jest już zajętych przez inne konie i ich właścicieli. W końcu jednak Moryc łapie kontakt do gościa, który ma obok toru wyścigowego dom a na tyłach tego domu garaż. Otóż w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym huragan wywiewa mu auto i ten garaż stoi pusty. Dlatego facet chce go podnajmować Morycowi na boks dla Suchara i osobistą kanciapę.
W tych okolicznościach lokatorskich Moryc pożycza trochę siana i obroku od kumpla, który na torze ma stajnię z prawdziwego zdarzenia, i wprowadza się do garażu razem z Sucharem. Mniej więcej w tym samym czasie ja wpadam na gościa z Pottsville w Pensylwanii o ksywie Immanuel Przewalski, który ma pokój w mieszkaniu na mieście. Wprowadzam się do niego i nie jest to opcja gorsza, niż spanie z Morycem Kosmitą i Sucharem — tyle w temacie.
Potem nie widuję już Moryca przez jakiś czas, ale krążą słuchy, że przygotowuje Suchara do wyścigu. Przegania staruszka galopem po torze każdego poranka i oczywiście dosiada go sam, bo chłopaki od koni nie chcą tego robić i marnować swojego czasu. Moryc jeździ konno za młodu, więc galopada nie jest dla niego wielkim wyzwaniem, tylko że robi się po niej strasznie głodny, a żywcem nie ma czym zapchać żołądka i plotka niesie, że to nie Suchar zjada większość siana i obroku.
W międzyczasie robię swoje na ile tylko się da, a da się mniej niż tak sobie, bo gorszej zimy w Miami chyba nikt nie pamięta i gracze wyścigowi naprawdę cierpią. Popołudniami chadzam na tor dla koni, wieczorami na wyścigi psów, a jeszcze później do miejscówek, w których uprawia się hazard, i usiłuję zgarnąć swoje parę dolców. I powiem wam, chyba nie ma takiego miejsca, gdzie nie spotykam Mel, kochającej małżonki Moryca, która zawsze jest wystrojona glamur szyk mód wszelkich krzyk i na ogół znajduje się w towarzystwie Cegłówki McCloskeya. Bo widzicie, Cegłówka też zjeżdża do Miami, żeby kręcić na torze swoje bukmacherskie conieco.
Kiedy na hipodromie kończą przyjmować zakłady i ludzie zrzucają się na totalizator, Cegłówka przyjmuje jeszcze zakładziki od grubszych graczy, którzy wiedzą, że facet działa na bardzo dużą skalę, i nie chcą wsadzać zacieru w totalizator, żeby przypadkiem nie zbić ceny. Cegłówka działa na dużą skalę, ale jest też dużym, przystojnym facetem i za diabła nie potrafię zrozumieć, jakim cudem Mel może zostawić go na lodzie dla Moryca Kosmity. No, ale blond łanie tak już mają.
Moryc raczej na pewno nie wie, że Mel kręci z Cegłówką, ponieważ jest zbyt mocno zajęty przygotowywaniem Suchara do wyścigu, żeby odwiedzać takie miejsca, jak oni. Poza tym nikt nawet się nie fatyguje, żeby mu sprzedać podpowiedź, bo tej zimy w Miami tyle kochających małżonek kręci z facetami, którzy nie są ich drugą połówką, że cała ta sytuacja naprawdę nikogo nie rusza.
Osobiście uważam, że Moryc dostaje prezent od losu, bo może nieźle przyoszczędzić na obiadach i, z tego, co wiem, na śniadaniach też. Chociaż na mój mózgowy zwój kręcenie Mel z trzecią stroną o czymś jednak świadczy i ona chyba nie kocha Moryca aż tak bardzo, jak ten sądzi. Tak w ogóle i szczególe zaczyna mi się wydawać, że Mel ma męża w nosie.Florenz Ziegfeld jr. (1867—1932) był bodaj najsławniejszym impresariem epoki w Nowym Jorku, znanym zwłaszcza z wodewili, do których angażował najpiękniejsze dziewczyny w niesamowitych kostiumach (do muzyki min. G. Gershwina). Te
przedstawienia odbywały się w wielu budynkach teatralnych lub mających charakter klubu nocnego. Runyon mówi tu o show zwanym Midnight Frolic w klubie nocnym Roof Garden. Ziegfeld wyposażył ów lokal w wybieg ze szklaną podłogą, tak żeby męska część widowni, zadarłszy oko ku górze, miała bezpośredni wgląd w intymne regiony tancerek.