- promocja
Geneza - ebook
Geneza - ebook
MISTRZ THRILLERA MEDYCZNEGO POWRACA.
Kiedy na stół sekcyjny w nowojorskim Inspektoracie Medycyny Sądowej trafia ciało dwudziestoośmioletniej kobiety, Kery Jacobsen, wiele wskazuje na to, że doszło do przedawkowania narkotyków. Podczas sekcji okazuje się, że kobieta była w ciąży. Nikt nie wie, kto był ojcem dziecka. Czyżby jego tożsamość była kluczem do wyjaśnienia zagadki ostatnich chwil jej życia?
Aria Nichols, rezydentka prowadząca sprawę, postanawia wykorzystać kontrowersyjną metodę badawczą opartą na najnowszych osiągnięciach biotechnologii, by dotrzeć do tajemniczego ojca. Ktoś jednak robi wszystko, by zagadka śmierci Kery nigdy nie została wyjaśniona. Każdy, kto zbliży się do prawdy, może stać się kolejnym celem zabójcy...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-771-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
6 marca
23.15
Była to nieprzyjemna, zimna, wietrzna i bardzo pochmurna marcowa noc w Lower East Side na Manhattanie. Choć zbliżało się wiosenne zrównanie dnia z nocą, zima nie dawała za wygraną. Na dowód swej siły rzuciła garść wirujących płatków śniegu z nisko płynącej masy chmur, złowrogiej jak breja bulgocąca w kotle czarownicy. W temperaturze nieznacznie przekraczającej 1,5°C ich uderzająco piękne, misterne, krystaliczne struktury ulegały zagładzie, gdy tylko zetknęły się z ziemią. Przeciwieństwem tej naturalnej orgii zniszczenia było zacisze przytulnego dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. W przyjemnym cieple – rozumianym dosłownie i w przenośni – rozgrywała się tam seria zdarzeń na poziomie komórkowym, będąca absolutnym przeciwieństwem bezlitosnego topnienia śnieżnych płatków. Trwał złożony proces tworzenia i porządkowania żywej materii, zapoczątkowany gwałtownym wytryskiem ponad stu milionów plemników wprost w sklepienie pochwy.
Osoby zaangażowane w ów miłosny akt były błogo nieświadome cudownego scenariusza, który właśnie zainicjowały, a tym bardziej jego ponurych konsekwencji dla obojga. Odurzeni namiętnością zbyt mocno, by myśleć o środkach antykoncepcyjnych, kochankowie naturalnie nie myśleli też o dorodnej komórce jajowej, która właśnie się uwolniła z prawego jajnika kobiety. Nie zastanawiali się też nad tym, ile determinacji zakodowane jest w plemnikach, zaprogramowanych na wykonanie jednego jedynego zadania: na dotarcie do swojego żeńskiego odpowiednika i połączenie się z nim.
Dwie i pół godziny później, gdy zadowolona kobieta spała głębokim snem – podobnie jak mężczyzna w swoim domu – najszybszy z plemników, pokonawszy herkulesowym wysiłkiem niebezpieczny maraton z głębi pochwy do wewnętrznej końcówki prawego jajowodu, zderzył się czołowo ze zstępującym jajeczkiem. Wiedziony przemożnym odruchem zwycięzca natychmiast zagłębił się w warstwie komórek pęcherzykowych tworzących wieniec promienisty i zatrzymał na osłonce przejrzystej. Chwilę później plemnik wniknął do wnętrza, pozwalając, by dostarczone w jego przedjądrzu dwadzieścia trzy chromosomy sparowały się z dwudziestoma trzema chromosomami jajeczka, tworząc typowy dla ludzkich komórek układ czterdziestu sześciu chromosomów. Komórka jajowa stała się zygotą.
Tak oto w nader paskudną nowojorską noc dokonał się jeden z najbardziej zdumiewających cudów znanego wszechświata: geneza nowej ludzkiej istoty. Choć w skali świata podobne epizody zdarzają się w dość szokującej liczbie z górą 350 000 dziennie, przez co wydawać się mogą powszedniością, każdy z nich zapoczątkowuje proces o niepojętym wręcz stopniu skomplikowania. Zygota – pojedyncza komórka ledwie widoczna gołym okiem – mieści w swej mikroskopijnej bibliotece DNA wszystkie dane i instrukcje niezbędne do budowy i funkcjonowania ludzkiego ciała. To oznacza, że bez żadnego zewnętrznego źródła informacji jest w stanie pokierować stworzeniem mniej więcej 37 bilionów komórek w dwustu odmianach, a także kilku miliardów niebywale wyspecjalizowanych wielkocząsteczkowych białek, które muszą powstać w precyzyjnie określonym momencie i według ściśle określonych standardów oraz w odpowiednim miejscu i w odpowiedniej liczbie. Sam ludzki mózg, złożony ze 100 miliardów komórek i ponad 100 bilionów połączeń synaptycznych, jest być może najbardziej złożoną strukturą we wszechświecie.
Jedenastego marca, pięć dni po miłosnym akcie, który zapoczątkował cudowny proces genezy nowego życia, błyskawicznie rozwijający się zarodek dotarł do macicy, gotów zagnieździć się w jej ścianie. Już wkrótce miał dać o sobie znać, tym samym rozpoczynając okres świadomej ciąży. Od tej chwili, przez mniej więcej dziewięć miesięcy, aż do porodu, powinien rozwijać się spokojnie i bezpiecznie, korzystając z dostarczanych przez matkę składników odżywczych i wydalając zbędne produkty przemiany materii tą samą drogą. Niestety nie taki czekał go los…
5 maja
22.05
Kąpiel pod prysznicem po dniu ciężkiej pracy – którym sobota być nie powinna – była dla dwudziestoośmioletniej Kery Jacobsen, pracownicy socjalnej, błogim doświadczeniem z pogranicza zen. Uważając, by nie pośliznąć się na niebezpiecznej porcelanowej krzywiźnie brodzika, weszła do kabiny i zasunęła za sobą zasłonę. Ustawiła niemal maksymalną temperaturę – dokładnie taką, jaką lubiła. Przez chwilę stała w gorących strumieniach wody, po czym zaczęła energicznie nacierać ciało wonnym żelem. Szczotką o długim trzonku z zapałem zmywała stresy i niepokoje długiego dnia, których ostatnio jej nie brakowało.
Mieszkała w Nowym Jorku niespełna osiem miesięcy. Przenosiny do Wielkiego Jabłka były skutkiem dość nagłej decyzji. Kera wychowała się w Los Angeles i tamże, na UCLA, zdobyła dyplom magisterski. Podjęła pracę w dziale opieki społecznej Mattel Children’s Hospital, należącego do uczelni. Specjalizowała się w pracy z dziećmi o złożonych potrzebach medycznych oraz z ich rodzinami. Nie było to łatwe ani przyjemne zajęcie, za to często wyczerpujące emocjonalnie, ale dawało jej satysfakcję. Nie miała wątpliwości, że jej wysiłki przynoszą duże efekty i są ważnym uzupełnieniem dokonań lekarzy i pielęgniarek skupionych, co oczywiste, na leczeniu i łagodzeniu bezpośrednich objawów choroby, a nie na tym, jak przeżywają swe problemy zdrowotne mali pacjenci i ich najbliżsi. Praca dawała jej zadowolenie i poczucie spełnienia. Jej świat zachwiał się jednak w posadach, gdy we wrześniu dobiegł końca jej długotrwały związek ze studentem medycyny Robertem Barlowem. Spotykali się przez dwa i pół roku, regularnie ze sobą sypiając. Łączyły ich wspólne zainteresowania i liberalne poglądy polityczne, więc nigdy nie brakowało im tematów do rozmów. Czasem dyskutowali też o przyszłości, zakładając naturalnie, że będą razem. Robert liczył na to, że zostanie rezydentem w którymś ze znanych akademickich ośrodków medycznych, najlepiej w Los Angeles, a w ostateczności w San Francisco. Jako wyjątkowo pilny student miał nadzieję, że będzie miał wybór. Kera postanowiła, że jeśli będzie trzeba przenieść się do San Francisco, podąży za nim. Była przekonana, że ze znakomitymi referencjami znajdzie pracę w każdym akademickim ośrodku medycznym.
Nie było jej to jednak pisane. Właściwie nie rozumiała, dlaczego wyszło, jak wyszło, ale dotarły do niej plotki z centrum UCLA o tym, że Robert często jest widywany w towarzystwie jednej z pierwszorocznych rezydentek z oddziału chirurgii. Tak czy inaczej, w zasadzie bez ostrzeżenia, pewnego gorącego i dusznego od smogu popołudnia po prostu poinformował Kerę, że ich związek właśnie dobiegł końca.
Był to potężny cios dla jej poczucia własnej wartości i może dlatego zapragnęła uciec. Wspólni znajomi wciąż pytali, co zaszło między nią a Robertem. Udawali, że współczują, ale tak naprawdę ciekawiły ich głównie pikantne szczegóły. Poza tym w Los Angeles zbyt łatwo było przypadkiem wpaść na Roberta. Miała też dość tamtejszej pogody, dorocznych pożarów lasów i nieprzemijającego niebezpieczeństwa aktywności sejsmicznej uskoku San Andreas, a poza tym od zawsze podobał jej się Nowy Jork. Kilka tygodni po szokującym oświadczeniu Roberta postanowiła zamienić emocjonalny kocioł w coś pozytywnego: przeprowadziła się na drugi koniec kraju.
Spłukawszy z ciała żel, wycisnęła na dłoń porcję szamponu i zaczęła z wigorem myć włosy. Tę część kąpieli lubiła najbardziej. Nie żałowała sił, masując skórę głowy, jakby chciała zetrzeć kłębiące się w niej myśli.
Z początku przenosiny do Nowego Jorku wydawały się strzałem w dziesiątkę, i to pod każdym względem, może poza tym, że matka i siostra nieustannie przypominały jej, jak bardzo są rozczarowane jej decyzją i jak ogromnie tęsknią. Kera znalazła pracę w NYU Langone Medical Center – a konkretnie w nowojorskim Hassenfeld Children’s Hospital – zanim jeszcze opuściła Los Angeles, więc o zatrudnienie nie musiała się martwić. Z mieszkaniem też dopisało jej szczęście: odpowiedziała na ogłoszenie wywieszone w pracy przez jedną z pielęgniarek, która zdecydowała się wstąpić do Korpusu Pokoju. Szybko i bezproblemowo podnajęła od niej umeblowane dwupokojowe mieszkanie przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy, tuż przy skrzyżowaniu z Drugą Aleją. Co najważniejsze jednak, jej samoocenę i samopoczucie poprawił trwający od grudniowych świąt płomienny romans z atrakcyjnym mężczyzną z klasą, znacznie starszym i dojrzalszym od Roberta.
Niestety w jej życiu nastąpił kolejny nieoczekiwany i nieprzyjemny zwrot. Raz jeszcze musiała zakwestionować swoją zdolność do oceny sytuacji; raz jeszcze zżymała się na własną głupotę. Powróciło poczucie głębokiego zawodu i gwałtownie spadła jej samoocena – może nie było tak źle jak po rozstaniu z Robertem, ale czuła się na tyle podle, że poważnie rozważała powrót do południowej Kalifornii. Tak jak się spodziewała, matka i siostra były wręcz zachwycone, gdy poruszyła ten temat w rozmowie, ale nie ukrywały też zdziwienia tą nagłą zmianą nastroju. Ledwie miesiąc wcześniej Kera wprost promieniała, opowiadając o swym szczęśliwym życiu w Wielkim Jabłku. Teraz wolała nie zdradzać żadnych szczegółów; mówiła głównie o tym, że w końcu zrozumiała, jak ważne są dla niej więzy rodzinne. Nie czuła się dobrze z własną nieszczerością, ale prawdę mówiąc, jeszcze nie była pewna, czy naprawdę chce wrócić w rodzinne strony. Wciąż tliła się w niej iskra nadziei na lepszą przyszłość, choć szanse nie były wielkie.
Kera wyłączyła prysznic, upewniła się, że dokładnie spłukała żel i szampon, po czym z ręcznikiem kąpielowym w ręku wyszła z kabiny. Zgięta wpół przez chwilę energicznie wycierała dość długie, gęste włosy – bodaj jedyną rzecz, którą naprawdę ceniła jako dziedzictwo po raczej obojętnym ojcu. Prostując się, machinalnie zerknęła na swój profil odbity w wysokim lustrze umocowanym na drzwiach łazienki. Gdy uświadomiła sobie, co robi, parsknęła śmiechem. Było zdecydowanie zbyt wcześnie, by zauważyć zmiany.
Wytarła się do końca i właśnie miała rozwiesić ręcznik kąpielowy, gdy rozległ się elektroniczny sygnał. Ktoś czekał na dole, u drzwi frontowych. Niespodziewany donośny terkot przeciął ciszę jak gorący nóż masło, w jednej chwili odbierając Kerze spokój, o który tyle walczyła. Rzuciła ręcznik na brzeg wanny, sięgnęła po szlafrok i pobiegła do kuchni, gdzie na ścianie wisiał od dawna przestarzały domofon. Wciskając guzik, by spytać kto tam, zerknęła na wyświetlacz kuchenki mikrofalowej. Była 22.23. Kera nie zamawiała kolacji i wiedziała doskonale, że tylko jedna osoba mogła ją odwiedzić o takiej porze – ale prawie nigdy w weekend i bez esemesowej zapowiedzi – więc właściwie wiedziała, czyj głos usłyszy. Nie była szczególnie uradowana. Przed snem potrzebowała przede wszystkim spokoju.
– To ja – odezwał się męski głos, tak jak przewidziała.
– Co ty tu robisz? – spytała Kera, podchodząc bliżej do domofonu. Musiała wciskać guzik za każdym razem, gdy chciała coś powiedzieć, a potem puszczać, by posłuchać odpowiedzi.
– Wybacz, że o takiej godzinie, ale… musimy pogadać.
– Właśnie wyszłam spod prysznica. Może jutro podczas lunchu?
– Nie, teraz. Zmieniłem zdanie i chcę się z tobą podzielić tym, co czuję. _Muszę_ się z tobą podzielić.
Kera nie odpowiedziała od razu. Jej puls przyspieszył. Po wszystkim, co się wydarzyło i zostało powiedziane w ostatnim miesiącu, absolutnie nie była w stanie przewidzieć, co miał na myśli, mówiąc, że „zmienił zdanie”. Mogła się tylko domyślać… Ale czy nie było to tylko pobożne życzenie? Przecież od kilku tygodni był konsekwentnie i boleśnie jednoznaczny w swoich wypowiedziach. A przecież, jeśli naprawdę miał na myśli to, co podejrzewała, wszystko mogło się jeszcze potoczyć inaczej.
– W jakiej sprawie zmieniłeś zdanie? – spytała wreszcie, opuszczając gardę. Nie chciała robić sobie nadziei tylko po to, by znowu przeżyć katastrofę.
– Zrozumiałem, że od początku miałaś rację, a ja się myliłem. Potrzebowałem tylko czasu, żeby to pojąć. Musimy to uczcić!
– Uczcić? – powtórzyła Kera, jakby się przesłyszała.
– Tak, uczcić. Dlatego przyniosłem co nieco.
Z trudem panując nad podnieceniem, wcisnęła drugi guzik, by otworzyć drzwi. Potem wróciła biegiem do łazienki, po drodze wkładając szlafrok, który do tej pory przyciskała zwinięty do piersi, stojąc nago przy domofonie. Sięgnęła po szczotkę i przez chwilę bez powodzenia próbowała zapanować nad wilgotną jeszcze burzą włosów. Przyszło jej na myśl, że wygląda koszmarnie, ale nie miała czasu, by się nad tym rozwodzić. Zawiązała pasek szlafroka, rozpaczliwym ruchem spróbowała jeszcze przygładzić włosy i sekundę później była już u drzwi mieszkania. Dokładnie w chwili, gdy uporała się z ostatnim z całego zestawu zamków patentowych i łańcuchów, rozległo się ciche pukanie.
Na wszelki wypadek zerknęła w wizjer, nim otworzyła drzwi. Jej gość miał na sobie ciemny płaszcz, którego wcześniej nie widziała, a na głowie ciemną fedorę. Wszedł do mieszkania, zanim zdążyła go powitać, a potem porwał ją w ramiona i uścisnął tak, że zabrakło jej tchu. Dopiero po chwili postawił na podłodze torbę z zakupami, a płaszcz i kapelusz rzucił na kanapę.
– Jak mówiłem, musimy to uczcić – oznajmił podniosłym tonem. Wyjął z torby dwa smukłe kieliszki z rżniętego kryształu oraz schłodzoną butelkę rosé prosecco otuloną rękawem termicznym, a na koniec małą paczkę serwetek koktajlowych. – Spójrz na to! – powiedział, pokazując butelkę gestem wytrawnego sommeliera.
– Patrzę – odpowiedziała Kera, czytając czarną etykietę. – Bortolomiol Filanda Rosé. Pierwsze słyszę.
– Jest bajeczne – zapewnił ją dumnie – i trudne do zdobycia.
– To co konkretnie mamy świętować? – spytała z wahaniem, gdy mężczyzna mocował się z drutem opinającym korek. Takiej postawy, jaką teraz prezentował, oczekiwała po nim znacznie wcześniej, gdy tylko przekazała mu nowinę. Była załamana, gdy zachował się zgoła inaczej.
– Absolutnie wszystko – odparł triumfalnie. – Ty miałaś rację, a ja nie. Zdarzył się cud i tak należało go potraktować. Ja… pod wpływem emocji po prostu tego nie dostrzegłem.
Kera miała ochotę przypomnieć mu cierpko, że emocjonował się wyjątkowo długo i nie spieszył się z przyznaniem jej racji; stan wojny między nimi trwał prawie miesiąc. Nie odezwała się jednak, by nie zgasić jego entuzjazmu. Korek wyskoczył z butelki z głośnym trzaskiem, a u wylotu szyjki pojawiła się odrobina różowawej piany.
– Jak powiedziałaś, życie to zbyt wielki cud, by się nim nie cieszyć – odezwał się, napełniając dwa kieliszki musującym winem.
– A co z twoją żoną? – To pytanie kosztowało ją sporo wysiłku.
– To już przeszłość – odpowiedział niedbale, podając jej kieliszek, po czym uniósł swój jak do toastu.
W ciszy panującej w pokoju melodyjnie zabrzęczał kryształ. Idąc za przykładem swego gościa, Kera pociągnęła spory łyk prosecco i pomyślała, że jeszcze nigdy żadne wino tak jej nie smakowało. Od miesiąca unikała alkoholu, ale to była szczególna chwila. Po kilku tygodniach kłótni o przyszłość czuła, że są sobie beznadziejnie obcy. Jego nagły powrót wprawił ją w zachwyt. Rzeczywiście warto było uczcić tę chwilę.
– Usiądźmy i cieszmy się winem – zaproponował, wskazując na kanapę. Przełożył płaszcz i kapelusz na fotel. – Firma, która je produkuje, ma siedzibę w prowincji, którą Włosi nazywają Veneto – dodał, ciągnąc lekko za rękaw szlafroka Kery, by usiadła obok niego.
– Smaczne – odpowiedziała. Nie była pewna, gdzie leży Veneto, ale nazwa kojarzyła jej się z Wenecją. Nie zamierzała pytać o szczegóły, bo w tej chwili wydawały się nieistotne. A wino naprawdę było pyszne. Piła więc dalej, rozkoszując się nie tylko subtelnym smakiem, ale i przyjemnym musowaniem. Za szampanem nigdy nie przepadała i nie mogła pojąć, skąd jego absurdalne ceny, ale to wino było inne. Zastanawiała się, ile w tym zasługi trunku, a ile jej radosnego nastroju. Tak czy inaczej, czuła się cudownie. Jasne, mogła zadać swemu mężczyźnie milion pytań, ale żadne nie wydawało jej się pilne.
Nie zważając na jej brak zainteresowania, opowiadał kwieciście o prosecco i urokach okolic Wenecji, a Kera, smakując leniwie kolejny łyk wina, czuła się cudownie rozluźniona – jakże dalekie wydawały jej się teraz czarne myśli, z którymi zmagała się od miesiąca. Po chwili jednak zakręciło jej się w głowie – i to już nie było przyjemne. Niespodziewany gość wciąż mówił, ale jego słowa jakoś przestały mieć sens. Kontury przedmiotów zaczęły tracić ostrość. Kera zamrugała nerwowo, ale to nie pomogło. Odstawiła kieliszek i spróbowała wstać, lecz nogi także odmówiły jej posłuszeństwa.
– Wszystko w porządku? – spytał, także odstawiając kieliszek.
– Chyba tak – odpowiedziała z trudem i zaskakująco niewyraźnie. – Tylko nagle poczułam się taka zmęczona…
Urwała, zapadając się bezwładnie w miękkie oparcie kanapy. Przymknęła ciężkie powieki, a oddech wydobywający się z szeroko otwartych ust był coraz wolniejszy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki