- W empik go
Geny mamy po babci - ebook
Geny mamy po babci - ebook
Powieść edukacyjna napisana w formie dialogu, przeznaczona dla młodzieży licealnej. Kilkunastoletni bliźniacy — Franek i Dominik to utalentowani judocy, których interesuje biologia. Wraz z babcią Weroniką z entuzjazmem roztrząsają zagadnienia genetyki klasycznej i zawiłości biologii molekularnej. Zdarza się, że zamiast o dziedziczności rozprawiają o podróżach lub sporcie, co i tak zwykle kończy się smakowaniem ciast przygotowanych przez Weronikę.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-297-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Babcia Weronika! Zdążyłaś! Zdążyłaś wrócić na nasze urodziny! — Entuzjastycznie przywitał mnie Franek, a Dominik przytulił się bez słowa. Nie mam wątpliwości, że czternastoletni od dzisiaj Franek, a także czternastoletni od dzisiaj Dominik cieszą się ze spotkania. Miło patrzeć na bliźniaków przystojniaków, a jeszcze lepiej poczuć ich silne uściski.
— Zauważyłem babciu, że trochę schudłaś, bo mała to byłaś zawsze. — Franek na wstępie skomentował mój lekki spadek wagi, co oczywiście potraktowałam jako komplement.
— Odkąd pamiętam Franeczku, to zawsze mówiłeś o mnie „mała babcia”, mimo że babcia Ela jest niewiele ode mnie wyższa. Jasne, że schudłam. Tak już jest, że będąc w podróży, tracę na wadze. Angażuję się we wszystko, co dla mnie nowe i ciekawe, zapominam o jedzeniu, no i intensywniej spalam — wyjaśniłam.
— My mamy tak samo — zgodził się Dominik — zawsze trochę chudniemy, gdy ostro trenujemy. Wiesz babciu, nawet mi się to podoba, że zawsze znajdujesz okazję, żeby nas wkręcić w biologiczne klimaty. Zupełnie inaczej niż nasza mama, która wybiera klimaty ekonomiczne.
— Mama twierdzi, że jak tak dalej będziemy dużo jeść, to wykończymy rodzinę finansowo. A dokładniej, to mówi „puścicie nas z torbami” — uściślił Franek.
— Co racja, to racja, akurat teraz potrzebujemy nowe judogi, a to jest duży wydatek. Od ubiegłego roku niestety sporo urośliśmy — powiedział lekko zażenowany Dominik.
— Jakie niestety? — sprostował Franek. — Całe szczęście, że urośliśmy i byle kto nam nie podskoczy. Ale nie da się ukryć, judogi są za małe — dodał z rezygnacją w głosie.
— O judogach pomyśleliśmy z dziadkiem i oto są, proszę bardzo! — Postawiłam przed wnukami dużą, kolorową torbę. — Wasz ojciec wcześniej nam wszystko dokładnie wyjaśnił, przecież nie mogliśmy kupić jakiegoś badziewia, za przeproszeniem. Ale, ale, czy ja dobrze kojarzę, że trenujecie w tym samym klubie sportowym, co kiedyś wasz ojciec?
— No pewnie, przecież to jest najlepszy klub na wybrzeżu i najlepszy trener — powiedział Franek z dumą, pośpiesznie przy tym rozpakowując prezent.
— Zatem niedaleko pada jabłko od jabłoni… — zaczęłam, ale nie zdążyłam skończyć.
— Jak zwykle babciu wyjeżdżasz z tą biologią, chociaż trzeba przyznać, że kamuflujesz się nieźle — Franek jest bezlitosny.
— Zauważcie, że wyjeżdżam akurat z genetyką, która jest jedną z dziedzin biologii — odparłam, wcale się nie przejmując atakiem Franka.
— Tak, tak, wiemy co to genetyka! W szkole nieustannie nas wypytują, czy jesteśmy jednojajowi, a to przecież jest pytanie z genetyki — stwierdził Dominik.
— To jest zagadnienie z dziedziny genetyki, ale można też powiedzieć, że z biologii rozwoju, albo z embriologii. Każda wersja jest dobra. Ciekawa jestem, co w takiej sytuacji odpowiadacie — mrugnęłam porozumiewawczo.
— Mówimy, że jesteśmy jednojajowi, ale za to dwujajeczni — z szelmowskim uśmiechem oznajmił Franek.
— I inteligentnie, i dowcipnie — przyznałam rozbawiona. — A mówiąc poważnie, chętnie wam to i owo z genetyki wyjaśnię. Jeżeli oczywiście chcecie — dodałam, spoglądając chłopcom głęboko w oczy. Takie bystrzaki jak wy, wszystko pojmą w lot.
— Ma się rozumieć, że bystrzaki — zgodził się Franek. — W szkole jednak nie jest tak różowo. Nie tylko my, inni też uważają biologię za trudny przedmiot i rzadko trafiają się w klasie dobre oceny. Jak na mój gust zbyt dużo w genetyce szczegółów, a niektóre zagadnienia są po prostu trudne do ogarnięcia. Nawet, gdy się nauczymy i jako tako zaliczymy test, to i tak wszystko szybko zapominamy. — Ostatnie zdanie Franek wypowiedział z rezygnacją.
— Ja niby trochę pamiętam — wtrącił Dominik — ale faktycznie za dużo w niej trudnych nazw.
— Dla mnie to czysta abstrakcja — palnął Franek. — Wstyd się przyznać, ale do tej pory jakoś nie ogarniam pojęcia genu. Nasza pani bardzo się stara, ale czasem mam wrażenie, że nawet ona nie do końca wszystko pojmuje.
— Babciu — znowu Dominik — a ty to wszystko ogarniasz? Nasz tato sporo wie, to znaczy z biologii wie prawie wszystko. Jednak tato nie ma ani czasu, ani ochoty nam tłumaczyć. Może to nawet dobrze, bo kiedy już dochodzi do tego tłumaczenia, to i tak niewiele rozumiemy. Może ojca studenci są w stanie się połapać w tej gmatwaninie, bo ja nie.
— Chłopcy, ja nie rozumiem wszystkiego, to oczywiste. Trochę jednak kapuję, jak wy to nazywacie i na dodatek jestem chętna o tym z wami porozmawiać — zaproponowałam.
— A jak się okaże, że to nas będzie nudziło, to co? — wyrwało się Frankowi.
— Zaryzykuję — odpowiedziałam. — Pewnie o tym wiecie, że miałam możliwość, może nawet szczęście, pracować wiele lat z młodzieżą. Zazwyczaj okazywało się, że byli zainteresowani, wielu z nich zostało potem lekarzami, niektórzy naukowcami. Śmiem twierdzić, że się nie nudzili.
— Jasne, że wiem o tym — zapewnił Dominik. — Tato mi powiedział.
— Takie rzeczy się po prostu wie — dodał z naciskiem Franek.
— Póki co, tato jest w kuchni, po zapachu poznaję, że będziemy zaraz jedli coś pysznego. Zauważcie chłopcy, ojciec w kuchni czuje się świetnie, bo jest absolutnie zaangażowany w to co robi. Gdy gotuje, uruchamia twórczą inwencję i jego potrawy zawsze są nowatorskie, oryginalne i zaskakujące. Podobnie jest w laboratorium badawczym, z tą różnicą, że w laboratorium dokonuje się analizy, separacji, filtrowania, sączenia, wytrącania, izolacji, miareczkowania, oznaczania i temu podobne — wyrecytowałam na jednym oddechu, z trudem powstrzymując śmiech.
— Mam tylko nadzieję, że w laboratorium ojciec nie wymachuje sitkami, rondlami i półmiskami — zażartował Franek.
— W laboratorium ojciec ma strzykawki, pipety, menzurki, kolby, szalki, statywy, cylindry, zlewki, biurety, bagietki, szpatułki — wymieniłam, udając, że nie widzę jak chłopcy spoglądają jeden na drugiego i uśmiechają się pod nosem.
— Oj babciu, takiego sprzętu to używała raczej Maria Skłodowska, a nie nasz ojciec. Teraz to elektronika i lasery. Bez tego nie ma przecież nowoczesnej biologii, a już na pewno biologii molekularnej — stwierdził Franek.
— To prawda, drogie, wysoce specjalistyczne przyrządy są powszechnie używane w laboratorium i bez nich trudno by było oczekiwać postępu w naukach biologicznych. Biada jednak badaczowi, który nie potrafi posłużyć się tym wszystkim, co przed chwilą wymieniłam — spojrzałam wymownie na chłopców.
— Oj, mam wrażenie, że łatwiej się posługiwać pipetą automatyczną, która precyzyjnie odmierza na przykład 2 mikrolitry, niż klasyczną pipetą, jakiej używał Ludwik Pasteur — zauważył Franek.
— O ile dobrze pamiętam, to jako pięciolatek swobodnie taką automatyczną pipetą manipulowałem właśnie w laboratorium u ojca — z nostalgią wspomniał Dominik.
— Jest na to dowód, ojciec cyknął ci wtedy fotkę — zaśmiał się Franek.
— Od czasu do czasu was prowokuję, ale śmiało mówcie, gdy będziecie mieli dosyć biologicznych aluzji. Wówczas spasuję — zapewniłam.
— Nie ma sprawy babciu, jest okej — Franek machnął ręką.
— Jednak teraz chętnie posłucham o waszych sportowych dokonaniach. Wiem, że zawodnicy judo mają pasy w odpowiednich kolorach i jest to zależne od poziomu opanowania technik, a także od osiągnięć w ważnych turniejach. Pamiętam, że wasz ojciec miał kilka pasów w różnych kolorach, ale nie jestem pewna, czy wśród nich był ten najważniejszy — powiedziałam. Na twarzach chłopców dostrzegłam zaskoczenie.
— Tato osiągnął poziom dan i na macie przepasywał judogę czarnym pasem. Chodził wtedy do liceum i był od nas 4 lata starszy — wyjaśnił Franek. — My na razie zdobywamy kolejne kyu i używamy pasów niebieskich.
— Ogólnie jest nieźle, często wygrywamy pojedynki na macie — trochę lakonicznie poinformował Dominik.
— Nie bądź taki skromny — upomniał Franek — na ostatnich zawodach pokonałeś przeciwnika wykonując dwa rzuty wazari, jeden po drugim.
— Ale za to ty wygrałeś pojedynek przez ippon, a to jednak więcej znaczy — powiedział Dominik. W jego głosie dało się wyczuć lekką nutę zazdrości.
— No, może jestem trochę lepszy od Dominika, ponieważ ippon jest wyżej oceniany albo nie, może mój przeciwnik był słabszy i było mi łatwiej go pokonać. Sam już nie wiem…. Gdy walczę z Dominikiem, to czasem ja wygrywam, a czasem on. Tylko, że my startujemy w tej samej wadze, rozumiesz babciu.
— Domyślam się, że nie może być jednocześnie dwóch mistrzów startujących w tej samej wadze — uniosłam brwi w nagłym olśnieniu.
— Coś mi się jednak wydaje babciu, że walki judo, to raczej nie twoja bajka — zreflektował się Franek.
— I tu się zdziwicie — natychmiast zareagowałam — oczywiście, że wiem co oznacza ippon, wazarii, a nawet yuko. A jeszcze bardziej się zdziwicie, gdy wam powiem, że dokładnie w tym samym miejscu co wy, będąc dokładnie w Waszym wieku, trenowałam pewną dyscyplinę sportową.
— Jesteśmy więc przedstawicielami trzeciego pokolenia, które trenuje w tej słynnej, trójmiejskiej uczelni — entuzjastycznie zareagował Franek.
— W takim razie bądźcie tak sprytni i odgadnijcie, jakim to sportem zajmowała się wasza babka — zapytałam z uśmiechem.
— Pewnie pływanie. Akurat wiemy, że dobrze pływasz — zgaduje Dominik.
— Pudło — odpowiedziałam krótko.
— Bieg na krótki dystans, to by mi pasowało do ciebie — strzelił Franek.
— Znowu pudło — powtórzyłam. — Chłopcom trochę miny zrzedły.
— To może jakieś kajaki albo coś w tym stylu — jeszcze raz spróbował Franek.
— Ok, nie męczcie się. Trenowałam gimnastykę sportową — odpowiedziałam w końcu, gdy się zorientowałam, że nie odgadną.
— O kurczę, w gimnastyce sportowej ćwiczenia wykonuje się na przyrządach, to bardzo trudna dyscyplina. I ty to babciu trenowałaś? — Dominik popatrzył na mnie z niedowierzaniem, a Franek wręcz zaniemówił.
— Rozumiem, raczej trudno wyobrazić sobie własną babkę jako gimnastyczkę — powiedziałam wyrozumiale.
— Czy byłaś mistrzynią? — spytał Franek.
— Nie, nie byłam i jakoś z tego powodu nie jest mi smutno. Gdy się uprawia sport i bierze udział w zawodach, zawsze trzeba marzyć o zwycięstwie i dawać z siebie wszystko, ale tylko nieliczni zostają mistrzami. Ja nigdy nie wygrałam zawodów, byłam trzecia, czwarta, czasami druga — wyznałam szczerze.
— To co z tego miałaś? — Jednocześnie krzyknęli chłopcy.
— Bardzo wiele! Cały czas robiłam postępy, byłam coraz lepsza i lepsza. Mówi się, że przekraczałam granice swoich możliwości. Poza tym miałam wspaniałe koleżanki, nauczyłam się dobrego współzawodnictwa… — wyliczałam powoli.
— No, ale jednak na koniec przegrywałaś… — spuentował Dominik.
— Umieć przegrywać to cenna sztuka, która bardzo przydaje się w życiu. A uprawianie sportu ma zresztą więcej zalet, na przykład dobra kondycja, wyrzeźbiona sylwetka. Na tym nie koniec, fizyczny wysiłek bardzo dobrze wpływa na psychikę_._ Starożytni rzymianie wyznawali zasadę „_mens sana in corpore sano_”, inaczej „w zdrowym ciele zdrowy duch” i mieli oczywiście rację. Zgodzicie się więc, że niezmiernie dużo korzyści wynika z uprawiania sportu i wcale niekoniecznie trzeba zostać mistrzem. — Popatrzyłam na chłopców z nadzieją, że mi przytakną.
— To co mówisz babciu jest prawdą, ale nadal uważam, że dla zawodnika nadrzędnym celem jest zwycięstwo — upiera się Dominik.
— Czy zatem sądzicie, że postawienie sobie celu, a nawet wielu celów, odgrywa w życiu człowieka istotną rolę? — drążyłam dalej.
— No pewnie! — wykrzyknął Dominik. — Wtedy dużo się dzieje, nie ma nudy.
— Nawet rano chce się wstać — dodał Franek.
— Rozumiem Franeczku, że masz podobne zdanie do naszego, na temat stawiania celów w życiu — wolałam się upewnić.
— Oczywiście! Gdy przestajemy się snuć bez celu, życie od razu nabiera sensu. Wcale nie ukrywam, że zamierzam zostać mistrzem judo, ale prócz tego mam jeszcze parę innych celów. Sami rozumiecie, na razie nie mogę o tym mówić. — Ostatnie zdanie Franek wypowiedział nieco ciszej.
— No dobrze, a co sądzicie na temat marzeń? Jak się ma jedno do drugiego? To znaczy jak się mają marzenia do stawiania sobie celów? — spytałam, bo bardzo byłam ciekawa opinii chłopców.
— Ja myślę, że marzenia ma każdy — powiedział Dominik — a przysłowiowy Dyzio marzyciel miał ich nawet bardzo dużo — dodał przekornie.
— A ja myślę, że marzenia najczęściej się ludziom nie spełniają — stwierdził Franek. — Z marzeń może nic nie wynikać i są to tak zwane pobożne życzenia, albo jeszcze lepiej, zwykłe mrzonki. Bez sensu — dodał z rezygnacją.
— To co, warto marzyć, czy nie warto? — dopytuję.
— Jasne, że warto, ale nie należy chodzić z głową w chmurach, mieć maślane oczy i czekać na zbawienie — powiedział Franek prezentując przy tym maślane oczy, głowę w chmurach i rozdziawione usta.
— A co trzeba zrobić? — nie ustępuję.
— Ja sądzę, że marzenia nie spełniają się same, marzenia trzeba re-a-li-zo-wać! — Ostatnie słowo Franek wypowiedział z naciskiem akcentując każdą sylabę.
— No dobra Franek, ale skąd wiedzieć, czy nasze działania odniosą pożądany skutek? — niepewnie spytał Dominik.
— To nie jest specjalnie skomplikowane Dominik. Podam ci przykład. Jeżeli marzy się komuś złoty medal olimpijski w judo i ma tak jak my 13 lat, to musi już teraz zabrać się do roboty. W przeciwnym wypadku minie 8 lat, na olimpiadę pojadą koledzy marzyciela, a on sam sfrustrowany będzie siedział przed telewizorem.
— I niewykluczone, że puszkę z piwem będzie opierał na wielkim brzuchu — zażartował Dominik.
— Acha, myślicie, że zdobycie złotego medalu olimpijskiego może być takim wymarzonym celem — trochę podpuściłam wnuków.
— Jak najbardziej, to jest wprost idealny cel — przytaknął Franek.
— A co ty myślisz babciu, że brakuje chłopaków, którzy stawiają sobie taki właśnie cel. Z pewnością jest ich wielu, ale jak do tej pory tylko dwóch Polaków zdobyło złoto. O ile dobrze kojarzę, zdarzyło się to w ubiegłym stuleciu. Czyli było marzenie, był cel, a w efekcie dupa blada. — Wypowiadając te słowa, Dominik prychnął zdegustowany.
— Wszystko się zgadza! Jeszcze raz mówię, trzeba pracować — Franek nie ustępuje. — I to nie byle jak. Trzeba dać z siebie absolutnie wszystko. Oczywiście, żeby osiągnąć cel ostateczny, dobrze najpierw wyznaczyć sobie cele etapowe albo cele częściowe, jak kto woli.
— No, no, brzmi to interesująco — przyznałam.
— A najważniejsze, to nie czekając na nic, od razu wykonać przysłowiowy pierwszy krok. Gdy się cokolwiek odłoży na następny dzień, ma się przechlapane — Franek efektownie zakończył swój wywód.
— Ej Franek, weź chłopie zostań trenerem, przecież wszystko wiesz najlepiej — zażartował Dominik.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ja czasu poświęciłem na opracowywanie strategii. Do przyszłych wakacji chcę zdobyć kolejny pas i zwyciężyć w mistrzostwach Polski. Wiem, że to niełatwe, ale wykonalne. W każdym razie nie ustąpię — zapewnił Franek.
— To dlatego ostatnio poszedłeś na trening mimo kataru i gorączki — odkrywczo stwierdził Dominik.
— I nic się nie stało. Po dwóch dniach wszystko samo przeszło i nawet mama się za bardzo nie zorientowała. Jak się zacznę rozczulać nad sobą i odpuszczać, to daleko nie zajdę — skwitował Franek.
— A co będzie Franeczku, jeżeli na mistrzowskich zawodach nie zdobędziesz upragnionego złotego medalu — próbuję się dowiedzieć.
— Z rozpaczy przerzuci się na taniec towarzyski — palnął Dominik.
— A co ty myślisz, że ja jestem jakiś cienias i nic nie rozumiem — odgryzł się Franek. — Poczytałem trochę biografii słynnych sportowców. Każdy z nich doznawał porażek, ale właśnie tym się różnili od pozostałych zawodników, że z porażek wyciągali lekcje. Stymulowało ich to do cięższej pracy, nie ustępowali i w końcu zgarnęli wszystko.
— O takich mistrzach mówi się, że byli mocno zmotywowani — ostatni wyraz Dominik specjalnie cedził, żeby podkreślić jego znaczenie.
— Osobiście wolę określenie determinacja — szybko dorzucił Franek.
— Ja się z tobą absolutnie zgadzam Franek, ale stosuję nieco inne techniki, aby uzyskać dobre wyniki w judo. Zauważ, że idzie mi całkiem nieźle, mimo że trochę mniej od ciebie pracuję na macie — powiedział Dominik robiąc tajemniczą minę.
— A to ciekawostka przyrodnicza — Franek dziwnie zapiszczał i odchrząknął — to może zdradzisz nam ten sekret. Tylko nie mów, że robisz jakieś czary-mary.
— To nie są żadne czary-mary. Używam wyobraźni braciszku, tylko nie mów, że to bzdury — spojrzał groźnie na Franka. — Ponadto próbuję ćwiczyć uważność i koncentrację. Na razie jestem na etapie teorii, ale już się zorientowałem, że to ma sens. Tylko się nie śmiej — pogroził mu palcem.
— Przełóżcie dyskusję na później, teraz siadamy do stołu — obwieścił ojciec. — Zauważyliśmy, że na głowie ma śmieszną, papierową czapkę kucharza.
— Zapraszamy cię babciu na zawody okręgowe w przyszłym miesiącu, a o genetyce porozmawiajmy najlepiej jeszcze w tym miesiącu. Coś czuję, że genetykę to nawet mogę polubić — stwierdził Dominik. — Szkoda tylko, że nie jeździsz samochodem, bo autobusem to chyba nie jest ci zbyt wygodnie przyjeżdżać ze wsi?
— Wręcz przeciwnie, jazda autobusem ma swoje dobre strony. Natychmiast otwieram książkę, czas się zatrzymuje, a korki ulicznie nie przeszkadzają mi, ponieważ ich w ogóle nie dostrzegam. Przyznacie, że podczas jazdy samochodem jest to raczej niemożliwe — powiedziałam trochę prowokacyjnie.
— Mimo wszystko babciu, wolałbym siedzieć za kierownicą samochodu, najlepiej sportowego, może być _porsche_ — rozmarzył się Franek. — A ty Dominik?
— Ja też — przyznał Dominik. — Zabrzmiało to jakoś nieprzekonywająco albo mi się tylko zdawało.Ziarnko do ziarnka
— Franeczku, a coś ty taki dzisiaj nieobecny? Kiepsko się czujesz? W szkole coś poszło nie tak? — Zaczęłam się dopytywać zaraz po tym jak usiedliśmy we trójkę w pokoju chłopców. Może dzisiaj sobie odpuścimy i nie będziemy ślęczeć nad II prawem Mendla — zaproponowałam.
— Wszystko w porządku babciu, zaczynajmy — Franek odpowiedział pospiesznie, udając przy tym ożywienie.
— Franek się zakochał — konspiracyjnie szepnął Dominik. W Małgośce z naszej… — ale nie dokończył, bo właśnie otrzymał od brata kuksańca między żebra.
— Dobrze chłopcy, nie mam pytań. Przynajmniej dzisiaj — zdecydowałam, znacząco spoglądając na Franka. Pomyślałam sobie, że jeżeli faktycznie sprawa dotyczy Małgośki, jak wypaplał Dominik, to lepiej będzie postąpić dyplomatycznie i dyskretnie.
— Może przejdźmy już do tematu, bo nie mamy zbyt dużo czasu — powiedział wyraźnie zmieszany Dominik.
— Dobrze, wróćmy na moment do zagadnień z naszego poprzedniego spotkania — zaproponowałam. — Pamiętacie, jak nazwaliśmy pokolenie F1 i jaki kolor miały kwiaty groszku w tym pokoleniu?
— Oczywiście, F1 to tak zwane pokolenie mieszańców, w którym wszystkie osobniki były heterozygotami Aa, a cechą tych heterozygot była czerwona barwa kwiatów — skrupulatnie opisał Dominik.
— Dobrze, a teraz tak dla porządku proszę przypomnijcie, jakie genotypy i fenotypy otrzymał Mendel w pokoleniu F2 po skrzyżowaniu dwóch heterozygot — nie ustępowałam.
— Fenotypy, fenotypy — powtórzył Franek — masz na myśli babciu barwę kwiatów?
— Owszem, fenotyp to cecha organizmu możliwa do zaobserwowania, niekoniecznie cecha morfologiczna. W naszym przypadku jest to akurat barwa kwiatów — przytaknęłam.
— Odpowiem babciu — zadeklarował Dominik — Mendel otrzymał w drugim pokoleniu, czyli w pokoleniu F2, dwa różne fenotypy. Na poletku były kwiaty o barwie czerwonej i białej, ale czerwonych było trzy razy więcej. Jedynie ¼ roślin miała kwiaty białe. Ważne jest i dokładnie to zapamiętałem, że w pokoleniu F2 następuje tak zwane rozszczepienie cech.
— Co rozumiemy przez rozszczepienie cech? — spytałam.
— To oznacza, że potomstwo posiada i cechy rodziców, i cechy dziadków — szybko wyjaśnił Dominik i popatrzył na zapis krzyżówki z zeszłego tygodnia. — Z tego co mam tu zapisane też jasno wynikało, że 50% potomstwa jest heterozygotą Aa, 25% homozygotą dominującą AA, a 25% homozygotą recesywną aa.
— No Dominiku, ja ci wystawiam ocenę bardzo dobrą i mam nadzieję, że pani od biologii też się na tobie pozna — powiedziałam z uznaniem. — A teraz spróbujmy przyjrzeć się klasycznej szachownicy Punnetta. Przy jej pomocy przeanalizujemy sposób dziedziczenia dwóch różnych cech. A teraz_ _Franeczku skup się i spróbuj powiedzieć, jakimi to dwiema cechami różniły się organizmy rodzicielskie — zapytałam z nadzieją, że uda mi się rozruszać wnuka.
_— _No tak babciu, wiedziałem, że będziesz się mnie dzisiaj czepiać. Proszę bardzo, zaraz odpowiem — stwierdził krótko. — Mendel krzyżował groch, a tymi dwiema cechami, które go interesowały, była barwa i kształt nasion. Do swojego eksperymentu oczywiście wykorzystał rośliny o cechach przeciwstawnych.
— Hej, Franek streszczaj się. Lepiej wytłumacz, co jest nabazgrane na szachownicy Punnetta — Dominik zaczął się niecierpliwić.
— No, więc — Franek efektownie zawiesił głos — jedno z rodziców jest homozygotą recesywną, a drugie homozygotą dominującą. Ma się rozumieć, że homozygotyczność dotyczy właśnie tych cech, o których wcześniej powiedziałem, czyli barwy i kształtu nasion. Jednego z rodziców oznaczamy jako AABB, a drugiego aabb. Nie muszę przypominać Dominik, że duże litery wskazują na cechę dominującą, dlatego pod dużym A kryje się żółtość nasion, pod dużym B ich gładkość. Łatwo się domyślić, że małe a określa zieloną barwę nasion, a małe b ich pomarszczoną powierzchnię. Jasne?
— Franek, nie zachowuj się jak profesorek. Lepiej powiedz, która z tych krzyżowanych roślin jest ojcem, a która matką — Dominik nie wytrzymał. Wyraźnie było widać, że Franek go irytuje.
— Otóż matką jest osobnik — Franek nie wychodzi z roli — który produkuje gamety żeńskie, czyli komórki jajowe, a ojcem osobnik, który produkuje gamety męskie, czyli ziarna pyłku. Proszę zauważyć, że dla wyniku krzyżowania nie ma znaczenia czy pyłek pochodzi od homozygoty dominującej, czy recesywnej. Czy są jeszcze jakieś pytania? — Franek z nonszalancją przegarnął włosy, a jego mina wyrażała niezachwianą pewność siebie.
— Babciu, Franek lubi się zgrywać, ale trzeba przyznać, że nieźle wyjaśnił co trzeba. U mnie bracie masz pięć — Dominik dał się wciągnąć w grę, a w jego oczach nie było cienia wrogości.
— Czy pozwolicie, że będę kontynuował? — Franek odchrząknął i gra potoczyła się dalej.
— Taaak — zgodnie przytaknęliśmy, dając Frankowi pole do popisu.
— Po skrzyżowaniu tych dwóch homozygot rodzicielskich, Mendel w pierwszym pokoleniu otrzymał mieszańce, które miały żółte nasiona o gładkiej powierzchni. Wszystkie osobniki, czyli 100% potomstwa miało taki sam fenotyp. Genotyp takiego mieszańca zapisujemy AaBb i nazywamy go podwójną heterozygotą.
— Dlaczego podwójna heterozygota posiada nasiona akurat o żółtej barwie i gładkiej powierzchni? Pytam tak na wszelki wypadek, ale jestem gotowa się założyć, że zaraz podacie prawidłową odpowiedź.
— To proste, zarówno żółta barwa, jak i gładkość nasion to cechy dominujące, które zawsze ujawniają się u heterozygot w pokoleniu F1. — Franek się dumnie wyprostował i z góry popatrzył na Dominika. — Powiem więcej, takiego wyniku należało się spodziewać, ponieważ jedna odmiana rodzicielska wytwarzała gamety o składzie genowym AB, zaś druga gamety o składzie genowym ab. Jak chcecie, to mogę opowiedzieć, jak wyglądało rozszczepienie cech w pokoleniu F2 — zapytał prowokacyjnie.
— Oczywiście, prosimy kontynuować profesorku — z rozbawieniem zachęcił go Dominik.
— A ty Dominiku uważnie słuchaj, żeby zapamiętać, bo nie będę dwa razy powtarzać. — Franek wyraźnie próbuje się odegrać na bracie za haniebne zdradzenie jego sercowej tajemnicy. — Otóż dociekliwy Mendel zauważył, że w efekcie skrzyżowania heterozygot wziętych z pokolenia F1, w pokoleniu F2 pojawiło się więcej kombinacji.
— Wiemy, wiemy — zapewnił Dominik.
— To fajnie — krótko stwierdził Franek — teraz uważajcie! — Po dokładnym przeanalizowaniu całego zebranego materiału…..
— No nie mogę, Franek od kiedy ty używasz takich słów jak „przeanalizować”? Czy ty się chłopie trochę nie zagalopowałeś? — Dominik aż podskoczył wypowiadając te słowa. Szybko się jednak zorientowałam, że był to jedynie kolejny element gry, którą chłopcy prowadzili między sobą.
— Sorry, że się wtrącę — podniosłam rękę do góry — i wyjaśnię, że określenie „analiza” jest w literaturze naukowej powszechnie używane. Można się spotkać z analizą statystyczną, analizą porównawczą, analizą chemiczną, analizą DNA, anali…
— Babciu, też się dałaś wkręcić Frankowi! Poczekajmy cierpliwie, jestem pewny, że zaraz się na czymś wyłoży. Wtedy zobaczymy jaką będzie miał minę — podsumował Dominik.
— Kontynuujmy więc — Franek wstał z krzesełka i oparł ręce na stole dla lepszego efektu — otóż Mendel otrzymał nasiona o różnych kombinacjach kształtu i barwy. Dokładnie mówiąc, otrzymał cztery rodzaje nasion w stosunku ilościowym wynoszącym w przybliżeniu 9:3:3:1. W uproszczeniu wygląda to następująco: 9 osobników miało nasiona żółte i gładkie, 3 osobniki nasiona żółte i pomarszczone, 3 osobniki nasiona zielone i gładkie, a 1 osobnik posiadał nasiona zielone i pomarszczone. I te wszystkie informacje są zawarte w szachownicy Pannetta, tylko trzeba to umieć odczytać braciszku — zakończył Franek z udawaną wyższością w głosie.
— Jak jesteś taki mądry to wytłumacz, dlaczego powstają właśnie cztery różne fenotypy? Ja to wiem, ale możesz się dalej popisywać, jeżeli chcesz — wspaniałomyślnie podsumował Dominik.
— Babciu, chyba nie warto wszystkiego opowiadać w szczegółach — zaczął Franek — jednak z szachownicy Pannetta jasno wynika, że podwójna heterozygota produkuje cztery rodzaje gamet w równych ilościach, czyli występują w stosunku 1:1:1:1. Można też odczytać, że chociaż w wyniku krzyżowania ujawniły się cztery fenotypy, to różnych genotypów było dziewięć. Ta różnica w ilkości fenotypów i genotypów nie dziwi, gdy się weźmie pod uwagę dominację alleli A i B nad recesywnymi allelami a małe i b małe. Zgodnie z pierwszym prawem Mendla allele tego samego genu wykluczają się nawzajem w gametach, natomiast tutaj widać, że allele odrębnych genów mogą się spotkać w gametach we wszystkich możliwych kombinacjach. Zatem dwie różne cechy warunkowane przez odrębne geny dziedziczą się niezależnie od siebie i to stwierdzenie jest istotą II prawa Mendla. Fakt, że mamy 9 genotypów i 4 fenotypy jest dowodem na losową segregację obu par alleli. Howgh, powiedziałem! — brawurowo zakończył swoją wypowiedź Franek.
— Przyznaję się, nie wyjaśniłbym tego lepiej — szczerze powiedział Dominik. — Myślę, że długo nad tym siedziałeś bracie. Tego się nie da przyswoić tak po prostu.
— Dzięki Dominik — Franek nadal nie wypada z roli.
— No fajnie, ale czy to, co powiedziałeś Franku, a właściwie czy to, co stwierdził Mendel na temat niezależnego dziedziczenia genów nieallelicznych, jest absolutnie prawdziwe? — zapytałam.
Zapanowała cisza. Franek siedzi lekko skonsternowany, a Dominik zmarszczył brwi i widać, że jest maksymalnie skupiony. Każdy z nich wiele by dał, aby znać odpowiedź na to pytanie. Dzisiaj wyraźnie konkurują ze sobą, a wszystko zaczęło się od dekonspiracji Franka. Wreszcie Dominik próbuje…
— Skoro babciu zadajesz takie pytanie, to wnioskuję, że w całej sprawie kryje się podstęp. Prawdopodobnie istnieje jakieś odstępstwo albo może nawet więcej odstępstw od II prawa Mendla. Może po prostu Mendel miał szczęście, że wybrał akurat taką roślinę. Może przypadek sprawił, że skupił się na barwie i kształcie nasion grochu. Nie pamiętam dokładnie o co chodziło, ale zdaje się, że u dzikiej muszki owocowej takie cechy jak duże skrzydła i ciemne zabarwienie jakoś są nierozłączne, po prostu dziedziczone są razem. Ale dlaczego akurat tak jest, to nie wiem — z rezygnacją stwierdził Dominik.
— Ciepło, ciepło! Jesteś blisko Dominiku — powiedziałam zachęcająco.
— Za to ja się poddaję, nic sensownego nie przychodzi mi do głowy — mruknął Franek wzruszając ramionami.
— Czyli dobrze kombinuję, że Mendel miał trochę szczęścia ze swoim groszkiem — wykrzyknął Dominik unosząc brwi.
— Całkiem sprytnie wpadłeś na pomysł, że niektóre geny „lubią trzymać się razem” — pochwaliłam Dominika i zauważyłam, że po moich słowach bardziej się wyprostował.
— Chciałbym stanąć w obronie Grzegorza Mendla — szybko zareagował Franek. — Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że za jego czasów nie znano jeszcze ani chromosomów, ani mejozy, ani _crossing–over_, że nie wspomnę o genach, to on prócz tego, że miał trochę szczęścia, był po prostu genialny!
— No nie, Franek! Nie dość, że zaprezentowałeś się dzisiaj jako ekspert od Mendla, to posiadasz też cechy rasowego obrońcy z sali sądowej — palnął Dominik.
— Nie da się ukryć, że spostrzeżenia Grzegorza Mendla były absolutnie nowatorskie i dały podwaliny pod współczesną genetykę. Co prawda po latach nieco rozwinięto i zmodyfikowano jego teorie, jednakże sformułowane przez niego prawa mają niewątpliwie wymiar ogólnobiologiczny — uzupełniłam.
— W takim razie liczę babciu na to, że o trzymaniu się niektórych genów razem, porozmawiamy za dwa tygodnie. Uprzedzam, że dobrze się przygotuję i zakasuję Franka — ostrzegł Dominik.
— Było nieźle chłopcy, skakaliście sobie do oczu, ale trzymaliście poziom i macie moje uznanie. A teraz czas na muffinki z czekoladą, pasuje? — zaproponowałam.
— Hurrra! — usłyszałam w odpowiedzi.Muszka owocuszka
Nie widziałam się z Frankiem i Dominikiem od dwóch tygodni. Ciekawa jestem czy to, o czym rozmawialiśmy ostatnio, pozostało w ich głowach, czy wyparowało. Może powinnam mniej dynamicznie wprowadzać nowe treści, za to bardziej metodycznie. Dobrze wiem, że inteligentny uczeń potrafi opanować nawet trudny materiał w krótkim czasie i nieźle napisać sprawdzian. Wiem także, że ten sam inteligentny uczeń może w równie krótkim czasie zapomnieć wszystko. No, prawie wszystko. Póki co, cieszę się, że chłopcy chętnie ze mną dyskutują, nie unikają spotkań i są zadziorni. Mam też wrażenie, że genetyka ich zainteresowała, a to połowa sukcesu. Sądzę, że uda się nam miękko wejść w bardziej zaawansowane obszary nauki o dziedziczności, a potem będzie już górki. W tej sytuacji spróbuję nadać naszym rozważaniom pewien kierunek.
— Słuchajcie chłopcy — zaczęłam — mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku w środowisku biologów zaczęto po raz pierwszy nieśmiało łączyć ze sobą wiedzę na temat chromosomów, mejozy, z tym co odkrył Mendel. Trochę to trwało, a nowe doniesienia nieustannie wzbudzały sporo kontrowersji. Ostatecznie udało się sformułować chromosomową teorię dziedziczności. Stało się to głównie dzięki eksperymentom, które Tomasz Morgan wraz ze studentami wykonał na muszce owocowej.
— No właśnie, właśnie, Morgan nie robił doświadczeń na groszku. Do swoich badań wykorzystał muszkę owocową, a to zupełnie inny organizm — zauważył Franek.
— Muszka owocowa, po łacinie _Drosophila melanogaster_ nadal jest doskonałym obiektem badań — uzupełniłam. — Warto dodać, że prekursorzy chromosomowej teorii do badań wykorzystywali również takie organizmy jak jeżowce i koniki polne.
— Jak na mój gust _Drosophila melanogaster_ brzmi pięknie. Na dodatek każdy badacz i Polak, i Chińczyk wie doskonale o co chodzi. To faktycznie niegłupi pomysł z tym nazewnictwem łacińskim, do tego podwójnym — konkluduje Dominik.
— Lepiej jest mówić „nazewnictwo dwuimienne” — poprawiłam — a pamiętasz może Dominiku, kto upowszechnił na świecie łacińskie nazewnictwo dwuimienne.
— Nie jestem pewien, ale chyba Linneusz i było to raczej dosyć dawno temu — odpowiedział Dominik.
— To było w XVIII wieku — uzupełniłam — wówczas Linneusz jako pierwszy wyodrębnił gatunek człowieka, nazwał go _Homo sapiens_ i zaliczył do rzędu naczelnych na równi z małpami.
— Oj, jak na owe czasy, to Linneusz był bardzo odważny — stwierdził Franek z uznaniem.
— Mnie się wydaje, że nawet we współczesnym świecie wiele osób z różnych powodów nie przyjmuje do wiadomości faktu, że człowiek należy do świata zwierząt — skomentował Dominik.
— Nie wątpię, że jeszcze wiele razy wywołamy w naszych rozmowach ducha Linneusza, którego zasługi w dziedzinie systematyki są nie do przecenienia — zapewniłam. — T eraz jednak wróćmy do Tomasza Morgana. Przypomnijcie sobie informacje z lekcji biologii, zastanówcie się i spróbujcie mnie przekonać, że Tomasz Morgan sprytnie wybrał muszkę owocową na obiekt badań naukowych.
— Nawet bardzo sprytnie — podchwycił Dominik — taka mała muszka zajmuje w laboratorium bardzo niewiele miejsca. Wystarczą małe buteleczki — dodał.
— Tych muszek właściwie nie trzeba karmić. Wystarczy im odrobina cukru — Franek naśladuje głos Dominika.
— Takie małe muszki bardzo łatwo policzyć — z lekko głupkowatą miną stwierdził Dominik.
— Hodowla takich muszek jest prosta, bo rozmnażają się bardzo szybko — na jednym oddechu wyrecytował Franek.