Gerard Wilk. Tancerz - ebook
Gerard Wilk. Tancerz - ebook
Był gwiazdą Teatru Wielkiego w Warszawie, ale tańczył też w rozrywkowych programach telewizyjnych. Pojawił się w filmach Andrzeja Wajdy i Stanisława Barei, bywał fotomodelem Barbary Hoff. Uwielbiany przez kobiety i mężczyzn. U szczytu kariery wyemigrował z Polski, by wejść na taneczny Olimp i znaleźć się w zespole Maurice'a Béjarta. Z „Baletem XX wieku” zwiedził cały świat. Gerard Wilk, jeden z najwybitniejszych polskich tancerzy, miał wszystko: urodę, talent, uznanie i popularność. Przyjaciółka i partnerka sceniczna Wilka, Zofia Rudnicka, przypomina tancerza i otaczający go świat. Odwiedzamy modne miejsca Warszawy lat 60. XX wieku, poznajemy ważne osoby, a potem wyruszamy w podróż po Europie. Odwiedzamy gejowskie kluby w Brukseli i zwiedzamy Paryż. Autorka do wspomnień zaprasza rodzinę, znajomych, współpracowników. Rozmawia z kochankami Wilka, odwiedza jego ostatniego partnera, wyszukuje unikatowe zdjęcia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66232-75-4 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój przyjaciel
Gerard Wilk – swego czasu było to elektryzujące nazwisko. Zaistniał szybko i niezwykle intensywnie. Balet, telewizja, film i bogate życie towarzyskie. Zdjęcia w prasie i okładki magazynów. Zwykle roześmiany, przystojny, z mocno zarysowaną szczęką, emanujący urokiem osobistym. Zawsze świetnie ubrany, interesował się modą, sztuką i tym wszystkim, co szlachetne w wyrazie. Do swoich filmów zaangażowali go zarówno Andrzej Wajda, jak i Stanisław Bareja; jako fotomodel współpracował z Barbarą Hoff.
W Warszawie pojawił się jako piętnastoletni młodzieniec. Ze względu na wybitne zdolności artystyczne przeniesiono go tu z bytomskiej szkoły baletowej. Wysoki, zgrabny, z temperamentem, choć z urodą nie było jeszcze wtedy najlepiej; zmora dorastających chłopaków – pryszcze. Denerwujące, ale w końcu na szczęście minęły.
Poznaliśmy się w internacie szkoły baletowej w Warszawie. Przyszedł do nas jako utalentowany chłopiec, wzbudzając od razu duże zainteresowanie. Szczególnie w bursie, gdzie wszyscy stają się jedną wielką rodziną. Przy niedzielnych śniadaniach i obiadach, kiedy nikt się nie spieszył, można się było lepiej poznać. Starsi chłopcy siedzieli zawsze przy stoliku bliżej okna i komentowali z daleka wchodzących na posiłek. Wiadomo, niedziela, wszyscy ładnie ubrani, dziewczęta wymalowane, obowiązkowo puder fluid w kolorze pêche (był tylko taki albo „egzotyczny”) i czarne kreski. Gerard z Jackiem Skołudą od razu zauważali głośno: „Ooo, jaka czwarta klasa dzisiaj ładna!”. A my dumne szłyśmy do swojego stolika. I, zachwycone, oddawałyśmy coś ze swojej porcji, żeby się przypodobać starszym kolegom. Z Gerardem polubiliśmy się od początku. Był starszy ode mnie o cztery lata, ale w Bytomiu musiał się cofnąć o rok, żeby nadrobić baletowe zaległości. Ja byłam dla niego grzeczną panienką z Krakowa, on imponował mi gustem i swoim charakterystycznym „er”. Podziwiałam go na koncertach szkolnych, on zachodził na lekcje baletu patrzeć, jakie robię postępy. Obydwoje fascynowaliśmy się kinem, ale nie byłam jeszcze wtedy dla niego towarzystwem do rozrywek i kulturalnych wyjść. Kiedy kończył szkołę, uczyłam się dopiero w szóstej klasie. Ciekawy świata i życia, wchodził już w nie pełną parą, a my dalej siedziałyśmy w oknie i wertowałyśmy w „Życiu Warszawy” repertuar kin na niedzielę: Albatros na ulicy Skoczylasa, Atlantic na Rutkowskiego, Kos na Ciołka, w-z na Leszno, Wars w Rynku Nowego Miasta…
Przyjaźń między nami przetrwała i nie zmąciły jej ani upływające lata, ani odległość spowodowana jego wyjazdem do Brukseli w 1970 roku. Zawsze w pewien sposób byliśmy blisko siebie. Nie ma go już prawie ćwierć wieku. Szmat czasu, a dalej trudno mi w to uwierzyć. Dlatego spieszę się, by zachować dla potomnych obraz tego wspaniałego tancerza i niezwykle barwnej artystycznej postaci. Ulotną sztukę tańca w jego przypadku zachowały filmy i zdjęcia. Był bardzo fotogeniczny i lubił się fotografować, pozostawił wielką kolekcję zdjęć.
To moja bardzo osobista opowieść o Gerardzie Wilku, ale zapraszam do niej nie tylko wielu znajomych, ale i wszystkich, którzy chcą go poznać. Jako tancerz i artysta Gerard istnieje w pamięci całego pokolenia. Sklejam jego obraz z faktów, wspomnień, opowieści przyjaciół i peanów wielbicieli. Mówią o nim bardzo chętnie, z entuzjazmem i sentymentem: „Ach, Gerard! O Gerardzie – oczywiście! Jego nie można zapomnieć!”. Czasem pamięć zawodzi albo okazuje się, że każdy pamięta inaczej. Zawsze jednak życzliwie. Dla mnie te rozmowy przywołujące wspomnienia stały się emocjonalną wędrówką po urokach młodości w realiach PRL-u, czyli w kompletnie innych czasach. Dla sztuki były one wspaniałe!ROZDZIAŁ I
Dzieciństwo
Przyszedł na świat 12 stycznia 1944 roku w Gliwicach. Wspominał zawsze z czułością ciepło domu rodzinnego, mimo że życie nie było w tamtych czasach łatwe. Niedostatek, mężczyźni na wojnie. Wychowywały go kobiety w wielopokoleniowej rodzinie, rozpieszczały i hołubiły. Ludzie na Śląsku byli w przeważającej części dwujęzyczni ze względu na ciągłe zmiany przynależności terytorialnej. Tak było i w rodzinie Gerarda. Jego prababcia, z domu Grzesista, mówiła po polsku. Jej córka Anna, która urodziła się w Gogolinie, wyszła za Polaka, Koniecznego z Gliwic. Kiedy zarzucano jej, że nie mówi po niemiecku, odpowiadała, że urodziła się w polskiej rodzinie. Dziadkowie czuli się więc rdzennymi Polakami. Gdy ich córka Jadwiga została wydana za Hansa Wilka, w domu pojawiał się częściej język niemiecki. Ze szczęśliwego związku Hansa i Jadwigi urodziło się dwóch synów.
Gedi – tak zdrobniale nazywano Gerarda w rodzinie – przyszedł na świat, kiedy ojciec walczył na wojnie. Starszy brat Janek miał wtedy cztery lata. Ponieważ Gliwice należały wówczas do III Rzeszy, ojciec został wcielony do armii niemieckiej i dostał się potem do niewoli. Chłopcy wychowywali się bez niego do 1950 roku. Powrót ojca z Syberii był dla nich wielkim przeżyciem. Gedi miał go zobaczyć po raz pierwszy w życiu! Nie mógł spać z emocji. Wejście ojca do domu wywołało w dzieciach mieszaninę lęku i radości. Ten zarośnięty, wychudzony człowiek w obdartym wojskowym płaszczu był jego tatą. Gedi chciał stale na niego patrzeć, być blisko, przytulać się i czuć nieznany mu dotąd męski zapach ojca.
W wieku trzech i pół miesiąca, 1944
Babcia Anna bardzo kochała wnuka. Był jej oczkiem w głowie – śliczny, milutki, zawsze roześmiany i z ufnością patrzący na świat, co pozostało mu na całe życie. Upodobania artystyczne odziedziczył z pewnością po niej; pięknie śpiewała, wciąż tańczyła i bardzo gustownie się ubierała – jak ta Karolinka z Gogolina. Brat Janek jako malec przeszedł chorobę Heinego-Medina, która szerzyła się w tym czasie. Zostawiła trwałe ślady na jego zdrowiu. Miał krótszą jedną nogę, co spowodowało kalectwo i miało później wpływ na ogólny rozwój. Był mniej ruchliwy, zaczął tyć. Nie mógł biegać razem z chłopakami ani uprawiać sportów. Bardzo lubili za to słuchać z Gedim muzyki z radia. Niestety w pewnym momencie Janek zaczął żyć w cieniu sławnego młodszego brata. Do dziś niechętnie wraca do wspomnień.
Zdjęcie ślubne rodziców
Jan i Gerard
Ich mama Jadwiga przed wojną pracowała jako kelnerka w eleganckiej restauracji, podobnie jak Zofia, żona jej brata Alfreda. Tam poznały swoich przyszłych mężów. Hans był bardzo przystojny i czarujący. Jadwiga po ślubie szybko zaszła w ciążę, urodziła pierwszego syna, gdy trwała już wojna. Hans przyjeżdżał jeszcze czasami z wojska, zanim wysłali go na front do Rosji. Wkrótce się okazało, że Jadwiga znowu będzie mamą; Gerard urodził się już w domu samych kobiet. Było im niezwykle ciężko, wiecznie borykali się z brakiem pieniędzy, niezbędna była pomoc bliskich. Mimo tych trudnych warunków Jadwiga nigdy nie poddała się marazmowi: w domu miała czyściutko, wisiały wykrochmalone makatki, dzieci były zawsze domyte. Do tego bardzo smacznie gotowała, potrafiła z niczego wyczarować coś pysznego, jak każda śląska gospodyni. Koniec wojny niewiele zmienił, polepszyło im się dopiero, gdy wrócił Hans i udało mu się dostać pracę w zakładach mięsnych. Ćwiartował woły i jako masarz robił szynki, krupnioki i kaszanki. Był bardzo silny, choć stracił trochę zdrowia w radzieckiej niewoli. Pił dużo piwa, ale nigdy nie dorobił się brzucha. Gerard zawsze się temu dziwił, ponieważ sam miał skłonności do tycia – z powodu piwa oczywiście, a także wiecznego apetytu.
Komunia Jana. Z matką i babcią Anną
W domu Wilków często gościły sąsiadki. Po śmierci babci Anny szczególnie bliską przyjaciółką Jadwigi stała się Elfryda Szuas. Samotna, doradzała w kłopotach, często pomogła dzieciom przy lekcjach. Jadwiga mogła liczyć też na wsparcie brata, który mieszkał wtedy dwie ulice dalej, na Sobieskiego. Alfreda i jego żonę Zofię z przedwojennego mieszkania wyrzucili Rosjanie. Długo szukali lokum i znaleźli je szczęśliwie blisko rodziny. Na pytanie, czy jest Niemcem, czy Polakiem, Alfred zawsze odpowiadał dumnie: „Jestem gliwiczaninem!”. Sprawy związane z pochodzeniem były ważne, ale bardzo delikatne.
Gliwice stały się polskie w 1945 roku. Rodzinie Jadwigi udało się zachować zajmowane jeszcze w czasach niemieckich lokum w oficynie przy ulicy Wieczorka. W niedzielę młoda gospodyni wydawała skromny obiad, na którym zawsze pojawiał się ktoś z krewnych. Święta były tradycyjne, a uroczystości rodzinne obchodzono hucznie. Wilkowie i Konieczni lubili i umieli się bawić. Przychodził też wujek Paulek z ciocią Zosią Roedich – kuzynką Jadwigi, która zawsze rwała się do tańca. Paulek grał na akordeonie lub gitarze, do jej górnej części przyczepiał harmonijkę ustną. Piesek Prinzek, z którym zawsze przychodzili, wtórował mu psim śpiewem, co rozbawiało wszystkich. Umiał wiele sztuczek, czołgał się, jodłował, wtórując wujkowi i nie fałszując ani trochę, tańczył do rytmu na tylnych łapkach. Zawsze urządzano też tańce, na których szalał mały, a potem coraz starszy Gedi. W mieszkaniu na Wieczorka było wtedy bardzo wesoło.
Pasja taneczna
Początkowo ważniejsze niż taniec było rysowanie. W szkole podstawowej mama zapisała młodszego syna do kółka plastycznego i tanecznego. „Tańczyłem zawsze na akademiach, pamiętam, w pierwszej parze, poloneza czy polkę. Mówiono mi, że jestem bardzo zdolny”, wspominał potem. Rysowanie tak go jednak pochłaniało, że w wieku dziesięciu, dwunastu lat zajmował się nim bez przerwy. Rodzice spodziewali się, że pójdzie w kierunku sztuk plastycznych. O istnieniu szkoły baletowej nikt nie wiedział. Gedi za balet uważał poloneza, oberka i mazura, znane z dożynek i kronik w telewizji. O pójściu do szkoły baletowej zadecydował przypadek. „Tańczyłem w parze z Kariną Mickiewicz i jej mama któregoś dnia powiedziała, że zapisuje córkę do szkoły baletowej. Nie miałem pojęcia, że jest taka szkoła. Ponieważ bardzo lubiłem tańczyć i występować, nie powiedziałem nic nikomu w domu i pojechałem z panią Mickiewicz i jej córką Kariną na egzamin. Pojechaliśmy tramwajem z Gliwic do Bytomia na egzamin wstępny – był to maj albo czerwiec 1957 roku”.
Taniec rosyjski w studio pana Śliwskiego
Dyrektorką szkoły była wtedy Halina Hulanicka, świetna przedwojenna tancerka. Zbadano słuch muzyczny Gerarda, sprawność ciała i jego możliwości fizyczne, które okazały się znakomite. Hulanicka przyjęła chłopca na okres próbny, ponieważ miał już trzynaście lat, a pierwszą klasę szkoły baletowej zaczynają dziesięciolatki. Gerard musiał nadrobić program. Do tej pory tańczył tylko tańce ludowe, co bardzo pomogło na egzaminie, ale nie miał pojęcia o zasadach baletu klasycznego. Opowiadał później, jak mocno go dziwiły ręce w położeniu przygotowawczym, dokładnie na wysokości „skarbów w majtkach”. „Jakże chłopak może tak stać?”, dziwił się. Wystylizowane ruchy, pozy i gesty stopniowo przestawały go jednak śmieszyć, a zaczynały mu się podobać. „Wtedy ani ja, ani tym bardziej nikt z mojej rodziny nie przypuszczał, że balet stanie się moją pasją”.
Pomyślnie zdany egzamin do szkoły baletowej sprawił mu wielką radość. Oczywiście najpierw powiedział o sukcesie mamie. Nie od razu się ucieszyła, ale dzięki pani Mickiewicz, która barwnie przekonywała o słuszności oddania syna do tej szkoły, udało się jakoś ją namówić. W końcu od dawna wyczuwała w synu przyszłego artystę. Gorzej było z ojcem. Nie wiadomo, jakich forteli użyła, aby uzyskać jego zgodę. Problemem okazały się też pieniądze, gdyż pojawił się nowy wydatek – opłata za internat. Ojciec miał swoje zdanie, ale w końcu machnął ręką. Gerard wspominał później: „Największym szokiem było, gdy oznajmiłem im: «Chcę tańczyć!». Zaczęły się rozmowy na temat przyszłości i pytania typu: «Ale jaki ty zawód będziesz miał?». Albo: «Ale z czego będziesz żył?». A ojciec mówił: «A jakże to można zarabiać nogami?». W mniemaniu moich rodziców taniec był czymś obok zawodu, rozrywką, pasją dodatkową, a nie poważnym zawodem”. Rodzice zrozumieli i docenili wybór syna dopiero po wielu latach. Wtedy byli już z niego naprawdę dumni.
Szkoła w Bytomiu
I tak Gedi trafił do szkoły baletowej przy ulicy Jagiellońskiej w Bytomiu. Był w niej też internat. Młodsi chłopcy mieli swoje sypialnie na pierwszym piętrze, dziewczynki wyżej. Na terenie szkoły mieszkał nauczyciel baletu Gerarda, Fryderyk Lebik, z żoną Izabelą Gorzkowską, która była potem pedagożką baletu w Warszawie i doprowadziła moją klasę do matury. W tym samym budynku mieściły się też klasy, sale baletowe i stołówka, czyli cała szkoła. Wszędzie panowała ciasnota, co nikomu nie przeszkadzało. Atmosfera była wspaniała i niemalże rodzinna. Po kolacji można było pójść do sali baletowej i ćwiczyć do woli. Ponieważ Gerard musiał nadrobić program nauczania tańca klasycznego z trzech lat, chodzili zwykle grupką i siedzieli tam do dwudziestej drugiej, szlifując nowe ćwiczenia, skoki, piruety i pomagając sobie nawzajem.
Pierwszy raz górna poza. Z Iwoną Kowalską, 1957
Gerard szybko pokochał balet. Trenował mozolnie wszystkie nowe pas, a najchętniej partnerował koleżankom. I nigdy nie miał dość. Przyjemne było także życie w internacie. Bardzo przyjaźniła się z nim Basia Kozak, chodząca dwie klasy wyżej, ale starsza tylko o rok. Pamięta, że kiedyś wybierała się na randkę i poszła do Gerarda po poradę. Uczył ją, jak się całować, to znaczy jak ma stanąć, gdy ją chłopak obejmie, jak odchylić głowę itd. Młodszy kolega okazał się ekspertem w tej dziedzinie. On sam wówczas podkochiwał się w koleżance z jej klasy, Jadzi Stańczyk, zgrabnej blondynce o typie urody Kim Novak. Był nią zauroczony, szukał jej towarzystwa. W tej delikatnej sprawie z kolei Basia dawała mu rady. Nie tak łatwo było zafascynować starszą koleżankę, ale jemu się udawało.
Związki rodzinne i przyjacielskie
W rodzinie Alfreda, brata mamy, był kuzyn Andrzej, niemal rówieśnik Gerarda (rocznik 1945). Razem spędzali dużo czasu. Poszli do tej samej szkoły podstawowej numer XIX. Andrzej był wysportowanym, żywym chłopcem, lubił grać w piłkę; potem został koszykarzem. Gedi nie przepadał za sportem, zresztą w szkole baletowej zakazane były narty i łyżwy. Lubił tylko pływać i marzył, że pojedzie kiedyś nad morze. Wtedy mógł popływać jedynie w jeziorkach na żwirowisku latem. Z rozrywek dostępne było słuchanie radia z bratem i śpiewy przy ognisku z grającym na gitarze Andrzejem.
Janek nie miał żadnych artystycznych ciągot. Był bardzo inteligentny, ale z powodu kalectwa nie mógł się kształcić, został szewcem i całkiem był z tego zadowolony. Robił specjalne buty dla inwalidów, w takiej właśnie spółdzielni. Był bardzo dobry w swoim fachu. Miał wygodnie, gdyż pracował blisko domu i przychodził zawsze na obiad do mamy. Z czasem się ożenił, także z gliwiczanką, Gertrudą, która miała już czteroletnią córkę Ewę. Jasiek ją adoptował i pokochał jak własne dziecko. Państwo młodzi przeprowadzili się do Sośnicy, gdzie rodzina żony Janka miała domek. Gedi z Andrzejem często tam jeździli w czasie wakacji, była to śliczna okolica, zadbana przez górników i położona blisko lasu.
Gedi zostawił w Gliwicach wielu znajomych. Gdy przyjeżdżał z wizytą, odwiedzał ich z Andrzejem. Przyjaźnił się z czterema siostrami: były to Ola i Hela Cebule z pierwszego małżeństwa ich mamy oraz Lidka i Sabina Bejmusowicz z drugiego ojca. Wszystkie sympatyczne i urodziwe. Sympatią Gerarda była Hela, śliczna blondynka, z którą często spacerowali, trzymając się za ręce. Gdy już poznał Warszawę, opowiadał jej o urokach stolicy, teatrze i modnych dziewczynach. Zainspirowana tymi opowieściami Hela uszyła sobie spódnicę na halce, wycięła dekolt w trykotowej koszulce i zdobyła balerinki. Gerard uczesał ją i umalował, zrobił modne kreski na powiekach. To był czas Brigitte Bardot, słynnego kociaka B. B., a Gerard kolekcjonował zdjęcia aktorek i dobrze wiedział, jak ma wyglądać piękna dziewczyna. Latem jeździli całą grupą na leśne kąpielisko z niezbędną wałówką i spędzali tam cały dzień. Wygłupiali się, organizowali zawody w skokach i pływaniu. Uwielbiali też robić piramidy i inne figury sprawnościowe. To były piękne, beztroskie chwile.
Z Helą wystylizowaną na Brigitte Bardot, Gliwice 1961
Mieli już po osiemnaście lat, Gerard zbliżał się do matury, Andrzej wybierał się na studia. Lidka i Sabina, które miały po ojcu żydowskie pochodzenie, zamierzały wyemigrować do Izraela. Wieczna bieda i brak dobrej pracy w perspektywie powodowały, że wielu gliwiczan wyjeżdżało lub myślało o wyjeździe do Niemiec. Jeśli jedno z rodziców miało niemieckie pochodzenie, nabywało się prawo przesiedlenia, a język znali przecież wszyscy. Gerard absolutnie nie był tym zainteresowany, zaczynał wtedy pracę w operze i pochłaniało go to bez reszty. Wchodził właśnie pełną parą w życie i uwielbiał wszystkie jego aspekty, a kariera, nie tylko artystyczna, stała przed nim otworem. Był pełen nadziei i optymizmu.
Miodowy tydzień w Warszawie
Podczas pierwszego roku studiów Andrzej zakochał się w Krystynie Banaś, pięknej, wysokiej blondynce, która też grała w koszykówkę. Kiedy Gedi przyjechał na święta do domu w 1964 roku, Andrzej zaraz mu ją przedstawił. Dziewczyna oczarowała Gerarda. Wszędzie chodzili we trójkę, a w większej grupie też z Helą, Lidką i pozostałymi sympatycznymi siostrami. Tworzyli zgraną paczkę. Krystyna miała dużo wspólnych tematów z Gerardem i bardzo się zaprzyjaźnili.
Kiedy 10 sierpnia 1968 roku brali z Andrzejem ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Gliwicach, Gerard pojawił się na uroczystości jako trzeci świadek. Był już „tym” Gerardem Wilkiem znanym z telewizji. Przyszedł w hipisowskiej koszuli rozpiętej do pępka, z długimi włosami, w okularach lenonkach. Urzędniczka straciła głos z wrażenia, ale doprowadziła uroczystość do końca. Na ślubie kościelnym pojawił się już wytworny, w eleganckim garniturze. Na weselu był duszą towarzystwa. Uwielbiał być wśród rodziny i przyjaciół. Młodzi planowali tygodniowy wyjazd w Pieniny: Trzy Korony, przełom Dunajca, ale Gedi miał inny pomysł. Zaproponował im wyjazd do Warszawy i oddał na tydzień klucze do swojego mieszkania. Jechał właśnie do Łodzi kręcić film Przygoda z piosenką w reżyserii Stanisława Barei, w którym była scena taneczno-rewiowa z wielką liczbą tancerzy i tancerek. Choreografię robiła Krystyna Mazurówna i Gerard, jako jej główny partner, brał w tym udział. Andrzej bardzo się zapalił do pomysłu, ale jego żona znacznie mniej. Było gorące lato, a ona marzyła o górach od dawna. Gedi bardzo ją namawiał, obiecując „złote góry”, ale dotyczące przyjemności w Warszawie. Dała się przekonać i pojechali.
Wakacje z kuzynem Andrzejem, Władysławowo 1963
Mieszkanie było przy ulicy Świerczewskiego (teraz aleja Solidarności). Gerard wynajął je po Eli Czyżewskiej, wówczas niekwestionowanej gwieździe polskiego kina. Wyjeżdżała właśnie do Nowego Jorku i w najbliższym czasie nie zmierzała wracać do kraju. Mieszkanie było nieduże, typowe dla Muranowa, budowanego zaraz po wojnie z cegieł: pokój z oknem wychodzącym na Świerczewskiego, maleńka wnęka kuchenna, przedpokoik i łazienka z siedzącą wanną. Kawalereczka, na podłodze klepka, ale ogólnie przytulnie. Bywało tam bardzo wesoło, Gerard świetnie się czuł w tym mieszkaniu. Młodej parze było wprawdzie trochę ciasno – obydwoje byli wysocy, w końcu koszykarze – ale spędzili w Warszawie udany czas. Wszędzie mieli blisko: pomnik Nike, Teatr Wielki (nieczynny niestety w wakacje), Stare Miasto. Obejrzeli wszystkie piękne miejsca stolicy, posłuchali koncertu pod pomnikiem Chopina, zwiedzili Wilanów. Zajrzeli oczywiście do SPATiF-u, powołując się na dobrze tam znanego bywalca – pana Wilka.
Gdy wspaniały „miodowy tydzień” się skończył, poczekali na Gerarda, żeby oddać mu klucze i bardzo podziękować. Po powrocie z Łodzi zaraz zabrał ich na obiad do barku w Hotelu Europejskim. Produkcja wypłaciła już część honorarium, a on zawsze miał gest. Potem z grupą tancerzy poszli do Klubu Filmowców, tzw. Ścieku, na Trębacką. Był bufet, bar i tańce, których Gerard nigdy nie miał dość. Okazało się, że ktoś obchodzi urodziny, i wszyscy wylądowali w końcu na Saskiej Kępie w mieszkaniu na jedenastym piętrze, kontynuując zabawę. I podziwiali wschód słońca. Piękne gorące lato, świt. Cóż znaczy młodość! Państwo młodzi, wybawieni do granic, pojechali po bagaże i wyściskani przez Gerarda wsiedli do rannego pociągu – i od razu zapadli w sen. Jechali do Szczyrku na obóz sportowy koszykarek: Krystyna jako zawodniczka, Andrzej pełnił tam funkcję masażysty.
Gerard wrócił do domu, by odespać ostatnie dni. Był zmęczony częściowo zdjęciami, ale oczywiście i tym, co po zdjęciach. W Łodzi też był bardzo znany SPATiF…