Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Get czy licho - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Get czy licho - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 457 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dro­gą z Wi­la­no­wa do War­sza­wy pod wie­czór wio­sen­ne­go dnia pę­dził wiel­ki wóz wę­gier­ski, co ko­nie mo­gły wy­sko­czyć, po błot­ni­stej dro­dze, bry­zga­jąc wko­ło na prze­cho­dzą­cych i prze­jeż­dża­ją­cych. A było ich nie­ma­ło na­ów­czas, bo król je­go­mość Jan znaj­do­wał się w Wi­la­no­wie, i po­mię­dzy sto­li­cą a kró­lew­ską wil­lą lu­dzie jak pro­ce­sją pły­nę­li i od­pły­wa­li. Na wo­zie sie­dzia­ło trzech męż­czyzn, z któ­rych dwaj, w po­środ­ku wziąw­szy jed­ne­go, sta­ra­li się go wszel­ki­mi si­ła­mi utrzy­mać, choć się im gwał­tow­nie wy­ry­wał. Wszy­scy oni byli lu­dzie mło­dzi, wno­sząc z ubra­nia – woj­sko­wi za­pew­ne, a buta wiel­ka pa­trza­ła im z oczów i po­sta­wy.

Każ­de­go z prze­jeż­dża­ją­cych ude­rzał wi­dok nie­zwy­czaj­ny, bo nie­po­dob­na było wy­ry­wa­ją­ce­go się mło­dzi­ka po­są­dzić, aby nie­trzeź­wym był, a jak pi­ja­ny sza­mo­tał się i wy­krzy­wiał, usi­łu­jąc uwol­nić od tych, któ­rzy go upro­wa­dza­li. Sta­wa­li jezd­ni, przy­pa­tru­jąc się i na­my­śla­jąc, czy­by w po­moc nie na­le­ża­ło przyjść temu, któ­re­mu jaw­nie gwałt się dział ja­kiś. Wie­zio­no go prze­ciw­ko woli. Nie­przy­ja­ciel­skich za­mia­rów jed­nak ze stro­ny uwo­żą­cy­eh nie było wi­dać, i owszem, ści­ska­li go, za­kli­na­li, ła­go­dzi­li, ale z wozu nie pusz­cza­li, a na woź­ni­cę krzy­cze­li: „Po­ga­niaj!”

Wpół dro­gi do War­sza­wy na­le­ga­nia i proś­by w koń­cu zda­ły się roz­go­rącz­ko­wa­ne­go mło­dzień­ca mi­ty­go­wać. Prze­stał się wy­ry­wać i rzu­cać, wy­bu­chał tyl­ko chwi­la­mi, a da­lej już głę­bo­ki smu­tek twarz mu po­wlókł i owa fu­ria opu­ści­ła go. To­wa­rzy­sze jed­nak nie prze­sta­li re­flek­to­wać i ła­go­dzić, oba­wia­jąc się, aby pierw­szy szał nie wró­cił.

Ko­nie, któ­re cwa­łem bie­gły w po­cząt­ku, gdy z Wi­la­no­wa wy­jeż­dża­no, po­tem jesz­cze czas ja­kiś ga­lo­po­wa­ły; na osta­tek kłu­sem Wy­cią­gnię­tym wpa­dły na przed­mie­ście i ma­ły­mi ulicz­ka­mi do – wio­zły trzech ich­mo­ściów do drew­nia­ne­go dwo­ru, par­ka­nem opa­sa­ne­go, w któ­re­go wro­ta wóz się wto­czył. Wy­sia­da­jąc, wszy­scy znu­że­ni mil­cze­li. Ten, któ­ry się tak rzu­cał w po­cząt­ku, szedł po­grą­żo­ny w so­bie i mil­czą­cy; dwaj to­wa­rzy­sze kro­kiem go nie od­stę­po­wa­li.

Wie­czór wio­sen­ny, prze­dłu­żo­ny jak zwy­kle na pół­no­cy, choć słoń­ce już za­szło, był jesz­cze wid­ny bar­dzo.

Wnę­trze dwor­ku tak wy­glą­da­ło, jak wszyst­kie jemu po­dob­ne, któ­re tu szlach­ta i pa­no­wie mie­li w sto­li­cy, nie miesz­ka­jąc w nich i zaj­mu­jąc tyl­ko na­ów­czas, gdy na sej­my lub dla spraw swych zjeż­dża­li. Izby ude­rza­ją­co były pu­ste, sprzęt po­spo­li­ty i nie­mal ubo­gi, ale obok tego rze­czy mnó­stwo przy­wie­zio­nych wi­docz­nie i zło­żo­nych tu cza­so­wo – od­zna­cza­ło się prze­py­chem, wy­twor­no­ścią i kosz­tow­no­ścią swo­ją. Obok bo­gac­twa tego nie­ład, któ­ry cu­dzo­ziem­cy za­wsze Po­la­kom wy­rzu­ca­li, i tu do naj­wyż­sze­go stop­nia był po­su­nię­ty. Dro­gie, per­skie ko­bier­ce, na­czy­nia srebr­ne, broń zbyt­kow­na, koł­cza­ny szy­te sre­brem i zło­tem, tar­cze sa­dzo­ne ka­mie­nia­mi, ja­kie dla pa­ra­dy przy sio­dłach za­wie­sza­no, ak­sa­mi­tem wy­ście­ła­ne i sre­brem kute kul­ba­ki, ty­sią­ce po­dob­nych przy­bo­rów na kupy po­roz­rzu­ca­nych, pod sto­ła­mi, na sto­łach i stoł­kach, za­le­ga­ły gdzie­nieg­dzie pod­ło­gę, tak że przejść było trud­no, zaj­mo­wa­ły sie­dze­nia tak, że spo­cząć nie­ła­two mógł kto gdzie zna­leźć.

Nie bra­kło służ­by, co by to wszyst­ko upo­rząd­ko­wać mo­gła ła­two, ale nikt nie my­ślał ukła­dać, gdy z dnia na dzień wszyst­ko to zno­wu spo­dzie­wa­no się na wozy pa­ko­wać.

Każ­dy nie­mal ma­jęt­niej­szy szlach­cic, gdy do re­zy­den­cji kró­lew­skiej je­chał i miał się na dwo­rze sta­wić, aby panu do ko­lan się zni­żyć, brał z sobą mnó­stwo po­trzeb­nych i zbyt­kow­nych rze­czy, już dla god­ne­go wy­stą­pie­nia przed ma­je­sta­tem, już na po­dar­ki, któ­re da­wać i przyj­mo­wać było we zwy­cza­ju przy lada zna­jo­mo­ści i do­brej ko­mi­ty­wie.

Nie tyl­ko wiel­ka izba, do któ­rej ich­mość we­szli, ale i dwie są­sied­nie tak samo było za­rzu­co­ne, z tą róż­ni­cą, że jed­na z nich za­wie­ra­ła łoże pysz­ny­mi skó­ra­mi wy­sła­ne, a dru­ga sto­ło­wą być mu­sia­ła, bo w niej na­kry­ty dłu­gi, pro­sty, so­sno­wy, na krzy­żo­wych no­gach stół z ła­wa­mi jesz­cze był z mi­sek i kub­ków nie uprząt­nię­ty, choć wie­czór już nad­cho­dził.

Za­le­d­wie trzej mło­dzi pa­no­wie czas mie­li wnijść do pierw­szej izby, gdy w dzie­dziń­cu tę­tent pę­dzą­ce­go ko­nia usły­sza­no, głos w gan­ku na­tar­czy­wie py­ta­ją­cy o pana, i czwar­ty, nie­co star­szy męż­czy­zna, słusz­ne­go wzro­stu, kształt­nej po­sta­wy Wszedł da izby. Wszy­scy, ilu ich tu było te­raz zgro­ma­dzo­nych, li­czyć się mo­gli do mło­dzie­ży, bo naj­star­szy za­le­d­wie prze­szedł trzy­dziest­kę, i wszy­scy wy­glą­da­li też świe­żo, mło­do, zdro­wo: krew z mle­kiem; a pięk­ni byli, kształt­ni na po­dziw i uro­dzi­wi.

Ten, któ­ry w cza­sie jaz­dy z Wi­la­no­wa tak się gwał­tow­nie wy­ry­wał, sza­mo­tał i krzy­czał, a te­raz stał zmarsz­czo­ny i po­grą­żo­ny w so­bie, może z nich wszyst­kich był naj­pięk­niej­szym mło­dzień­cem. Do ry­cer­skiej po­sta­wy łą­czył w so­bie wdzięk i urok pra­wie nie­wie­ści. Blon­dyn z za­le­d­wie wy­sy­pu­ją­cym się wą­si­kiem, z du­ży­mi, wy­pu­kły­mi, nie­bie­ski­mi oczy­ma, rysy miał kla­sycz­nie pięk­ne, któ­rych w tej chwi­li na­wet wy­raz smut­ku i gnie­wu nie mógł ze­szpe­cić. Nadał mu tyl­ko ja­kąś dumę wy­zy­wa­ją­cą. Tej pięk­no­ści ry­sów od­po­wia­dał strój bar­dzo wy­kwint­ny i w ru­chach a po­sta­wie coś, co wy­cho­wa­nie sta­ran­ne, pań­skie zdra­dza­ło. Moż­na było za­rę­czyć, że mło­dzie­nia­szek ten z pre­cep­to­rem już pew­nie po dróż po Eu­ro­pie od­by­wał i po dwo­rach z li­sta­mi po­le­ca­ją­cy­mi przed­sta­wiał się mo­nar­chom Za­cho­du.

Dwaj to­wa­rzy­sze, któ­rzy go, wio­ząc, mi­ty­go­wa­li, rów­nież mło­dzi, nie­mniej bo­ga­to stroj­ni, przy­stoj­ni bar­dzo, wię­cej mie­li szla­chec­ko-wiej­skiej ru­basz­no­ści, mniej po­wierz­chow­nej ogła­dy. Je­den z nich włos miał buj­ny, krę­co­ny, czar­ny nad wy­so­kim czo­łem, nos rzym­ski, oczy ciem­ne i płeć bru­nat­ną, a wąs ol­brzy­miej dłu­go­ści spa­dał mu nie­mal na pier­si; dru­gi przy­sa­dzist­szy, krę­py, z ma­ły­mi, piw­ny­mi oczka­mi spryt­ny­mi, minę miał szy­der­ską, zmarszcz­ki koło ust mło­dych czę­stym śmie­chem za­ry­so­wa­ne. Temu za wcze­sna tro­chę skłon­ność do oty­ło­ści ba­rył­ko­wa­tą mimo lat nada­wa­ła po­stać.

Naj­star­szy, a naj­póź­niej przy­by­wa­ją­cy, wszyst­kich ich wzro­stem prze­cho­dził, a pięk­ność jego już ucier­pia­ła – ży­ciem i świe­żo­ścią tyl­ko jesz­cze się utrzy­my­wa­ła.

Pierw­si trzej we­szli do dwor­ku mil­cząc, lecz przy­by­cie czwar­te­go od pro­gu już wrza­wę wy­wo­ła­ło tak go­rą­cą, jak na wo­zie pod Wi­la­no­wem.

Mło­dzik, któ­re­go gwał­tem tu przy­wie­zio­no, krzyk­nął pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Nie będę żyw, gdy mu łba nie roz­pła­ta­ni! Zdraj­cą jest nie­po­czci­wym…

– Słu­chaj, pod­ko­mo­rzy­cu – prze­rwał ten, któ­ry wcho­dził – słu­chaj i miar­kuj się. Łeb roz­pła­tać albo i swo­je­go nad­sta­wić za­wsze ła­two. Krew go­rą­ca u każ­de­go, do kor­da się po­rwać go­to­wym ja i ty, i wie­lu nas jest, ale trze­ba ro­zum mieć.

Mło­dy chciał prze­rwać i rzu­cił się ku nie­mu, na co nie zwa­ża­jąc ostat­ni przy­by­ły po­czął, pod­no­sząc głos cały:

– Słu­chaj, Wa­len­ty, po­tem mó­wić bę­dziesz i kwe­re­le swe roz­wo­dzić. Naj­przód, o co wam po­szło? O kasz­te­lan­kę? Tak? Có­żeś to ty z nią za­rę­czo­ny czy przy­wi­lej masz, że­byś sam do niej cho­lew­ki sma­lił, a dru­gi się do jej­mo­ścian­ki zbli­żać nie śmiał? Co ci Ju­styn za­wi­nił? Taki on do­bry, jak i ty. Pan­na i ro­dzi­ce roz­strzy­gać będą, kto lep­szy.

Słu­cha­jąc z przy­mu­szo­ną cier­pli­wo­ścią, pan pod­ko­mo­rzyc Wa­len­ty wrzał cały. Pot mu wy­stę­po­wał na czo­ło, ręce ści­skał, war­gi mu się trzę­sły, le­d­wie mógł Wy­trzy­mać do koń­ca i buch­nął:

– Do­bryś ty, co mi Ju­sty­na bro­nisz, a spra­wy nie znasz, a nie wiesz nic. Ju­styn, brat mój cio­tecz­ny, a ko­cha­łem go jak ro­dzo­ne­go. Dla­te­go mnie boli zdra­da i prze­ba­czyć mu jej nie mogę. Nie prze­ba­czę i nie da­ru­ję! Ro­ze­rwa­li­ście nas na ra­zie, ale ja go znaj­dę, a wów­czas – albo ja, albo on, je­den z nas gło­wą na­ło­ży. Nie ta­iłem się przed nim z moim afek­tem do kasz­te­lan­ki, był po­wier­ni­kiem moim – fi­dus Acha­tes! Nig­dy mi ani pi­snął, że mu mo­gła wpaść w oko. Słu­żył mi za po­śred­ni­ka, bo gdym sam nie mógł się do­stać do dwo­ru kró­lo­wej, któ­ra kasz­te­lan­kę w opie­kę wzię­ła, po­sy­ła­łem go. I tak mi ju­cha usłu­żył pięk­nie, że te­raz na mnie się krzy­wi, a z nim oczku­je, i rącz­ki jej ści­ska!

Przy­sa­dzi­sty to­wa­rzysz pod­ko­mo­rzy­ca za­ry­cho­tał wiel­kim śmie­chem.

– Cóż Ju­styn wi­nien, żeś ty, jak przy­sło­wie po­wia­da, ko­zła stró­żem zro­bił przy ka­pu­ście, wil­ko­wi ka­zał paść owce. Czło­wiek nie lód. Po­sy­ła­łeś go do pan­ny… Sa­meś so­bie tego piwa na­wa­rzył!

– Ja mu tego nie da­ru­ję! – za­war­czał pod­ko­mo­rzyc. Naj­star­szy, któ­ry też naj­wię­cej miał krwi zim­nej, a może ju – ry­stow­skiej żył­ki (bo u nas co szlach­cic był, to pa­tron i ju­ry­sta), po­szu­kaw­szy wol­ne­go stoł­ka, siadł na­przód, aby dru­gich do przy­bra­nia tej spo­koj­niej­szej po­sta­wy za­chę­cić, i po­czął wy­wód na­stę­pu­ją­cy:

– Nie dar­mo mó­wią, że mi­łość jest śle­pą, Więc pri­mo loco (bo trze­ba rzecz po­znać z grun­tu) skąd data, ja­kie do­wo­dy, że pan­nę ci Ju­styn zba­ła­mu­cił? Kasz­te­lan­ka, jak one wszyst­kie, może aby mi­łość go­ręt­szą roz­bu­dzić, za­krzy­wi­ła się na ich­mo­ścia, zim­no przy­ję­ła, a uśmiech­nę­ła się Ju­sty­no­wi, i za­raz stąd de­duk­cja, że on ją zba­ła­mu­cił!

Obu­rzył się okrut­nie pod­ko­mo­rzyc.

– Có­żem to ja, śle­py, głu­chy, głu­pi? Na ko­bie­cych mi­nach się nie znam? – po­czął, rę­ko­ma rzu­ca­jąc. – Co ty mi bę­dziesz wma­wiał? Zresz­tą – ha­beo con­fi­ten­tem rewm on sam nie za­prze­cza.

– Jako? Co?! – za­czę­li wo­łać wszy­scy przy­tom­ni, ob­stę­pu­jąc pod­ko­mo­rzy­ca.

– Ja­kem zo­ba­czył ob­cho­dze­nie się jego z kasz­te­lan­ką – wo­łał, cią­gnąc da­lej, Wa­len­ty – i to nie je­den raz, ale kil­ka razy, pod­cho­dząc ich tak, że mnie wi­dzieć nie mo­gli – krew we mnie

! Nie­chby mi to kto inny zro­bił, ale on! Ju­styn! Brat cio­tecz­ny… ten, któ­re­gom 'ko­chał! Do­pil­no­wa­łem, gdy z al­ta­ny ogro­do­wej wy­cho­dził, i wzią­łem go na bok. Za­le­d­wie­śmy kil­ka słów do sie­bie prze­mó­wi­li, oho! Po­czął mi się bun­dziu­czyć, a po­tem się wy­śmie­wać jesz­cze ze mnie. Na­ów­czas ja­koś król nad­szedł z ogro­du i mu­sie­li­śmy się, nie roz­mó­wiw­szy, ro­zejść, 'bo go po­słał do Ja­bło­now­skie­go. Ano dziś zdy­bu­ję go za al­ta­ną zno­wu, ze­szedł so­bie na stro­nę z kasz­te­lan­ką i z ręką na ser­cu pra­wi jej kom­pli­men­ta, a ta mu się śmie­je i po­da­je pa­lusz­ki. Gdy­by­ście nas nie ro­ze­rwa­li, był­bym go tam w miej­scu roz­sie­kał, bo mi śmiał po­wie­dzieć w żywe oczy: „Prze­cie­żeś z nią na ko­bier­cu nie stał? Ani za­rę­czo­ny, a i za­rę­czy­ny – pa­ję­czy­ny!” Nie ze­chce wy­nijść ze mną, gdy go na rękę wy­zy­wam, to się za­sią­dę na nie­go i po­sie­kam na ka­pu­stę. Brat u mnie nie brat, kie­dy swo­je­mu naj­droż­szy skarb wy­dzie­ra.

Star­szy to­wa­rzysz ra­mio­na­mi zżym­nął.

– Nie ma lo­gi­ki w tym, co mó­wisz – rzekł, opo­nu­jąc. -– Pięk­ny mi to skarb, któ­ry się lada zło­dzie­jo­wi daje wziąć tak ła­two.

A co ci po ta­kiej? Ja bym Panu Bogu dzię­ko­wał, że mnie od niej sal­wo­wał, i jesz­cze bym Ju­sty­no­wi za druż­bą słu­żył, hę!

– Pan­na nie win­na – wtrą­cił po­pę­dli­wie Wa­len­ty. – Me by­ła­by taką pło­chą, gdy­by on nie po­czął, gdy­by nie miz­drzył się do niej.

– A je­śli zba­ła­mu­cił – po­czął przy­sa­dzi­sty przy­ja­ciel – po­wia­dasz, że się sta­ło: baba z wozu, ko­łom lżej; nie ma za co krwi prze­le­wać. Z Ju­sty­nem nie chcesz się bra­tać, jak wola, a za­bi­jać się nie ma ra­cji.

– Jest ta ra­cja, że mnie jego krwi po­trze­ba! – krzy­czał nie da­ją­cy się uła­go­dzić pod­ko­mo­rzyc. – Gwał­tem po­rwa­li­ście mnie od nie­go, ale mnie w wię­zie­niu trzy­mać nie bę­dzie­cie, znaj­dę go, znaj­dę!

– Pod bo­kiem kró­la, wiesz, czym to pach­nie.

– To mi wszyst­ko jed­no, ja żyć nie chcę, a ze­mstę mu­szę mieć. Tak sta­now­czo to wy­rzekł pod­ko­mo­rzyc, że wszyst­kim za­mknął usta. Z na­mięt­no­ścią nie było co wal­czyć na sło­wa. Za­my­śli­li się, spo­glą­da­jąc po so­bie.

Wie­czór już był nad­szedł. W urzą­dzo­nym po pań­sku dwo­rze pod­ko­mo­rzy­ca Kor­sa­ka nie po­trze­ba było osob­nych roz­ka­zów na to, aby wszyst­ko przy­cho­dzi­ło W swej go­dzi­nie. Słu­dzy już wno­si­li świa­tło, a sta­ry kre­den­cerz z chłop­ca­mi szedł do ja­dal­ni wie­cze­rzę przy­spo­sa­biać. Wi­dzia­no, że pan zły był, że się za­no­si­ło na awan­tu­rę, nie prze­szka­dza­ło to wszak­że po­trze­bie po­si­le­nia się. Ja­da­no ob­fi­cie po ca­łych dniach i głod­ne­mu pójść spać, aby się Cy­ga­nie śni­li, tra­fia­ło się tyl­ko, gdy wca­le jeść co nie było.

Po­mi­mo za­klę­cia wszy­scy trzej to­wa­rzy­sze i przy­ja­cie­le Kor­sa­ka: pan Ka­mień­ski, słusz­ny ów bru­net, przy­sa­dzi­sty Sy­ruć i naj­póź­niej przy­by­ły Szy­mań­ski za­czę­li ła­go­dzić i uśmie­rzać gniew, sta­ra­jąc się w śmiech ob­ró­cić za­ja­dłość i po­gróż­ki. Nie dał się jed­nak Kor­sak naj­mniej po­ru­szyć. Pięk­na jego twa­rzycz­ka pa­ła­ła gnie­wem, któ­ry ją co­raz to pło­mie­nia­mi za­le­wał.

• Wie­cze­rza w ta­kim sta­nie po­draż­nie­nia była po­żą­da­ną; wszy­scy oprócz, go­spo­da­rza, któ­ry o niej za­po­mniał, uwa­ża­li ją za sku­tecz­ną de­ry­wa­cją. Pró­bo­wa­no roz­mo­wę od­wró­cić ku in­nym przed­mio­tom, lecz o czym­że tu było mó­wić? O kró­lu, kró­lo­wej, dwo­rze? Wszyst­ko to przy­po­mi­na­ło kasz­te­lan­kę i jej per­fi­dią. Kor­sak umyśl­nie wra­cał do cio­tecz­ne­go bra­ta, do daw­nych z nim sto­sun­ków i nik­czem­no­ści, z jaką go pod­szedł. Zby­wa­no uty­ski­wa­nia te mil­cze­niem.

Szczę­ściem ry­chło ja­koś kre­den­cerz nad­szedł z wód­ką na tac­ce i Sy­ruć, go­spo­da­rza wy­rę­cza­jąc, po­czął do Szy­mań­skie­go:

– W ręce two­je, w gar­dło moje.

Kor­sak na­wet, za­le­wa­jąc fra­su­nek, wy­chy­lił kie­lich go­rzał­ki i po­cią­gnę­li do ja­dal­ni, gdzie już zra­zy z ka­szą na nich ocze­ki­wa­ły; po­tra­wa nie­wy­twor­na, ale też ów­cze­sne ja­dło ob­fi­te nie od­zna­cza­ło się wy­kw­kit­no­ścią. Pod­ko­mo­rzyc z po­cząt­ku nie jadł nic, zo­ba­czyw­szy jed­nak Szy­mań­skie­go, a szcze­gól­niej Sy­ru­cia, na­bie­ra­ją­ce­go furę zra­zów, ma­chi­nal­nie też się­gnął po nie i jadł ze zło­ści tak, jak ze znu­że­nia się jada. Je­dze­nia nie ma bez – pi­cia, ale ocho­ty zbyt­niej do wina nie miał nikt, a go­spo­darz za­du­ma­ny nie do­da­wał. Wino, choć mier­nie uży­te, krew zno­wu po­ru­szy­ło; Kor­sak po­czął się od­gra­żać. Na­ów­czas wi­dząc, że go umi­ty­go­wać nie­po­dob­na, ode­zwał się Szy­mań­ski:

– Ja cię już na­wra­cać nie my­ślę. Chcesz się z nim bić? Do­brze. Daj mi sło­wo, że z domu nie wyj­dziesz, że sam kro­ku żad­ne­go i gwał­tu nie uczy­nisz, a ja ci się sam za przy­ja­cie­la ofia­ru­ję. Ju­tro po­ja­dę do Ju­sty­na i – wy­zwą go na rękę. Umó­wi­my się o czas i miej­sce, po­je­dzie­my na Wolę i co Bóg da, to da.

Kor­sak aż się rzu­cił go ści­skać.

– Te­raz znam – za­wo­łał – żeś ty mi przy­ja­ciel do­bry i je­dy­ny! Nig­dy ci tego nie za­po­mnę! Me mógł­bym ani spać, ani jeść, ani żyć, póki bym tego ło­tra nie uka­rał i krwi mu nie uto­czył!

Ru­szył ra­mio­na­mi Sy­ruć.

– Otóż to, pa­trzaj­cie – rzekł – byli z sobą, jak Ore­stes i Pi­la­des, od dzie­ciń­stwa nie­ro­ze­rwa­ni, i ot, do cze­go przy­szło.

– Tak! – za­krzy­czał Kor­sak. – Nie ma strasz­niej­szej nie­na­wi­ści nad tę, co się z mi­ło­ści wiel­kiej ro­dzi. Po­wi­nie­neś to wie­dzieć.

Oko­ło pół­no­cy już było, gdy Szy­mań­ski krzyk­nął, aże­by mu ko­nia po­da­no, a że pa­choł­ka z sobą miał, na po­do­rę­dziu był za­raz koń. Sy­ruć go do gan­ku prze­pro­wa­dził.

– Có­żeś ty, osza­lał – szep­nął, obej­rzaw­szy się – po co ci pal­ce we drzwi kłaść? Na coś się ofia­ro­wał do tego po­je­dyn­ku? Kor­sak jesz­cze nie ostygł, nie­chby miał czas ochło­nąć, a tak – strasz­ne rze­czy być mogą!

Ru­szył ra­mio­na­mi Szy­mań­ski.

– Bądź­że spo­koj­ny – rzekł – nie na tom ja tę spra­wę w ręce wziął, aby się bra­ter­ska krew lała, ale że się spo­dzie­wam ją po­kom­bi­no­wać.

– Człe­cze! Ależ to i do kom­bi­na­cji nie pora, do­pó­ki w nim wszyst­ko wre.

– A ja ci mó­wię, że się im bić nie dam – od­parł Szy­mań­ski – już jak, ty mnie nie py­taj. Sam może nie wiem. Ju­tro po­ja­dę do Wi­la­no­wa, Ju­styn tam jest. Ten, choć bić się nie od­mó­wi, ale tak wście­kłym jak pod­ko­mo­rzyc nie bę­dzie. Mó­wię ci, że ja to zła­go­dzę. By­wa­łem w by­wa­li­cach i nie pierw­szy to mi po­je­dy­nek, co na śmierć miał być, a roz­szedł się bez krwi kro­pel­ki.

– Może to być – ode­zwał się Sy­ruć – ale ty Kor­sa­ka tak jak ja nie znasz. Ja od dzie­ciń­stwa z nim żyję: kie­dy do­bry, to jak anioł, gdy zły, go­rzej' dia­bła!

Szy­mań­ski już był na koń siadł.

– Ja­koś to bę­dzie! – rzekł we­so­ło.

Sy­ruć, któ­ry w jed­nej izbie z Kor­sa­kiem spał, a sen miał lek­ki, po­wia­dał rano Ka­mień­skie­mu, że przez całą noc pod­ko­mo­rzyc go swo­imi krzy­ka­mi bu­dził, mor­du­jąc i wo­ła­jąc: „Nie uj­dziesz mi, prze­che­ro!”

Z rana do śnia­da­nia wstał Kor­sak jesz­cze chmur­niej­szy, niż był wczo­ra. Sło­wo Szy­mań­skie­mu daw­szy, nie wy­jeż­dżał z dwor­ku swe­go, ale wy­glą­dał cią­gle jego po­wro­tu. Cze­ka­no go z obia­dem, wy­zie­ra­no całe po­obie­dzie do wie­czo­ra i wi­dać go nie było. Do­brze się tyl­ko sta­ło, że mnó­stwo zna­jo­mych, któ­rzy już za­sły­sze­li coś o zaj­ściu, cią­gle się do Kor­sa­ka do­wia­dy­wa­li. Choć każ­de­mu z nich na nowo opo­wia­da­jąc przy­go­dę swo­je, bu­rzył się pod­ko­mo­rzyc, przy­najm­niej czas ja­koś prę­dzej prze­szedł. Ku wie­czo­ro­wi już siadł Kor­sak w oknie od po­dwó­rza i wy­cze­ku­jąc na Szy­mań­skie­go, ani się ru­szył. Zmierz­cha­ło do­brze, gdy po tę­ten­cie ko­nia po­zna­no przy­by­wa­ją­ce­go i pod­ko­mo­rzyc wy­biegł do gan­ku.

Był to w isto­cie ocze­ki­wa­ny, któ­ry z ko­nia zsiadł po­wo­li, ta­kim­że kro­kiem wszedł do pierw­szej izby. Sy­ruć mu z twa­rzy wy­czy­tał, że coś nie­do­bre­go wiózł, a Kor­sak na­glił:

– Mów, coś zro­bił? Ocią­gał się Szy­mań­ski.

– Praw­dę rze­kł­szy – ode­zwał się – nie mam się z czym chwa­lić. Nie tak mi się po­wio­dło, ja­kem pro­jek­to­wał i spo­dzie­wał się.

Kor­sak stał, pal­ce so­bie ogry­za­jąc.

– Nie roz­kła­daj na pół­mi­ski, bo mnie na tor­tu­ry bie­rzesz.

– Że mi się nie po­szczę­ści­ło – do­dał Szy­mań­ski – nie ja wi­nien, ale ty sam. Wczo­raj­sze­go dnia na­ro­bi­łeś wrza­wy ta­kiej, że masz­ta­le­rze na­wet kró­lew­scy w Wi­la­no­wie dziś o tym roz­po­wia­da­li. Do­wie­dzia­ła się kró­lo­wa, bo wie­cie, jak ona plot­ki lubi, a od Ma­ry­sień­ki i Ce­la­don się do­wie­dział. Le­d­wiem do Wi­la­no­wa do­je­chał i o Ju­sty­na py­tać po­czął – wi­dać, że na oku mieć ka­za­no, czy kto nie zja­wi się w tej spra­wie, za­wo­ła­no mnie do kró­la. Zna­la­złem go z dwo­ma Fran­cu­za­mi w ga­bi­ne­cie, ale ich za­raz od­pra­wił.

– Mów mi acan szcze­rze – ode­zwał się – pew­nieś od Kor­sa­ka tu przy­był wy­zy­wać cio­tecz­ne­go jego bra­ta na rękę?

Spoj­rzał mi tak w oczy, że ze­łgać nie było po­dob­na. Zmil­cza­łem.

– Jam prze­wi­dział, że to nie chy­bi – do­dał król – gdy mi do­nie­sio­no, że ich wczo­raj le­d­wie ro­ze­rwa­no… Po­wiedz­że Kor­sa­ko­wi, iż ja prze­ciw­ko po­je­dyn­ko­wi temu opo­nu­ję. Do­syć tej sie­ka­ni­ny, któ­rej za­po­biec trud­no; cio­tecz­ni bra­cia, i o co?

Tu się król uśmiech­nął.

– Ludz­ka rzecz! – rzekł. – U nas pod­wi­ka za­wsze nie­ma­łe mia­ła zna­cze­nie. Wszy­scy­śmy sła­bi.

Za­czą­łem kró­lo­wi je­go­mo­ści wy­kła­dać, jak Ju­styn kon­fi­den­cją w nim po­ło­żo­ną za­wiódł i że pod­ko­mo­rzy­ca nie ucho­dzę, bo krwi po­żą­da. Sta­łem z na­leż­nym dla ma­je­sta­tu po­sza­no­wa­niem, ale krzep­ko; król przy swym, że się bić nie po­zwo­li, choć­by miał obu do wie­ży po­sa­dzić, nie zwa­ża­jąc na ne­mi­nem cap­ti­va­bi­mus .

Otóż w koń­cu – do­dał Szy­mań­ski – sta­nę­ło na tym, że król de­kret wy­dał taki:

– Ja spo­dzie­wam się iść prze­ciw Tur­kom, bo to nie chy­bi, że Sto­li­ca Apo­stol­ska i ce­sarz zmu­szą nas do wy­stą­pie­nia prze­ciw­ko po­hań­com. Prze­cie to na­sza od­wiecz­na mi­sja być tar­czą chrze­ści­jań­stwa prze­ciw­ko mu­zuł­ma­nom. Mnie taka mło­dzież jak Kor­sak po­trzeb­na. Ma któ­ry z nich ży­cie stra­cić, niech choć Tur­ków kil­ku za­sie­cze. Nie­chaj idą oba na pierw­szy ogień i je­śli gi­nąć chcą…

Po­cią­gnąć cet czy li­cho – do­dał król. – Któ­ry wy­cią­gnie li­cho, ten niech śmier­ci szu­ka.

W wy­ro­ku tym kró­lew­skim było coś tak dzi­wacz­ne­go i nie­zwy­kłe­go, że po­sły­szaw­szy o nim, Kor­sak się ze­rwał, wo­ła­jąc:

– Kpisz, czy co?!

– Jak mi Bóg miły, mó­wię, co król przy­ka­zał. Ma­cie cią­gnąć losy, a komu li­cho pad­nie, bę­dzie śmier­ci szu­kał na woj­nie!

Osłu­piał pod­ko­mo­rzyc.

– Nie chcę złe­go sło­wa po­wie­dzieć – krzyk­nął – ale, da­li­pan, kró­lew­skie­go w tym ro­zu­mu nie wi­dzę!

– Ba – prze­rwał Sy­ruć – Szy­mań­ski wi­dać kró­lo­wi to wy­ło­żył, że po­je­dyn­ku chcia­łeś na śmierć lub ży­cie.

Szy­mań­ski gło­wą ski­nął.

– Król więc na losy cią­gnąć ka­zał – do­dał – i uśmiech­nął się spod wąsa.

W pod­ko­mo­rzy­cu bu­rzy­ło się wszyst­ko.

– Gdy­bym choć wie­dział, że ten zdraj­ca li­cho wy­cią­gnie – za­wo­łał – ale go­tów cet do­stać, a ja jesz­cze za to, że mnie be­stia zdra­dzi­ła, będę mu­siał śmier­ci szu­kać!

– Mię­dzy nami mó­wiąc – prze­rwał Sy­ruć – ja je­stem pew­ny, że to kon­cept kró­lo­wej, nie Ce­la­do­na. Coś mi to in­wen­cją ko­bie­cą pach­nie.

– A któż losy cią­gnąć bę­dzie?! – wy­krzyk­nął Kor­sak. – Jesz­cze by tego bra­kło, że­by­śmy my byli zmu­sze­ni sta­nąć z sobą oko w oko i… jak bła­zny ja­kie… Tfu!

Od­wró­cił się Kor­sak.

– Kpi­ny czy­ste! – do­koń­czył.

– I to jesz­cze do­dać mu­szę, że król dziś rano, prze­wi­du­jąc za­pew­ne, że za Ju­sty­nem bę­dziesz go­nił, wy­słał go z pa­pie­ra­mi do Lwo­wa i Ja­wo­ro­wa.

Za­gryzł usta Kor­sak.

– Co się od­wle­cze, to nie ucie­cze.

– Do cią­gnię­cia lo­sów – ode­zwał się Ka­mień­ski – na­praw­dę je­den tyl­ko po­trzeb­ny.

– Te­gom jesz­cze nie do­po­wie­dział – wtrą­cił Szy­mań­ski – że król na ju­tro Kor­sa­ko­wi do Wi­la­no­wa rano sta­wić się każe.

Pod­ko­mo­rzyc, któ­ry od­szedł był do okna, zwró­cił się żywo.

– Otóż to jed­no mi na rękę – rzekł – król nie król, szlach­cie taki jak i my i ro­zu­mie prze­cie, że mię­dzy szlach­tą spór o waśń in­a­czej jak sza­bla­mi się nie roz­strzy­ga. Po­wiem mu śmia­ło praw­dę; kie­dy nim baby nie rzą­dzą, So­bie­ski ro­zu­mie lu­dzi i wy­ro­ków ta­kich z fran­cu­skie­go ro­man­su wy­ję­tych nie wy­da­je.

Przez cały wie­czór nie roz­pra­wia­no na­tu­ral­nie, tyl­ko o tym dzi­wacz­nym de­kre­cie, kró­lo­wej go przy­pi­su­jąc. Kor­sak ani chciał słu­chać, zły był.

Na­za­jutrz rano Szy­mań­ski, prze­no­co­waw­szy we dwor­ku, odział się i go­tów był do Wi­la­no­wa. Pod­ko­mo­rzyc też, ka­zaw­szy so­bie po­dać suk­nie naj­wy­twor­niej­sze, bo stro­ić się i lu­bił, i miał w co, ko­nia naj­lep­sze­go wziąw­szy i pa­choł­ka ubra­ne­go jak z igły, na­chmu­rzo­ny ru­szył do Wi­la­no­wa.

Tu przy­byw­szy, nie­ma­ły czas cze­kać mu­sie­li, nim ich wpusz­czo­no, bo król zno­wu Fran­cu­zów miał ja­kichś u sie­bie. Było ich te­raz za­wsze na dwo­rze peł­no, urzę­dow­nie tu wy­sy­ła­nych i niby z do­brej woli z roz­ma­ity­mi po­słan­nic­twy przy­by­wa­ją­cych. Wie­sza­li się przy kró­lo­wej, jej ro­dzi­nie, to­wa­rzy­szy­li w po­dró­żach, wpra­sza­li na­wet do wy­praw, śle­dzi­li i do­no­si­li o wszyst­kim.

Kró­lo­wa mia­ła za­wsze naj­więk­szą wła­dzę nad mę­żem, a jak ser­ce ją wprzó­dy cią­gnę­ło do tej Fran­cji, o któ­rej dla Pol­ski za­po­mnieć nie mo­gła, tak te­raz mścić się chcia­ła za sie­bie i ro­dzi­nę.

Na osta­tek, po wyj­ściu ja­kie­goś du­chow­ne­go i ka­wa­le­ra z ga­bi­ne­tu kró­lew­skie­go, przy­wo­ła­no Szy­mań­skie­go z Kor­sa­kiem. Król oknem ku ogro­do­wi wy­glą­dał, jak­by mu śpiesz­no już wyjść było, gdyż w sa­dach, ogro­dach i owo­cach bar­dzo się ko­chał. Na wi­dok Kor­sa­ka, choć się nie­co zmarsz­czył, moż­na było po­są­dzić, że w du­chu śmiać się miał ocho­tę.

– A toć mi ty do­bry – za­wo­łał – co tu na dwo­rze bre­we­rie wy­ra­biasz i sza­bli chcesz do­by­wać!

– Mi­ło­ści­wy Kró­lu – rzekł nie­ustra­szo­ny Kor­sak – są ta­kie w ży­ciu go­dzi­ny, a w ser­cu afek­ta, że pa­mięć od­bie­ra­ją. Bra­tu cio­tecz­ne­mu zdra­dy i prze­nie­wier­stwa da­ro­wać nie mogę.

– Co tu dłu­go roz­pra­wiać – ode­zwał się So­bie­ski, wsta­jąc i idąc do sza­fecz­ki sto­ją­cej obok, z któ­rej do­był mi­secz­kę aga­to­wą, kul peł­ną.

Od­wró­cił się od Kor­sa­ka i za­czerp­nąw­szy w mi­secz­ce, na­sta­wił mu swe dwa bia­łe, jak­by na­brzmia­łe ku­ła­ki.

– No! Wy­bie­raj, cet czy li­cho! Przy­pad­ną ci dwie kule, wy­sze­dłeś cały; do­sta­niesz li­cho, giń po ry­cer­sku na woj­nie, a nie z ręki bra­ta.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł Kor­sak – choć­by je­den z nas li­cho wy­cią­gnął i śmier­ci szu­kał, nie za­wsze ona przy­cho­dzi na za­wo­ła­nie.

So­bie­ski ru­szył ra­mio­na­mi.

– Słu­chaj­że, po woj­nie, roz­grze­szam; bę­dzie­li żyw, komu się li­cho do­sta­ło, wyj­dzie­cie na plac i bić się bę­dzie­cie do syta; przed woj­ną – wara!

To mó­wiąc, król z nie­znacz­nym uśmie­chem na­sta­wił znów Kor­sa­ko­wi ku­ła­ki.

– No wy­bie­raj­że, cza­su nie mar­nuj! Tchó­rzysz, czy co? Za­pło­nął cały pod­ko­mo­rzyc. Co było z kró­lem ro­bić?

– Wy­bie­raj­że! – na­le­gał So­bie­ski.

Kor­sak się­gnął do pra­wej ręki kró­la, któ­ry pal­ce roz­po­starł i po­ka­zał na dło­ni le­żą­ce – dwie kule.

– No! Masz szczę­ście – rzekł, pa­trząc na pod­ko­mo­rzy­ca. – Cet u wa­sze­ci, a Ju­styn Wy­szo­gór­ski niech śmier­ci szu­ka po­czci­wie, na pla­cu boju. Oszczę­dzi go kula i ja­ta­gan tu­rec­ki, po woj­nie, gdy do domu wró­ci­cie, bij­cie się, je­śli ocho­tę mieć bę­dzie­cie. A ja ci to jesz­cze raz po­wta­rzam: przed woj­ną – wara! Na­wet gdy­by­ście się ze­szli nos w nos. Na to mi mu­sisz dać sło­wo szla­chec­kie – ver­bum no­bi­le.

– Mi­ło­ści­wy Kró­lu – od­parł Kor­sak. – Wy­szo­gór­ski go­tów mi w oczy leźć i urą­gać się. Nie ma na świe­cie czło­wie­ka, co by wy­trzy­mał.

– Bądź spo­koj­ny – prze­rwał So­bie­ski – ja mu do­brze pod nos na­ki­wam. Nie bę­dzie się wa­żył! Ale waść się mi­ty­guj! Wszy­scy­ście mi te­raz po­trzeb­ni na woj­nę, bo ta­kich zu­chów jak wy w woj­sku nie­wie­le. Usa­ria mi ze­szła na nic, a i pe­ty­hor­cy, i pan­cer­ni nie lep­si…

Wes­tchnął król.

– Waść je­steś to­wa­rzy­szem za­pi­sa­ny w puł­ku bu­ła­wy ko­ron­nej, nie­praw­daż? – za­py­tał.

– Ze trze­ma pa­choł­ka­mi pocz­to­wy­mi, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – rzekł Kor­sak.

– Szty­ftuj­że mi się za­wcza­su, bo bę­dzie­cie po­trzeb­ni.

Skła­niał się Kor­sak, gdy król, za czap­kę już bio­rąc, bo miał wy­cho­dzić do ogro­du, od­wró­cił się do nie­go i za­wo­łał: – Ver­bum no­bi­le! Pa­mię­taj! – i po­gro­ził tłu­stym pal­cem. Pod­ko­mo­rzyc rękę na pier­siach po­ło­żył, i wy­szli.III

Na wio­snę już, choć jesz­cze sta­now­cze roz­ka­zy nie były wy­da­ne, dla wta­jem­ni­czo­nych i bli­żej sto­ją­cych dwo­ru nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że król z ce­sa­rzem au­striac­kim za­wrze prze­ciw­ko Tur – kom ligę, do któ­rej mia­ła się rzecz­po­spo­li­ta we­nec­ka przy­łą­czyć. Pró­bo­wa­li jesz­cze Fran­cu­zi wszel­ki­mi si­ła­mi od­wieść od niej, ale się do tego bra­li nie­zręcz­nie; kró­lo­wa była ob­ra­żo­na i pra­gnę­ła ze­msty, kró­lo­wi uśmie­cha­ła się wal­ka w obro­nie chrze­ści­jań­stwa z tą po­tę­gą tu­rec­ką, któ­rą on pew­nie ze wszyst­kich mo­nar­chów chrze­ści­jań­skich znał naj­le­piej. Miał nie tyl­ko prak­ty­kę tych wo­jen z Tur­ka­mi i Ta­ta­ra­mi nie od dziś dnia, lecz sto­sun­ki na wscho­dzie, ta­jem­nych przy­ja­ciół i agen­tów aż nie­mal w obo­zie suł­tań­skim. W Wę­grzech nie dzia­ło się nic, o czym by on nie był uwia­do­mio­ny. Te­ke­li mu­siał go oszczę­dzać i oglą­dać się na nie­go. Przy jego oso­bie So­bie­ski miał za­ufa­ne­go, ta­jem­ne­go wy­słań­ca Giżę, któ­ry tam prak­ty­ki Fran­cu­zów by­strym okiem śle­dził.

Tyle razy zwy­cięz­ca w bo­jach z Tur­ka­mi, mógł Jan III mieć nie­płon­ną na­dzie­ję, że i tym ra­zem szczę­ście go nie za­wie­dzie. Ry­cer­ska po­żą­dli­wość sła­wy i po­boż­ne pra­gnie­nie słu­że­nia spra­wie krzy­ża i wia­ry pod­że­ga­ły So­bie­skie­go do wy­pra­wy.

Ce­sar­ski le­gat przy dwo­rze, ba­ron Zie­row­ski, i nun­cjusz pa­pie­ski, Pal­la­vi­ci­ni, pod­bu­dza­li, pro­si­li i – jak zwy­kle – obie­cy­wa­li zło­te góry. W tej chwi­li elek­cyj­ny król pol­ski, któ­re­go zwy­kle mo­nar­cho­wie dzie­dzicz­ni, z ła­ski bo­skiej, uwa­ża­li za kró­la po­śled­niej­sze­go ro­dza­ju – był „uko­cha­nym bra­tem” i wszyst­kie po­żą­da­ne ty­tu­ły i ho­no­ry chęt­nie mu od­da­wa­no. Dla kró­lo­wej, któ­ra mia­ła wiel­ką za­wsze moc nad umy­słem męża, sta­no­wi­sko, ja­kie Pol­ska mo­gła za­jąć w woj­nie dla ca­łej Eu­ro­py ta­kiej do­nio­sło­ści i gro­zy, było po­żą­da­nym i mi­łym.

Nig­dy na dwo­rze tyle się nie uka­zy­wa­ło waż­nych fi­gur, nie przy­cho­dzi­ło tyle li­stów, nie na­kar­mio­no kró­le­stwa oboj­ga po­chleb­stwa­mi tylu. Ruch i ży­cie było ogrom­ne wszę­dzie, gdzie się dwór ru­szył. Sa­mej pani, zna­jąc wpływ jej na męża, nie szczę­dzo­no ka­dzi­deł, na­mów i pod­sy­ca­no jej chęć po­msz­cze­nia się nad fran­cu­skim dwo­rem.

Praw­dzi­wie ory­gi­nal­ne sta­no­wił wi­do­wi­sko dwór ten pe­łen Fran­cu­zów, na pół lub nie­mal cał­kiem fran­cu­ski, któ­re­go pani mia­ła ro­dzi­nę we Fran­cji i li­czy­ła się ze swy­mi trzy­dzie­stą czte­re­ma ko­li­ga­cja­mi do naja­ry­sto­kra­tycz­niej­szych jej ro­dzin, w któ­rym am­ba­sa­dor fran­cu­ski, mar­kiz de Vi­try, był oso­bą znie­na­wi­dzo­ną i choć go oszczę­dza­no na oko, uwa­ża­no za nie­przy­ja­cie­la.

Mia­ła Fran­cja wpraw­dzie ta­kich aż do za­par­cia się na­ro­do­wo­ści i pa­trio­ty­zmu za­prze­da­nych so­bie, jak pod­skar­bi An­drzej Morsz­tyn, któ­ry jaw­nie jej był od­da­ny, i ta­kich, jak mar­sza­łek Sta­ni­sław Lu­bo­mir­ski, któ­ry po­ta­jem­nie jej słu­żył, ale też i mnó­stwo, więk­szość na­ro­du nie tyl­ko nie­chęt­ną, lecz jaw­nie nie­przy­ja­zną.

Do­brze wprzó­dy, nim ogło­szo­no o tym, że król pój­dzie w po­moc ce­sar­skim, już wszy­scy to prze­czu­wa­li i wie­dzie­li. Fran­cja by­ła­by chęt­nie po­słu­ży­ła się Ta­ta­ra­mi i Tur­ka­mi, aby prze­szko­dzić temu, lecz So­bie­ski umiał za­po­biec za­czep­ce.

Nig­dy od daw­na woj­na w Pol­sce po­pu­lar­niej­szą nie była i nie obu­dzi­ła więk­sze­go za­pa­łu. Na­wet obro­na wła­snych gra­nic nie ro­dzi­ła ta­kiej go­rącz­ki, ocho­ty, po­ry­wów ry­cer­skich. Iść było go­to­wym, co żyło, lu­dzie na­wet nie­wo­jen­ne­go rze­mio­sła. Współ­cze­śni świad­czą, że pod cho­rą­giew ochot­ni­czą Hie­ro­ni­ma Lu­bo­mir­skie­go za­cią­ga­ła się szlach­ta tłum­nie, gro­mad­nie, zbie­ga­jąc ze wszyst­kich ką­tów i kry­jó­wek. Ale to mo­gło się tłu­ma­czyć jesz­cze na­dzie­ją jur­giel­tu i bar­dzo szczo­drym roz­da­wa­niem w woj­sku stop­ni; do cho­rą­gwi zaś, któ­re praw­do­po­dob­nie z kró­lem iść mia­ły, ci­snę­li się za­rów­no, kto w Boga wie­rzył. Woj­na ta mia­ła urok wiel­ki, osty­głe ser­ca roz­grza­ła; uczu­cie re­li­gij­ne przy­czy­ni­ło się do uczy­nie­nia jej mię­dzy szlach­tą jak­by kru­cja­tą i po­cho­dem krzy­żo­wym. Ci, któ­rzy od daw­na przy cho­rą­gwiach nie by­wa­li, zo­sta­wiw­szy za­le­d­wie pa­choł­ków, a nie­kie­dy i tych na­wet za­nie­dbu­jąc trzy­mać, bie­gli zaj­mo­wać miej­sca i do­pra­szać się wpi­sów.

Pod­ko­mo­rzyc Kor­sak, któ­ry choć Li­twin, li­czył się do cho­rą­gwi usar­skiej ko­ron­nej ze trze­ma koń­mi, a daw­no przy niej nie by­wał i pa­choł­kom się tyl­ko za­stę­py­wać ka­zał, zo­ba­czyw­szy w War­sza­wie, skąd wiatr wie­je, po­my­ślał pil­no o tym, aby przed go­tu­ją­cą się wy­pra­wą wy­szty­fto­wać do niej. To­wa­rzy­szem usar­skim z pocz­tem trzy­kon­nym słu­żyć nie było pod­ów­czas rze­czą ła­twą, wy­ma­ga­ło kosz­tów znacz­nych. Na żołd, któ­ry pła­co­no, spusz­czać się bar­dzo nie go­dzi­ło, mu­siał to­wa­rzysz mieć za­pas wła­sny. On sam jed­nym ko­niem się ogra­ni­czyć nie mógł z po­trze­by i dla oka­za­ło­ści; dla sie­bie naj­mniej mu­siał mieć trzy ko­nie, dla pa­choł­ków ty­leż, i za­pa­śne nie za­wa­dzi­ły; a na osta­tek usarz nie wy­szedł w pole bez wo­zów, któ­re i do usta­wia­nia ta­bo­rów słu­ży­ły, i wio­zły za­pa­sy, bo bez tych moż­ny szlach­cic i na woj­nie się nie ob­cho­dził.

Nie mia­ły woj­ska ów­cze­sne ani tak za­pew­nio­nych pro­wian­tów, ani ta­kiej nad sobą opie­ki jak dzi­siaj; to­wa­rzy­stwo po tro­szę samo o sie­bie my­śleć i sta­rać się mu­sia­ło. Dla­te­go dzia­ły się i nad­uży­cia w po­cho­dach, bo głod­ny żoł­nierz nie zna pra­wa wła­sno­ści.

Mu­siał więc pod­ko­mo­rzyc Kor­sak zbiec w Gro­dzień­skie do domu, aby i ko­nie wy­brać, i gro­sza do­stać. Ma­jąc za­miar do­pil­no­wa­nia Wy­szo­gór­skie­go, któ­ry w pe­ty­hor­cach słu­żył, chciał się prze­nieść do nich z usa­rii. Nie­po­czci­wa ze­msta mu dyk­to­wa­ła to, a żal było opu­ścić cho­rą­giew, w któ­rej miał zna­jo­mych, przy­ja­ciół, za­cho­wa­nie, i w do­dat­ku spaść z usa­rza na pe­ty­hor­ca, któ­ry nie miał tej ceny, co usarz, choć­by dla­te­go, iż mniej wy­dat­ku po­cią­ga­ło za sobą wy­szty­fto­wa­nie się na nie­go.

Wal­czył jesz­cze z sobą pod­ko­mo­rzyc, co i jak miał po­cząć, od­kła­da­jąc z dnia na dzień, a tym­cza­sem po­dróż w Gro­dzień­skie bądź co bądź przy­spie­szyć było po­trze­ba. Za­czę­to więc w Kor­sa­kow­skim dwor­ku pa­ko­wać, zwi­jać, za­bie­rać, co było, i do dro­gi się go­to­wać. Pan Wa­len­ty mu­siał je­chać, a gdy po­my­ślał o po­dró­ży, aż mu się ro­bi­ło zim­no.

O trzy mile od jego Ża­rek miesz­ka­ła mat­ka Wy­szo­gór­skie­go, a ciot­ka Kor­sa­ka, któ­rą on ko­chał, bo go za mło­du jak wła­sne dziec­ko wy­cho­wy­wa­ła i przez ja­kiś czas się nim opie­ko­wa­ła. Co tu było z nią po­cząć? Nie dać jej o so­bie znać nie mógł Kor­sak, bo lu­dzie by do­nie­śli; nie wi­dzieć się trud­no, bo Wy­szo­gór­ska go­to­wą była sama przy­je­chać do Ża­rek, a jak tu się jej przy­znać do roz­bra­tu z Ju­sty­nem? Kosz­to­wa­ła go wresz­cie sama myśl uczy­nie­nia jej przy­kro­ści i za­stra­sze­nia bie­dacz­ki.

Dłu­go się na­my­śla­jąc nad tym, Kor­sak w koń­cu z de­spe­ra­cji upro­sił Szy­mań­skie­go, aby do Ju­sty­na je­chał i wziął od nie­go sło­wo, że przed mat­ką się z ni­czym nie wyda. Kosz­to­wał go ten krok wie­le, bo gniew i złość jesz­cze nie były osty­gły, ale sta­rej Wy­szo­gór­skiej za nic nie chciał za­wcza­su nie­po­ko­ju na­pę­dzać i trwo­gi.

Szy­mań­ski, któ­ry cią­gle jesz­cze ma­rzył o tym, że ich w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­jed­na, zgo­dził się chęt­nie na po­sel­stwo. Był do ta­kich spraw wła­śnie jak stwo­rzo­nym. W kil­ka dni po opi­sa­nym wy­pad­ku siadł na koń do Wi­la­no­wa. Tu Ju­styn był nie­mal w ta – kim sa­mym kło­po­cie co Kor­sak, albo gor­szym jesz­cze. Po­sta­no­wił, nie wie­dząc, że Kor­sak za nim go­nić chce do pe­ty­hor­ców, sam wpi­sać się do cho­rą­gwi usar­skiej, aby mu stać na oczach. Wy­szty­fto­wa­nie się na usa­rza było da­le­ko kosz­tow­niej­sze; co naj­mniej dwa ko­nie mu­siał pod cho­rą­giew z sobą przy­pro­wa­dzić, a nad­to uzbro­je­nie i przy­bo­ry, aby się przed dru­gi­mi nie wsty­dzić.

Jak to było przed mat­ką wy­tłu­ma­czyć, któ­ra, pra­wa go­spo­sia Li­twin­ka, wy­dat­ków się oba­wia­ła i była im prze­ciw­ną. Wpraw­dzie Ju­styn pe­wien był, że po­je­chaw­szy, mat­ce do nóg padł­szy, wy­pro­si u niej, co ze­chce, ale trze­ba się było wy­spo­wia­dać przed nią i z nie­szczę­snej spra­wy z Kor­sa­kiem, a wie­dział, że mat­ka sio­strzeń­ca ko­cha­ła nie­mal z sy­nem na rów­ni.

Gryzł się więc Wy­szo­gór­ski, darł so­bie czu­pry­nę nie­bo­rak i chwi­la­mi prze­kli­nał te amo­ry, któ­re nie tyl­ko go ży­cie kosz­to­wać mia­ły, ale jesz­cze za­truć mu ostat­nie jego chwi­le. Prze­kli­nał wdzię­ki kasz­te­lan­ki, któ­ra też zresz­tą ani na nie­go pa­trza­ła. Wła­śnie roz­my­ślał, jak z tym wszyst­kim so­bie radę da, gdy Szy­mań­ski się zja­wił i prze­cho­dzą­ce­go przez po­dwó­rze za­trzy­mał.

– A ja was szu­kam…

Ju­styn wie­dział, że oni z Kor­sa­kiem w naj­więk­szej byli za­ży­ło­ści, do­my­ślił się, że się coś tej nie­szczę­snej awan­tu­ry ty­czy­ło.

– Pi­wa­ście na­wa­rzy­li ta­kie­go – ode­zwał się, bio­rąc go pod rękę, Szy­mań­ski – iż nie tyl­ko wy je pić mu­si­cie, ale i przy­ja­cie­le z wami! Ale re­kry­mi­na­cje póź­ne, trze­ba choć ła­tać, kie­dy nie moż­na in­a­czej. Kor­sak po­trze­bu­je je­chać do Ża­rek, Żar­ki od Men­dli­szek o trzy mile, do­wie się skarb­ni­ko­wa, że przy­był, go­to­wa przy­je­chać sama. Maż ją tym gryźć, żeby próż­ne żale przed nią roz­wo­dził?

– Ale mnie też do Men­dli­szek po­trze­ba – prze­rwał Wy­szo­gór­ski żywo – a może jesz­cze pil­niej niż jemu. Go­tów ju­cha my­śleć, że ja, co mi li­cho przy­pa­dło, oszczę­dzać się będę. Chcę, aby mnie na oczach miał, i do usa­rii pod tą samą cho­rą­giew się wpi­szę. Po­trze­ba na to pie­nię­dzy, trze­ba koni…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: