- W empik go
Get czy licho - ebook
Get czy licho - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 457 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogą z Wilanowa do Warszawy pod wieczór wiosennego dnia pędził wielki wóz węgierski, co konie mogły wyskoczyć, po błotnistej drodze, bryzgając wkoło na przechodzących i przejeżdżających. A było ich niemało naówczas, bo król jegomość Jan znajdował się w Wilanowie, i pomiędzy stolicą a królewską willą ludzie jak procesją płynęli i odpływali. Na wozie siedziało trzech mężczyzn, z których dwaj, w pośrodku wziąwszy jednego, starali się go wszelkimi siłami utrzymać, choć się im gwałtownie wyrywał. Wszyscy oni byli ludzie młodzi, wnosząc z ubrania – wojskowi zapewne, a buta wielka patrzała im z oczów i postawy.
Każdego z przejeżdżających uderzał widok niezwyczajny, bo niepodobna było wyrywającego się młodzika posądzić, aby nietrzeźwym był, a jak pijany szamotał się i wykrzywiał, usiłując uwolnić od tych, którzy go uprowadzali. Stawali jezdni, przypatrując się i namyślając, czyby w pomoc nie należało przyjść temu, któremu jawnie gwałt się dział jakiś. Wieziono go przeciwko woli. Nieprzyjacielskich zamiarów jednak ze strony uwożącyeh nie było widać, i owszem, ściskali go, zaklinali, łagodzili, ale z wozu nie puszczali, a na woźnicę krzyczeli: „Poganiaj!”
Wpół drogi do Warszawy nalegania i prośby w końcu zdały się rozgorączkowanego młodzieńca mitygować. Przestał się wyrywać i rzucać, wybuchał tylko chwilami, a dalej już głęboki smutek twarz mu powlókł i owa furia opuściła go. Towarzysze jednak nie przestali reflektować i łagodzić, obawiając się, aby pierwszy szał nie wrócił.
Konie, które cwałem biegły w początku, gdy z Wilanowa wyjeżdżano, potem jeszcze czas jakiś galopowały; na ostatek kłusem Wyciągniętym wpadły na przedmieście i małymi uliczkami do – wiozły trzech ichmościów do drewnianego dworu, parkanem opasanego, w którego wrota wóz się wtoczył. Wysiadając, wszyscy znużeni milczeli. Ten, który się tak rzucał w początku, szedł pogrążony w sobie i milczący; dwaj towarzysze krokiem go nie odstępowali.
Wieczór wiosenny, przedłużony jak zwykle na północy, choć słońce już zaszło, był jeszcze widny bardzo.
Wnętrze dworku tak wyglądało, jak wszystkie jemu podobne, które tu szlachta i panowie mieli w stolicy, nie mieszkając w nich i zajmując tylko naówczas, gdy na sejmy lub dla spraw swych zjeżdżali. Izby uderzająco były puste, sprzęt pospolity i niemal ubogi, ale obok tego rzeczy mnóstwo przywiezionych widocznie i złożonych tu czasowo – odznaczało się przepychem, wytwornością i kosztownością swoją. Obok bogactwa tego nieład, który cudzoziemcy zawsze Polakom wyrzucali, i tu do najwyższego stopnia był posunięty. Drogie, perskie kobierce, naczynia srebrne, broń zbytkowna, kołczany szyte srebrem i złotem, tarcze sadzone kamieniami, jakie dla parady przy siodłach zawieszano, aksamitem wyściełane i srebrem kute kulbaki, tysiące podobnych przyborów na kupy porozrzucanych, pod stołami, na stołach i stołkach, zalegały gdzieniegdzie podłogę, tak że przejść było trudno, zajmowały siedzenia tak, że spocząć niełatwo mógł kto gdzie znaleźć.
Nie brakło służby, co by to wszystko uporządkować mogła łatwo, ale nikt nie myślał układać, gdy z dnia na dzień wszystko to znowu spodziewano się na wozy pakować.
Każdy niemal majętniejszy szlachcic, gdy do rezydencji królewskiej jechał i miał się na dworze stawić, aby panu do kolan się zniżyć, brał z sobą mnóstwo potrzebnych i zbytkownych rzeczy, już dla godnego wystąpienia przed majestatem, już na podarki, które dawać i przyjmować było we zwyczaju przy lada znajomości i dobrej komitywie.
Nie tylko wielka izba, do której ichmość weszli, ale i dwie sąsiednie tak samo było zarzucone, z tą różnicą, że jedna z nich zawierała łoże pysznymi skórami wysłane, a druga stołową być musiała, bo w niej nakryty długi, prosty, sosnowy, na krzyżowych nogach stół z ławami jeszcze był z misek i kubków nie uprzątnięty, choć wieczór już nadchodził.
Zaledwie trzej młodzi panowie czas mieli wnijść do pierwszej izby, gdy w dziedzińcu tętent pędzącego konia usłyszano, głos w ganku natarczywie pytający o pana, i czwarty, nieco starszy mężczyzna, słusznego wzrostu, kształtnej postawy Wszedł da izby. Wszyscy, ilu ich tu było teraz zgromadzonych, liczyć się mogli do młodzieży, bo najstarszy zaledwie przeszedł trzydziestkę, i wszyscy wyglądali też świeżo, młodo, zdrowo: krew z mlekiem; a piękni byli, kształtni na podziw i urodziwi.
Ten, który w czasie jazdy z Wilanowa tak się gwałtownie wyrywał, szamotał i krzyczał, a teraz stał zmarszczony i pogrążony w sobie, może z nich wszystkich był najpiękniejszym młodzieńcem. Do rycerskiej postawy łączył w sobie wdzięk i urok prawie niewieści. Blondyn z zaledwie wysypującym się wąsikiem, z dużymi, wypukłymi, niebieskimi oczyma, rysy miał klasycznie piękne, których w tej chwili nawet wyraz smutku i gniewu nie mógł zeszpecić. Nadał mu tylko jakąś dumę wyzywającą. Tej piękności rysów odpowiadał strój bardzo wykwintny i w ruchach a postawie coś, co wychowanie staranne, pańskie zdradzało. Można było zaręczyć, że młodzieniaszek ten z preceptorem już pewnie po dróż po Europie odbywał i po dworach z listami polecającymi przedstawiał się monarchom Zachodu.
Dwaj towarzysze, którzy go, wioząc, mitygowali, również młodzi, niemniej bogato strojni, przystojni bardzo, więcej mieli szlachecko-wiejskiej rubaszności, mniej powierzchownej ogłady. Jeden z nich włos miał bujny, kręcony, czarny nad wysokim czołem, nos rzymski, oczy ciemne i płeć brunatną, a wąs olbrzymiej długości spadał mu niemal na piersi; drugi przysadzistszy, krępy, z małymi, piwnymi oczkami sprytnymi, minę miał szyderską, zmarszczki koło ust młodych częstym śmiechem zarysowane. Temu za wczesna trochę skłonność do otyłości baryłkowatą mimo lat nadawała postać.
Najstarszy, a najpóźniej przybywający, wszystkich ich wzrostem przechodził, a piękność jego już ucierpiała – życiem i świeżością tylko jeszcze się utrzymywała.
Pierwsi trzej weszli do dworku milcząc, lecz przybycie czwartego od progu już wrzawę wywołało tak gorącą, jak na wozie pod Wilanowem.
Młodzik, którego gwałtem tu przywieziono, krzyknął podniesionym głosem:
– Nie będę żyw, gdy mu łba nie rozpłatani! Zdrajcą jest niepoczciwym…
– Słuchaj, podkomorzycu – przerwał ten, który wchodził – słuchaj i miarkuj się. Łeb rozpłatać albo i swojego nadstawić zawsze łatwo. Krew gorąca u każdego, do korda się porwać gotowym ja i ty, i wielu nas jest, ale trzeba rozum mieć.
Młody chciał przerwać i rzucił się ku niemu, na co nie zważając ostatni przybyły począł, podnosząc głos cały:
– Słuchaj, Walenty, potem mówić będziesz i kwerele swe rozwodzić. Najprzód, o co wam poszło? O kasztelankę? Tak? Cóżeś to ty z nią zaręczony czy przywilej masz, żebyś sam do niej cholewki smalił, a drugi się do jejmościanki zbliżać nie śmiał? Co ci Justyn zawinił? Taki on dobry, jak i ty. Panna i rodzice rozstrzygać będą, kto lepszy.
Słuchając z przymuszoną cierpliwością, pan podkomorzyc Walenty wrzał cały. Pot mu występował na czoło, ręce ściskał, wargi mu się trzęsły, ledwie mógł Wytrzymać do końca i buchnął:
– Dobryś ty, co mi Justyna bronisz, a sprawy nie znasz, a nie wiesz nic. Justyn, brat mój cioteczny, a kochałem go jak rodzonego. Dlatego mnie boli zdrada i przebaczyć mu jej nie mogę. Nie przebaczę i nie daruję! Rozerwaliście nas na razie, ale ja go znajdę, a wówczas – albo ja, albo on, jeden z nas głową nałoży. Nie taiłem się przed nim z moim afektem do kasztelanki, był powiernikiem moim – fidus Achates! Nigdy mi ani pisnął, że mu mogła wpaść w oko. Służył mi za pośrednika, bo gdym sam nie mógł się dostać do dworu królowej, która kasztelankę w opiekę wzięła, posyłałem go. I tak mi jucha usłużył pięknie, że teraz na mnie się krzywi, a z nim oczkuje, i rączki jej ściska!
Przysadzisty towarzysz podkomorzyca zarychotał wielkim śmiechem.
– Cóż Justyn winien, żeś ty, jak przysłowie powiada, kozła stróżem zrobił przy kapuście, wilkowi kazał paść owce. Człowiek nie lód. Posyłałeś go do panny… Sameś sobie tego piwa nawarzył!
– Ja mu tego nie daruję! – zawarczał podkomorzyc. Najstarszy, który też najwięcej miał krwi zimnej, a może ju – rystowskiej żyłki (bo u nas co szlachcic był, to patron i jurysta), poszukawszy wolnego stołka, siadł naprzód, aby drugich do przybrania tej spokojniejszej postawy zachęcić, i począł wywód następujący:
– Nie darmo mówią, że miłość jest ślepą, Więc primo loco (bo trzeba rzecz poznać z gruntu) skąd data, jakie dowody, że pannę ci Justyn zbałamucił? Kasztelanka, jak one wszystkie, może aby miłość gorętszą rozbudzić, zakrzywiła się na ichmościa, zimno przyjęła, a uśmiechnęła się Justynowi, i zaraz stąd dedukcja, że on ją zbałamucił!
Oburzył się okrutnie podkomorzyc.
– Cóżem to ja, ślepy, głuchy, głupi? Na kobiecych minach się nie znam? – począł, rękoma rzucając. – Co ty mi będziesz wmawiał? Zresztą – habeo confitentem rewm on sam nie zaprzecza.
– Jako? Co?! – zaczęli wołać wszyscy przytomni, obstępując podkomorzyca.
– Jakem zobaczył obchodzenie się jego z kasztelanką – wołał, ciągnąc dalej, Walenty – i to nie jeden raz, ale kilka razy, podchodząc ich tak, że mnie widzieć nie mogli – krew we mnie
! Niechby mi to kto inny zrobił, ale on! Justyn! Brat cioteczny… ten, któregom 'kochał! Dopilnowałem, gdy z altany ogrodowej wychodził, i wziąłem go na bok. Zaledwieśmy kilka słów do siebie przemówili, oho! Począł mi się bundziuczyć, a potem się wyśmiewać jeszcze ze mnie. Naówczas jakoś król nadszedł z ogrodu i musieliśmy się, nie rozmówiwszy, rozejść, 'bo go posłał do Jabłonowskiego. Ano dziś zdybuję go za altaną znowu, zeszedł sobie na stronę z kasztelanką i z ręką na sercu prawi jej komplimenta, a ta mu się śmieje i podaje paluszki. Gdybyście nas nie rozerwali, byłbym go tam w miejscu rozsiekał, bo mi śmiał powiedzieć w żywe oczy: „Przecieżeś z nią na kobiercu nie stał? Ani zaręczony, a i zaręczyny – pajęczyny!” Nie zechce wynijść ze mną, gdy go na rękę wyzywam, to się zasiądę na niego i posiekam na kapustę. Brat u mnie nie brat, kiedy swojemu najdroższy skarb wydziera.
Starszy towarzysz ramionami zżymnął.
– Nie ma logiki w tym, co mówisz – rzekł, oponując. -– Piękny mi to skarb, który się lada złodziejowi daje wziąć tak łatwo.
A co ci po takiej? Ja bym Panu Bogu dziękował, że mnie od niej salwował, i jeszcze bym Justynowi za drużbą służył, hę!
– Panna nie winna – wtrącił popędliwie Walenty. – Me byłaby taką płochą, gdyby on nie począł, gdyby nie mizdrzył się do niej.
– A jeśli zbałamucił – począł przysadzisty przyjaciel – powiadasz, że się stało: baba z wozu, kołom lżej; nie ma za co krwi przelewać. Z Justynem nie chcesz się bratać, jak wola, a zabijać się nie ma racji.
– Jest ta racja, że mnie jego krwi potrzeba! – krzyczał nie dający się ułagodzić podkomorzyc. – Gwałtem porwaliście mnie od niego, ale mnie w więzieniu trzymać nie będziecie, znajdę go, znajdę!
– Pod bokiem króla, wiesz, czym to pachnie.
– To mi wszystko jedno, ja żyć nie chcę, a zemstę muszę mieć. Tak stanowczo to wyrzekł podkomorzyc, że wszystkim zamknął usta. Z namiętnością nie było co walczyć na słowa. Zamyślili się, spoglądając po sobie.
Wieczór już był nadszedł. W urządzonym po pańsku dworze podkomorzyca Korsaka nie potrzeba było osobnych rozkazów na to, aby wszystko przychodziło W swej godzinie. Słudzy już wnosili światło, a stary kredencerz z chłopcami szedł do jadalni wieczerzę przysposabiać. Widziano, że pan zły był, że się zanosiło na awanturę, nie przeszkadzało to wszakże potrzebie posilenia się. Jadano obficie po całych dniach i głodnemu pójść spać, aby się Cyganie śnili, trafiało się tylko, gdy wcale jeść co nie było.
Pomimo zaklęcia wszyscy trzej towarzysze i przyjaciele Korsaka: pan Kamieński, słuszny ów brunet, przysadzisty Syruć i najpóźniej przybyły Szymański zaczęli łagodzić i uśmierzać gniew, starając się w śmiech obrócić zajadłość i pogróżki. Nie dał się jednak Korsak najmniej poruszyć. Piękna jego twarzyczka pałała gniewem, który ją coraz to płomieniami zalewał.
• Wieczerza w takim stanie podrażnienia była pożądaną; wszyscy oprócz, gospodarza, który o niej zapomniał, uważali ją za skuteczną derywacją. Próbowano rozmowę odwrócić ku innym przedmiotom, lecz o czymże tu było mówić? O królu, królowej, dworze? Wszystko to przypominało kasztelankę i jej perfidią. Korsak umyślnie wracał do ciotecznego brata, do dawnych z nim stosunków i nikczemności, z jaką go podszedł. Zbywano utyskiwania te milczeniem.
Szczęściem rychło jakoś kredencerz nadszedł z wódką na tacce i Syruć, gospodarza wyręczając, począł do Szymańskiego:
– W ręce twoje, w gardło moje.
Korsak nawet, zalewając frasunek, wychylił kielich gorzałki i pociągnęli do jadalni, gdzie już zrazy z kaszą na nich oczekiwały; potrawa niewytworna, ale też ówczesne jadło obfite nie odznaczało się wykwkitnością. Podkomorzyc z początku nie jadł nic, zobaczywszy jednak Szymańskiego, a szczególniej Syrucia, nabierającego furę zrazów, machinalnie też sięgnął po nie i jadł ze złości tak, jak ze znużenia się jada. Jedzenia nie ma bez – picia, ale ochoty zbytniej do wina nie miał nikt, a gospodarz zadumany nie dodawał. Wino, choć miernie użyte, krew znowu poruszyło; Korsak począł się odgrażać. Naówczas widząc, że go umitygować niepodobna, odezwał się Szymański:
– Ja cię już nawracać nie myślę. Chcesz się z nim bić? Dobrze. Daj mi słowo, że z domu nie wyjdziesz, że sam kroku żadnego i gwałtu nie uczynisz, a ja ci się sam za przyjaciela ofiaruję. Jutro pojadę do Justyna i – wyzwą go na rękę. Umówimy się o czas i miejsce, pojedziemy na Wolę i co Bóg da, to da.
Korsak aż się rzucił go ściskać.
– Teraz znam – zawołał – żeś ty mi przyjaciel dobry i jedyny! Nigdy ci tego nie zapomnę! Me mógłbym ani spać, ani jeść, ani żyć, póki bym tego łotra nie ukarał i krwi mu nie utoczył!
Ruszył ramionami Syruć.
– Otóż to, patrzajcie – rzekł – byli z sobą, jak Orestes i Pilades, od dzieciństwa nierozerwani, i ot, do czego przyszło.
– Tak! – zakrzyczał Korsak. – Nie ma straszniejszej nienawiści nad tę, co się z miłości wielkiej rodzi. Powinieneś to wiedzieć.
Około północy już było, gdy Szymański krzyknął, ażeby mu konia podano, a że pachołka z sobą miał, na podorędziu był zaraz koń. Syruć go do ganku przeprowadził.
– Cóżeś ty, oszalał – szepnął, obejrzawszy się – po co ci palce we drzwi kłaść? Na coś się ofiarował do tego pojedynku? Korsak jeszcze nie ostygł, niechby miał czas ochłonąć, a tak – straszne rzeczy być mogą!
Ruszył ramionami Szymański.
– Bądźże spokojny – rzekł – nie na tom ja tę sprawę w ręce wziął, aby się braterska krew lała, ale że się spodziewam ją pokombinować.
– Człecze! Ależ to i do kombinacji nie pora, dopóki w nim wszystko wre.
– A ja ci mówię, że się im bić nie dam – odparł Szymański – już jak, ty mnie nie pytaj. Sam może nie wiem. Jutro pojadę do Wilanowa, Justyn tam jest. Ten, choć bić się nie odmówi, ale tak wściekłym jak podkomorzyc nie będzie. Mówię ci, że ja to złagodzę. Bywałem w bywalicach i nie pierwszy to mi pojedynek, co na śmierć miał być, a rozszedł się bez krwi kropelki.
– Może to być – odezwał się Syruć – ale ty Korsaka tak jak ja nie znasz. Ja od dzieciństwa z nim żyję: kiedy dobry, to jak anioł, gdy zły, gorzej' diabła!
Szymański już był na koń siadł.
– Jakoś to będzie! – rzekł wesoło.
Syruć, który w jednej izbie z Korsakiem spał, a sen miał lekki, powiadał rano Kamieńskiemu, że przez całą noc podkomorzyc go swoimi krzykami budził, mordując i wołając: „Nie ujdziesz mi, przechero!”
Z rana do śniadania wstał Korsak jeszcze chmurniejszy, niż był wczora. Słowo Szymańskiemu dawszy, nie wyjeżdżał z dworku swego, ale wyglądał ciągle jego powrotu. Czekano go z obiadem, wyzierano całe poobiedzie do wieczora i widać go nie było. Dobrze się tylko stało, że mnóstwo znajomych, którzy już zasłyszeli coś o zajściu, ciągle się do Korsaka dowiadywali. Choć każdemu z nich na nowo opowiadając przygodę swoje, burzył się podkomorzyc, przynajmniej czas jakoś prędzej przeszedł. Ku wieczorowi już siadł Korsak w oknie od podwórza i wyczekując na Szymańskiego, ani się ruszył. Zmierzchało dobrze, gdy po tętencie konia poznano przybywającego i podkomorzyc wybiegł do ganku.
Był to w istocie oczekiwany, który z konia zsiadł powoli, takimże krokiem wszedł do pierwszej izby. Syruć mu z twarzy wyczytał, że coś niedobrego wiózł, a Korsak naglił:
– Mów, coś zrobił? Ociągał się Szymański.
– Prawdę rzekłszy – odezwał się – nie mam się z czym chwalić. Nie tak mi się powiodło, jakem projektował i spodziewał się.
Korsak stał, palce sobie ogryzając.
– Nie rozkładaj na półmiski, bo mnie na tortury bierzesz.
– Że mi się nie poszczęściło – dodał Szymański – nie ja winien, ale ty sam. Wczorajszego dnia narobiłeś wrzawy takiej, że masztalerze nawet królewscy w Wilanowie dziś o tym rozpowiadali. Dowiedziała się królowa, bo wiecie, jak ona plotki lubi, a od Marysieńki i Celadon się dowiedział. Ledwiem do Wilanowa dojechał i o Justyna pytać począł – widać, że na oku mieć kazano, czy kto nie zjawi się w tej sprawie, zawołano mnie do króla. Znalazłem go z dwoma Francuzami w gabinecie, ale ich zaraz odprawił.
– Mów mi acan szczerze – odezwał się – pewnieś od Korsaka tu przybył wyzywać ciotecznego jego brata na rękę?
Spojrzał mi tak w oczy, że zełgać nie było podobna. Zmilczałem.
– Jam przewidział, że to nie chybi – dodał król – gdy mi doniesiono, że ich wczoraj ledwie rozerwano… Powiedzże Korsakowi, iż ja przeciwko pojedynkowi temu oponuję. Dosyć tej siekaniny, której zapobiec trudno; cioteczni bracia, i o co?
Tu się król uśmiechnął.
– Ludzka rzecz! – rzekł. – U nas podwika zawsze niemałe miała znaczenie. Wszyscyśmy słabi.
Zacząłem królowi jegomości wykładać, jak Justyn konfidencją w nim położoną zawiódł i że podkomorzyca nie uchodzę, bo krwi pożąda. Stałem z należnym dla majestatu poszanowaniem, ale krzepko; król przy swym, że się bić nie pozwoli, choćby miał obu do wieży posadzić, nie zważając na neminem captivabimus .
Otóż w końcu – dodał Szymański – stanęło na tym, że król dekret wydał taki:
– Ja spodziewam się iść przeciw Turkom, bo to nie chybi, że Stolica Apostolska i cesarz zmuszą nas do wystąpienia przeciwko pohańcom. Przecie to nasza odwieczna misja być tarczą chrześcijaństwa przeciwko muzułmanom. Mnie taka młodzież jak Korsak potrzebna. Ma który z nich życie stracić, niech choć Turków kilku zasiecze. Niechaj idą oba na pierwszy ogień i jeśli ginąć chcą…
Pociągnąć cet czy licho – dodał król. – Który wyciągnie licho, ten niech śmierci szuka.
W wyroku tym królewskim było coś tak dziwacznego i niezwykłego, że posłyszawszy o nim, Korsak się zerwał, wołając:
– Kpisz, czy co?!
– Jak mi Bóg miły, mówię, co król przykazał. Macie ciągnąć losy, a komu licho padnie, będzie śmierci szukał na wojnie!
Osłupiał podkomorzyc.
– Nie chcę złego słowa powiedzieć – krzyknął – ale, dalipan, królewskiego w tym rozumu nie widzę!
– Ba – przerwał Syruć – Szymański widać królowi to wyłożył, że pojedynku chciałeś na śmierć lub życie.
Szymański głową skinął.
– Król więc na losy ciągnąć kazał – dodał – i uśmiechnął się spod wąsa.
W podkomorzycu burzyło się wszystko.
– Gdybym choć wiedział, że ten zdrajca licho wyciągnie – zawołał – ale gotów cet dostać, a ja jeszcze za to, że mnie bestia zdradziła, będę musiał śmierci szukać!
– Między nami mówiąc – przerwał Syruć – ja jestem pewny, że to koncept królowej, nie Celadona. Coś mi to inwencją kobiecą pachnie.
– A któż losy ciągnąć będzie?! – wykrzyknął Korsak. – Jeszcze by tego brakło, żebyśmy my byli zmuszeni stanąć z sobą oko w oko i… jak błazny jakie… Tfu!
Odwrócił się Korsak.
– Kpiny czyste! – dokończył.
– I to jeszcze dodać muszę, że król dziś rano, przewidując zapewne, że za Justynem będziesz gonił, wysłał go z papierami do Lwowa i Jaworowa.
Zagryzł usta Korsak.
– Co się odwlecze, to nie uciecze.
– Do ciągnięcia losów – odezwał się Kamieński – naprawdę jeden tylko potrzebny.
– Tegom jeszcze nie dopowiedział – wtrącił Szymański – że król na jutro Korsakowi do Wilanowa rano stawić się każe.
Podkomorzyc, który odszedł był do okna, zwrócił się żywo.
– Otóż to jedno mi na rękę – rzekł – król nie król, szlachcie taki jak i my i rozumie przecie, że między szlachtą spór o waśń inaczej jak szablami się nie rozstrzyga. Powiem mu śmiało prawdę; kiedy nim baby nie rządzą, Sobieski rozumie ludzi i wyroków takich z francuskiego romansu wyjętych nie wydaje.
Przez cały wieczór nie rozprawiano naturalnie, tylko o tym dziwacznym dekrecie, królowej go przypisując. Korsak ani chciał słuchać, zły był.
Nazajutrz rano Szymański, przenocowawszy we dworku, odział się i gotów był do Wilanowa. Podkomorzyc też, kazawszy sobie podać suknie najwytworniejsze, bo stroić się i lubił, i miał w co, konia najlepszego wziąwszy i pachołka ubranego jak z igły, nachmurzony ruszył do Wilanowa.
Tu przybywszy, niemały czas czekać musieli, nim ich wpuszczono, bo król znowu Francuzów miał jakichś u siebie. Było ich teraz zawsze na dworze pełno, urzędownie tu wysyłanych i niby z dobrej woli z rozmaitymi posłannictwy przybywających. Wieszali się przy królowej, jej rodzinie, towarzyszyli w podróżach, wpraszali nawet do wypraw, śledzili i donosili o wszystkim.
Królowa miała zawsze największą władzę nad mężem, a jak serce ją wprzódy ciągnęło do tej Francji, o której dla Polski zapomnieć nie mogła, tak teraz mścić się chciała za siebie i rodzinę.
Na ostatek, po wyjściu jakiegoś duchownego i kawalera z gabinetu królewskiego, przywołano Szymańskiego z Korsakiem. Król oknem ku ogrodowi wyglądał, jakby mu śpieszno już wyjść było, gdyż w sadach, ogrodach i owocach bardzo się kochał. Na widok Korsaka, choć się nieco zmarszczył, można było posądzić, że w duchu śmiać się miał ochotę.
– A toć mi ty dobry – zawołał – co tu na dworze brewerie wyrabiasz i szabli chcesz dobywać!
– Miłościwy Królu – rzekł nieustraszony Korsak – są takie w życiu godziny, a w sercu afekta, że pamięć odbierają. Bratu ciotecznemu zdrady i przeniewierstwa darować nie mogę.
– Co tu długo rozprawiać – odezwał się Sobieski, wstając i idąc do szafeczki stojącej obok, z której dobył miseczkę agatową, kul pełną.
Odwrócił się od Korsaka i zaczerpnąwszy w miseczce, nastawił mu swe dwa białe, jakby nabrzmiałe kułaki.
– No! Wybieraj, cet czy licho! Przypadną ci dwie kule, wyszedłeś cały; dostaniesz licho, giń po rycersku na wojnie, a nie z ręki brata.
– Najjaśniejszy Panie – odparł Korsak – choćby jeden z nas licho wyciągnął i śmierci szukał, nie zawsze ona przychodzi na zawołanie.
Sobieski ruszył ramionami.
– Słuchajże, po wojnie, rozgrzeszam; będzieli żyw, komu się licho dostało, wyjdziecie na plac i bić się będziecie do syta; przed wojną – wara!
To mówiąc, król z nieznacznym uśmiechem nastawił znów Korsakowi kułaki.
– No wybierajże, czasu nie marnuj! Tchórzysz, czy co? Zapłonął cały podkomorzyc. Co było z królem robić?
– Wybierajże! – nalegał Sobieski.
Korsak sięgnął do prawej ręki króla, który palce rozpostarł i pokazał na dłoni leżące – dwie kule.
– No! Masz szczęście – rzekł, patrząc na podkomorzyca. – Cet u waszeci, a Justyn Wyszogórski niech śmierci szuka poczciwie, na placu boju. Oszczędzi go kula i jatagan turecki, po wojnie, gdy do domu wrócicie, bijcie się, jeśli ochotę mieć będziecie. A ja ci to jeszcze raz powtarzam: przed wojną – wara! Nawet gdybyście się zeszli nos w nos. Na to mi musisz dać słowo szlacheckie – verbum nobile.
– Miłościwy Królu – odparł Korsak. – Wyszogórski gotów mi w oczy leźć i urągać się. Nie ma na świecie człowieka, co by wytrzymał.
– Bądź spokojny – przerwał Sobieski – ja mu dobrze pod nos nakiwam. Nie będzie się ważył! Ale waść się mityguj! Wszyscyście mi teraz potrzebni na wojnę, bo takich zuchów jak wy w wojsku niewiele. Usaria mi zeszła na nic, a i petyhorcy, i pancerni nie lepsi…
Westchnął król.
– Waść jesteś towarzyszem zapisany w pułku buławy koronnej, nieprawdaż? – zapytał.
– Ze trzema pachołkami pocztowymi, Najjaśniejszy Panie – rzekł Korsak.
– Sztyftujże mi się zawczasu, bo będziecie potrzebni.
Skłaniał się Korsak, gdy król, za czapkę już biorąc, bo miał wychodzić do ogrodu, odwrócił się do niego i zawołał: – Verbum nobile! Pamiętaj! – i pogroził tłustym palcem. Podkomorzyc rękę na piersiach położył, i wyszli.III
Na wiosnę już, choć jeszcze stanowcze rozkazy nie były wydane, dla wtajemniczonych i bliżej stojących dworu nie ulegało wątpliwości, że król z cesarzem austriackim zawrze przeciwko Tur – kom ligę, do której miała się rzeczpospolita wenecka przyłączyć. Próbowali jeszcze Francuzi wszelkimi siłami odwieść od niej, ale się do tego brali niezręcznie; królowa była obrażona i pragnęła zemsty, królowi uśmiechała się walka w obronie chrześcijaństwa z tą potęgą turecką, którą on pewnie ze wszystkich monarchów chrześcijańskich znał najlepiej. Miał nie tylko praktykę tych wojen z Turkami i Tatarami nie od dziś dnia, lecz stosunki na wschodzie, tajemnych przyjaciół i agentów aż niemal w obozie sułtańskim. W Węgrzech nie działo się nic, o czym by on nie był uwiadomiony. Tekeli musiał go oszczędzać i oglądać się na niego. Przy jego osobie Sobieski miał zaufanego, tajemnego wysłańca Giżę, który tam praktyki Francuzów bystrym okiem śledził.
Tyle razy zwycięzca w bojach z Turkami, mógł Jan III mieć niepłonną nadzieję, że i tym razem szczęście go nie zawiedzie. Rycerska pożądliwość sławy i pobożne pragnienie służenia sprawie krzyża i wiary podżegały Sobieskiego do wyprawy.
Cesarski legat przy dworze, baron Zierowski, i nuncjusz papieski, Pallavicini, podbudzali, prosili i – jak zwykle – obiecywali złote góry. W tej chwili elekcyjny król polski, którego zwykle monarchowie dziedziczni, z łaski boskiej, uważali za króla pośledniejszego rodzaju – był „ukochanym bratem” i wszystkie pożądane tytuły i honory chętnie mu oddawano. Dla królowej, która miała wielką zawsze moc nad umysłem męża, stanowisko, jakie Polska mogła zająć w wojnie dla całej Europy takiej doniosłości i grozy, było pożądanym i miłym.
Nigdy na dworze tyle się nie ukazywało ważnych figur, nie przychodziło tyle listów, nie nakarmiono królestwa obojga pochlebstwami tylu. Ruch i życie było ogromne wszędzie, gdzie się dwór ruszył. Samej pani, znając wpływ jej na męża, nie szczędzono kadzideł, namów i podsycano jej chęć pomszczenia się nad francuskim dworem.
Prawdziwie oryginalne stanowił widowisko dwór ten pełen Francuzów, na pół lub niemal całkiem francuski, którego pani miała rodzinę we Francji i liczyła się ze swymi trzydziestą czterema koligacjami do najarystokratyczniejszych jej rodzin, w którym ambasador francuski, markiz de Vitry, był osobą znienawidzoną i choć go oszczędzano na oko, uważano za nieprzyjaciela.
Miała Francja wprawdzie takich aż do zaparcia się narodowości i patriotyzmu zaprzedanych sobie, jak podskarbi Andrzej Morsztyn, który jawnie jej był oddany, i takich, jak marszałek Stanisław Lubomirski, który potajemnie jej służył, ale też i mnóstwo, większość narodu nie tylko niechętną, lecz jawnie nieprzyjazną.
Dobrze wprzódy, nim ogłoszono o tym, że król pójdzie w pomoc cesarskim, już wszyscy to przeczuwali i wiedzieli. Francja byłaby chętnie posłużyła się Tatarami i Turkami, aby przeszkodzić temu, lecz Sobieski umiał zapobiec zaczepce.
Nigdy od dawna wojna w Polsce popularniejszą nie była i nie obudziła większego zapału. Nawet obrona własnych granic nie rodziła takiej gorączki, ochoty, porywów rycerskich. Iść było gotowym, co żyło, ludzie nawet niewojennego rzemiosła. Współcześni świadczą, że pod chorągiew ochotniczą Hieronima Lubomirskiego zaciągała się szlachta tłumnie, gromadnie, zbiegając ze wszystkich kątów i kryjówek. Ale to mogło się tłumaczyć jeszcze nadzieją jurgieltu i bardzo szczodrym rozdawaniem w wojsku stopni; do chorągwi zaś, które prawdopodobnie z królem iść miały, cisnęli się zarówno, kto w Boga wierzył. Wojna ta miała urok wielki, ostygłe serca rozgrzała; uczucie religijne przyczyniło się do uczynienia jej między szlachtą jakby krucjatą i pochodem krzyżowym. Ci, którzy od dawna przy chorągwiach nie bywali, zostawiwszy zaledwie pachołków, a niekiedy i tych nawet zaniedbując trzymać, biegli zajmować miejsca i dopraszać się wpisów.
Podkomorzyc Korsak, który choć Litwin, liczył się do chorągwi usarskiej koronnej ze trzema końmi, a dawno przy niej nie bywał i pachołkom się tylko zastępywać kazał, zobaczywszy w Warszawie, skąd wiatr wieje, pomyślał pilno o tym, aby przed gotującą się wyprawą wysztyftować do niej. Towarzyszem usarskim z pocztem trzykonnym służyć nie było podówczas rzeczą łatwą, wymagało kosztów znacznych. Na żołd, który płacono, spuszczać się bardzo nie godziło, musiał towarzysz mieć zapas własny. On sam jednym koniem się ograniczyć nie mógł z potrzeby i dla okazałości; dla siebie najmniej musiał mieć trzy konie, dla pachołków tyleż, i zapaśne nie zawadziły; a na ostatek usarz nie wyszedł w pole bez wozów, które i do ustawiania taborów służyły, i wiozły zapasy, bo bez tych możny szlachcic i na wojnie się nie obchodził.
Nie miały wojska ówczesne ani tak zapewnionych prowiantów, ani takiej nad sobą opieki jak dzisiaj; towarzystwo po troszę samo o siebie myśleć i starać się musiało. Dlatego działy się i nadużycia w pochodach, bo głodny żołnierz nie zna prawa własności.
Musiał więc podkomorzyc Korsak zbiec w Grodzieńskie do domu, aby i konie wybrać, i grosza dostać. Mając zamiar dopilnowania Wyszogórskiego, który w petyhorcach służył, chciał się przenieść do nich z usarii. Niepoczciwa zemsta mu dyktowała to, a żal było opuścić chorągiew, w której miał znajomych, przyjaciół, zachowanie, i w dodatku spaść z usarza na petyhorca, który nie miał tej ceny, co usarz, choćby dlatego, iż mniej wydatku pociągało za sobą wysztyftowanie się na niego.
Walczył jeszcze z sobą podkomorzyc, co i jak miał począć, odkładając z dnia na dzień, a tymczasem podróż w Grodzieńskie bądź co bądź przyspieszyć było potrzeba. Zaczęto więc w Korsakowskim dworku pakować, zwijać, zabierać, co było, i do drogi się gotować. Pan Walenty musiał jechać, a gdy pomyślał o podróży, aż mu się robiło zimno.
O trzy mile od jego Żarek mieszkała matka Wyszogórskiego, a ciotka Korsaka, którą on kochał, bo go za młodu jak własne dziecko wychowywała i przez jakiś czas się nim opiekowała. Co tu było z nią począć? Nie dać jej o sobie znać nie mógł Korsak, bo ludzie by donieśli; nie widzieć się trudno, bo Wyszogórska gotową była sama przyjechać do Żarek, a jak tu się jej przyznać do rozbratu z Justynem? Kosztowała go wreszcie sama myśl uczynienia jej przykrości i zastraszenia biedaczki.
Długo się namyślając nad tym, Korsak w końcu z desperacji uprosił Szymańskiego, aby do Justyna jechał i wziął od niego słowo, że przed matką się z niczym nie wyda. Kosztował go ten krok wiele, bo gniew i złość jeszcze nie były ostygły, ale starej Wyszogórskiej za nic nie chciał zawczasu niepokoju napędzać i trwogi.
Szymański, który ciągle jeszcze marzył o tym, że ich w jakikolwiek sposób pojedna, zgodził się chętnie na poselstwo. Był do takich spraw właśnie jak stworzonym. W kilka dni po opisanym wypadku siadł na koń do Wilanowa. Tu Justyn był niemal w ta – kim samym kłopocie co Korsak, albo gorszym jeszcze. Postanowił, nie wiedząc, że Korsak za nim gonić chce do petyhorców, sam wpisać się do chorągwi usarskiej, aby mu stać na oczach. Wysztyftowanie się na usarza było daleko kosztowniejsze; co najmniej dwa konie musiał pod chorągiew z sobą przyprowadzić, a nadto uzbrojenie i przybory, aby się przed drugimi nie wstydzić.
Jak to było przed matką wytłumaczyć, która, prawa gosposia Litwinka, wydatków się obawiała i była im przeciwną. Wprawdzie Justyn pewien był, że pojechawszy, matce do nóg padłszy, wyprosi u niej, co zechce, ale trzeba się było wyspowiadać przed nią i z nieszczęsnej sprawy z Korsakiem, a wiedział, że matka siostrzeńca kochała niemal z synem na równi.
Gryzł się więc Wyszogórski, darł sobie czuprynę nieborak i chwilami przeklinał te amory, które nie tylko go życie kosztować miały, ale jeszcze zatruć mu ostatnie jego chwile. Przeklinał wdzięki kasztelanki, która też zresztą ani na niego patrzała. Właśnie rozmyślał, jak z tym wszystkim sobie radę da, gdy Szymański się zjawił i przechodzącego przez podwórze zatrzymał.
– A ja was szukam…
Justyn wiedział, że oni z Korsakiem w największej byli zażyłości, domyślił się, że się coś tej nieszczęsnej awantury tyczyło.
– Piwaście nawarzyli takiego – odezwał się, biorąc go pod rękę, Szymański – iż nie tylko wy je pić musicie, ale i przyjaciele z wami! Ale rekryminacje późne, trzeba choć łatać, kiedy nie można inaczej. Korsak potrzebuje jechać do Żarek, Żarki od Mendliszek o trzy mile, dowie się skarbnikowa, że przybył, gotowa przyjechać sama. Maż ją tym gryźć, żeby próżne żale przed nią rozwodził?
– Ale mnie też do Mendliszek potrzeba – przerwał Wyszogórski żywo – a może jeszcze pilniej niż jemu. Gotów jucha myśleć, że ja, co mi licho przypadło, oszczędzać się będę. Chcę, aby mnie na oczach miał, i do usarii pod tą samą chorągiew się wpiszę. Potrzeba na to pieniędzy, trzeba koni…