- W empik go
Giba. W punkt. Autobiografia - ebook
Giba. W punkt. Autobiografia - ebook
Był jednym z najlepszych przyjmujących w historii siatkówki. Ale niewiele brakowało, by świat w ogóle o nim nie usłyszał. Zanim trzy razy zdobył mistrzostwo świata i został mistrzem olimpijskim, pokonał wiele przeszkód. Kiedy zachorował na białaczkę, lekarze przygotowywali się na najgorsze, a niespodziewane wyzdrowienie zgodnie nazwali cudem. Podobnie jak przeżycie upadku z drzewa, po którym na lewą rękę założyli mu 150 szwów…
Podczas gdy jego rówieśnicy ganiali za piłką, on wolał w samotności odbijać ją rękami. Mimo że trenerzy próbowali wmówić mu, że jest za niski na siatkarza, ani myślał się poddać. Dopiął swego, zostając sportowcem, którego pokochała cała Brazylia.
W autobiografii Giba po raz pierwszy opowiada o sekretach swojej kariery: dopingowej wpadce, nietypowej kontuzji, której nabawił się w łóżku, i ofercie z ligi polskiej. Odkrywa też kulisy wielkiej reprezentacji Brazylii, zdradzając, za co z drużyny wyrzucony został Ricardo, jak Canarinhos ustawili mecz z Bułgarią i ile butelek szampana dostali od Polaków po wygranej w finale mistrzostw świata.
Szczera, barwna, pełna anegdot i nieznanych historii książka. Giba. W punkt to pozycja, obok której żaden fan siatkówki nie może przejść obojętnie!
***
Tą książką pokazał, że sportowcy to też ludzie popełniający błędy. I potrafił się do tego przyznać.
Piotr Gruszka
Dotychczas nawet my, siatkarze, wiedzieliśmy o nim tyle, ile widzieliśmy na parkiecie i w telewizji. Dzięki tej książce poznajemy jego całkiem inne oblicze. Giba udowadnia, że nie jesteśmy robotami, a ludźmi z krwi i kości.
Krzysztof Ignaczak
W tej książce nie brakuje niczego: mamy filmowy upadek w przepaść rodem z filmów z Jamesem Bondem, triumfy i następujące po nich szalone imprezy, jest także chwila załamania po przygodzie z marihuaną i wygrana śmiertelna walka z białaczką. Dla każdego kibica to lektura obowiązkowa!
Kamil Składowski, dziennikarz, szef ligowych portali plusliga.pl oraz orlenliga.pl
Momentami szczera do bólu. Często zaskakująca. Historia brazylijskiej i światowej ikony siatkówki, która trzykrotnie oszukała przeznaczenie.
Bartosz Heller, TVP Sport
Dotąd znałem go tylko z parkietu i uważałem za superbohatera. Ta książka dopełnia jego obraz jako człowieka, który w swoim życiu miał także potknięcia, pokazuje życie wielkiego sportowca, który musi radzić sobie z problemami. Kapitalna lektura!
Jerzy Mielewski, Polsat Sport
Wspaniały człowiek, który pokazał, że można walczyć z przeciwnościami losu, a przy tym jeszcze pomagać innym. Warto poczytać o tym niesamowitym siatkarzu i przede wszystkim wielkim człowieku.
Bartosz Wencław, wydawca serwisu Strefa Siatkówki, siatka.org
BIOGRAM
GIBA (ur. 23.12.1976)
Brazylijski siatkarz grający na pozycji przyjmującego. Mistrz olimpijski z Aten w 2004 roku, dwukrotny srebrny medalista olimpijski, trzykrotny mistrz świata, dwukrotny zdobywca Pucharu Świata i ośmiokrotny zwycięzca Ligi Światowej. Wielokrotnie nagradzany tytułami MVP. W czasie swojej kariery reprezentował barwy kilkunastu klubów we Włoszech, Brazylii, Rosji, Argentynie i Katarze, m.in. Minas Belo Horizonte, Bre Banca Lannutti Cuneo, Iskra Odincowo czy Drean Bolívar. W reprezentacji Brazylii w ciągu 20 lat rozegrał ponad 300 meczów.
Luiz Paulo Montes
Dziennikarz UOL Esporte, największego brazylijskiego portalu sportowego.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-670-0 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W trakcie mojej kariery dostrzegłem, że życie składa się ze spotkań. Co więcej, nauczyłem się też przed nimi nie uciekać. Uważam, że jeśli do nich dochodzi, jeśli trafiają się nam na naszej drodze, to spowodowane są siłą wyższą. Ścieżki Giby i moje przecięły się podczas jednego z takich spotkań w odległym 1995 roku.
On, chłopak, który dopiero zaczynał karierę w siatkówce, ale był niewiarygodnie utalentowany i już ponad rok wcześniej przyciągnął moją uwagę. Ja, selekcjoner reprezentacji Brazylii, który obserwował go z daleka. Wiedziałem, że nasze spotkanie to tylko kwestia czasu. Chciałem zobaczyć go z bliska, przyjrzeć się, jak trenuje i gra. Od tamtej pory pragnąłem, by Giba był blisko mnie. W tamtym czasie miałem już na koncie zdobyte z reprezentacją mistrzostwo olimpijskie, widziałem mnóstwo zawodników zarówno z Brazylii, jak i z całego świata. Wielu z nich prezentowało bardzo wysoki poziom. Giba zrobił na mnie jednak wrażenie już po kilku chwilach, wykonując podstawowe siatkarskie zagrania. Zrozumiałem, że jest inny.
Był to sezon poprzedzający igrzyska olimpijskie w Atlancie w 1996 roku. Braliśmy udział w turnieju przygotowawczym w Stanach Zjednoczonych, na który zabrałem kilku młodych zawodników. Giba był jednym z nich. Tam zdobyłem już pewność, że brazylijska drużyna siatkarska może przez dłuższy czas należeć do najlepszych na świecie. Amerykanie robili wszystko, żeby się dowiedzieć, kim jest Giba, skąd się wziął, szukali informacji na temat tego 18-letniego, jeszcze bardzo szczupłego chłopca.
Giba przyciągał moją uwagę na parkiecie, ale poza nim również zasługiwał na pochwały. Był dobrym kolegą, przyjacielskim, szczerym, pracowitym i bardzo wrażliwym człowiekiem – pod tymi względami bardzo się wyróżniał, zawsze zajmował się wszystkimi wokół. To znajdowało swoje odzwierciedlenie na boisku. Giba był ucieleśnieniem światła i pozytywnej energii. Nasze relacje na linii trener – zawodnik skończyły się w 1996 roku. Było to krótkie, lecz bardzo intensywne spotkanie. W trakcie całej kariery imponował dokładnie tymi cechami, które przejawiał już jako młody chłopiec. Z formuły: koncentracja + zaangażowanie + poświęcenie + solidarność + trening powstał wyjątkowy zawodnik. Pod względem technicznym – jeden z trzech najlepszych siatkarzy wszech czasów.
To historia tego wspaniałego człowieka. Tak, właśnie tak – człowieka. Dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu mogłem być jej częścią i przynajmniej trochę przyczynić się do tego, że Giba wspiął się na sam szczyt, występował w czołowych ligach i sześciokrotnie zostawał najlepszym zawodnikiem na świecie.
Jak to wszystko traktuję? Jako misję. To, że w taki czy inny sposób przyłożyłem rękę do jego rozwoju na parkiecie i poza nim, było moją misją. Giba miał swój udział w moim życiu i zawsze będę mu za to wdzięczny.
Proszę czytać i smakować następne strony. Proszę nie uciekać przed spotkaniem z jednym z największych idoli brazylijskiego sportu.
José Roberto GuimarãesWPROWADZENIE Na początek decydujący set
Mamo, to wszystko prawda.
Właśnie odebrała telefon od Glendy Kozlowski, reporterki stacji Rede Globo.
– Co ma pani do powiedzenia w sprawie dopingu Giby?
– Nic – odpowiedziała. – To jakaś pomyłka. On nie stosował środków dopingowych.
Solange Santamaria, moja matka, jeszcze o tym nie wiedziała, ale faktycznie zostałem przyłapany po kontroli wykonanej 15 grudnia 2002 roku.
Moja matka siedziała w domu u boku Marina, Włocha, za którego wyszła niewiele ponad rok wcześniej. To on podniósł słuchawkę, kiedy zadzwoniła reporterka. Po rozmowie wyszła na werandę i do mnie zatelefonowała. Potwierdziłem wszystko. Wiedziała już, co napisano w prasie, więc mogła do mnie zadzwonić tylko po to, żeby dowiedzieć się, czy to, co właśnie usłyszała, było prawdą. Owszem, było. Nie ciągnąłem tej rozmowy. Ustaliliśmy, że pomówimy o wszystkim osobiście.
Kilka dni wcześniej zostałem poinformowany o całej sprawie przez szefostwo Estense Ferrara, klubu, w którym wtedy grałem. Siedziałem sam w domu, w centrum miasta. Zadzwonił telefon. To była Alessandra Principi, menadżerka klubu.
– Panie Giba, proszę się natychmiast stawić w moim biurze.
Droga z mieszkania do klubu nie trwała długo. Alessandra czekała na mnie w swoim gabinecie. Wyglądała na zmartwioną – i była. Wiadomość dotarła właśnie do szefostwa: wynik mojego badania był pozytywny. Okazało się, że w moczu znaleziono metabolity THC marihuany.
Moją pierwszą reakcją było zaprzeczenie:
– Ja? Coś takiego! Niczego nie brałem.
Ale nie było sensu zaprzeczać. Klub Estense Ferrara został powiadomiony przez Włoski Narodowy Komitet Olimpijski (CONI). Wiedziałem, że popełniłem błąd. Od dnia, w którym wykonano badanie, po meczu z Padwą w naszej hali, miałem świadomość, że wynik będzie pozytywny. Teraz to ja się zamartwiałem. Co robić? Moja kariera była zagrożona. A mój wizerunek narażony na szwank. I to po tym, jak w 2002 roku w Argentynie zdobyłem z reprezentacją mistrzostwo świata. Gorzej: długa dyskwalifikacja mogła mnie wykluczyć z udziału w igrzyskach olimpijskich w Atenach w 2004 roku. Nie chciałem tego wszystkiego. Ale były to konsekwencje, o których, szczerze mówiąc, nie myślałem, kiedy paliłem marihuanę.
Koniec 2002 roku był trudny. Moje pierwsze małżeństwo z fizjoterapeutką Fabiane Pereirą, z którą ożeniłem się 7 maja 2000 roku, właśnie się skończyło. Byłem w bardzo słabej formie psychicznej. Na parkiecie też nie prezentowałem 100 procent możliwości i nie grałem tak, jakbym chciał. Poznałem pewną Włoszkę z Ferrary. 14 grudnia tamtego feralnego roku zostałem zaproszony na imprezę. Ale jak miałbym wyjść z domu, skoro następnego dnia gramy mecz?
– Nie idę – powiedziałem jej. – Ale ty możesz iść, będziesz się dobrze bawić.
– Wykluczone. Jeśli ty nie idziesz, zostaję tutaj z tobą. W porządku?
Tak naprawdę w tamtym momencie chyba potrzebowałem wyjścia na imprezę. Żeby się zrelaksować, zabawić, chociaż na trochę przestać myśleć o problemach, o przeszkodach i przeciwnościach, które pojawiały się na każdym kroku. Ale nie tamtego dnia. To nie był odpowiedni moment. Tak więc zostaliśmy u mnie w domu. Spędziliśmy miło noc, leżąc w łóżku, oglądając film, pijąc wino. Myślami byłem gdzieś daleko.
– Masz coś przeciwko? – zapytała, pokazując papierosa z marihuaną.
– Nie, nie mam.
I rzeczywiście tak było, chociaż dla sportowca to całkowicie zabronione. Miała marihuanę w torebce. Chciała iść na imprezę i tam zapalić, ale została ze mną w domu. Zakręcony od emocji i myśli, uległem pokusie. Poczułem się świetnie. Ulga. Problemy zostały w tyle. Zapomniałem, że za kilka godzin mam mecz. Nie pamiętałem nawet o igrzyskach olimpijskich, a tym bardziej o reprezentacji Brazylii.
Było to jednak krótkotrwałe doznanie. Został po nim niepokój, który towarzyszył mi przez kilka dni, od chwili kontroli antydopingowej. Wiedziałem, że jej wynik będzie pozytywny. Nie dało się od tego uciec. Czas płynął, a ja spodziewałem się, że w ciągu tygodnia wszystko ujrzy światło dzienne i bomba wybuchnie. Ale nie wybuchła. Minęło 15 dni i nie było żadnego sygnału. „Badanie nic nie wykazało” – pomyślałem. Nie miałem się z kim podzielić swoimi obawami. Nigdy przed nikim nie mogłem się zdradzić, że w przeddzień meczu paliłem marihuanę.
Następnego dnia ciężko mi było wyrzucić to z głowy. Rozgrywany o szóstej wieczorem mecz okazał się o wiele trudniejszy, niż się spodziewaliśmy. Padwa, nasz rywal, zajmowała dopiero 13., przedostatnie miejsce w tabeli, podczas gdy my byliśmy na szóstym. Poza tym graliśmy przy wsparciu naszych kibiców, blisko tysiąca sześciuset osób. Ale nie ułatwiło nam to życia. Przeciwnie. Wygraliśmy pierwszy set, przegraliśmy drugi, trzeci znów był dla nas, a czwarty dla nich. Zwyciężyliśmy dopiero w tie-breaku. Opuszczałem parkiet jako zawodnik, który zdobył najwięcej punktów dla naszej drużyny – 18. Gustavo Endres, kolega z reprezentacji, został MVP, most valuable player, czyli po prostu najlepszym graczem spotkania. Ale podczas meczu nie byłem w 100 procentach skoncentrowany na tym, co działo się na parkiecie.
Na początku trzeciego seta, kiedy przygotowywałem się do przyjęcia zagrywki, zobaczyłem, jak do hali wchodzi komisja antydopingowa. Była to jedna z nielicznych chwil, kiedy na boisku znajdowałem się tylko ciałem, a myślami gdzie indziej. Przyjechali, żeby skontrolować 12 zawodników. I na tym właśnie polegał problem: znajdowałem się wśród nich. Nie było jak uciec.
Moja matka przyjechała do Ferrary 19 grudnia. Spędziliśmy razem święta. Wiedziała, że nie czuję się dobrze, i zaproponowała, że jeśli będę potrzebował, zostanie ze mną kilka dni dłużej. Nie mogłem jednak powiedzieć jej o tym, co zrobiłem kilka dni wcześniej. Chociaż nie dawało mi to spokoju niemal przez cały czas.
27 stycznia wiadomość się rozniosła. Międzynarodowe agencje prasowe przekazywały ją mediom z całego świata. Brazylijskim serwisom internetowym zajęło chwilę, żeby zamieścić tytuł: Giba przyłapany na dopingu. We Włoszech oddźwięk był znacznie mniejszy. Tutaj relacjonuje się takie historie o wiele delikatniej. Odnotowano mój błąd bez robienia większej sensacji i krzyku. Kilka dni później nikt już o tym nie mówił. Bardziej interesowało ich publikowanie moich zdjęć u boku mamy. To oznaka siły. Byłem pod dobrą opieką.
O moim błędzie mama i wszyscy krewni oraz przyjaciele dowiedzieli się z prasy. Od razu zacząłem odbierać telefony i dostawać wiadomości, w których zapewniano mnie o wsparciu. Wszyscy mówili, że są po mojej stronie, i prosili, żebym się nie załamywał. Wszyscy byli ze mną. W tamtym czasie portale społecznościowe jeszcze nie istniały, dlatego nie było takiego kontaktu fanów ze sportowcami, jak teraz. Jestem pewien, że gdyby wydarzyło się to dzisiaj, zostałbym publicznie zmasakrowany. Ale i tak w Brazylii niektóre osoby oskarżały mnie o to, że jestem palaczem marihuany. A przecież będąc przykładem dla wielu ludzi, nie mogłem sobie na to pozwolić. Jestem jednak tylko człowiekiem. Wszyscy popełniają błędy. Komu nigdy w życiu się to nie zdarzyło, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Mimo że we Włoszech mieszkałem sam, wiedziałem, że wszystkie bliskie mi osoby będą mnie wspierać w trudnych chwilach. Nie wiem dlaczego, ale postanowiłem nic im nie mówić, chociaż miałem świadomość, co rozpęta się w światowej prasie. Bycie wielkim sportowcem ma swoje plusy i minusy. W momentach chwały znajdujesz uznanie w oczach innych. Ale w chwilach porażek wszyscy wytykają cię palcem. Bez wyjątku. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy z reprezentacją zdobywaliśmy pierwsze mistrzostwo świata. Znajdowaliśmy się w centrum uwagi, niemal w oku huraganu. A ja przede wszystkim.
Zostałem zawieszony przez klub do czasu wydania wyroku. Włoski Komitet Olimpijski zalecał ośmiomiesięczne zawieszenie, przez co prawdopodobnie nie mógłbym wystąpić na igrzyskach panamerykańskich, które miały się odbyć w 2003 roku w Santo Domingo. W Brazylii mówiło się nawet o wykluczeniu mnie na dwa lata ze wszystkich rozgrywek. Moja kariera była zagrożona. We Włoszech odwiedził mnie Bernardinho, który miał tutaj coś do załatwienia i przedłużył podróż, żeby się ze mną spotkać. Obdarzył mnie zaufaniem. Powiedział, że jest po mojej stronie, i poprosił, abym już nigdy nie popełnił takiego błędu. Po chwili zasugerował również, żebym rzucił palenie.
Moja mama przyjechała do Modeny i porozmawialiśmy o moim zawieszeniu. Nigdy nie gniewała się na mnie za to, co zrobiłem. Ale mi nie wybaczyła.
– Mamo, i co teraz? Moja kariera za chwilę się skończy.
– Nie skończy się. Popełniłeś błąd? Więc wsiądź do samolotu, leć do Brazylii i publicznie się z tego wytłumacz. Przede wszystkim przed dziećmi, dla których jesteś wzorem.
Obiecałem jej, że to przemyślę.
– Nie ma o czym myśleć. Leć, przyznaj się do błędu i przeproś. Masz mnóstwo fanów. Wsiadaj do samolotu i na miejscu porozmawiaj z prasą.
Taką samą radę otrzymałem od Ary’ego Graçy, wówczas prezydenta Brazylijskiej Federacji Piłki Siatkowej (CBV). Łączyły nas dobre relacje wykraczające daleko poza stosunki na linii szef – sportowiec. To ja odpowiadałem za negocjowanie z nim premii dla zawodników. Czasem mieliśmy odmienne zdania, zawsze dochodziliśmy jednak do porozumienia, z którego obie strony były zadowolone.
– Kiedy się o tym dowiedziałem, zasmuciłem się i od razu do niego zadzwoniłem. Poprosiłem, by przyjechał i ze mną porozmawiał, żebym wiedział dokładnie, o co chodzi. Uzgodniliśmy, że przyleci do Brazylii, aby wystąpić na konferencji prasowej – wspomina Ary Graça. – Do dzisiaj utrzymujemy dość bliski kontakt.
Tymczasem znalazłem się w odosobnieniu. Zmieniłem numer telefonu, żeby przerwać te ciągłe nękania ze strony brazylijskich dziennikarzy. Postanowiłem już, że z nikim nie będę rozmawiał na wyłączność. Jeśli zabiorę głos, to na konferencji prasowej, którą Ary miał zorganizować za pośrednictwem CBV. Ale do tego mogło dojść dopiero po orzeczeniu kary przez włoską federację. Tymczasem zostałem odsunięty od meczów, ale mogłem nadal trenować. Moja mama i Marino zawsze byli obok, zatrzymali się nawet u mnie w mieszkaniu. Nie pozostawiali mnie samego ani na chwilę. Chociaż nie mogłem grać, nie przestałem przebywać z drużyną podczas meczów. I oni też tam ze mną byli. Zwłaszcza mama, która pojawiła się na wielu zdjęciach w gazetach u mojego boku. Towarzyszyła mi nawet w podróżach, tych relatywnie krótkich, do 100 kilometrów. Najważniejsze było to, by nie zostawiać mnie samego. Nie dlatego, że znów mógłbym zapalić – w tej kwestii już dawno podjąłem decyzję. Chodziło jednak o to, żebym się nie załamał, żebym nie czuł przygnębienia. Najistotniejsze było myślenie o przyszłości. Życie musiało toczyć się dalej. Miałem jeszcze dać siatkówce bardzo dużo z siebie. A siatkówka miała mi się za to odwdzięczyć.
Wiedziałem, że popełniłem błąd. Dlatego razem z włoskimi adwokatami, którzy mnie bronili, postanowiliśmy, że nie będziemy prosić o weryfikację badania. Gdybym to zrobił, proces prawdopodobnie by się przeciągnął i nawet w przypadku najkrótszego zawieszenia istniało ryzyko, że nie zagram w Lidze Światowej. Nie chciałem tego. 17 lutego zostałem wezwany na pierwsze przesłuchanie przed prokuratorem do spraw antydopingowych komitetu. Miała zapaść decyzja, czy będę sądzony, czy nie. Przedstawiłem swoją wersję wydarzeń i wytłumaczyłem, jak wyglądało wtedy moje życie osobiste. Argumentowaliśmy, że marihuana nie wpływa na poprawę formy. Postanowiono, że za 15 dni mam się stawić na rozprawie. A więc czekał mnie sąd. 3 marca 2003 roku miała się rozstrzygnąć moja przyszłość.1 Dzieciństwo i pierwszy groźny rywal
Byłem tuż przed 15. urodzinami, kiedy mama zaproponowała mi umowę: będę mógł grać w siatkówkę, ale pod warunkiem, że nie zaniedbam nauki i będę miał same dobre stopnie. W przeciwnym razie straciłbym stypendium. Poza tym miałem dwa lata, żeby zacząć się wyróżniać. Gdyby to się nie udało, rzuciłbym siatkówkę i zaczął pracować. Takie rozwiązanie zasugerowało jej kilku krewnych. Była już zmęczona wysłuchiwaniem tego, że siatkówka zaprowadzi mnie donikąd. „Solange, on zostanie kolejnym włóczęgą. Na sporcie się nie wzbogaci. Zagoń go do roboty”. Przez pewien czas bardzo cierpiała, rozmyślała miesiącami, zastanawiając się nad tym, co zrobić. W końcu w grudniu 1991 roku, kilka dni przed moimi urodzinami, pojechała do São Paulo. Kiedy odmówiłem uprawiania jakiegokolwiek innego sportu, porozmawiała z bratem i kuzynką, którzy poradzili jej, by przedstawiła mi taką propozycję. „W porządku” – powiedziałem, kiedy wróciła do domu. Przyjmuję każde rzucone mi wyzwanie. Nie odpuściłbym, dopóki nie dotarłbym na szczyt. Ale to oddzielny temat.
Zawsze byłem bardzo niespokojny. Dzisiaj używa się słowa „hiperaktywny”, ale to i tak za mało, by mnie opisać. Nie zatrzymywałem się ani na sekundę. Rozpierała mnie energia, byłem pobudzony, całe dnie spędzałem na chodzeniu, bieganiu, skakaniu. Kiedy miałem trzy i pół roku, mój ojciec przeprowadził się do posiadłości w Tunas do Paraná, mieście w środkowej części stanu Paraná, między Adrianópolis a Bocaiúva do Sul. Mama musiała pracować, siostra była w szkole. I wystarczyło kilka dni w Kurytybie, żebym zaczął wariować. Tak więc przez pewien czas mieszkałem z moim ojcem i dziadkami w ich domu. Był to fantastyczny czas. Dzisiaj patrzę na dzieciństwo moich dzieci, Nicoll i Patricka, i wygląda ono zupełnie inaczej. Wtedy wstawaliśmy o świcie. Nie mieliśmy elektryczności, więc źródłem światła była lampa oliwna. Kiedy się ściemniało, nadchodził czas, by iść do łóżka. Tak więc każda minuta musiała zostać wykorzystana. To właśnie tam nauczyłem się kochać przyrodę i zwierzęta – z tego też powodu później bardzo chciałem studiować weterynarię.
Około piątej nad ranem piał kogut. Wstawałem niechętnie, ale musiałem wykonać swoje zadania. Pierwszym z nich było oporządzenie krów z moim ojcem. Potem jeździliśmy do lasu, żeby strącać szyszki za pomocą strzelby. Ja, dzieciak, miałem dobrą zabawę, obserwując ojca podczas tej pracy. Polował na dzikie columbiny*, które przynosił babci, swojej matce. Zabijane przez dziadka woły były przechowywane w kawałkach w pojemnikach ze smalcem, który konserwował mięso. Do dzisiaj pamiętam, jak babcia mawiała: „Dajmy pobawić się dzieciakom” (miała na myśli mnie i moich kuzynów odwiedzających nas w wolnym czasie). Za bramą posiadłości, po przejściu przez drogę, trafiało się na rzekę, nad którą rosła rzeżucha. Babcia posyłała nas tam, żebyśmy ją zbierali do sałaty na obiad. Wychodziliśmy z domu o dziewiątej i wracaliśmy dopiero w południe. Była to dla nas wspaniała rozrywka: skakaliśmy do rzeki, pływaliśmy, wygłupialiśmy się… Miałem fajne dzieciństwo.
Dzisiaj wszystko jest zupełnie inne. Na przykład Nicoll i Patrick urodzili się w erze technologii. Kiedy niedawno poszliśmy razem na plażę w Rio de Janeiro, Patrick poprosił, żebym kupił mu latawca. Wystarczył tylko ułamek sekundy, bym przypomniał sobie czasy mojego dzieciństwa, kiedy konstruowałem je razem z moim ojcem. Powiedziałem: „Synu, po co mam kupować? Tata ci go zrobi”. Zareagował zdziwioną miną. Powątpiewał, że potrafię sam przygotować zabawkę. Udało mi się i puszczaliśmy go przez pewien czas. Było to łatwe dla kogoś, kto mając dziesięć lat, przeskakiwał przez mur w Londrinie, żeby kraść bambus, brał papier prezentowy, ciął torbę na śmieci i zamieniał to wszystko w latawca. Za moich czasów dzieci były zupełnie inne. Bawiliśmy się na ulicy, bardzo często sami. Rodzice mieli nas na oku, ale nie bali się o nas. Kwestia bezpieczeństwa wyglądała całkowicie inaczej niż teraz. Zawsze chciałem, żeby moje dzieci przeżyły chociaż trochę tego, co ja. Dlatego tak bardzo zależało mi na tym, żeby w Kurytybie kupić dom i pozwolić im bawić się na ulicy. Oczywiście było to zamknięte osiedle z zaledwie kilkoma posiadłościami. Wszyscy się znali, nie czyhało tam żadne niebezpieczeństwo.
Kiedy się urodziłem, moi rodzice należeli do wyższej warstwy klasy średniej. Nie zaznali biedy. Ja jednak zawsze żartuję, że po moim urodzeniu wszystko zostało w tyle, również pieniądze, które posiadali. Mój dziadek ze strony ojca był Niemcem, a moja babcia Hiszpanką. Z kolei dziadek ze strony matki był Portugalczykiem, a babcia Włoszką. Wszyscy przybyli do Brazylii, uciekając z Europy w czasie drugiej wojny światowej. Dziadek José został tutaj zarejestrowany jako José Santamaria. Jako dziecko został znaleziony przy drzwiach sierocińca i był wychowywany przez zakonnice – stąd wzięło się takie nazwisko. Babcia Leonor Paglia przybyła z Italii, z okolic Sassuolo. To właśnie z tą częścią rodziny miałem zawsze najbliższy kontakt. Ze stroną mojego ojca Gilberta wiąże mnie o wiele mniej wspomnień. Dziadek Paulo pochodził z Niemiec. Kiedy tutaj przyjechał, musiał zmienić nazwisko. Nigdy nie chciałem – i nadal nie chcę – wiedzieć dlaczego. Tak naprawdę wcale się tym nie przejmowałem. Babcia Nena przybyła z Hiszpanii.
Ojciec Gilberto Amauri de Godoy
Czas, który spędzałem z ojcem i dziadkami w ich posiadłości, był cudowny. Nie chodziłem do szkoły, wszystkiego uczyłem się w domu, żyjąc tamtym rytmem. Miałem kilku przyjaciół z sąsiednich domów. Atmosfera była bardzo rodzinna i ciepła. W weekendy, kiedy mieliśmy gości, wszyscy się zbierali i planowali zabicie świni na obiad. Pamiętam to – i czuję smutek – do dzisiaj. Cios nożem zadawano pod przednią lewą nogą, prosto w serce, a biedne zwierzę płakało niczym dziecko. Kwiczało. Ale to idealny sposób zabicia świni, żeby potem całe mięso mogło być wykorzystane do zjedzenia. Takich rzeczy mogłem się nauczyć tylko tam. Dorastałem, patrząc, jak mój dziadek je zupę, oblizując łyżkę. W absolutnej ciszy. Kiedy nasza czwórka siadała do posiłku, nie można było pisnąć słowa. To był dla nas święty czas. Jedno naprzeciwko drugiego wokół stołu. Niedługo po kolacji trzeba było iść spać. Wcześniej babcia Nena modliła się ze mną, zawsze po hiszpańsku. Wydaje mi się, że moja smykałka do języków – oprócz portugalskiego mówię płynnie po angielsku, włosku, rumuńsku i hiszpańsku – pochodzi z czasów dzieciństwa, jako że w rodzinie ze strony mamy dużo rozmawiało się po włosku.
Niedługo przed siódmymi urodzinami wróciłem do Londriny, żeby zostać z mamą. Nadszedł czas rozpoczęcia nauki, żeby coś w życiu osiągnąć. Zostałem zapisany do szkoły podstawowej im. Hugo Simasa w centrum miasta. To tradycja, uczyła się w niej prawie cała moja rodzina. Z okazji obchodów 50-lecia szkoły sala, w której miałem zajęcia w pierwszym roku nauki, została wybrana, aby to w niej wręczać kwiaty matkom i dziadkom; wielu z nich było założycielami tej placówki. Powiedziałem mojej mamie, że wręczę kwiaty żonie gubernatora. I tak zrobiłem. Ze szkoły wyszedłem cały w skowronkach. W Hugo spędziłem dwa lata, do czasu, aż rodzice kupili piekarnię i przenieśli mnie do szkoły znajdującej się w pobliżu. Moja siostra Fernanda była już w wyższej klasie i tam pozostała.
(...)