- W empik go
Giermek książęcy: powieść historyczna z XIII w. dla młodzieży dorastającej - ebook
Giermek książęcy: powieść historyczna z XIII w. dla młodzieży dorastającej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 408 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jednej z komnat wawelskiego zamku siedziała księżna Grzymisława, żona Leszka Białego, patrząc w odległy kąt komnaty, gdzie syn jej, sześcioletnie chłopię, o bladej i rozlanej twarzy spoglądał z pewną niechęcią jak Scibor, rycerskiej postaci starzec, a nauczyciel młodego książątka napinał łuk i zachęcał malca do strzału. Chłopię dotknęło podaną broń, lecz po ciele jego przeszedł dreszcz i miasto wypuścić z cięciwy strzałę do wiszącego na ścianie wypchanego gołębia, wypuścił z ręki łuk, a przysłoniwszy dłońmi oczy, pobiegł wprost do matki.
Scibor podniósł łuk i ze zmarszczonem czołem patrzał za chłopięciem, mrucząc po cichu drżącemi z gniewu wargami:
– I to z tego ma być pan, co kraj i lud obroni!
Chłopię tymczasem ukryło twarz na matki łonie, wołając:
– Ja się boję, ja się boję!
– I czego się boisz? miły Bolku, – rzekła księżna Grzymisława, tuląc syna do siebie, – wszak strzała nie byłaby spadła na ciebie, a na gołębia, co ot tam na ścianie.
– Ale by zrobiła pstryk, a potem wrr! mówił płaczliwie chłopiec, a ja tego nie lubię!
– Przecież musisz się do tego przyzwyczaić, dla ciebie to jedyna zabawa…
– Ja nie chcę takiej zabawy! wolę patrzeć jak oto z pod waszych palców, mateńko, wysnuwają się cienkie nitki i słuchać pieśni Świętochny – rzekł, wskazując na jednę z dziewcząt, otaczających księżnę, a przysunąwszy matce kołowrotek, siadł u stóp jej na ławce.
Świętochna tymczasem i kilka innych dziewcząt, przędących len, lub tkających w krosnach z zabarwionej wełny wzorzyste pasy, tłumiły śmiech i z politowaniem patrzyły na młodziuchne książątko.
Surowe jednak spojrzenie Grzymisławy powstrzymało ich wesołość; drżące śmiechem lica dziewcząt ściągnęły się w pewien wyraz niezadowolenia i pochyliły nad robotą.
– Nie przystoi nam wesołość i śmieszki, kiedy pan mój i małżonek w dalekiej na obradach pomorskich podróży – rzekła księżna ze zmarszczeniem czoła.
– Pozwólcie miłościwa księżno i odpuśćcie od siebie synaczka, boć mu też nie przystoi w niewieściem zasiadać gronie – rzekł, przystępując Scibor.
Lecz Bolko zastawił się kołowrotkiem przed przybyłym, a zarazem uchwycił się kolan matki z siłą, którą, mógłby był spożytkować doskonale przy naciąganiu łuku, lub innej rycerskiej zabawie.
Dziewczęta, patrząc na te zachody książątka, wytrzymać już dłużej nie mogły i prychnęły stłumionym śmiechem.
Księżna spojrzała na nie z większem jeszcze zmarszczeniem czoła, nim jednak z zaciśniętych warg wyrzekła napomnienie, owa śpiewaczka Świętochna, śmielsza znać od innych, rzekła:
– Przepraszamy Was, miłościwa pani, ale tak nas ogarnęło kichanie.
Księżna, czy uwierzyła, czy też stojący przed nią 7. surowym wzrokiem i czekający na Bolka Scibor zwrócił jej uwagę.
– Odpuśćcie chłopię od siebie, miłościwa księżno – powtórzył, tłumiąc gniew Scibor.
– Widzicie, wojewodo, że dziecię drży z przestrachu, azaliż byłabym matką, żebym pozwoliła odejść mu od siebie.
Scibor zadrżał, – z pod siwych jego brwi błysnął płomień gniewu, powstrzymał się jednak, a targając tylko brodę, mówił, miarkując się:
– Nim zostaliście matką książątka, byliście córą potężnego księcia Jarosława na Czernihowie i żoną Leszka Białego, miłościwie nam panującego. Krew rycerska w waszych żyłach płynie i rycerzów powinniście hodować, nie pozwólcież, aby ta krew w synaczku waszym zanikła. Wszak i my mamy do niego prawo, jeślić ma po ojcu ziemię dziedziczyć….
Bolko tymczasem prawie cały schronił się pod ławę, owinąwszy się w matczyną szatę. Dziewczęta zatykały sobie usta rękami, udawały kichanie i kaszel, aby tylko nie wybuchnąć śmiechem, do którego pobudzało je przestraszone, wpychające sio pod matki lawę książątko.
– Mości ochmistrzu – rzekła wymijająco Grzymislawa, możebyście zechcieli opowiedzieć nam co o rycerskich czynach dziadów miłościwego nam małżonka, toby i Bolesławka do rycerskich czynów zachęcało.
– Od opowiadania się nie usuwam, lecz inna rzecz o czynach pięknych słuchać, a inna rękę i serce do nich sposobić. Wiela sławnych czynów przeszłość nasza mieści, wiela ich i o rycerzach innych byłoby do opowiedzenia, chętniejby zaś człek gębę sobie tem gadaniem psował, żebym choć na jednę chwilę mógł tem synaczka waszego do życia rycerskiego nakłonić.
– Spróbujcie, mości ochmistrzu, sprobujcie, wszak samiście mówili, że waleczne czyny i płochliwe serce męztwem natchnąć mogą – mówiła księżna, a Świętochna z niemą prośbą, złożywszy ręce jak do modlitwy, błagalnie spoglądała na starostę Scibora. Widząc zaś, że ten się zamyślił i nic nie odpowiadał, przysunęła mu ławę na wprost komina, na którym wielka kłoda drzewa płonęła, rzucając migotliwe światło na tę część komnaty, w której na około księżnej maleńka drużyna była zebrana.
– Ha – rzekł Scibor – niech i tak będzie! nie mogąc nakłonić do czynu, niech chociaż owe czyny przez uszy wchodzą do serca powierzonego mi książątka.
Bolko tymczasem widząc, że Scibor siadł spokojnie i nie chce go do owego łuku poprowadzić, wysunął się z niewygodnego schronienia, a wyciągnąwszy się na ławie okrytej wzorzystym kobiercem, głowę na matki łonie położył. Scibor widząc to, westchnął i kiwnąwszy głową z niechęcią, tak począł:
– Dawno to już dawno, bo setka lat z okładem na krakowskim tronie siedział Władysław, co go Hermanem zwano – jest on w prostej linii dziadem panującego obecnie miłościwie nam księcia Leszka na Krakowie. Jako teraz, tak i w on czas różne niepokoje kraj trapiły, a na granice najeżdżały sąsiednie ludy. Te same pomorczyki, do których teraz pojechał nasz książę, srodze się wtedy ziemiom naszym dawały we znaki. A ziem tych było szmat wielki pod zarządem
Władysława Hermana, boć cała Wielkopolska, ba i Mazowsze w nim miało swego władcę. Po-morczyki te wtedy żyły jeszcze w pogaństwie, a zamiast świątyń pańskich, mieli kontyny, czyli bóżnice, w których bożkom swoim ofiary składali. Ale mimo tego pogaństwa, lud to miał być bogaty, handlował z dalekiemi zamorskiemi krajami. Rządy też u siebie mądrze sprawował, a ludzi z wielu stron przywabiał. A tu właśnie w Małopolsce wielu było takich, co sobie nie upodobali w rządach Władysława Hermana i jogo doradcy Sieciecha, wojewody krakowskiego. Powiedzieli więc: "co my tam mamy słuchać wojewody, co od nas tylko daninę ściąga, pójdziemy sobie do pomorzan, gdzie będziemy mieli chleba dosyć, a skoro się do handlu weźmiemy, wzrośniemy w bogactwo, pobudujemy sobie piękne dwory, siedzieć będziemy na okrytych oponami zamorskiemi ławach, szaty będziemy mieli z miękkiej wełny, a zbroje lśnić się będą jako powierzchnia jeziora, gdy na nią promień słońca padnie. Mieczów nam też nie zbraknie, bo ich Pomorzany mają kupę, a wszystkie pięknej roboty. " I jak powiedzieli, tak uczynili. Pomorczyki chętnie przybyszów widzieli, bo chcieli ich ku sobie przygarnąć, a z nimi do ziemi naszej wtargnąć. Że to zaś, jak mówiłem, w onym czasie i nad Wielkopolską i nad Mazowszem Władysław Herman, krakowski książę, władał, dały mu się więc we znaki na – pady Pomorczyków, bo co rok to się do jakiegoś miasta dobierali. Trzeba było czoło stawić tym najezdnikom. Zebrali się więc przedniejsi rycerze na płockim zamku, gdzie najchętniej Władysław Herman przebywał i pod wodzą owego Sieciecha mieli na pomorczyków wyciągnąć. Bolesław Krzywousty miał wtedy lat dziewięć, ale jak usłyszał parskanie koni, a miecz ujrzał, to go żadnym przysmakiem nie można było od tego widoku odwieść. Oczy mu pałały, usta nieco skrzywione rozchylały się pragnieniem walki, nozdrza wzdęte dodawały ognia ożywionej jego dziecięcej twarzyczce. To też, gdy się tyle zacnego rycerstwa na zamek zebrało, młody książę nie mógł usiedzieć na miejscu, ino rwał się, aby mu na wojenkę pozwolono. A był wtedy przy nim Wojsław, starosta sochociński, człek rycerski, rosło mu więc serce, gdy patrzył na powierzonego sobie książęcego syna, co się takim animuszem wojennym odznaczał. Więc chociaż poskramiał tę zbytnią chętkę do walki, cieszył się w głębi duszy i rękę chłopięcia do miecza i łuku układał, a oko do celnego wprawiał patrzenia.
– Starosto Wojsławie, jeżeli mnie miłujecie, pozwólcie, żebym z tymi pięknymi rycerzami na wojenkę jechał – mówił Bolko Krzywousty.
– Książątko nasze, Bolku miły – mówił Wojsław, nie dziś jeszcze, nie dziś. Podrośnij pierwej, nabierz siły, to i sam na czele staniesz, a rycerzy do walki poprowadzisz, dziś jeszcze twoje ręce za słabe.
– Oho, za słabe! a toćże ja wasz łuk jak piórko udźwignę, a dorosłemu sprostam siłą – mówił książę. Pozwólcie mi ino, a obaczycie, że wstydu za mnie mieć nie będziecie.
Ale Wojsław, choć mu się serce radowało… nie mógł narażać małego księcia na trudy wojenne, które niejeden wytrwały rycerz ledwie pokona. Odwołał więc Bolka od tej ochoty, ale chłopię niczem się odwieść nie dało.
– Nie chcecie wy mi starosto, pozwolić, to ja pójdę do samego księcia Władysława, kochanego mego ojca, on iść nie może, to mnie pozwoli.
I upatrzywszy sobie chwilę, wbiegł do komnaty rodzica, przy którym, jak raz, siedziała jego żona Judyta, siostra cesarza niemieckiego Henryka IV. Nie była to matka Bolka, lecz już druga żona Władysława, a była też złą niewiastą i krzywo patrzyła na pasierba.
W pierwszej chwili też Bolko zasromał się ujrzawszy macochę, ale potem podszedł do ojca, a pocałowawszy go w rękę, rzekł pokornie:
– Pozwólcie mi, ojcze kochany, z rycerzami na wojnę przeciw Pomorczykom.
– Chryste Panie! – zakrzyknął Władysław Herman… – co się tobie śni, taki malec na wojnę! – chyba na podwórcu zamkowym chcesz z rowie – śnikami iść w zapasy, aby rękę do miecza wprawiać…
– Oj nie na podwórcuć zanikowym ja chcę igraszki, ale prawdziwej wojny, pozwólcie mi, ojcze… toć ja muszę was wyręczyć, jako syn książęcy.
Stary książę aż ręce podniósł do góry z wielkiego podziwu, a potem dłonią oczy przysłonił i chwilkę poruszał ustami, znać modlił się pocichu, nie wymawiając głośnych wyrazów. Bolko stał przed nim z wlepionemi w twarz ojca oczami.
Chwila była ciszy, a niecierpliwość już drgać zaczęła na skrzywionych ustach małego księcia, gdy Judyta, tak zawsze niechętna Bolkowi, uśmiechnąwszy się złośliwie; położyła dłoń swą na ręce małżonka.
– Pozwólcie Bolkowi, panie mój i małżonku, na tę uciechę wszak widzicie jak waszemu synaczkowi oczy drżą chęcią do walki.
Bolek usta otworzył z podziwienia, bo pierwszy to raz księżna za nim prosiła, z niemniejszem też podziwieniem spojrzał na małżonkę Władysław. Judyta się tymczasem wdzięcznie uśmiechnęła do księcia, a wciąż prosiła. Myślała bowiem sobie:
– Niechby szedł, toć go tam na wojnie usieką, a ja po księciu rządy ogarnę.
Ale inaczej Opatrzność zrządziła. Bolko, otrzymawszy pozwolenie, poszedł na wojnę, sypiał na twardej ziemi, pod gołem niebem wraz z innymi, a gdy pod Drahimiem przyszło do walki, i ujrzał pędzącego na siebie pomorczyka, tak zręcznie strzałę z łuku wypuścił, że ta nieprzyjacielowi w samem oku utkwiła, Bolek zaś odskoczywszy, od dalszej napaści się uchronił. Wojacy też widząc młodego księcia, rwącego się do walki, zasłaniali go od wszelkiego niebezpieczeństwa. I nie spełniły się przepowiednie Judyty, Bolko wrócił zdrów i krzepki, a rozweselony swoją wyprawą. Że zaś i wojna się powiodła, bo Pomorczyków od granic odparto, a o męztwie Bolka starosta Wojsław i inni dosyć się nie mogli naopowiadać, stary książe uradowany powodzeniem syna, sprosił przedniej szych panów na ucztę i pasował Bolka na rycerza.
Piękna to była… uroczystość, gdy w otoczeniu wojaków, stanęło na zamku płockim chłopię dziewięcioletnie, ubrane w szaty godowe. Biskup płocki, Filip Doliwa, miał do niego piękną mowę, poświęcił miecz trzymany przez rycerzów na poduszce, a potem Bolko położywszy rękę na onym mieczu, za biskupem powtarzał:
"Przysięgam, że miecza tego nie wyjmę z pochwy, tylko na obronę wiary świętej, ziemi i ludu mojego, uciśnionych i niewinnych, a zawsze w sprawiedliwości i prawdzie, tak mi Panie Boże dopomóż. "
– Amen! – dodał głośno biskup. – Amen! – powtórzył stary książę i przytomni.
Poczem wstał Władysław Herman, a wyjąwszy miecz z pochwy, uderzył nim trzy razy po ramieniu Bolka mówiąc głośno:
– Witam cię, rycerzu, a to miecz twój!…
– Ja nie chcę miecza! – zawołał płaczliwie syn Leszka Białego, rozbudzony podniesionym głosem Scibora, – nic chcę miecza, mnie się spać chce! – i objął matkę wpół, a potem swoim zwyczajem zsunął się na podnóżek i owinął jej szatą.
Swiętochna i wszystkie dziewczęta wsłuchane dotąd w opowiadanie, nagłym wybuelmęły śmiechem, księżna nie mogła powstrzymać wstydu, jaki czynił jej syn ukochany. Zerwała się gniewnie, odsuwając go i klasnęła w dłonie.
– Gdzie Nastia? – niech go zabierze! Jednocześnie z Nastia, starą piastunką Bolka, z za wzorzystej opony drzwi pokrywającej, ukazała się postać młodego, piętnastoletniego chłopca, w podróżne odzianego szaty.
Stanął nieśmiało. Piękna twarz jego nacechowana była przestrachem i smutkiem. Znać co tylko z dalekiej drogi przybywał, bo na ciemnych jego włosach lśniły jeszcze gwiazdeczki białego śniegu, który owego wieczora z całą gwałtownością sypał na świat Boży. Nastia z załamanemi rękami stanęła też przym nim, a przygasłe oczy z bólem wlepiła serdecznym w księżnę Grzymisławę, nie śmiąc i kroku postąpić.
– Kogo nam przyprowadzasz, Nastio? – spytała księżna, chcąc od niemiłej przygody syna odwrócić uwago.
– To poseł ze stron dalekich, miłościwa pani – odrzekła Nastia drżącym głosem, a spojrzawszy na uśpionego swego wychowańca z głową opartą na podnóżku, przystąpiła ku niemu i nachyliwszy się, poczęła bezzębnemi wargami szeptać coś nad nim.
– Zabierz go! – rzekła stłumionym gniewem, marszcząc brwi Grzymislawa, i zaraz łagodząc głos, dodała:
– Któż jest ów poseł i jaką nam wieść przynosi?
– Gosia w z Różana, giermek księcia Leszka w pomorskiej wyprawie – rzekł drżącym ze wzruszenia głosem.
– Aa… Gosia w, więc witaj, przybliż się i opowiadaj! – – wszak od małżonka wieść mi przynosicie? – rzekła prawie wesoło Grzymisława, usiłując pokryć niemiłe przed chwilą zajście i zasłaniając swą wyniosłą postacią leżącego na podłodze Bolka.
Młodzian postąpił kilka kroków naprzód, a światło rozlewająco się szeroko od odgromnego komina padło teraz na twarz przybyłego, Swiętochna, która, stłumiwszy śmiech, spuściła na kądziel oczy, podniosła je ukradkiem na przybyłego, a wyraz smutku rozlany na jego twarzy udzielił się tak żywo wrażliwej dzieweczce, że pomimo woli wypuściła z rąk wrzeciono, a z piersi jej wyrwał sio okrzyk przestrachu.
Teraz i księżna Grzymisława spojrzała na twarz przybyłego – drgnęła, zapanowawszy jednak nad sobą, pytała niecierpliwie:
– – Cóż nam pan i małżonek nasz przez usta wasze kazał oznajmić?
– Ach, miłościwa pani! – książe przez Pomorczyków porwany i jako jeniec uwięziony, i tak jak wyskoczył z kąpieli, bez szat zgoła, a gdy biegłem, aby pana choć płaszczem osłonić, krzyknął: "Pędź do Krakowa, powiedz, co widzisz!… "
– Porwany! – krzyknęła Grzymisława – to nieprawda! precz z taką wieścią! – zawołała, wyciągając dłoń rozkazująco w stronę Gosława.
– Miłościwa księżno, czyż śmiałbym wieść fałszywie podawać – rzekł Gosław, patrząc zdziwionemi oczami.
– Wszak maż mój pojechał hołd odebrać w otoczeniu najpierwszych panów i Henryka Brodatego, krewniaka swego – mówiła jakby do siebie księżna. – A więc to zdrada?
– Zdrada pomorczyków, miłościwa pani – rzekł, przyklękając przed nią Gosław. – Boleśnie mi to powtórzyć, a jednak, jako wierny sługa księcia biegłem, by was, księżno, i waszego syna ratować.
– Ha, ba, ha! – zaśmiała się Grzymisława… – w tych słowach widzę obłudę, widzę nasłanie wrogów. Umyślnie was z ta wieścią fałszywą przysłali. Mąż mój i pan był w licznem otoczeniu, porwać go nie mogli… A jakież nam niebezpieczeństwo zagraża? – tu, na zamku, – dodała, urągając Grzymisława.
– Konrad mazowiecki ciągnie tutaj, aby najść zamek, władzę zagarnąć, a was. I nie dokończywszy, Gosław padł zemdlony u nóg księżnej, bo forsowna podróż dniom i nocą, by wieść na czas przynieść, wyczerpała siły młodzieńca.
Na wszystkich twarzach malowało się przerażenie, dziewczęta rzuciwszy kądziel z przestrachem słuchały Gosława, teraz zerwały się, chcąc mu nieść pomoc. Lecz nad nim schylony był Scibor, a Grzymisława ruchem ręki powstrzymała gorliwość Swiętochny i jej towarzyszek, wołając gniewnie:
– Do bokówki sroki!
I księżna podtrzymując rozespanego i zapłakanego syna, któremu Nastiarady dać nie mogła, zginęła za ciężką oponą.
Przy leżącym młodzieńcu został tylko Scibor, któremu Swiętochna ukradkiem zdołała podać kubek stojący nad kominem z napojem, przygowanym dla rozpieszczonego książątka.II.NARADY.
Grzymisława znalazłszy się w swojej komnacie, poczęła chodzić niespokojnie, łamiąc ręce i miotając gniewne wyrazy.
W pierwszej chwili nie wierzyła przyniesionej wieści; zastanowiszy się jednak, uznała, iż mogła być prawdziwą.
Obwiniała o tę wieść nieszczęśliwego giermka, jego zbyteczną gorliwość, lub przedajność; gniewała się na męża, że pozwolił się pochwycić, złorzeczyła, Pomorczykom i całemu światu; gniew zaś spędzała na najbliższe swoje otoczenie.
W pierwszej chwili odesłała wszystkie niewiasty i dziewczęta, wkrótce jednak zawołała Świętochnę.
– Czegoś ty się tak przypięła do tego giermka, – czy on ci brat, czy swat, żeś o mało go z ziemi nie podnosiła! – mówiła do stojącej przed nią… w milczeniu.
– Odpowiadaj, – możeście się wy wszyscy zmówili, żeby mnie droczyć! – wolała coraz go-
– Pani, – wyrzekła Swiętochna błagalnym głosem, w którym znać było jednak nieme oburzenie.
– Pani! – rzekła przedrzeźniając Grzymisława, – ty umiesz tylko jęczyć.
– Gdzie ten Gosław? – spytała znów nagle.
– Ochmistrz księcia Bolka, kazał go przenieść do siebie. – Biedak, pono mało w nim dechu, – odrzekła nieśmiało dzieweczka.
– Biedak! – ta się nad nim lituje, a on wieść taką przyniósł! – nędznik! I w najwyższem rozdrażnieniu zaczęła znów chodzić po komnacie.
I znów stanęła przed Swiętochną, pytając łagodniejszym już głosem.
– To nieprawda co on mówił! – powiedz sama, to być niemoże!
– Miłościwa księżno, z serca całego modlę się, aby wieść przyniesiona była mylną, lecz samiście mówili, że książe pan ma dużo nieprzyjacioł..?
– Ale jest potężnym księciem na Krakowie, – ktoby się śmiał porwać na niego! – zawołała Grzymisława.
– No, powiedz, powiedz, – dodała łagodniej, głaszcząc Świętochnę po twarzy.
Dziewczę, przywykłe do nagłych wybuchów swej pani, widząc ją nieco uspokojoną, zatrzymało dłoń jej w swych drobnych rękach, a patrząc w oczy szeptało.
– Nie wiem, pani moja milsi, nie wiem, ktoby się śmiał porwać, – ale, rozumiem to dobrze, że giermek tak przywiązany do księcia, nie przynosiłby jego małżonce smutnych wieści, gdyby one prawdą nie były. Ręka Grzymisławy zadrżała w dłoniach Swiętohnmy, – wyrwała ją nagle i osunęła się bezwładnie na ławę, wybuchając głośnym płaczem.
– Pani moja, księżno miłościwa, nie płaczcie, wszak słyszałam, że tylu książąt było przez nieprzyjaciół porwanych, – a jednak wracali do ziem swoich… Trzeba radzić, zwoływać rycerzy i słać na zwiady…
– A tale, tak, – porwała się księżna, – dobrze mówisz, trzeba słać na zwiady, – ale kogo? w zamku same kaleki i niedołęgi!
– Możeby posłać po biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża; – wszak zawszeście mi mówili, że pod nieobecność księcia pana on wam przyrzekł opiekę.
– Późno już – rzekła Grzymisława głosem zgnębionym.
– Późno! – ale w tak ważnej sprawie godzi się i sen przerwać, – mówiła Świętochna, całując ręce księżnej i tuląc ją jak dziecię zmęczone długim wybuchem płaczu i złości.
– Ksiądz biskup da wam radę, – my tu sa – me niewiasty, bez mądrej głowy, choćbyśmy chciały za wasze szczęście życie położyć, nic nie poradzimy; – mówiło dziewczę.
Widząc zaś, że księżna w milczeniu skłoniła głowę, ucałowała jej ręce i wybiegła energiczne dając rozkazy.
Choć kury donośnem pianiem ogłosiły światu, że północ już dawno minęła, – na zamku nikt jednak nie spał, – kilku starych i kalekich rycerzy, poszło opatrywać, czy bramy dobrze pozamykane, a na wszelki przypadek beczki na wałach napełnić smołą; – dworzanie i służba przywoływana co chwila przez księżnę, czekała na zawołanie; – łatwo więc Swiętochna znalazła takich, którzy do biskupa z wieścią pobiegli.
Lecz dworzec biskupi stal zdaleka od zaniku, trzeba było przebyć błonia dzielące zamek od miasta a opowiedzieć się pachołkom czuwającym nad bezpieczeństwem grodu. Dwa razy więc piasek przesypał się z klepsydry, stojącej w komnacie Grzymisławy, nim oznajmiono przybycie Iwona Odrowąża.
– Ratuj, ojcze! – zawołała Grzymisława, wychodząc na środek komnaty ku przybyłemu. Biskup podniósł dłonie, jakby chciał tam, w górze szukać opieki i wspomożenia.
– Bez zezwolenia Najwyższego włos nie spadnie z głowy człowieka, – rzekł, chcąc pocieszyć księżnę.
– Włos nie spadnie, ale głowa Leszka spaść może, – rzekła wpadając znów w rozdrażnienie Grzymisława.
– Nie bluźnijcie, księżno! – począł biskup. – Lecz żona Leszka nie słuchała wyrazów kapłana, tylko płacząc poczęła opowiadać to co usłyszała od Gosława i to co w jej niespokojnej, a podejrzliwej głowie powstało, plącząc wszystko bez ładu i składu.
Biskup słuchał, kiwał głową, kilka razy chciał przerwać potok słów, wypływających z ust… rozżalonej niewiasty, nie mógł jednak, bo księżna w coraz większy zapał wpadając nie słyszała nic, nawet własnych, wyrazów. Musiano więc czekać, aż się uspokoi, dopiero biskup jął wypytywać dworzan i Świętochny, która swoim cichym, a łagodnym głosem opowiadała to, co słyszała od przybyłego giermka.
– To wszystko fałsz, co on opowiada, – zawołała Grzymisława, wracając do swoich poprzednich podejrzeń.
– Przywołać go tutaj! – rzekł biskup. Próżne jednak były jego rozkazy i próżne dworzan usiłowania. Gosław bowiem popadł w jakiś sen, z którego żadna ludzka siła nie mogła go zbudzić.
Oblewany zimną wodą wstrząsał się, otwierał oczy i znowu padał bezprzytomny, nie mogąc… słowa przemówić.
– Nieszczęście, – prawdziwe nieszczęście… – powtarzał biskup. – Ależ to ulubieniec księcia,… hm, – nie dałby się przecież nieprzyjaciołom jeno przekupić…
– Mogli go podejść, oszukać, aby mnie zaniepokoić, i skorzystać z nieobecności małżonka, – mówiła Grzymisława.
– Jakto, ktoby taki? – pytał jakby sam siebie biskup.
– Konrad mazowiecki, – Władysław Laskonogi, który ostrzył zęby na Kraków, – Henryk ze Szlązka… – no, czyż ja wiem kto, – wolała księżna. – Złych ludzi pełno…
– Miłosierdzie Boże nad sprawiedliwymi, chytrym pohańbienie! rzekł biskup, podnosząc dłonie. – Wszelakoż trzeba coś radzić.
– Radźcież więc! – zawołała niecierpliwie Grzymisława, – potom was wezwała,
– Trzeba wysłać na zwiady, – macie przecie, ludzi na zamku, – a i ja swoich dam – rzekł po namyśle biskup.
– Wysyłajcie, rozkazujcie! – ja głowy niemam do takich rzeczy, wołała księżna, a mnie i synowi dajcie opiekę.
– Załogać przecie jest na zamku…
– Jaka załoga! przerwała gniewnie Grzymisława, – Leszek wszystkich zabrał.
– Hm… zobaczymy i przyzwawszy Scibora, długo z nim radził. Grzymisława zaś tulić znów musiała Bolka, który rozbudziwszy się wołał, czemu matki przy nim niema.Ścibor tymczasem przedstawił biskupowi, że zamek ma tak niewielką załogę, że żadnego natarcia wytrzymaćby nie zdołał, a prawie, że niema kogo wysłać.
– Kilku ludzi silnych ledwie się znajdzie, reszta wszyscy jak ja posiekani na wojnie, lub młokosy, którym łacniej do garnka z mlekiem, niż do wojaczki.
– To źle, oj źle! – biadał biskup.
Wyszukano wszakże dwóch więcej rozgarniętych ze służby i wysłano drogą ku Pomorzu. Liche to były posły, a droga była daleka i nieznana, – trzeba było co krok pytać, zatrzymywać się, a lasy, nieutorowane gościńce i zawieja listopadowa utrudniały jeszcze podróż.
Biskup, wysławszy ludzi, uspokoił nieco Grzymisławę, uspokoił ją zaś jeszcze więcej tem, iż obiecał ze swego dworu Wysłać również na zwiady.
– Niebawem jedni lub, drudzy powrócą, wieść dobrą, da Bóg, przywiozą; – załogę też na zamku wzmocnimy, choćby nam przyszło i mieszczan powołać.
Grzymisława jak łacno w gniew i rozpacz wpadała, tak też łatwo się dała… ukołysać obietnicą rychłego powrotu małżonka i nadzieją, że na rozległych ziemiach panią będzie.
Z brzaskiem dnia wszystko się na zamku uciszyło; sen skleił powieki Grzymisławy, przynosząc jej spokojniejsze obrazy.
Biskup, powróciwszy do Krakowa, odprawił poranne modły, w maleńkiej przy swym dworze kaplicy, a z nastaniem dnia zajęczały dzwony. Mieszkańcy Krakowa zdziwieni niezwykłym trwożliwym ich głosem, skupili się na rynku około ratusza i maleńkiego kościołka Świętego Wojciecha. Biskup tylko w dni świąteczne mszę tam odprawiał, teraz przy piątku ogłaszano mszę biskupią. Schodził się kler i zwykła dostojnika kościoła asysta. Wreszcie zadźwięczał dzwonek ogłaszający rozpoczęcie mszy świętej. Po jej skończeniu biskup odwróciwszy się do zebranych) przemawiał rzewnie, polecając ich opiece księżnę krakowską, i Leszkowego syna, a zaklinając, by nieskąpili obrony w razie potrzeby, Jedni słuchali mowy kiwając głowami, inni nie rozumiejąc dobrze o co rzecz idzie, bili się w piersi i głośno wzdychali; inni wreszcie zrozumieli o co rzecz idzie, i zlękli się, że może i im samym niebezpieczeństwo zagraża. Poroznoszono więc po mieście trwożliwe wieści. Nikt się jednak nie kwapił, aby pójść do zamku.
– Poco? – mówił burmistrz, Hirt, – złożyliśmy, co należało, – księcia niema; przecie nim wyciągnął na Pomorze, wydusił z nas nowy podatek, obiecując grunta za miastem, gdy powróci.
– Nie wrócił – po cóż nam tam chodzić, miasto samo ledwie dyszy, cóż księżnie pomożemy – dodawali inni.
Dużo w tem mieszczaństwie było swojaków, lecz dużo też i Niemców i innej narodowości, którzy za zarobkiem przybywszy osiedlili się, prowadząc swoje rzemiosło, lub zajmując się handlem. Mieszczanie pochodzenia polskiego niedorównywając im przebiegłością w handlu, ani zręcznością w wyrobach, zajmowali się uprawą roli, którą po za wałem miasta od księcia wydzieloną mieli. Ze zaś ich dobrobyt zależał od onych cudzoziemców, którzy od nich surowe nabywali materyały, łączyli się więc z przybyszami, w ważniejszych sprawach.
Mieszczaństwo zaś krakowskie rządziło się prawem magdeburskiom, a głowę miasta nazywali burmistrzem, którego otaczali rajcowie i ławnicy; – byle więc daniny dworowi złożyli nie czuli względem niego żadnych obowiązków. Wieści jednak, jakie rozeszły się po najdalszych ulicach miasta zaniepokoiły wszystkich, burmistrz Hirt zwołał rajców i przedniejszych mieszczan, aby się stawili zaraz z południa w izbie ratuszowej, chcąc się naradzić i z onych wieści prawdę jaką wycisnąć.
Ratusz drewniany, obwiedziony do koła gankiem, wznosił się na podmurowaniu kamiennem, a zdawał się jakby był nizką, a szeroką odroślą wieżycy, wznoszącej się tuk dumnie nad miastem a trzymającej we wnętrzu swoim kozę, czyli więzienie miejskie. Izba ratuszowa była nic wielka i zaledwie mogła pomieścić całą radę zwołaną przez Hirta. – Ciekawych zaś a nie powołanych było tak dużo, iż cały rynek roił się ich głowami, ukrytemi w wielkie futrzane czapki. To zbiegowisko wyglądało zdaleka tak, jak gdyby kto rozesłał wielki kożuch, zszyty z rozmaitego futra.
Ba, nietylko rynek był tak zaludniony, – wszystkie krużganki domów, stojących szczytem do rynku, a obwiedzione dokoła gankami, wyglądały jakby usłane różnobarwnem kwieciem, który dziwnym sposobem uchronił się od podmuchów jesiennych. Na gankach tych bowiem stały mieszczanki, pookrywane kwiecistemi tołubkami, lub wielkiemi chustami, łowiąc ciekawie uchem, co tam od ratusza i rajców wiatr przyniesie.
Gwar ich bezprzestanny mięszał się z rozmową stojących około ratusza, tworząc jakiś niezwykły szum, jakby spadającej gdzie z góry lawiny śniegu. Szum ten nie pozwolił obradować spokojnie sławetnym i Hirt pokilkakroć musiał kazać bić pachołkom w bęben dla uciszenia gwaru.
Na odgłos bębna wszyscy milkli na chwilę, nadstawiając ucha, czy nie usłyszą jakiegoś nowego rozporządzenia. Gdy jednak żaden wyraz ich nie dochodził, ci co bliżej stali, stwarzali sobie wieść nową, która po stokroć przekręcona dobiegła najdalej stojących i odbijała się wykrzyknikami wesołomi lub smutnemi wśród niewiast.
– No, jakże chcecie sławetni rajcowie i starsi miasta? – pytał Hirt na poły po polsku, na poły po niemiecku.
– Hm, hm! – mruczeli, namyślając się wezwani.
– Jakiej bo oni chcą od nas opieki? – pytał znów burmistrz.
– Może nowej daniny, – im zawsze czapek potrzeba – ozwał się rajca, czapnik z rzemiosła.
– Prędzej butów, boć teraz boso nie nachodzi – przerwał szewc.
– Chyba sukna, albo wzorzystej tkaniny do wybicia komnat – wołali tkacze.
– Et, nie o czapkie tam, ani o buty, ani też o sukno im chodzi! – ozwał się Latos, swojak rodem, stary, a powszechnie szanowany. – Chcą oni, żebyśmy pleców naszych nadstawili, a szli na zamek, księżnej i książątka pilnowali, a w razie potrzeby, bronili, póki Leszek nie wróci.
– Jaa… – zawołał Hirt.
– A cóżmy ich bronić mamy, przecie im nic złego, – ciepło im, boć kożuchów puszystych dałem, co przynależało – ozwał się kuśnierz.
Latos wzruszył ramionami z pewną niecierpliwością i znowu się ozwał:
– A toćże im nie o kożuchy chodzi, jako wam już mówiłem, – ale pana naszego, Leszka pojmali i uwięzili tam na Pomorzu, a wiecie – gdy głowy niema w domu, wszystko idzie na opak. Łatwo się też taki znajdzie, co skorzysta z nieobecności pana i na zamek napadnie. Biskup więc przemawiał, abyśmy w razie napadu, nie pozwolili zająć zamku na Wawelu, a krzywdy zrobić Leszkowej żonie i chłopięciu.
– Toćże ich ciastem nie oblepię, a do pieca nie wsadzę – ozwał się piekarz.
Zaśmieli się inni z dowcipu rajcy i znowu cisza zaległa.
– Według mnie – ozwał się znowu burmistrz, ten, czy inny książę, każdemu służyć trzeba i dać co się należy, każdy wola "bezahl. "
– So! so! – przyświadczyło wielu innych niemców.
– A jednak ten Leszek zły nie był, inny może być gorszy – ozwał się Latos, któremu żal było księcia krakowskiego, boć pamiętał jeszcze ojca jego, Kazimierza.
– Nic nam też dobrego nie zrobił, a jego niewiasta, choć się oddało, co trzeba, to jeszcze podczas ostatniego jarmarku przysyłała po misy i łyżki, ba i nożem nie pogardziła – odrzekł któryś z ławników.
– A po zabarwiane chusty i kukły ( lalki) przysyłała ci dla synka – dodał inny.
– Hm, hm! – mruknięto znowu.
– Taki on dobry jak i inny, każdy o daninę zawoła – rzekł ktoś znowu.
– So, so! – przyświadczyli niemcy.
– Recht! – zakończył Hirt.
Latos spuścił głowę i nic nie mówił; żal mu wprawdzie było zostawić zamek, gdy ten do mieszczan o pomoc się udawał, nie miał jednak ochoty sam jeden wystąpić do walki ze współmieszkańcami miasta. Nie czuł się dość silnym, aby im stawić opór boć wiedział, że niemców jest większość i że gdy oni od niego ryb a miodu syconego nie kupią, całe jego mienie zmarnieje.
Wtem Hirt znowu głos zabrał.
– Mnie się widzi tak, – że póki na miasto nie napadną, siedzieć cicho. W razie, gdyby jaki nowy książę na miasto się rzucił, staniemy oporem. Jeżeliby szedł od Mazowsza, lub Pomorza, pierwej mu Kraków niż Wawel na drodze. Oprzemy się i nie puścimy dalej, jest ci mur kamienny, co nie łatwo przez niego się dostanie. Bramę też niezaszkodziłoby wzmocnić sztabą żelazną w krzyżulec, a zawiasy okować, boć już dobrze pordzewiały.
– Tak, tak, mądra rada! – powtórzył z profesji… kowal.
– Od zachodu i wschodu wały też nie szpetne, zabawi się, nim się na nie wedrze, ciągnął dalej Hirt, – zamek zaś wie przecie co robić i jak się przygotować w razie napaści.
– So, so! recht! – ozwały się głosy.
– A gdybyśmy wiedzieli, że ten spodziewany siły ma wielkie – mówił wpadłszy w zapał Hirt, – to pochowawszy, kto ma co lepszego i bogatego, a także i pieniądze, wyjść z chlebem i solą, jakto tu zwyczaj; oddać klucze od bramy, a wyjednać sobie od przybywającego zmniejszenie daniny, a też i owe grunta, co nam Leszek pod miastem obiecał.
– Recht, recht! – krzyknęli jednogłośnie wszyscy, nie wyłączając Latosa.
I pod przewodnictwem burmistrza cała sławetna rada wysypała się na krużganek. Na dany znak pachołkowie uderzyli dwa razy po trzy, a trzeci raz aż pięć razy w bęben, tłum uciszył się, a Hirt w całym swoim majestacie, nadawszy grube policzki wypuścił najprzód dech, potem odsapnął i znów nabrawszy powietrza, donośnym zawołał głosem:
– Rozejść się spokojnie, siedzieć cicho, nie wychodzić za mury, niewiast z domów też nie wypuszczać, ani na ulicę, ani za miasto. Pilnować dobytku i czekać, co dalej prześwietny magistrat miasta Krakowa rozkaże.
Każdy z tych co dosłyszał mowę burmistrza, dziwił się, po co było tyle przygotowań i dzwonów, że jednak Hirt sam osobiście przemawiał tylko w bardzo ważnych sprawach, rozumiano więc sobie rozmaicie.
– Ho, bo, pod tym spokojem musi tara być coś bardzo ważnego, jeżeli gam Hirt głowę sobie psował – mówili krakowianie z urodzenia. I rozchodząc się do domów myśleli, jakby skromny swój dobytek uchronić od jakiegoś grożącego im niebezpieczeństwa.
Idąc zaś do domów wołali na stojące na krużgankach niewiasty i dziewczęta:
– Do świetlicy, do wrzeciona! nie gapić się po próżnicy, a z izby nie wyłazić, po mieście się nie włóczyć.
Niemcy znów kiwali głowami, a wracając, pytali się wzajem:
– Was wird dasein? no! – a nie odpowiadając jeden drugiemu w milczeniu śpiesznie wracali do pokaźnych domów, aby jaknajprędzej pochować bogate zbiory i nabite talarami mieszki, w czem im skrzętnie dopomagały zwołane z ganków niewiasty.
I wkrótce ucichło wszystko; – w izbie ratuszowej przesłaniano zaporami okna, rynek opustoszał, tylko spłoszone gwarem wróble i gołębie przechadzać się znowu zaczęły po wydeptanym rynku. Od czasu do czasu ukazała się jaka dziewczęca głowa, która mimo zakazu rodzica i bojaźni niebezpieczeństwa, wyglądała ciekawie. Śmielsze wyglądały nawet na ulicę, młokosi wychodzili na ganek i z pewną butą przechadzając się po nim w dal spoglądali.
Naokół jednak było cicho, – lasy drzemały spokojnie, układając się do snu zimowego; czarna ziemia wyglądała miejscami z pod białego, spadłego w nocy śniegu, zazdroszcząc tej, która już miała zimową oponę. A wysoka wieżyca, stojąca nad nizkim ratuszem z powagą spoglądała na miasto, jakby czuwając nad jego snem i spokojem.III.GOŚĆ.
Na odległem Pomorzu wzburzone umysły oddawna knowały spiski. Bez tych spisków nie obyło się i w innych ziemiach rozdrabnianych między potomków Bolesława krzywoustego. Lud był zgnębiony walką, lecz byli tacy, co w ich sercach, miasto poczciwego uczucia wzrastała prywata i sobkostwo. Ci też wśród walki książąt dla siebie odnosili korzyści. Takim pankiem był Swiętopełk, starosta na Pomorzu, pozostawiony tam przez Leszka Białego roku 1207 z warunkiem płacenia daniny i składania hołdu.
– Oho! – będę ja ci hołd składał – rzekł Świętopełk, w lat kilka potem. –Dalekie Kraków od Pomorza, ktoby mi kazał słać tam daninę, kiedy ja sam moge być takim księciem na Pomorzu, jak Leszek na Krakowie.
A jak rzekł, tak też uczynił; rachował bowiem sobie, że i bez daniny starostą się ostoi. Wkrótce doszły go też wieści, że Władysław Odonicz, wnuk po Mieczysławie Starym, siedzi gdzieś na Węgrzech i szuka pomocy przeciw stryjowi Władysławowi Laskonogiemu.
– Ba, tego mi tylko potrzeba, – Gniezno, Ujście, Nakło, o które Odonicz ze stryjem walczy, tuż blizko Pomorza; trzebaby się z Odoniczem porozumieć… Ale juk? Węgry, to kraj daleki i rozległy, gdzież go szukać, tego Władysława.
Gdy tak się biedzi ze swemi myślami, usłyszał głos niewieści, wołający z okna komnaty:
– Hej, to moja siostrzyca Henilda, tak się rządzi… Z nią bieda, boć to istnie chłopak w niewieścieli szatach; – jakbym ja się nie wzmocnił, to onaby się i o dziedzictwo po rodzicu upomniała. Trzeba jej o mężu pomyśleć, dziewka już dwudziestki dobiega, mówił do siebie… – Ależ wrzeszczy! dodał po chwili, – czy wroga ujrzała?
I wyszedł z izby, a jednocześnie z górnej komnaty zbiegła dorodna Henilda.
– Bracie, pod zamkiem czas już jakiś stoi mnich, a niema komu bramy otworzyć. Pieśni piękne śpiewa, wiatr je niesie do mego okna, serce drży od tych pieśni, a pieśniarz stoi jak pachołek pod bramą – mówiła żywo.
– Nie dziewki to sprawa przyjmować gości! – odrzekł Świętopełk, patrząc surowo na zapłonione oblicze siostry.
Nim jednak zdążył się obejrzeć, Henilda po – biegła, ku bramie, i nie czekając, aż odźwierny otworzy drzwi dla pieszych przeznaczono, sama kluczem wyjętym z zanadrza, otworzyła na rozścież furtkę w murze ukrytą.
– To furtka, którą na nabożeństwo do klasztoru chodzą, – wolno mi nią pobożnego mnicha wprowadzić – rzekła do wchodzącego.
– Szczęście rai się chyba w tym zamku wróży, kiedy tak piękne dłonie drzwi otwierają – rzekł przybyły, spojrzawszy z pod kaptura przenikliwie.
Henilda zasromała się przed tym wzrokiem, a mnich nie zwracając na nią uwagi, poszedł do kroczącego poważnie Swiętopełka i rzekł:
– Ze starostą pomorskim pragnąłbym mówić.
– Ja nim jestem – rzekł Swiętopełk, wpatrując się w przybyłego.
– Już po raz drugi, szczęście mi się wróży – rzekł mnich. – Pozwólcież mi starosto powolnego ucha, boć wiele mam do powiedzenia.
Swiętopełk spojrzał badawczo pod kaptur przybyłego i dc"
– Proszę ze sobą.
I Obadwaj znikli w głębinie zamku, ku wielkiemu niezadowoleniu Henildy.
– Niechby pieśń jeszcze zaśpiewał! – mruknęła, i piękna twarz jej zasępiła się gniewem.
Poszła jednak do swoich komnat, bo jakkolwiek była bardzo samowolną, bała się jednak dużo starszego od siebie brata, pod którego opieką, od lat niemowlęcych zostawała. Lecz nie mogła usiedzieć w komnacie i coraz to z niej wybiegała. Wiosna też woniała na świecie, niedziw więc, że siostra Swiętopelka wyrywała się na świat boży i zwoławszy służebne, biegła do zamkowego ogrodu, aby ulubionem rzucaniem obręczy w górę się zabawiać. Nie poszła jednak zwykłą sobie ścieżką., lecz przemknęła się pod oknem brata; – głosy rozmawiających z niego dolatywały, nie słyszała jednak wyrazów, a wysokość podmurowania nie pozwalała do wnętrza spojrzeć. Gdy jednak oddaliła się o kilka kroków, odwróciła się i ujrzała w oknie owego mnicha z głową uwolnioną z kaptura. Stał obok Swiętopełka, i śmiejąc, się wesoło, ciekawie za nią spoglądał. Skryła się więc co tchu między krzewy skąpym kwietniowym obrzucone liściem, lecz ciekawość jej wzrosła jeszcze więcej. Gdy o zachodzie słońca wróciła… do komnaty, odprawiła zaraz towarzyszki i służebne, sama zaś stanęła w oknie, przypatrujątwsię, czy wśród mroku nie dopatrzy czegoś, co y jej ciekawość zaspokoiło. Wtem drzwi się z łoskotem otworzyły i wszedł Świętopełk.
. – Ha, ha! – zaśmiał się – patrzysz siostro, czy znów jaki mnich do bramy nic zakołata?
. – Choćbym patrzyła, to co? – lepiej patrzeć, czy jaki pobożny człek nie kołata, aniżeli go trzymać pod bramą – odrzekła butnie Henilda.
– No, no, nie sróż się, siostrzyco! – ot lepiej podziękuj mi, żem ci owego mnicha zaswatał.
– Niewczesne wasze żarty, miły bracie, boć mnichowi nie do żeniaczki, jedno do różańca – odrzekła, kryjąc zmięszanie.
– Ba, jak jakiemu! – są tacy, co pod habitem rycerską zbroję noszą, a na takiego moja siostrzyca nie będzie krzywa.
Hemilda nie mówiąc nic, spojrzała obojętnie.
– Ot, co się to tam bawić próżnem gadaniem, zaswatałem ci jednego z piastowiczów, księcia z krwi królewskiej, co ma prawo choćby do krakowskich rządów.
Henilda wlepiła ciekawie oczy w brata.
– Tak, tak, przeczułaś dla się rycerza, biegnąc furtę otworzyć – mówił Swiętopełk – pod przebraniem mnicha, ukrywał się Władysław Odonicz, pan na Wielkopolsce.
– Z której go bodaj stryj wypędził – przerwała Henilda.
– Ho, ho! – wiesz, jak widzę, o sprawach rycerzów – ba i nie dziw, wszak w twojej niewieściej piersi męzkie serce kołacze – rzekł Swiętopełk pochlebiające – No, tak – prowadzi Odonicz walkę z Władysławem Laskonogim, lecz gdy zostanie moim szwagrem, to mu dam pomoc; stryja wygoni, a bodaj, czy i po krakowskie nie sięgnie. Boć to tam Leszka Białego pachole marne słyszę bardzo…
– Leszek, pan jeszcze nie stary – przerwała, siostra, – pokazujecie mi więc owoc na wysokiej gruszy – dodała.
– Ha, możeć on bliższy niż wam się zdaje – rzekł, targając wąsa Swiętopełk, a oczy mu błysły złowrogo.
Chwila była milczenia.
Swiętopełk przechadzał się wzdłuż pogrążonej w mroku komnaty, Henilda stała oparta plecami o okno, a na jej głowę księżyc rzucał czerwone blaski.
– Niechno ja tylko na Pomorzu ogłoszę się księciem, to i Odonicz do Krakowa dojedzie – mówił jakby do siebie Swiętopełk.
– A tymczasem hołd Leszkowi musicie składać z Odoniczem – rzekła znów chłodno Henilda.