Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Giermek książęcy: powieść historyczna z XIII w. dla młodzieży dorastającej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Giermek książęcy: powieść historyczna z XIII w. dla młodzieży dorastającej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZE­RWA­NE OPO­WIA­DA­NIE.

W jed­nej z kom­nat wa­wel­skie­go zam­ku sie­dzia­ła księż­na Grzy­mi­sła­wa, żona Lesz­ka Bia­łe­go, pa­trząc w od­le­gły kąt kom­na­ty, gdzie syn jej, sze­ścio­let­nie chło­pię, o bla­dej i roz­la­nej twa­rzy spo­glą­dał z pew­ną nie­chę­cią jak Sci­bor, ry­cer­skiej po­sta­ci sta­rzec, a na­uczy­ciel mło­de­go ksią­żąt­ka na­pi­nał łuk i za­chę­cał mal­ca do strza­łu. Chło­pię do­tknę­ło po­da­ną broń, lecz po cie­le jego prze­szedł dreszcz i mia­sto wy­pu­ścić z cię­ci­wy strza­łę do wi­szą­ce­go na ścia­nie wy­pcha­ne­go go­łę­bia, wy­pu­ścił z ręki łuk, a przy­sło­niw­szy dłoń­mi oczy, po­biegł wprost do mat­ki.

Sci­bor pod­niósł łuk i ze zmarsz­czo­nem czo­łem pa­trzał za chło­pię­ciem, mru­cząc po ci­chu drżą­ce­mi z gnie­wu war­ga­mi:

– I to z tego ma być pan, co kraj i lud obro­ni!

Chło­pię tym­cza­sem ukry­ło twarz na mat­ki ło­nie, wo­ła­jąc:

– Ja się boję, ja się boję!

– I cze­go się bo­isz? miły Bol­ku, – rze­kła księż­na Grzy­mi­sła­wa, tu­ląc syna do sie­bie, – wszak strza­ła nie by­ła­by spa­dła na cie­bie, a na go­łę­bia, co ot tam na ścia­nie.

– Ale by zro­bi­ła pstryk, a po­tem wrr! mó­wił płacz­li­wie chło­piec, a ja tego nie lu­bię!

– Prze­cież mu­sisz się do tego przy­zwy­cza­ić, dla cie­bie to je­dy­na za­ba­wa…

– Ja nie chcę ta­kiej za­ba­wy! wolę pa­trzeć jak oto z pod wa­szych pal­ców, ma­teń­ko, wy­snu­wa­ją się cien­kie nit­ki i słu­chać pie­śni Świę­toch­ny – rzekł, wska­zu­jąc na jed­nę z dziew­cząt, ota­cza­ją­cych księż­nę, a przy­su­nąw­szy mat­ce ko­ło­wro­tek, siadł u stóp jej na ław­ce.

Świę­toch­na tym­cza­sem i kil­ka in­nych dziew­cząt, przę­dą­cych len, lub tka­ją­cych w kro­snach z za­bar­wio­nej weł­ny wzo­rzy­ste pasy, tłu­mi­ły śmiech i z po­li­to­wa­niem pa­trzy­ły na mło­dziuch­ne ksią­żąt­ko.

Su­ro­we jed­nak spoj­rze­nie Grzy­mi­sła­wy po­wstrzy­ma­ło ich we­so­łość; drżą­ce śmie­chem lica dziew­cząt ścią­gnę­ły się w pe­wien wy­raz nie­za­do­wo­le­nia i po­chy­li­ły nad ro­bo­tą.

– Nie przy­stoi nam we­so­łość i śmiesz­ki, kie­dy pan mój i mał­żo­nek w da­le­kiej na ob­ra­dach po­mor­skich po­dró­ży – rze­kła księż­na ze zmarsz­cze­niem czo­ła.

– Po­zwól­cie mi­ło­ści­wa księż­no i od­puść­cie od sie­bie sy­nacz­ka, boć mu też nie przy­stoi w nie­wie­ściem za­sia­dać gro­nie – rzekł, przy­stę­pu­jąc Sci­bor.

Lecz Bol­ko za­sta­wił się ko­ło­wrot­kiem przed przy­by­łym, a za­ra­zem uchwy­cił się ko­lan mat­ki z siłą, któ­rą, mógł­by był spo­żyt­ko­wać do­sko­na­le przy na­cią­ga­niu łuku, lub in­nej ry­cer­skiej za­ba­wie.

Dziew­czę­ta, pa­trząc na te za­cho­dy ksią­żąt­ka, wy­trzy­mać już dłu­żej nie mo­gły i prych­nę­ły stłu­mio­nym śmie­chem.

Księż­na spoj­rza­ła na nie z więk­szem jesz­cze zmarsz­cze­niem czo­ła, nim jed­nak z za­ci­śnię­tych warg wy­rze­kła na­po­mnie­nie, owa śpie­wacz­ka Świę­toch­na, śmiel­sza znać od in­nych, rze­kła:

– Prze­pra­sza­my Was, mi­ło­ści­wa pani, ale tak nas ogar­nę­ło ki­cha­nie.

Księż­na, czy uwie­rzy­ła, czy też sto­ją­cy przed nią 7. su­ro­wym wzro­kiem i cze­ka­ją­cy na Bol­ka Sci­bor zwró­cił jej uwa­gę.

– Od­puść­cie chło­pię od sie­bie, mi­ło­ści­wa księż­no – po­wtó­rzył, tłu­miąc gniew Sci­bor.

– Wi­dzi­cie, wo­je­wo­do, że dzie­cię drży z prze­stra­chu, aza­liż by­ła­bym mat­ką, że­bym po­zwo­li­ła odejść mu od sie­bie.

Sci­bor za­drżał, – z pod si­wych jego brwi bły­snął pło­mień gnie­wu, po­wstrzy­mał się jed­nak, a tar­ga­jąc tyl­ko bro­dę, mó­wił, miar­ku­jąc się:

– Nim zo­sta­li­ście mat­ką ksią­żąt­ka, by­li­ście córą po­tęż­ne­go księ­cia Ja­ro­sła­wa na Czer­ni­ho­wie i żoną Lesz­ka Bia­łe­go, mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go. Krew ry­cer­ska w wa­szych ży­łach pły­nie i ry­ce­rzów po­win­ni­ście ho­do­wać, nie po­zwól­cież, aby ta krew w sy­nacz­ku wa­szym za­ni­kła. Wszak i my mamy do nie­go pra­wo, je­ślić ma po ojcu zie­mię dzie­dzi­czyć….

Bol­ko tym­cza­sem pra­wie cały schro­nił się pod ławę, owi­nąw­szy się w mat­czy­ną sza­tę. Dziew­czę­ta za­ty­ka­ły so­bie usta rę­ka­mi, uda­wa­ły ki­cha­nie i ka­szel, aby tyl­ko nie wy­buch­nąć śmie­chem, do któ­re­go po­bu­dza­ło je prze­stra­szo­ne, wpy­cha­ją­ce sio pod mat­ki lawę ksią­żąt­ko.

– Mo­ści och­mi­strzu – rze­kła wy­mi­ja­ją­co Grzy­mi­sla­wa, mo­że­by­ście ze­chcie­li opo­wie­dzieć nam co o ry­cer­skich czy­nach dzia­dów mi­ło­ści­we­go nam mał­żon­ka, toby i Bo­le­sław­ka do ry­cer­skich czy­nów za­chę­ca­ło.

– Od opo­wia­da­nia się nie usu­wam, lecz inna rzecz o czy­nach pięk­nych słu­chać, a inna rękę i ser­ce do nich spo­so­bić. Wie­la sław­nych czy­nów prze­szłość na­sza mie­ści, wie­la ich i o ry­cer­zach in­nych by­ło­by do opo­wie­dze­nia, chęt­niej­by zaś człek gębę so­bie tem ga­da­niem pso­wał, że­bym choć na jed­nę chwi­lę mógł tem sy­nacz­ka wa­sze­go do ży­cia ry­cer­skie­go na­kło­nić.

– Spró­buj­cie, mo­ści och­mi­strzu, spro­buj­cie, wszak sa­mi­ście mó­wi­li, że wa­lecz­ne czy­ny i pło­chli­we ser­ce męz­twem na­tchnąć mogą – mó­wi­ła księż­na, a Świę­toch­na z nie­mą proś­bą, zło­żyw­szy ręce jak do mo­dli­twy, bła­gal­nie spo­glą­da­ła na sta­ro­stę Sci­bo­ra. Wi­dząc zaś, że ten się za­my­ślił i nic nie od­po­wia­dał, przy­su­nę­ła mu ławę na wprost ko­mi­na, na któ­rym wiel­ka kło­da drze­wa pło­nę­ła, rzu­ca­jąc mi­go­tli­we świa­tło na tę część kom­na­ty, w któ­rej na oko­ło księż­nej ma­leń­ka dru­ży­na była ze­bra­na.

– Ha – rzekł Sci­bor – niech i tak bę­dzie! nie mo­gąc na­kło­nić do czy­nu, niech cho­ciaż owe czy­ny przez uszy wcho­dzą do ser­ca po­wie­rzo­ne­go mi ksią­żąt­ka.

Bol­ko tym­cza­sem wi­dząc, że Sci­bor siadł spo­koj­nie i nie chce go do owe­go łuku po­pro­wa­dzić, wy­su­nął się z nie­wy­god­ne­go schro­nie­nia, a wy­cią­gnąw­szy się na ła­wie okry­tej wzo­rzy­stym ko­bier­cem, gło­wę na mat­ki ło­nie po­ło­żył. Sci­bor wi­dząc to, wes­tchnął i kiw­nąw­szy gło­wą z nie­chę­cią, tak po­czął:

– Daw­no to już daw­no, bo set­ka lat z okła­dem na kra­kow­skim tro­nie sie­dział Wła­dy­sław, co go Her­ma­nem zwa­no – jest on w pro­stej li­nii dzia­dem pa­nu­ją­ce­go obec­nie mi­ło­ści­wie nam księ­cia Lesz­ka na Kra­ko­wie. Jako te­raz, tak i w on czas róż­ne nie­po­ko­je kraj tra­pi­ły, a na gra­ni­ce na­jeż­dża­ły są­sied­nie ludy. Te same po­mor­czy­ki, do któ­rych te­raz po­je­chał nasz ksią­żę, sro­dze się wte­dy zie­miom na­szym da­wa­ły we zna­ki. A ziem tych było szmat wiel­ki pod za­rzą­dem

Wła­dy­sła­wa Her­ma­na, boć cała Wiel­ko­pol­ska, ba i Ma­zow­sze w nim mia­ło swe­go wład­cę. Po-mor­czy­ki te wte­dy żyły jesz­cze w po­gań­stwie, a za­miast świą­tyń pań­skich, mie­li kon­ty­ny, czy­li bóż­ni­ce, w któ­rych boż­kom swo­im ofia­ry skła­da­li. Ale mimo tego po­gań­stwa, lud to miał być bo­ga­ty, han­dlo­wał z da­le­kie­mi za­mor­skie­mi kra­ja­mi. Rzą­dy też u sie­bie mą­drze spra­wo­wał, a lu­dzi z wie­lu stron przy­wa­biał. A tu wła­śnie w Ma­ło­pol­sce wie­lu było ta­kich, co so­bie nie upodo­ba­li w rzą­dach Wła­dy­sła­wa Her­ma­na i jogo do­rad­cy Sie­cie­cha, wo­je­wo­dy kra­kow­skie­go. Po­wie­dzie­li więc: "co my tam mamy słu­chać wo­je­wo­dy, co od nas tyl­ko da­ni­nę ścią­ga, pój­dzie­my so­bie do po­mo­rzan, gdzie bę­dzie­my mie­li chle­ba do­syć, a sko­ro się do han­dlu weź­mie­my, wzro­śnie­my w bo­gac­two, po­bu­du­je­my so­bie pięk­ne dwo­ry, sie­dzieć bę­dzie­my na okry­tych opo­na­mi za­mor­skie­mi ła­wach, sza­ty bę­dzie­my mie­li z mięk­kiej weł­ny, a zbro­je lśnić się będą jako po­wierzch­nia je­zio­ra, gdy na nią pro­mień słoń­ca pad­nie. Mie­czów nam też nie zbrak­nie, bo ich Po­mo­rza­ny mają kupę, a wszyst­kie pięk­nej ro­bo­ty. " I jak po­wie­dzie­li, tak uczy­ni­li. Po­mor­czy­ki chęt­nie przy­by­szów wi­dzie­li, bo chcie­li ich ku so­bie przy­gar­nąć, a z nimi do zie­mi na­szej wtar­gnąć. Że to zaś, jak mó­wi­łem, w onym cza­sie i nad Wiel­ko­pol­ską i nad Ma­zow­szem Wła­dy­sław Her­man, kra­kow­ski ksią­żę, wła­dał, dały mu się więc we zna­ki na – pady Po­mor­czy­ków, bo co rok to się do ja­kie­goś mia­sta do­bie­ra­li. Trze­ba było czo­ło sta­wić tym na­jezd­ni­kom. Ze­bra­li się więc przed­niej­si ry­ce­rze na płoc­kim zam­ku, gdzie naj­chęt­niej Wła­dy­sław Her­man prze­by­wał i pod wo­dzą owe­go Sie­cie­cha mie­li na po­mor­czy­ków wy­cią­gnąć. Bo­le­sław Krzy­wo­usty miał wte­dy lat dzie­więć, ale jak usły­szał par­ska­nie koni, a miecz uj­rzał, to go żad­nym przy­sma­kiem nie moż­na było od tego wi­do­ku od­wieść. Oczy mu pa­ła­ły, usta nie­co skrzy­wio­ne roz­chy­la­ły się pra­gnie­niem wal­ki, noz­drza wzdę­te do­da­wa­ły ognia oży­wio­nej jego dzie­cię­cej twa­rzycz­ce. To też, gdy się tyle za­cne­go ry­cer­stwa na za­mek ze­bra­ło, mło­dy ksią­żę nie mógł usie­dzieć na miej­scu, ino rwał się, aby mu na wo­jen­kę po­zwo­lo­no. A był wte­dy przy nim Woj­sław, sta­ro­sta so­cho­ciń­ski, człek ry­cer­ski, ro­sło mu więc ser­ce, gdy pa­trzył na po­wie­rzo­ne­go so­bie ksią­żę­ce­go syna, co się ta­kim ani­mu­szem wo­jen­nym od­zna­czał. Więc cho­ciaż po­skra­miał tę zbyt­nią chęt­kę do wal­ki, cie­szył się w głę­bi du­szy i rękę chło­pię­cia do mie­cza i łuku ukła­dał, a oko do cel­ne­go wpra­wiał pa­trze­nia.

– Sta­ro­sto Woj­sła­wie, je­że­li mnie mi­łu­je­cie, po­zwól­cie, że­bym z tymi pięk­ny­mi ry­ce­rza­mi na wo­jen­kę je­chał – mó­wił Bol­ko Krzy­wo­usty.

– Ksią­żąt­ko na­sze, Bol­ku miły – mó­wił Woj­sław, nie dziś jesz­cze, nie dziś. Pod­ro­śnij pier­wej, na­bierz siły, to i sam na cze­le sta­niesz, a ry­ce­rzy do wal­ki po­pro­wa­dzisz, dziś jesz­cze two­je ręce za sła­be.

– Oho, za sła­be! a toć­że ja wasz łuk jak piór­ko udźwi­gnę, a do­ro­słe­mu spro­stam siłą – mó­wił ksią­żę. Po­zwól­cie mi ino, a oba­czy­cie, że wsty­du za mnie mieć nie bę­dzie­cie.

Ale Woj­sław, choć mu się ser­ce ra­do­wa­ło… nie mógł na­ra­żać ma­łe­go księ­cia na tru­dy wo­jen­ne, któ­re nie­je­den wy­trwa­ły ry­cerz le­d­wie po­ko­na. Od­wo­łał więc Bol­ka od tej ocho­ty, ale chło­pię ni­czem się od­wieść nie dało.

– Nie chce­cie wy mi sta­ro­sto, po­zwo­lić, to ja pój­dę do sa­me­go księ­cia Wła­dy­sła­wa, ko­cha­ne­go mego ojca, on iść nie może, to mnie po­zwo­li.

I upa­trzyw­szy so­bie chwi­lę, wbiegł do kom­na­ty ro­dzi­ca, przy któ­rym, jak raz, sie­dzia­ła jego żona Ju­dy­ta, sio­stra ce­sa­rza nie­miec­kie­go Hen­ry­ka IV. Nie była to mat­ka Bol­ka, lecz już dru­ga żona Wła­dy­sła­wa, a była też złą nie­wia­stą i krzy­wo pa­trzy­ła na pa­sier­ba.

W pierw­szej chwi­li też Bol­ko za­sro­mał się uj­rzaw­szy ma­co­chę, ale po­tem pod­szedł do ojca, a po­ca­ło­waw­szy go w rękę, rzekł po­kor­nie:

– Po­zwól­cie mi, oj­cze ko­cha­ny, z ry­ce­rza­mi na woj­nę prze­ciw Po­mor­czy­kom.

– Chry­ste Pa­nie! – za­krzyk­nął Wła­dy­sław Her­man… – co się to­bie śni, taki ma­lec na woj­nę! – chy­ba na po­dwór­cu zam­ko­wym chcesz z ro­wie – śni­ka­mi iść w za­pa­sy, aby rękę do mie­cza wpra­wiać…

– Oj nie na po­dwór­cuć za­ni­ko­wym ja chcę igrasz­ki, ale praw­dzi­wej woj­ny, po­zwól­cie mi, oj­cze… toć ja mu­szę was wy­rę­czyć, jako syn ksią­żę­cy.

Sta­ry ksią­żę aż ręce pod­niósł do góry z wiel­kie­go po­dzi­wu, a po­tem dło­nią oczy przy­sło­nił i chwil­kę po­ru­szał usta­mi, znać mo­dlił się po­ci­chu, nie wy­ma­wia­jąc gło­śnych wy­ra­zów. Bol­ko stał przed nim z wle­pio­ne­mi w twarz ojca ocza­mi.

Chwi­la była ci­szy, a nie­cier­pli­wość już drgać za­czę­ła na skrzy­wio­nych ustach ma­łe­go księ­cia, gdy Ju­dy­ta, tak za­wsze nie­chęt­na Bol­ko­wi, uśmiech­nąw­szy się zło­śli­wie; po­ło­ży­ła dłoń swą na ręce mał­żon­ka.

– Po­zwól­cie Bol­ko­wi, pa­nie mój i mał­żon­ku, na tę ucie­chę wszak wi­dzi­cie jak wa­sze­mu sy­nacz­ko­wi oczy drżą chę­cią do wal­ki.

Bo­lek usta otwo­rzył z po­dzi­wie­nia, bo pierw­szy to raz księż­na za nim pro­si­ła, z nie­mniej­szem też po­dzi­wie­niem spoj­rzał na mał­żon­kę Wła­dy­sław. Ju­dy­ta się tym­cza­sem wdzięcz­nie uśmiech­nę­ła do księ­cia, a wciąż pro­si­ła. My­śla­ła bo­wiem so­bie:

– Nie­chby szedł, toć go tam na woj­nie usie­ką, a ja po księ­ciu rzą­dy ogar­nę.

Ale in­a­czej Opatrz­ność zrzą­dzi­ła. Bol­ko, otrzy­maw­szy po­zwo­le­nie, po­szedł na woj­nę, sy­piał na twar­dej zie­mi, pod go­łem nie­bem wraz z in­ny­mi, a gdy pod Dra­hi­miem przy­szło do wal­ki, i uj­rzał pę­dzą­ce­go na sie­bie po­mor­czy­ka, tak zręcz­nie strza­łę z łuku wy­pu­ścił, że ta nie­przy­ja­cie­lo­wi w sa­mem oku utkwi­ła, Bo­lek zaś od­sko­czyw­szy, od dal­szej na­pa­ści się uchro­nił. Wo­ja­cy też wi­dząc mło­de­go księ­cia, rwą­ce­go się do wal­ki, za­sła­nia­li go od wszel­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa. I nie speł­ni­ły się prze­po­wied­nie Ju­dy­ty, Bol­ko wró­cił zdrów i krzep­ki, a roz­we­se­lo­ny swo­ją wy­pra­wą. Że zaś i woj­na się po­wio­dła, bo Po­mor­czy­ków od gra­nic od­par­to, a o męz­twie Bol­ka sta­ro­sta Woj­sław i inni do­syć się nie mo­gli na­opo­wia­dać, sta­ry ksią­że ura­do­wa­ny po­wo­dze­niem syna, spro­sił przed­niej szych pa­nów na ucztę i pa­so­wał Bol­ka na ry­ce­rza.

Pięk­na to była… uro­czy­stość, gdy w oto­cze­niu wo­ja­ków, sta­nę­ło na zam­ku płoc­kim chło­pię dzie­wię­cio­let­nie, ubra­ne w sza­ty go­do­we. Bi­skup płoc­ki, Fi­lip Do­li­wa, miał do nie­go pięk­ną mowę, po­świę­cił miecz trzy­ma­ny przez ry­ce­rzów na po­dusz­ce, a po­tem Bol­ko po­ło­żyw­szy rękę na onym mie­czu, za bi­sku­pem po­wta­rzał:

"Przy­się­gam, że mie­cza tego nie wyj­mę z po­chwy, tyl­ko na obro­nę wia­ry świę­tej, zie­mi i ludu mo­je­go, uci­śnio­nych i nie­win­nych, a za­wsze w spra­wie­dli­wo­ści i praw­dzie, tak mi Pa­nie Boże do­po­móż. "

– Amen! – do­dał gło­śno bi­skup. – Amen! – po­wtó­rzył sta­ry ksią­żę i przy­tom­ni.

Po­czem wstał Wła­dy­sław Her­man, a wy­jąw­szy miecz z po­chwy, ude­rzył nim trzy razy po ra­mie­niu Bol­ka mó­wiąc gło­śno:

– Wi­tam cię, ry­ce­rzu, a to miecz twój!…

– Ja nie chcę mie­cza! – za­wo­łał płacz­li­wie syn Lesz­ka Bia­łe­go, roz­bu­dzo­ny pod­nie­sio­nym gło­sem Sci­bo­ra, – nic chcę mie­cza, mnie się spać chce! – i ob­jął mat­kę wpół, a po­tem swo­im zwy­cza­jem zsu­nął się na pod­nó­żek i owi­nął jej sza­tą.

Swię­toch­na i wszyst­kie dziew­czę­ta wsłu­cha­ne do­tąd w opo­wia­da­nie, na­głym wy­bu­el­mę­ły śmie­chem, księż­na nie mo­gła po­wstrzy­mać wsty­du, jaki czy­nił jej syn uko­cha­ny. Ze­rwa­ła się gniew­nie, od­su­wa­jąc go i kla­snę­ła w dło­nie.

– Gdzie Na­stia? – niech go za­bie­rze! Jed­no­cze­śnie z Na­stia, sta­rą pia­stun­ką Bol­ka, z za wzo­rzy­stej opo­ny drzwi po­kry­wa­ją­cej, uka­za­ła się po­stać mło­de­go, pięt­na­sto­let­nie­go chłop­ca, w po­dróż­ne odzia­ne­go sza­ty.

Sta­nął nie­śmia­ło. Pięk­na twarz jego na­ce­cho­wa­na była prze­stra­chem i smut­kiem. Znać co tyl­ko z da­le­kiej dro­gi przy­by­wał, bo na ciem­nych jego wło­sach lśni­ły jesz­cze gwiaz­decz­ki bia­łe­go śnie­gu, któ­ry owe­go wie­czo­ra z całą gwał­tow­no­ścią sy­pał na świat Boży. Na­stia z za­ła­ma­ne­mi rę­ka­mi sta­nę­ła też przym nim, a przy­ga­słe oczy z bó­lem wle­pi­ła ser­decz­nym w księż­nę Grzy­mi­sła­wę, nie śmiąc i kro­ku po­stą­pić.

– Kogo nam przy­pro­wa­dzasz, Na­stio? – spy­ta­ła księż­na, chcąc od nie­mi­łej przy­go­dy syna od­wró­cić uwa­go.

– To po­seł ze stron da­le­kich, mi­ło­ści­wa pani – od­rze­kła Na­stia drżą­cym gło­sem, a spoj­rzaw­szy na uśpio­ne­go swe­go wy­cho­wań­ca z gło­wą opar­tą na pod­nóż­ku, przy­stą­pi­ła ku nie­mu i na­chy­liw­szy się, po­czę­ła bez­zęb­ne­mi war­ga­mi szep­tać coś nad nim.

– Za­bierz go! – rze­kła stłu­mio­nym gnie­wem, marsz­cząc brwi Grzy­mi­sla­wa, i za­raz ła­go­dząc głos, do­da­ła:

– Któż jest ów po­seł i jaką nam wieść przy­no­si?

– Go­sia w z Ró­ża­na, gier­mek księ­cia Lesz­ka w po­mor­skiej wy­pra­wie – rzekł drżą­cym ze wzru­sze­nia gło­sem.

– Aa… Go­sia w, więc wi­taj, przy­bliż się i opo­wia­daj! – – wszak od mał­żon­ka wieść mi przy­no­si­cie? – rze­kła pra­wie we­so­ło Grzy­mi­sła­wa, usi­łu­jąc po­kryć nie­mi­łe przed chwi­lą zaj­ście i za­sła­nia­jąc swą wy­nio­słą po­sta­cią le­żą­ce­go na pod­ło­dze Bol­ka.

Mło­dzian po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód, a świa­tło roz­le­wa­ją­co się sze­ro­ko od od­grom­ne­go ko­mi­na pa­dło te­raz na twarz przy­by­łe­go, Swię­toch­na, któ­ra, stłu­miw­szy śmiech, spu­ści­ła na ką­dziel oczy, pod­nio­sła je ukrad­kiem na przy­by­łe­go, a wy­raz smut­ku roz­la­ny na jego twa­rzy udzie­lił się tak żywo wraż­li­wej dzie­wecz­ce, że po­mi­mo woli wy­pu­ści­ła z rąk wrze­cio­no, a z pier­si jej wy­rwał sio okrzyk prze­stra­chu.

Te­raz i księż­na Grzy­mi­sła­wa spoj­rza­ła na twarz przy­by­łe­go – drgnę­ła, za­pa­no­waw­szy jed­nak nad sobą, py­ta­ła nie­cier­pli­wie:

– – Cóż nam pan i mał­żo­nek nasz przez usta wa­sze ka­zał oznaj­mić?

– Ach, mi­ło­ści­wa pani! – ksią­że przez Po­mor­czy­ków po­rwa­ny i jako je­niec uwię­zio­ny, i tak jak wy­sko­czył z ką­pie­li, bez szat zgo­ła, a gdy bie­głem, aby pana choć płasz­czem osło­nić, krzyk­nął: "Pędź do Kra­ko­wa, po­wiedz, co wi­dzisz!… "

– Po­rwa­ny! – krzyk­nę­ła Grzy­mi­sła­wa – to nie­praw­da! precz z taką wie­ścią! – za­wo­ła­ła, wy­cią­ga­jąc dłoń roz­ka­zu­ją­co w stro­nę Go­sła­wa.

– Mi­ło­ści­wa księż­no, czyż śmiał­bym wieść fał­szy­wie po­da­wać – rzekł Go­sław, pa­trząc zdzi­wio­ne­mi ocza­mi.

– Wszak maż mój po­je­chał hołd ode­brać w oto­cze­niu naj­pierw­szych pa­nów i Hen­ry­ka Bro­da­te­go, krew­nia­ka swe­go – mó­wi­ła jak­by do sie­bie księż­na. – A więc to zdra­da?

– Zdra­da po­mor­czy­ków, mi­ło­ści­wa pani – rzekł, przy­klę­ka­jąc przed nią Go­sław. – Bo­le­śnie mi to po­wtó­rzyć, a jed­nak, jako wier­ny słu­ga księ­cia bie­głem, by was, księż­no, i wa­sze­go syna ra­to­wać.

– Ha, ba, ha! – za­śmia­ła się Grzy­mi­sła­wa… – w tych sło­wach wi­dzę ob­łu­dę, wi­dzę na­sła­nie wro­gów. Umyśl­nie was z ta wie­ścią fał­szy­wą przy­sła­li. Mąż mój i pan był w licz­nem oto­cze­niu, po­rwać go nie mo­gli… A ja­kież nam nie­bez­pie­czeń­stwo za­gra­ża? – tu, na zam­ku, – do­da­ła, urą­ga­jąc Grzy­mi­sła­wa.

– Kon­rad ma­zo­wiec­ki cią­gnie tu­taj, aby najść za­mek, wła­dzę za­gar­nąć, a was. I nie do­koń­czyw­szy, Go­sław padł ze­mdlo­ny u nóg księż­nej, bo for­sow­na po­dróż dniom i nocą, by wieść na czas przy­nieść, wy­czer­pa­ła siły mło­dzień­ca.

Na wszyst­kich twa­rzach ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie, dziew­czę­ta rzu­ciw­szy ką­dziel z prze­stra­chem słu­cha­ły Go­sła­wa, te­raz ze­rwa­ły się, chcąc mu nieść po­moc. Lecz nad nim schy­lo­ny był Sci­bor, a Grzy­mi­sła­wa ru­chem ręki po­wstrzy­ma­ła gor­li­wość Swię­toch­ny i jej to­wa­rzy­szek, wo­ła­jąc gniew­nie:

– Do bo­ków­ki sro­ki!

I księż­na pod­trzy­mu­jąc ro­ze­spa­ne­go i za­pła­ka­ne­go syna, któ­re­mu Na­stia­ra­dy dać nie mo­gła, zgi­nę­ła za cięż­ką opo­ną.

Przy le­żą­cym mło­dzień­cu zo­stał tyl­ko Sci­bor, któ­re­mu Swię­toch­na ukrad­kiem zdo­ła­ła po­dać ku­bek sto­ją­cy nad ko­mi­nem z na­po­jem, przy­go­wa­nym dla roz­piesz­czo­ne­go ksią­żąt­ka.II.NA­RA­DY.

Grzy­mi­sła­wa zna­la­zł­szy się w swo­jej kom­na­cie, po­czę­ła cho­dzić nie­spo­koj­nie, ła­miąc ręce i mio­ta­jąc gniew­ne wy­ra­zy.

W pierw­szej chwi­li nie wie­rzy­ła przy­nie­sio­nej wie­ści; za­sta­no­wi­szy się jed­nak, uzna­ła, iż mo­gła być praw­dzi­wą.

Ob­wi­nia­ła o tę wieść nie­szczę­śli­we­go gierm­ka, jego zby­tecz­ną gor­li­wość, lub przedaj­ność; gnie­wa­ła się na męża, że po­zwo­lił się po­chwy­cić, zło­rze­czy­ła, Po­mor­czy­kom i ca­łe­mu świa­tu; gniew zaś spę­dza­ła na naj­bliż­sze swo­je oto­cze­nie.

W pierw­szej chwi­li ode­sła­ła wszyst­kie nie­wia­sty i dziew­czę­ta, wkrót­ce jed­nak za­wo­ła­ła Świę­toch­nę.

– Cze­goś ty się tak przy­pię­ła do tego gierm­ka, – czy on ci brat, czy swat, żeś o mało go z zie­mi nie pod­no­si­ła! – mó­wi­ła do sto­ją­cej przed nią… w mil­cze­niu.

– Od­po­wia­daj, – mo­że­ście się wy wszy­scy zmó­wi­li, żeby mnie dro­czyć! – wo­la­ła co­raz go-

– Pani, – wy­rze­kła Swię­toch­na bła­gal­nym gło­sem, w któ­rym znać było jed­nak nie­me obu­rze­nie.

– Pani! – rze­kła prze­drzeź­nia­jąc Grzy­mi­sła­wa, – ty umiesz tyl­ko ję­czyć.

– Gdzie ten Go­sław? – spy­ta­ła znów na­gle.

– Och­mistrz księ­cia Bol­ka, ka­zał go prze­nieść do sie­bie. – Bie­dak, pono mało w nim de­chu, – od­rze­kła nie­śmia­ło dzie­wecz­ka.

– Bie­dak! – ta się nad nim li­tu­je, a on wieść taką przy­niósł! – nędz­nik! I w naj­wyż­szem roz­draż­nie­niu za­czę­ła znów cho­dzić po kom­na­cie.

I znów sta­nę­ła przed Swię­toch­ną, py­ta­jąc ła­god­niej­szym już gło­sem.

– To nie­praw­da co on mó­wił! – po­wiedz sama, to być nie­mo­że!

– Mi­ło­ści­wa księż­no, z ser­ca ca­łe­go mo­dlę się, aby wieść przy­nie­sio­na była myl­ną, lecz sa­mi­ście mó­wi­li, że ksią­że pan ma dużo nie­przy­ja­cioł..?

– Ale jest po­tęż­nym księ­ciem na Kra­ko­wie, – kto­by się śmiał po­rwać na nie­go! – za­wo­ła­ła Grzy­mi­sła­wa.

– No, po­wiedz, po­wiedz, – do­da­ła ła­god­niej, głasz­cząc Świę­toch­nę po twa­rzy.

Dziew­czę, przy­wy­kłe do na­głych wy­bu­chów swej pani, wi­dząc ją nie­co uspo­ko­jo­ną, za­trzy­ma­ło dłoń jej w swych drob­nych rę­kach, a pa­trząc w oczy szep­ta­ło.

– Nie wiem, pani moja mil­si, nie wiem, kto­by się śmiał po­rwać, – ale, ro­zu­miem to do­brze, że gier­mek tak przy­wią­za­ny do księ­cia, nie przy­no­sił­by jego mał­żon­ce smut­nych wie­ści, gdy­by one praw­dą nie były. Ręka Grzy­mi­sła­wy za­drża­ła w dło­niach Swię­tohn­my, – wy­rwa­ła ją na­gle i osu­nę­ła się bez­wład­nie na ławę, wy­bu­cha­jąc gło­śnym pła­czem.

– Pani moja, księż­no mi­ło­ści­wa, nie płacz­cie, wszak sły­sza­łam, że tylu ksią­żąt było przez nie­przy­ja­ciół po­rwa­nych, – a jed­nak wra­ca­li do ziem swo­ich… Trze­ba ra­dzić, zwo­ły­wać ry­ce­rzy i słać na zwia­dy…

– A tale, tak, – po­rwa­ła się księż­na, – do­brze mó­wisz, trze­ba słać na zwia­dy, – ale kogo? w zam­ku same ka­le­ki i nie­do­łę­gi!

– Mo­że­by po­słać po bi­sku­pa kra­kow­skie­go, Iwo­na Od­ro­wą­ża; – wszak za­wsze­ście mi mó­wi­li, że pod nie­obec­ność księ­cia pana on wam przy­rzekł opie­kę.

– Póź­no już – rze­kła Grzy­mi­sła­wa gło­sem zgnę­bio­nym.

– Póź­no! – ale w tak waż­nej spra­wie go­dzi się i sen prze­rwać, – mó­wi­ła Świę­toch­na, ca­łu­jąc ręce księż­nej i tu­ląc ją jak dzie­cię zmę­czo­ne dłu­gim wy­bu­chem pła­czu i zło­ści.

– Ksiądz bi­skup da wam radę, – my tu sa – me nie­wia­sty, bez mą­drej gło­wy, choć­by­śmy chcia­ły za wa­sze szczę­ście ży­cie po­ło­żyć, nic nie po­ra­dzi­my; – mó­wi­ło dziew­czę.

Wi­dząc zaś, że księż­na w mil­cze­niu skło­ni­ła gło­wę, uca­ło­wa­ła jej ręce i wy­bie­gła ener­gicz­ne da­jąc roz­ka­zy.

Choć kury do­no­śnem pia­niem ogło­si­ły świa­tu, że pół­noc już daw­no mi­nę­ła, – na zam­ku nikt jed­nak nie spał, – kil­ku sta­rych i ka­le­kich ry­ce­rzy, po­szło opa­try­wać, czy bra­my do­brze po­za­my­ka­ne, a na wszel­ki przy­pa­dek becz­ki na wa­łach na­peł­nić smo­łą; – dwo­rza­nie i służ­ba przy­wo­ły­wa­na co chwi­la przez księż­nę, cze­ka­ła na za­wo­ła­nie; – ła­two więc Swię­toch­na zna­la­zła ta­kich, któ­rzy do bi­sku­pa z wie­ścią po­bie­gli.

Lecz dwo­rzec bi­sku­pi stal zda­le­ka od za­ni­ku, trze­ba było prze­być bło­nia dzie­lą­ce za­mek od mia­sta a opo­wie­dzieć się pa­choł­kom czu­wa­ją­cym nad bez­pie­czeń­stwem gro­du. Dwa razy więc pia­sek prze­sy­pał się z klep­sy­dry, sto­ją­cej w kom­na­cie Grzy­mi­sła­wy, nim oznaj­mio­no przy­by­cie Iwo­na Od­ro­wą­ża.

– Ra­tuj, oj­cze! – za­wo­ła­ła Grzy­mi­sła­wa, wy­cho­dząc na śro­dek kom­na­ty ku przy­by­łe­mu. Bi­skup pod­niósł dło­nie, jak­by chciał tam, w gó­rze szu­kać opie­ki i wspo­mo­że­nia.

– Bez ze­zwo­le­nia Naj­wyż­sze­go włos nie spad­nie z gło­wy czło­wie­ka, – rzekł, chcąc po­cie­szyć księż­nę.

– Włos nie spad­nie, ale gło­wa Lesz­ka spaść może, – rze­kła wpa­da­jąc znów w roz­draż­nie­nie Grzy­mi­sła­wa.

– Nie bluź­nij­cie, księż­no! – po­czął bi­skup. – Lecz żona Lesz­ka nie słu­cha­ła wy­ra­zów ka­pła­na, tyl­ko pła­cząc po­czę­ła opo­wia­dać to co usły­sza­ła od Go­sła­wa i to co w jej nie­spo­koj­nej, a po­dejrz­li­wej gło­wie po­wsta­ło, plą­cząc wszyst­ko bez ładu i skła­du.

Bi­skup słu­chał, ki­wał gło­wą, kil­ka razy chciał prze­rwać po­tok słów, wy­pły­wa­ją­cych z ust… roz­ża­lo­nej nie­wia­sty, nie mógł jed­nak, bo księż­na w co­raz więk­szy za­pał wpa­da­jąc nie sły­sza­ła nic, na­wet wła­snych, wy­ra­zów. Mu­sia­no więc cze­kać, aż się uspo­koi, do­pie­ro bi­skup jął wy­py­ty­wać dwo­rzan i Świę­toch­ny, któ­ra swo­im ci­chym, a ła­god­nym gło­sem opo­wia­da­ła to, co sły­sza­ła od przy­by­łe­go gierm­ka.

– To wszyst­ko fałsz, co on opo­wia­da, – za­wo­ła­ła Grzy­mi­sła­wa, wra­ca­jąc do swo­ich po­przed­nich po­dej­rzeń.

– Przy­wo­łać go tu­taj! – rzekł bi­skup. Próż­ne jed­nak były jego roz­ka­zy i próż­ne dwo­rzan usi­ło­wa­nia. Go­sław bo­wiem po­padł w ja­kiś sen, z któ­re­go żad­na ludz­ka siła nie mo­gła go zbu­dzić.

Ob­le­wa­ny zim­ną wodą wstrzą­sał się, otwie­rał oczy i zno­wu pa­dał bez­przy­tom­ny, nie mo­gąc… sło­wa prze­mó­wić.

– Nie­szczę­ście, – praw­dzi­we nie­szczę­ście… – po­wta­rzał bi­skup. – Ależ to ulu­bie­niec księ­cia,… hm, – nie dał­by się prze­cież nie­przy­ja­cio­łom jeno prze­ku­pić…

– Mo­gli go po­dejść, oszu­kać, aby mnie za­nie­po­ko­ić, i sko­rzy­stać z nie­obec­no­ści mał­żon­ka, – mó­wi­ła Grzy­mi­sła­wa.

– Jak­to, kto­by taki? – py­tał jak­by sam sie­bie bi­skup.

– Kon­rad ma­zo­wiec­ki, – Wła­dy­sław La­sko­no­gi, któ­ry ostrzył zęby na Kra­ków, – Hen­ryk ze Szląz­ka… – no, czyż ja wiem kto, – wo­la­ła księż­na. – Złych lu­dzi peł­no…

– Mi­ło­sier­dzie Boże nad spra­wie­dli­wy­mi, chy­trym po­hań­bie­nie! rzekł bi­skup, pod­no­sząc dło­nie. – Wsze­la­koż trze­ba coś ra­dzić.

– Radź­cież więc! – za­wo­ła­ła nie­cier­pli­wie Grzy­mi­sła­wa, – po­tom was we­zwa­ła,

– Trze­ba wy­słać na zwia­dy, – ma­cie prze­cie, lu­dzi na zam­ku, – a i ja swo­ich dam – rzekł po na­my­śle bi­skup.

– Wy­sy­łaj­cie, roz­ka­zuj­cie! – ja gło­wy nie­mam do ta­kich rze­czy, wo­ła­ła księż­na, a mnie i sy­no­wi daj­cie opie­kę.

– Za­ło­gać prze­cie jest na zam­ku…

– Jaka za­ło­ga! prze­rwa­ła gniew­nie Grzy­mi­sła­wa, – Le­szek wszyst­kich za­brał.

– Hm… zo­ba­czy­my i przy­zwaw­szy Sci­bo­ra, dłu­go z nim ra­dził. Grzy­mi­sła­wa zaś tu­lić znów mu­sia­ła Bol­ka, któ­ry roz­bu­dziw­szy się wo­łał, cze­mu mat­ki przy nim nie­ma.Ści­bor tym­cza­sem przed­sta­wił bi­sku­po­wi, że za­mek ma tak nie­wiel­ką za­ło­gę, że żad­ne­go na­tar­cia wy­trzy­mać­by nie zdo­łał, a pra­wie, że nie­ma kogo wy­słać.

– Kil­ku lu­dzi sil­nych le­d­wie się znaj­dzie, resz­ta wszy­scy jak ja po­sie­ka­ni na woj­nie, lub mło­ko­sy, któ­rym łac­niej do garn­ka z mle­kiem, niż do wo­jacz­ki.

– To źle, oj źle! – bia­dał bi­skup.

Wy­szu­ka­no wszak­że dwóch wię­cej roz­gar­nię­tych ze służ­by i wy­sła­no dro­gą ku Po­mo­rzu. Li­che to były po­sły, a dro­ga była da­le­ka i nie­zna­na, – trze­ba było co krok py­tać, za­trzy­my­wać się, a lasy, nie­uto­ro­wa­ne go­ściń­ce i za­wie­ja li­sto­pa­do­wa utrud­nia­ły jesz­cze po­dróż.

Bi­skup, wy­sław­szy lu­dzi, uspo­ko­ił nie­co Grzy­mi­sła­wę, uspo­ko­ił ją zaś jesz­cze wię­cej tem, iż obie­cał ze swe­go dwo­ru Wy­słać rów­nież na zwia­dy.

– Nie­ba­wem jed­ni lub, dru­dzy po­wró­cą, wieść do­brą, da Bóg, przy­wio­zą; – za­ło­gę też na zam­ku wzmoc­ni­my, choć­by nam przy­szło i miesz­czan po­wo­łać.

Grzy­mi­sła­wa jak łac­no w gniew i roz­pacz wpa­da­ła, tak też ła­two się dała… uko­ły­sać obiet­ni­cą ry­chłe­go po­wro­tu mał­żon­ka i na­dzie­ją, że na roz­le­głych zie­miach pa­nią bę­dzie.

Z brza­skiem dnia wszyst­ko się na zam­ku uci­szy­ło; sen skle­ił po­wie­ki Grzy­mi­sła­wy, przy­no­sząc jej spo­koj­niej­sze ob­ra­zy.

Bi­skup, po­wró­ciw­szy do Kra­ko­wa, od­pra­wił po­ran­ne mo­dły, w ma­leń­kiej przy swym dwo­rze ka­pli­cy, a z na­sta­niem dnia za­ję­cza­ły dzwo­ny. Miesz­kań­cy Kra­ko­wa zdzi­wie­ni nie­zwy­kłym trwoż­li­wym ich gło­sem, sku­pi­li się na ryn­ku oko­ło ra­tu­sza i ma­leń­kie­go ko­ścioł­ka Świę­te­go Woj­cie­cha. Bi­skup tyl­ko w dni świą­tecz­ne mszę tam od­pra­wiał, te­raz przy piąt­ku ogła­sza­no mszę bi­sku­pią. Scho­dził się kler i zwy­kła do­stoj­ni­ka ko­ścio­ła asy­sta. Wresz­cie za­dźwię­czał dzwo­nek ogła­sza­ją­cy roz­po­czę­cie mszy świę­tej. Po jej skoń­cze­niu bi­skup od­wró­ciw­szy się do ze­bra­nych) prze­ma­wiał rzew­nie, po­le­ca­jąc ich opie­ce księż­nę kra­kow­ską, i Lesz­ko­we­go syna, a za­kli­na­jąc, by nie­ską­pi­li obro­ny w ra­zie po­trze­by, Jed­ni słu­cha­li mowy ki­wa­jąc gło­wa­mi, inni nie ro­zu­mie­jąc do­brze o co rzecz idzie, bili się w pier­si i gło­śno wzdy­cha­li; inni wresz­cie zro­zu­mie­li o co rzecz idzie, i zlę­kli się, że może i im sa­mym nie­bez­pie­czeń­stwo za­gra­ża. Po­roz­no­szo­no więc po mie­ście trwoż­li­we wie­ści. Nikt się jed­nak nie kwa­pił, aby pójść do zam­ku.

– Poco? – mó­wił bur­mistrz, Hirt, – zło­ży­li­śmy, co na­le­ża­ło, – księ­cia nie­ma; prze­cie nim wy­cią­gnął na Po­mo­rze, wy­du­sił z nas nowy po­da­tek, obie­cu­jąc grun­ta za mia­stem, gdy po­wró­ci.

– Nie wró­cił – po cóż nam tam cho­dzić, mia­sto samo le­d­wie dy­szy, cóż księż­nie po­mo­że­my – do­da­wa­li inni.

Dużo w tem miesz­czań­stwie było swo­ja­ków, lecz dużo też i Niem­ców i in­nej na­ro­do­wo­ści, któ­rzy za za­rob­kiem przy­byw­szy osie­dli­li się, pro­wa­dząc swo­je rze­mio­sło, lub zaj­mu­jąc się han­dlem. Miesz­cza­nie po­cho­dze­nia pol­skie­go nie­do­rów­ny­wa­jąc im prze­bie­gło­ścią w han­dlu, ani zręcz­no­ścią w wy­ro­bach, zaj­mo­wa­li się upra­wą roli, któ­rą po za wa­łem mia­sta od księ­cia wy­dzie­lo­ną mie­li. Ze zaś ich do­bro­byt za­le­żał od onych cu­dzo­ziem­ców, któ­rzy od nich su­ro­we na­by­wa­li ma­te­ry­ały, łą­czy­li się więc z przy­by­sza­mi, w waż­niej­szych spra­wach.

Miesz­czań­stwo zaś kra­kow­skie rzą­dzi­ło się pra­wem mag­de­bur­skiom, a gło­wę mia­sta na­zy­wa­li bur­mi­strzem, któ­re­go ota­cza­li raj­co­wie i ław­ni­cy; – byle więc da­ni­ny dwo­ro­wi zło­ży­li nie czu­li wzglę­dem nie­go żad­nych obo­wiąz­ków. Wie­ści jed­nak, ja­kie ro­ze­szły się po naj­dal­szych uli­cach mia­sta za­nie­po­ko­iły wszyst­kich, bur­mistrz Hirt zwo­łał raj­ców i przed­niej­szych miesz­czan, aby się sta­wi­li za­raz z po­łu­dnia w izbie ra­tu­szo­wej, chcąc się na­ra­dzić i z onych wie­ści praw­dę jaką wy­ci­snąć.

Ra­tusz drew­nia­ny, ob­wie­dzio­ny do koła gan­kiem, wzno­sił się na pod­mu­ro­wa­niu ka­mien­nem, a zda­wał się jak­by był niz­ką, a sze­ro­ką od­ro­ślą wie­ży­cy, wzno­szą­cej się tuk dum­nie nad mia­stem a trzy­ma­ją­cej we wnę­trzu swo­im kozę, czy­li wię­zie­nie miej­skie. Izba ra­tu­szo­wa była nic wiel­ka i za­le­d­wie mo­gła po­mie­ścić całą radę zwo­ła­ną przez Hir­ta. – Cie­ka­wych zaś a nie po­wo­ła­nych było tak dużo, iż cały ry­nek roił się ich gło­wa­mi, ukry­te­mi w wiel­kie fu­trza­ne czap­ki. To zbie­go­wi­sko wy­glą­da­ło zda­le­ka tak, jak gdy­by kto ro­ze­słał wiel­ki ko­żuch, zszy­ty z roz­ma­ite­go fu­tra.

Ba, nie­tyl­ko ry­nek był tak za­lud­nio­ny, – wszyst­kie kruż­gan­ki do­mów, sto­ją­cych szczy­tem do ryn­ku, a ob­wie­dzio­ne do­ko­ła gan­ka­mi, wy­glą­da­ły jak­by usła­ne róż­no­barw­nem kwie­ciem, któ­ry dziw­nym spo­so­bem uchro­nił się od po­dmu­chów je­sien­nych. Na gan­kach tych bo­wiem sta­ły miesz­czan­ki, po­okry­wa­ne kwie­ci­ste­mi to­łub­ka­mi, lub wiel­kie­mi chu­s­ta­mi, ło­wiąc cie­ka­wie uchem, co tam od ra­tu­sza i raj­ców wiatr przy­nie­sie.

Gwar ich bez­prze­stan­ny mię­szał się z roz­mo­wą sto­ją­cych oko­ło ra­tu­sza, two­rząc ja­kiś nie­zwy­kły szum, jak­by spa­da­ją­cej gdzie z góry la­wi­ny śnie­gu. Szum ten nie po­zwo­lił ob­ra­do­wać spo­koj­nie sła­wet­nym i Hirt po­kil­ka­kroć mu­siał ka­zać bić pa­choł­kom w bę­ben dla uci­sze­nia gwa­ru.

Na od­głos bęb­na wszy­scy mil­kli na chwi­lę, nad­sta­wia­jąc ucha, czy nie usły­szą ja­kie­goś no­we­go roz­po­rzą­dze­nia. Gdy jed­nak ża­den wy­raz ich nie do­cho­dził, ci co bli­żej sta­li, stwa­rza­li so­bie wieść nową, któ­ra po sto­kroć prze­krę­co­na do­bie­gła naj­da­lej sto­ją­cych i od­bi­ja­ła się wy­krzyk­ni­ka­mi we­so­ło­mi lub smut­ne­mi wśród nie­wiast.

– No, jak­że chce­cie sła­wet­ni raj­co­wie i star­si mia­sta? – py­tał Hirt na poły po pol­sku, na poły po nie­miec­ku.

– Hm, hm! – mru­cze­li, na­my­śla­jąc się we­zwa­ni.

– Ja­kiej bo oni chcą od nas opie­ki? – py­tał znów bur­mistrz.

– Może no­wej da­ni­ny, – im za­wsze cza­pek po­trze­ba – ozwał się raj­ca, czap­nik z rze­mio­sła.

– Prę­dzej bu­tów, boć te­raz boso nie na­cho­dzi – prze­rwał szewc.

– Chy­ba suk­na, albo wzo­rzy­stej tka­ni­ny do wy­bi­cia kom­nat – wo­ła­li tka­cze.

– Et, nie o czap­kie tam, ani o buty, ani też o suk­no im cho­dzi! – ozwał się La­tos, swo­jak ro­dem, sta­ry, a po­wszech­nie sza­no­wa­ny. – Chcą oni, że­by­śmy ple­ców na­szych nad­sta­wi­li, a szli na za­mek, księż­nej i ksią­żąt­ka pil­no­wa­li, a w ra­zie po­trze­by, bro­ni­li, póki Le­szek nie wró­ci.

– Jaa… – za­wo­łał Hirt.

– A cóż­my ich bro­nić mamy, prze­cie im nic złe­go, – cie­pło im, boć ko­żu­chów pu­szy­stych da­łem, co przy­na­le­ża­ło – ozwał się ku­śnierz.

La­tos wzru­szył ra­mio­na­mi z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią i zno­wu się ozwał:

– A toć­że im nie o ko­żu­chy cho­dzi, jako wam już mó­wi­łem, – ale pana na­sze­go, Lesz­ka poj­ma­li i uwię­zi­li tam na Po­mo­rzu, a wie­cie – gdy gło­wy nie­ma w domu, wszyst­ko idzie na opak. Ła­two się też taki znaj­dzie, co sko­rzy­sta z nie­obec­no­ści pana i na za­mek na­pad­nie. Bi­skup więc prze­ma­wiał, aby­śmy w ra­zie na­pa­du, nie po­zwo­li­li za­jąć zam­ku na Wa­we­lu, a krzyw­dy zro­bić Lesz­ko­wej żo­nie i chło­pię­ciu.

– Toć­że ich cia­stem nie ob­le­pię, a do pie­ca nie wsa­dzę – ozwał się pie­karz.

Za­śmie­li się inni z dow­ci­pu raj­cy i zno­wu ci­sza za­le­gła.

– We­dług mnie – ozwał się zno­wu bur­mistrz, ten, czy inny ksią­żę, każ­de­mu słu­żyć trze­ba i dać co się na­le­ży, każ­dy wola "bez­ahl. "

– So! so! – przy­świad­czy­ło wie­lu in­nych niem­ców.

– A jed­nak ten Le­szek zły nie był, inny może być gor­szy – ozwał się La­tos, któ­re­mu żal było księ­cia kra­kow­skie­go, boć pa­mię­tał jesz­cze ojca jego, Ka­zi­mie­rza.

– Nic nam też do­bre­go nie zro­bił, a jego nie­wia­sta, choć się od­da­ło, co trze­ba, to jesz­cze pod­czas ostat­nie­go jar­mar­ku przy­sy­ła­ła po misy i łyż­ki, ba i no­żem nie po­gar­dzi­ła – od­rzekł któ­ryś z ław­ni­ków.

– A po za­bar­wia­ne chu­s­ty i ku­kły ( lal­ki) przy­sy­ła­ła ci dla syn­ka – do­dał inny.

– Hm, hm! – mruk­nię­to zno­wu.

– Taki on do­bry jak i inny, każ­dy o da­ni­nę za­wo­ła – rzekł ktoś zno­wu.

– So, so! – przy­świad­czy­li niem­cy.

– Recht! – za­koń­czył Hirt.

La­tos spu­ścił gło­wę i nic nie mó­wił; żal mu wpraw­dzie było zo­sta­wić za­mek, gdy ten do miesz­czan o po­moc się uda­wał, nie miał jed­nak ocho­ty sam je­den wy­stą­pić do wal­ki ze współ­miesz­kań­ca­mi mia­sta. Nie czuł się dość sil­nym, aby im sta­wić opór boć wie­dział, że niem­ców jest więk­szość i że gdy oni od nie­go ryb a mio­du sy­co­ne­go nie ku­pią, całe jego mie­nie zmar­nie­je.

Wtem Hirt zno­wu głos za­brał.

– Mnie się wi­dzi tak, – że póki na mia­sto nie na­pad­ną, sie­dzieć ci­cho. W ra­zie, gdy­by jaki nowy ksią­żę na mia­sto się rzu­cił, sta­nie­my opo­rem. Je­że­li­by szedł od Ma­zow­sza, lub Po­mo­rza, pier­wej mu Kra­ków niż Wa­wel na dro­dze. Oprze­my się i nie pu­ści­my da­lej, jest ci mur ka­mien­ny, co nie ła­two przez nie­go się do­sta­nie. Bra­mę też nie­zasz­ko­dzi­ło­by wzmoc­nić szta­bą że­la­zną w krzy­żu­lec, a za­wia­sy oko­wać, boć już do­brze po­rdze­wia­ły.

– Tak, tak, mą­dra rada! – po­wtó­rzył z pro­fe­sji… ko­wal.

– Od za­cho­du i wscho­du wały też nie szpet­ne, za­ba­wi się, nim się na nie we­drze, cią­gnął da­lej Hirt, – za­mek zaś wie prze­cie co ro­bić i jak się przy­go­to­wać w ra­zie na­pa­ści.

– So, so! recht! – ozwa­ły się gło­sy.

– A gdy­by­śmy wie­dzie­li, że ten spo­dzie­wa­ny siły ma wiel­kie – mó­wił wpadł­szy w za­pał Hirt, – to po­cho­waw­szy, kto ma co lep­sze­go i bo­ga­te­go, a tak­że i pie­nią­dze, wyjść z chle­bem i solą, jak­to tu zwy­czaj; od­dać klu­cze od bra­my, a wy­jed­nać so­bie od przy­by­wa­ją­ce­go zmniej­sze­nie da­ni­ny, a też i owe grun­ta, co nam Le­szek pod mia­stem obie­cał.

– Recht, recht! – krzyk­nę­li jed­no­gło­śnie wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc La­to­sa.

I pod prze­wod­nic­twem bur­mi­strza cała sła­wet­na rada wy­sy­pa­ła się na kruż­ga­nek. Na dany znak pa­choł­ko­wie ude­rzy­li dwa razy po trzy, a trze­ci raz aż pięć razy w bę­ben, tłum uci­szył się, a Hirt w ca­łym swo­im ma­je­sta­cie, nadaw­szy gru­be po­licz­ki wy­pu­ścił naj­przód dech, po­tem od­sap­nął i znów na­braw­szy po­wie­trza, do­no­śnym za­wo­łał gło­sem:

– Ro­zejść się spo­koj­nie, sie­dzieć ci­cho, nie wy­cho­dzić za mury, nie­wiast z do­mów też nie wy­pusz­czać, ani na uli­cę, ani za mia­sto. Pil­no­wać do­byt­ku i cze­kać, co da­lej prze­świet­ny ma­gi­strat mia­sta Kra­ko­wa roz­ka­że.

Każ­dy z tych co do­sły­szał mowę bur­mi­strza, dzi­wił się, po co było tyle przy­go­to­wań i dzwo­nów, że jed­nak Hirt sam oso­bi­ście prze­ma­wiał tyl­ko w bar­dzo waż­nych spra­wach, ro­zu­mia­no więc so­bie roz­ma­icie.

– Ho, bo, pod tym spo­ko­jem musi tara być coś bar­dzo waż­ne­go, je­że­li gam Hirt gło­wę so­bie pso­wał – mó­wi­li kra­ko­wia­nie z uro­dze­nia. I roz­cho­dząc się do do­mów my­śle­li, jak­by skrom­ny swój do­by­tek uchro­nić od ja­kie­goś gro­żą­ce­go im nie­bez­pie­czeń­stwa.

Idąc zaś do do­mów wo­ła­li na sto­ją­ce na kruż­gan­kach nie­wia­sty i dziew­czę­ta:

– Do świe­tli­cy, do wrze­cio­na! nie ga­pić się po próż­ni­cy, a z izby nie wy­ła­zić, po mie­ście się nie włó­czyć.

Niem­cy znów ki­wa­li gło­wa­mi, a wra­ca­jąc, py­ta­li się wza­jem:

– Was wird da­se­in? no! – a nie od­po­wia­da­jąc je­den dru­gie­mu w mil­cze­niu śpiesz­nie wra­ca­li do po­kaź­nych do­mów, aby jak­naj­prę­dzej po­cho­wać bo­ga­te zbio­ry i na­bi­te ta­la­ra­mi miesz­ki, w czem im skrzęt­nie do­po­ma­ga­ły zwo­ła­ne z gan­ków nie­wia­sty.

I wkrót­ce uci­chło wszyst­ko; – w izbie ra­tu­szo­wej prze­sła­nia­no za­po­ra­mi okna, ry­nek opu­sto­szał, tyl­ko spło­szo­ne gwa­rem wró­ble i go­łę­bie prze­cha­dzać się zno­wu za­czę­ły po wy­dep­ta­nym ryn­ku. Od cza­su do cza­su uka­za­ła się jaka dziew­czę­ca gło­wa, któ­ra mimo za­ka­zu ro­dzi­ca i bo­jaź­ni nie­bez­pie­czeń­stwa, wy­glą­da­ła cie­ka­wie. Śmiel­sze wy­glą­da­ły na­wet na uli­cę, mło­ko­si wy­cho­dzi­li na ga­nek i z pew­ną butą prze­cha­dza­jąc się po nim w dal spo­glą­da­li.

Na­okół jed­nak było ci­cho, – lasy drze­ma­ły spo­koj­nie, ukła­da­jąc się do snu zi­mo­we­go; czar­na zie­mia wy­glą­da­ła miej­sca­mi z pod bia­łe­go, spa­dłe­go w nocy śnie­gu, za­zdrosz­cząc tej, któ­ra już mia­ła zi­mo­wą opo­nę. A wy­so­ka wie­ży­ca, sto­ją­ca nad niz­kim ra­tu­szem z po­wa­gą spo­glą­da­ła na mia­sto, jak­by czu­wa­jąc nad jego snem i spo­ko­jem.III.GOŚĆ.

Na od­le­głem Po­mo­rzu wzbu­rzo­ne umy­sły od­daw­na kno­wa­ły spi­ski. Bez tych spi­sków nie oby­ło się i w in­nych zie­miach roz­drab­nia­nych mię­dzy po­tom­ków Bo­le­sła­wa krzy­wo­uste­go. Lud był zgnę­bio­ny wal­ką, lecz byli tacy, co w ich ser­cach, mia­sto po­czci­we­go uczu­cia wzra­sta­ła pry­wa­ta i sob­ko­stwo. Ci też wśród wal­ki ksią­żąt dla sie­bie od­no­si­li ko­rzy­ści. Ta­kim pan­kiem był Swię­to­pełk, sta­ro­sta na Po­mo­rzu, po­zo­sta­wio­ny tam przez Lesz­ka Bia­łe­go roku 1207 z wa­run­kiem pła­ce­nia da­ni­ny i skła­da­nia hoł­du.

– Oho! – będę ja ci hołd skła­dał – rzekł Świę­to­pełk, w lat kil­ka po­tem. –Da­le­kie Kra­ków od Po­mo­rza, kto­by mi ka­zał słać tam da­ni­nę, kie­dy ja sam moge być ta­kim księ­ciem na Po­mo­rzu, jak Le­szek na Kra­ko­wie.

A jak rzekł, tak też uczy­nił; ra­cho­wał bo­wiem so­bie, że i bez da­ni­ny sta­ro­stą się ostoi. Wkrót­ce do­szły go też wie­ści, że Wła­dy­sław Odo­nicz, wnuk po Mie­czy­sła­wie Sta­rym, sie­dzi gdzieś na Wę­grzech i szu­ka po­mo­cy prze­ciw stry­jo­wi Wła­dy­sła­wo­wi La­sko­no­gie­mu.

– Ba, tego mi tyl­ko po­trze­ba, – Gnie­zno, Uj­ście, Na­kło, o któ­re Odo­nicz ze stry­jem wal­czy, tuż bliz­ko Po­mo­rza; trze­ba­by się z Odo­ni­czem po­ro­zu­mieć… Ale juk? Wę­gry, to kraj da­le­ki i roz­le­gły, gdzież go szu­kać, tego Wła­dy­sła­wa.

Gdy tak się bie­dzi ze swe­mi my­śla­mi, usły­szał głos nie­wie­ści, wo­ła­ją­cy z okna kom­na­ty:

– Hej, to moja sio­strzy­ca He­nil­da, tak się rzą­dzi… Z nią bie­da, boć to ist­nie chło­pak w nie­wie­ście­li sza­tach; – jak­bym ja się nie wzmoc­nił, to ona­by się i o dzie­dzic­two po ro­dzi­cu upo­mnia­ła. Trze­ba jej o mężu po­my­śleć, dziew­ka już dwu­dziest­ki do­bie­ga, mó­wił do sie­bie… – Ależ wrzesz­czy! do­dał po chwi­li, – czy wro­ga uj­rza­ła?

I wy­szedł z izby, a jed­no­cze­śnie z gór­nej kom­na­ty zbie­gła do­rod­na He­nil­da.

– Bra­cie, pod zam­kiem czas już ja­kiś stoi mnich, a nie­ma komu bra­my otwo­rzyć. Pie­śni pięk­ne śpie­wa, wiatr je nie­sie do mego okna, ser­ce drży od tych pie­śni, a pie­śniarz stoi jak pa­cho­łek pod bra­mą – mó­wi­ła żywo.

– Nie dziew­ki to spra­wa przyj­mo­wać go­ści! – od­rzekł Świę­to­pełk, pa­trząc su­ro­wo na za­pło­nio­ne ob­li­cze sio­stry.

Nim jed­nak zdą­żył się obej­rzeć, He­nil­da po – bie­gła, ku bra­mie, i nie cze­ka­jąc, aż odźwier­ny otwo­rzy drzwi dla pie­szych prze­zna­czo­no, sama klu­czem wy­ję­tym z za­na­drza, otwo­rzy­ła na roz­ścież furt­kę w mu­rze ukry­tą.

– To furt­ka, któ­rą na na­bo­żeń­stwo do klasz­to­ru cho­dzą, – wol­no mi nią po­boż­ne­go mni­cha wpro­wa­dzić – rze­kła do wcho­dzą­ce­go.

– Szczę­ście rai się chy­ba w tym zam­ku wró­ży, kie­dy tak pięk­ne dło­nie drzwi otwie­ra­ją – rzekł przy­by­ły, spoj­rzaw­szy z pod kap­tu­ra prze­ni­kli­wie.

He­nil­da za­sro­ma­ła się przed tym wzro­kiem, a mnich nie zwra­ca­jąc na nią uwa­gi, po­szedł do kro­czą­ce­go po­waż­nie Swię­to­peł­ka i rzekł:

– Ze sta­ro­stą po­mor­skim pra­gnął­bym mó­wić.

– Ja nim je­stem – rzekł Swię­to­pełk, wpa­tru­jąc się w przy­by­łe­go.

– Już po raz dru­gi, szczę­ście mi się wró­ży – rzekł mnich. – Po­zwól­cież mi sta­ro­sto po­wol­ne­go ucha, boć wie­le mam do po­wie­dze­nia.

Swię­to­pełk spoj­rzał ba­daw­czo pod kap­tur przy­by­łe­go i dc"

– Pro­szę ze sobą.

I Oba­dwaj zni­kli w głę­bi­nie zam­ku, ku wiel­kie­mu nie­za­do­wo­le­niu He­nil­dy.

– Nie­chby pieśń jesz­cze za­śpie­wał! – mruk­nę­ła, i pięk­na twarz jej za­sę­pi­ła się gnie­wem.

Po­szła jed­nak do swo­ich kom­nat, bo jak­kol­wiek była bar­dzo sa­mo­wol­ną, bała się jed­nak dużo star­sze­go od sie­bie bra­ta, pod któ­re­go opie­ką, od lat nie­mow­lę­cych zo­sta­wa­ła. Lecz nie mo­gła usie­dzieć w kom­na­cie i co­raz to z niej wy­bie­ga­ła. Wio­sna też wo­nia­ła na świe­cie, nie­dziw więc, że sio­stra Swię­to­pel­ka wy­ry­wa­ła się na świat boży i zwo­ław­szy słu­żeb­ne, bie­gła do zam­ko­we­go ogro­du, aby ulu­bio­nem rzu­ca­niem ob­rę­czy w górę się za­ba­wiać. Nie po­szła jed­nak zwy­kłą so­bie ścież­ką., lecz prze­mknę­ła się pod oknem bra­ta; – gło­sy roz­ma­wia­ją­cych z nie­go do­la­ty­wa­ły, nie sły­sza­ła jed­nak wy­ra­zów, a wy­so­kość pod­mu­ro­wa­nia nie po­zwa­la­ła do wnę­trza spoj­rzeć. Gdy jed­nak od­da­li­ła się o kil­ka kro­ków, od­wró­ci­ła się i uj­rza­ła w oknie owe­go mni­cha z gło­wą uwol­nio­ną z kap­tu­ra. Stał obok Swię­to­peł­ka, i śmie­jąc, się we­so­ło, cie­ka­wie za nią spo­glą­dał. Skry­ła się więc co tchu mię­dzy krze­wy ską­pym kwiet­nio­wym ob­rzu­co­ne li­ściem, lecz cie­ka­wość jej wzro­sła jesz­cze wię­cej. Gdy o za­cho­dzie słoń­ca wró­ci­ła… do kom­na­ty, od­pra­wi­ła za­raz to­wa­rzysz­ki i słu­żeb­ne, sama zaś sta­nę­ła w oknie, przy­pa­tru­ją­tw­się, czy wśród mro­ku nie do­pa­trzy cze­goś, co y jej cie­ka­wość za­spo­ko­iło. Wtem drzwi się z ło­sko­tem otwo­rzy­ły i wszedł Świę­to­pełk.

. – Ha, ha! – za­śmiał się – pa­trzysz sio­stro, czy znów jaki mnich do bra­my nic za­ko­ła­ta?

. – Choć­bym pa­trzy­ła, to co? – le­piej pa­trzeć, czy jaki po­boż­ny człek nie ko­ła­ta, ani­że­li go trzy­mać pod bra­mą – od­rze­kła but­nie He­nil­da.

– No, no, nie sróż się, sio­strzy­co! – ot le­piej po­dzię­kuj mi, żem ci owe­go mni­cha za­swa­tał.

– Nie­wcze­sne wa­sze żar­ty, miły bra­cie, boć mni­cho­wi nie do że­niacz­ki, jed­no do ró­żań­ca – od­rze­kła, kry­jąc zmię­sza­nie.

– Ba, jak ja­kie­mu! – są tacy, co pod ha­bi­tem ry­cer­ską zbro­ję no­szą, a na ta­kie­go moja sio­strzy­ca nie bę­dzie krzy­wa.

He­mil­da nie mó­wiąc nic, spoj­rza­ła obo­jęt­nie.

– Ot, co się to tam ba­wić próż­nem ga­da­niem, za­swa­ta­łem ci jed­ne­go z pia­sto­wi­czów, księ­cia z krwi kró­lew­skiej, co ma pra­wo choć­by do kra­kow­skich rzą­dów.

He­nil­da wle­pi­ła cie­ka­wie oczy w bra­ta.

– Tak, tak, prze­czu­łaś dla się ry­ce­rza, bie­gnąc fur­tę otwo­rzyć – mó­wił Swię­to­pełk – pod prze­bra­niem mni­cha, ukry­wał się Wła­dy­sław Odo­nicz, pan na Wiel­ko­pol­sce.

– Z któ­rej go bo­daj stryj wy­pę­dził – prze­rwa­ła He­nil­da.

– Ho, ho! – wiesz, jak wi­dzę, o spra­wach ry­ce­rzów – ba i nie dziw, wszak w two­jej nie­wie­ściej pier­si męz­kie ser­ce ko­ła­cze – rzekł Swię­to­pełk po­chle­bia­ją­ce – No, tak – pro­wa­dzi Odo­nicz wal­kę z Wła­dy­sła­wem La­sko­no­gim, lecz gdy zo­sta­nie moim szwa­grem, to mu dam po­moc; stry­ja wy­go­ni, a bo­daj, czy i po kra­kow­skie nie się­gnie. Boć to tam Lesz­ka Bia­łe­go pa­cho­le mar­ne sły­szę bar­dzo…

– Le­szek, pan jesz­cze nie sta­ry – prze­rwa­ła, sio­stra, – po­ka­zu­je­cie mi więc owoc na wy­so­kiej gru­szy – do­da­ła.

– Ha, mo­żeć on bliż­szy niż wam się zda­je – rzekł, tar­ga­jąc wąsa Swię­to­pełk, a oczy mu bły­sły zło­wro­go.

Chwi­la była mil­cze­nia.

Swię­to­pełk prze­cha­dzał się wzdłuż po­grą­żo­nej w mro­ku kom­na­ty, He­nil­da sta­ła opar­ta ple­ca­mi o okno, a na jej gło­wę księ­życ rzu­cał czer­wo­ne bla­ski.

– Nie­chno ja tyl­ko na Po­mo­rzu ogło­szę się księ­ciem, to i Odo­nicz do Kra­ko­wa do­je­dzie – mó­wił jak­by do sie­bie Swię­to­pełk.

– A tym­cza­sem hołd Lesz­ko­wi mu­si­cie skła­dać z Odo­ni­czem – rze­kła znów chłod­no He­nil­da.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: