Gilotyna marzeń - ebook
Gilotyna marzeń - ebook
Nieuchronnie nadciąga Tarmon Gai'don, Ostatnia Bitwa, armia Czarnego rośnie w siłę…
W Gilotynie marzeń umarli zmartwychwstają, ludzie giną w niesamowity sposób, rozpada się, z pozoru niewzruszona, podstawa rzeczywistości: wszystko to są znaki zapowiadające bliskość Tarmon Gai'don, czyli Ostatniej Bitwy, w której Rand al'Thor, Smok Odrodzony i jedyna nadzieja ludzkości będzie musiał stawić czoła Czarnemu. Ale nie odważy się tego uczynić wcześniej, niż zgromadzi wszystkie ocalałe pieczęcie zamykające więzienie Czarnego. Poza tym, wciąż musi się zmagać z innymi niebezpieczeństwami - wśród Przeklętych jest wielu, którzy uciekną się do wszelkich środków, by go zabić... Smok Odrodzony musi żeglować na wichrach czasu, bowiem w przeciwnym razie nic nie powstrzyma triumfu Cienia…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-004-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KIEDY DZWONIĄ NA KOMPLETĘ
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, wiatr podniósł się nad strzaskaną górą, zwaną Górą Smoka. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Narodzinom wiatru przyświecał okrągły księżyc w trzeciej kwadrze, ich miejscem była wysokość, na której człowiek nie mógł- by już zaczerpnąć tchu oraz wirujące prądy powietrzne, ogrzane ogniem szalejącym w kraterze poszarpanego szczytu. Z początku wiatr był tylko lekką bryzą, ale nabierał siły, mknąc w dół ostrego, kamienistego stoku. Niosąc ze sobą odór płonącej siarki, wiatr wył ponad zaśnieżonymi szczytami wzgórz, które nieoczekiwanie łamały jednolitą formację masywu gór, wznosząc się nad równiną wokół Góry Smoka. Wył i szarpał po nocy gałęziami drzew.
Zawodził ponad wielkim obozem polowym, położonym na wschód od wzgórz — obóz właściwie zasługiwał na miano sporej wioski namiotów, poprzecinanej drewnianymi chodnikami, biegnącymi obok zamarzniętych śladów kół. Wkrótce już zamarznięte koleiny stopnieją, resztki śniegu znikną, a na ich miejsce pojawią się wiosenne deszcze i błoto. O ile obóz dotrwa do tego czasu. Mimo późnej godziny wiele Aes Sedai wciąż nie spało; zbierały się w małych grupkach, chronionych osłonami przed podsłuchem, i omawiały wydarzenia dzisiejszej nocy. Dyskusje często były dość ożywione, na granicy kłótni, a niekiedy granicę tę przekraczały. Gdyby nie chodziło o Aes Sedai, z pewnością byłoby dużo wymachiwania pięściami lub jeszcze gorzej. Zasadnicze pytanie brzmiało: co robić? Każda siostra wiedziała już o wydarzeniach nad rzeką, ale szczegóły wciąż pozostawały niejasne. Amyrlin osobiście i po kryjomu udała się, by zamknąć Północną Przystań, a jej łódź odnaleziono przewróconą do góry dnem w trzcinach. Szansa uratowania się z lodowatych, bystrych prądów Erinin była bliska zeru i z każdą godziną malała, póki nie przeszła w pewność śmierci.
Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie żyła. Każda siostra w obozie zdawała sobie sprawę, że jej przyszłość, a może i życie wisi na włosku, nie wspominając już o przyszłości Białej Wieży. Co teraz robić? Głosy zamilkły dopiero wówczas, gdy w obóz uderzył potężny podmuch wiatru, szarpiąc płótnem namiotów jak sztandarami i obsypując je śniegiem. Mocny odór spalonej siarki zawisł ciężko w powietrzu, niechybnie wskazując, skąd przybył wiatr — Aes Sedai uniosły głowy i niejedna pomodliła się cicho od złego. Za moment wszakże wiatr pomknął dalej, a siostry powróciły do swoich dysput o przyszłości, która teraz wydawała im się równie ponura jak ostry, rozwiewający się zapach, który wiatr po sobie zostawił.
A wiatr wiał dalej, ku Tar Valon, z każdą chwilą nabierając siły huraganu, póki nie dotarł do obozu wojskowego nad rzeką. Tam zahuczał nad głowami śpiących żołnierzy, zrywając z nich koce, budząc leżących w namiotach szarpaniem za płótno; wyrywał z ziemi kołki, grał na linkach. Załadowane wozy trzęsły się i kołysały, wyrwane z ziemi drzewce sztandarów sterczały ukośnie niczym włócznie postawione przeciwko niewidocznemu wrogowi. Nisko pochyleni mężczyźni zmagali się z nawałnicą, zmierzając do rżą- cych i wierzgających ze strachu koni. Nikt tutaj nie wiedział tego, co wiedziały Aes Sedai, ale wszyscy rozumieli, że dławiący, siarkowy odór, wypełniający lodowate powietrze stanowi zły znak — i nawet twardzi weterani modlili się równie głośno jak młode gołowąsy. Modlili się też ludzie z taborów, równie żarliwie, płatnerze, kowale, wytwórcy strzał, żony, praczki i szwaczki, wszyscy zdjęci nagłym strachem, że oto noc udzieliła schronienia czemuś mroczniejszemu niż czerń.
Szaleńcze łopotanie napiętego do granic wytrzymałości płótna namiotu ponad głową, mamrotanie głosów i kwik koni na tyle głośny, by przedrzeć się przez zawodzenie wichru, po raz drugi uchroniły Siuan Sanche przed zaśnięciem. Odór płonącej siarki sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, za co zresztą była wdzięczna. Egwene potrafiła przywdziewać i zrzucać sen niczym parę pończoch, dla niej było to umiejętnością zupełnie poza zasięgiem. Ostatecznie położyła się z rozsądku, ale sen i tak nie chciał przyjść. Kiedy dotarły do niej wieści znad rzeki, pewna była, że zaśnie dopiero wówczas, gdy całkowicie zmorzy ją wyczerpanie. Pomodliła się za Leane, niemniej największe nadzieje i tak rokowało dzieło Egwene, uznała więc wówczas, że najwyraźniej nadzieje te schną wypatroszone na słońcu. Wykończyły ją te wszystkie nerwy, zamartwianie się i przechadzanie się w kółko. Teraz z kolei iskierka nadziei zamigotała na powrót, ona zaś bała się zmrużyć oczy, bojąc się, że zaśnie i nie obudzi się przed południem, o ile… Huraganowy podmuch zamarł, ale wciąż słuchać było krzyki ludzi i rżenie koni.
Zmęczonym gestem odrzuciła koce i niepewnie wstała. Jej posłanie nie bardzo zasługiwało na miano wygodnego, za podstawę służyła mu płócienna podłoga w kącie niezbyt wielkiego, kwadratowego namiotu, ale zdecydowała się właśnie na ten namiot, choć, żeby tu dotrzeć, musiała jechać wierzchem. Oczywiście wtedy padała z nóg i niemal odchodziła od zmysłów z rozpaczy. Musnęła palcami skręcony pierścień ter’angreala, który ciężko zwisał na rzemyku zawieszonym na szyi. Kiedy obudziła się po raz pierwszy, co stanowiło przeżycie równie traumatyczne jak obecne przebudzenie, jej pierwszym pomysłem było właśnie wyjęcie go z sakwy i zawieszenie. Cóż, rozpaczy już nie czuła i tego musi starczyć, żeby normalnie funkcjonować. Można by pomyśleć, że wiadomość od Egwene, fakt, że Egwene żyła i mogła przesłać wiadomość, wystarczy, by przepędzić to śmiertelne zmęczenie. Ale okazało się, że tak nie jest.
Na moment rozświetliła ciemność kulą światła, dostrzegła latarnię na głównym maszcie namiotu i zapaliła ją strumieniem Ognia. Pojedynczy płomień rzucał wokół blade, drżące cienie. W namiocie były jeszcze inne lampy, ale w uszach dźwięczały jej utyskiwania Garetha nad złym stanem zapasów oliwy. Nie zapaliła też mosiężnego piecyka — choć Gareth na temat węgla drzewnego nie miał wiele do powiedzenia, gdyż było go znacznie łatwiej zdobyć niż oliwę — ponieważ po prostu nie czuła zimna. Spod zmarszczonych brwi spojrzała na nietknięte posłanie po przeciwnej stronie namiotu. Gareth z pewnością wiedział o odkryciu łodzi i o tym, kim była jej pasażerka. Siostry dokładały wszelkich starań, żeby nie znał ich sekretów, ale jakimś sposobem spora ich część do niego docierała. Nieraz zaskakiwał Siuan rozległością wiedzy. Czy biegał teraz po nocy, przygotowując żołnierzy na ewentualne rozkazy Komnaty? A może już uciekł, porzucając straconą sprawę? Powinien wiedzieć, że sprawa wcale jeszcze nie jest stracona.
— Nie — mruknęła pod nosem, czując się jak… zdrajczyni… przez to, że zwątpiła w tego człowieka, choćby tylko myślą. Wraz ze świtem będzie na posterunku, podobnie jak podczas wszystkich następnych świtów, póki Komnata go nie zdymisjonuje. A może nawet i po tym. Nie wierzyła, aby mógł porzucić Egwene, niezależnie od rozkazów Komnaty. Był zbyt dumny i uparty. Nie, nie o to chodziło. Słowo Garetha Bryne’a było dlań tyle warte co jego honor. Raz dawszy słowo, nie cofał go, póki nie został zeń zwolniony, nie biorąc pod uwagę kosztów. Poza tym, może… może miał jeszcze inny powód, żeby zostać. Ale o tym nie chciała myśleć.
Zmusiła się, by o nim nie myśleć… Co ją podkusiło, żeby przyjść do jego namiotu? Znacznie prościej byłoby położyć się w swoim, w obozie sióstr, choć taki zatłoczony. Albo nawet znosić towarzystwo zapłakanej Chesy… choć po namyśle ta druga możliwość wydała się jej nie do przyjęcia. Naprawdę nie znosiła płaczliwości, a pokojówka Egwene z pewnością nie przestałaby… Zmusiła się więc, by naprawdę nie myśleć o Garecie, pospiesznie przeczesała włosy, zmieniła bieliznę i ubrała się szybko w mętnym świetle. Jej prosta, błękitna suknia do konnej jazdy była mocno pognieciona, na lamówce zaschły plamy błota — osobiście poszła, żeby zobaczyć łódź — ale nie traciła czasu na jej czyszczenie i prasowanie Mocą. Trzeba było się spieszyć.
Namiot w niczym nie przypominał płóciennego pałacu, jakiego by można oczekiwać po generale, a spiesząc się, uderzyła biodrem w polowe biurko tak mocno, że jedna z nóg omal się nie złożyła, potem potknęła się o taboret, jedyny sprzęt do siedzenia w namiocie, by wreszcie kilkakrotnie walnąć goleniami w wieka stojących wszędzie, okutych mosiądzem kufrów. Zaklęła tak paskudnie, że gdyby ją ktoś usłyszał, z pewnością zwiędłyby mu uszy. Te kufry pełniły podwójną funkcję — przypisaną im, ale także zaimprowizowanych siedzeń — a jeden z nich służył jako umywalnia i na jego płaskim wieku stały biały dzban oraz miednica. Po prawdzie, to nie stały wcale przypadkowo, rozmieszczone były w zgodzie z pewnym porządkiem, ale był to nadzwyczaj idiosynkratyczny porządek Garetha Bryne’a. On sam potrafił znaleźć między nimi drogę nawet w najgłębszych ciemnościach. Każdy inny połamałby sobie nogi, nim by dotarł do jego posłania. Podejrzewała, że miało to coś wspólnego z ewentualnymi zabójcami, choć sam Bryne nigdy otwarcie nic takiego nie przyznał.
Schwyciła z wieka kufra ciemny płaszcz i przewiesiła przez ramię, zatrzymała się jeszcze na moment, by zgasić latarnię strumieniem Powietrza. Stała przez chwilę, wpatrzona w drugą parę butów Garetha, w nogach jego posłania. Przeniosła i w ciemności rozjarzyła się kula światła, a potem poszybowała ku butom. Tak jak podejrzewała. Były świeżo wypastowane. Ten przeklęty mężczyzna upierał się, by rygorystycznie odpracowywała swój dług, a potem za jej plecami… gorzej, podczas gdy spała… sam sobie pastował cholerne buty! Przeklęty Gareth Bryne traktował ją niczym służącą, nigdy jej nawet nie spróbował pocałować!
Aż się szarpnęła, zamierając z rozdziawionymi ustami. A ta myśl skąd się wzięła? Nieważne, co twierdziła Egwene, nie kochała cholernego Garetha Bryne’a! Ani trochę! Miała zbyt dużo do zrobienia, żeby tracić czas na takie głupoty.
„I dlatego właśnie przestałaś nosić haftowane suknie, jak mniemam” — wyszeptał cichy głos w głębi jej głowy. — „Wszystkie te śliczne rzeczy, wepchnięte na dno kufra, ponieważ się boisz”. Bać się? Żeby sczezła, jeśli miała się bać jego lub jakiegokolwiek innego mężczyzny.
Uważnie przeniosła Ziemię, Ogień i odrobinę Powietrza, a potem położyła splot na butach. Natychmiast zeszła z nich cała pasta, jak też spora część barwnika i razem uformowały zgrabną, lśniącą kulę w powietrzu; z kolei skóra butów wyraźnie poszarzała. Przez moment rozważała myśl, by umieścić kulę wśród jego koców. Miał- by dopiero niespodziankę, kiedy wreszcie przyjdzie się położyć!
Z westchnieniem odsunęła klapę namiotu i zabrała paskudną kulę na zewnątrz, gdzie miała ostatecznie rozprysnąć się na ziemi. Gareth potrafił reagować w sposób szybki i całkowicie wyzbyty szacunku, gdy zdarzało jej się nie zapanować nad swym temperamentem. Przekonała się o tym zaraz na początku, gdy uderzyła go w głowę czyszczonymi właśnie butami. I gdy do tego stopnia ją zdenerwował, że nasypała mu soli do herbaty. Sporo soli, ale przecież to nie była jej wina, że w pośpiechu jednym łykiem wychylił całą filiżankę. Och, zazwyczaj mu nie przeszkadzało, kiedy krzyczała, a czasem sam na nią krzyczał — a czasem tylko się uśmiechał, co zupełnie ją wyprowadzało z równowagi! — jednak istniały granice. Oczywiście, mogłaby go powstrzymać prostym strumieniem Powietrza, ale też miała swój honor, nie inaczej niż on, żeby sczezł! Tak czy inaczej, musiała żyć blisko niego. Tak powiedziała Min, a ta dziewczyna nigdy się nie myliła. I to był jedyny powód, dla którego jeszcze nie wepchnęła Garethowi Bryne’owi garści złota w gardło i nie powiedziała mu, że jest spłacony i żeby sczezł. Jedyny powód! Oprócz honoru, rzecz jasna.
Ziewnęła, wypuściła splot i czarna kałuża rozpłynęła się blaskiem w świetle księżyca. Jeśli wdepnie w nią, zanim wyschnie, jeśli wścieknie się na bałagan w środku, wszystko to jego wina, nie jej. Przynajmniej odór siarki trochę osłabł. Z oczu już przestały płynąć Siuan łzy, ale co z tego, kiedy dzięki temu jeszcze wyraźniej widziała rozciągający się przed nią obraz spustoszenia.
W rozległym, spowitym teraz nocą obozie nigdy nie panował wielki porządek. Ulice zamarzniętych kolein były proste, prawda, i szerokie na tyle, by żołnierze swobodnie nimi maszerowali, ale cała reszta zawsze wyglądała jak przypadkowa zbieranina namiotów, nieporządnych szałasów oraz kamiennych osłon wokół ognisk do gotowania strawy. Teraz obóz wyglądał, jakby został zaatakowany. Wszędzie wokół widać było zwalone namioty, niektóre padając częściowo przygniatały inne, a teraz stały pochylone; dziesiątki wozów i wózków leżały na burtach lub kołami do góry. Zewsząd podnosiły się głosy domagające się pomocy dla rannych, których najwyraźniej było wielu. Ulicą przed namiotem Garetha szli żołnierze, wsparci na ramionach innych, gdzieniegdzie uwijały się grupki ludzi z kocami w charakterze noszy. W oddali widziała otulone w koce kształty leżące na ziemi, klęczały przy nich skulone i lamentujące kobiety.
Dla umarłych nie mogła nic zrobić, ale żywym przydadzą się jej umiejętności Uzdrawiania. Nigdy nie specjalizowała się w tym Talencie, nawet nie miała w tym kierunku zbyt wielkich zdolności, ale te, które posiadała, odzyskała w pełni, gdy Nynaeve ją Uzdrowiła. Poza tym w obozie raczej nie było innej siostry. Większość z nich unikała żołnierzy. Lepiej więc skromny Talent niż żaden. Niestety, miała do przekazania wieści najwyższej wagi. Powinny jak najszybciej dotrzeć do właściwych uszu. Dlatego też postanowiła zamknąć uszy na jęki i lamenty, nie widzieć połamanych rąk i szmat owijających zakrwawione głowy. Pospieszyła do koni stojących na skraju obozu, gdzie dziwnie słodki zapach końskiego łajna dominował nad odorem siarki. Jakiś wychudzony, nieogolony człowiek spróbował przemknąć obok niej, ale schwyciła go za rękaw kaftana.
— Osiodłaj mi najspokojniejszego konia, jakiego tu masz — rozkazała. — I to już. — Bela oczywiście byłaby najlepsza, ale nie miała pojęcia, gdzie można ją znaleźć wśród tych wszystkich zwierząt, i najmniejszego zamiaru czekać, aż ktoś ją znajdzie.
— Wybierasz się na przejażdżkę? — zapytał z niedowierzaniem, wyrywając rękaw. — Skoro masz konia, to sobie go sama osiodłaj, jeśli jesteś taka głupia. Ja mam przed sobą resztę zimnej nocy na opiekowanie się tymi, które się poraniły, i będę miał szczęście, jeśli tylko parę mi padnie.
Siuan zazgrzytała zębami. Ten imbecyl wziął ją za jedną ze szwaczek. Albo jedną z żon! Z jakiegoś powodu ta druga możliwość wydała się jej znacznie bardziej upokarzająca. Zwiniętą w pięść dłoń podstawiła mu pod nos ruchem tak gwałtownym, że aż cofnął się z przekleństwem na ustach, ale dostatecznie blisko, by pier- ścień z Wielkim Wężem był jedyną rzeczą, jaką zobaczył. Zezując, spojrzał na złoto.
— Najłagodniejszego konia, jakiego znajdziesz — powtórzyła głosem pozbawionym wyrazu. — Ale szybko.
Widok pierścienia podziałał. Przełknął ślinę, podrapał się po głowie, spojrzał na uwiązane konie, które przestępowały z nogi na nogę i drżały niepowstrzymanie.
— Łagodny — wymamrotał. — Zobaczę, co da się zrobić, Aes Sedai. Łagodny wierzchowiec. — Potarł kłykciami czoło, a potem pospieszył wzdłuż szeregu zwierząt, wciąż mamrocząc pod nosem.
Siuan nerwowo czekała na niego, mruczała coś pod nosem i przechadzała się, trzy kroki w jedną stronę, trzy w drugą. Pod podeszwami jej mocnych butów śnieg topniał, a potem znowu marzł. Z tego, co widziała, całe godziny może zabrać znalezienie wierzchowca, który nie zrzuci jej, sprowokowany najdrobniejszym ruchem jakiegoś piechura. Narzuciła płaszcz na ramiona, niecierpliwym ruchem zapięła małą, srebrną broszkę, o mały włos nie kłując się w palec. Bała się, tak? Ona jeszcze pokaże temu przeklętemu, przeklętemu Garethowi! Chodziła w tę i wewtę. Może powinna pójść pieszo. Nie będzie to miły spacer, ale lepsze to niż spaść z konia i przy okazji połamać sobie wszystkie kości. Dosiadając konia — Bela była tu jedynym wyjątkiem — zawsze wyobrażała sobie swoje połamane kości. W tym momencie tamten wrócił, prowadząc osiodłaną karą klacz; siodło miało wysokie łęki.
— Jest łagodna? — zapytała sceptycznie Siuan. Zwierzę przestępowało z nogi na nogę, jakby gotowe tańczyć, poza tym jego sierść była gładka i lśniąca. To rzekomo miało oznaczać, że koń jest szybki.
— Nocna Lilia jest łagodna jak mleko z wodą, Aes Sedai. Należy do mojej żony, a Nemaris ceni sobie delikatność. Poza tym nie lubi, kiedy koń jest zbyt energiczny.
— Skoro tak mówisz… — odparła, ale po chwili prychnęła. Doświadczenie podpowiadało jej, że konie rzadko bywały pokorne. Ale nic w tej sprawie nie da się już zrobić.
Wzięła wodze do ręki, niezgrabnie wspięła się na siodło, potem okazało się, że siadając, przygniotła płaszcz, który teraz ją dusił. Klacz wciąż tańczyła pod nią, niezależnie od tego, jak bardzo ścią- gała wodze. Koszmarne przewidywania stawały się rzeczywistością. Już próbowała połamać jej wszystkie kości. Marzyła wyłącznie o łodzi, łodzi z dwoma wiosłami, która płynie, dokąd się zechce, i która zatrzymuje się tam, gdzie się chce — chyba że ktoś jest całkowitym ignorantem w kwestii przypływów, prądów czy wiatrów. Natomiast konie miały mózgi, jakkolwiek małe, a to oznaczało, że mogły zignorować wędzidło i wodze, jak też zamiary jeźdźca. Należało to wziąć pod uwagę, kiedy się dosiadało przeklętego konia.
— Jedna prośba, Aes Sedai — powiedział mężczyzna, podczas gdy ona wciąż szukała wygodnej pozycji w siodle. Dlaczego siodła zawsze wydawały się twardsze niż drewno? — Na twoim miejscu pozwoliłbym jej dzisiaj iść w miarę swobodnie. Ten wiatr, sama rozumiesz, cały ten smród, cóż, może być trochę wyprowadzona z równowagi…
— Nie mam czasu — odpowiedziała Siuan i wbiła obcasy w boki klaczy. Łagodna niczym woda z mlekiem Nocna Lilia skoczyła naprzód tak błyskawicznie, że Siuan prawie przeleciała przez tylny łęk siodła. Tylko dzięki temu, że kurczowo chwyciła kulę, nie spadła. Wydawało jej się, że tamten coś za nią krzyczy, ale nie miała pewności. Jakiegoż konia, na Światłość, Nemaris mogła uważać za „zbyt energicznego”? Klacz przemknęła przez obóz, jakby chciała zwyciężyć w wyścigu, a potem pomknęła w kierunku zachodzącego księżyca i Góry Smoka, ciemnej iglicy wznoszącej się na gwiaździstym niebie.
Mimo iż pęd rozwiewał poły jej płaszcza za plecami, Siuan nie czyniła żadnych wysiłków, by powstrzymać klacz, przeciwnie, wbijała jej obcasy w boki i okładała kark wodzami, jak to widziała u innych, gdy poganiali swe wierzchowce. Musiała dotrzeć do sióstr, zanim któraś przedsięweźmie coś nieodwracalnego. A do głowy przychodziły jej najgorsze możliwości. Klacz mijała w galopie zagajniki, maleńkie osady oraz rozległe farmy z otoczonymi kamiennym murem pastwiskami i polami. Bezpiecznie schowani pod pokrytymi śniegiem dachami z łupku, za kamiennymi i ceglanymi ścianami, ich mieszkańcy nie dbali o straszny wicher; okna wszystkich budynków były ciemne i głuche. Nawet cholerne krowy i owce pewnie zażywają spokojnej drzemki. Farmerzy zawsze hodowali krowy i owce. I świnie.
Podskakując, obijając się o twardą skórę siodła, Siuan równocześnie próbowała patrzeć ponad karkiem klaczy. Tak właśnie robili inni, widziała na własne oczy. Prawie natychmiast noga wyślizgnęła się ze strzemienia, ona zaś obsunęła się na bok. Tylko dzięki temu, że przez cały czas kurczowo ściskała wodze, udało jej się w końcu wsunąć nogę z powrotem na miejsce. Zrozumiała, że pozostaje jej tylko siedzieć sztywno i nieruchomo, jedną dłonią ściskając wodze, drugą kulę siodła. Łopoczący za plecami płaszcz nieprzyjemnie ściskał za gardło. Trzęsło ją tak mocno, że usłyszała wyraźne trzaskanie zębów, gdy niebacznie otworzyła usta, niemniej nie odpuszczała, a raz nawet pognała obcasami wierzchowca. Och, Światłości, o świcie będzie cała posiniaczona. Ale dalej gnała przez noc, uderzając o skórę siodła z każdym krokiem konia. Przynajmniej zaciśnięte zęby nie pozwalały rozdzierają- co ziewać.
W końcu w ciemnościach zamajaczyły przed nią, widziane przez cienki szpaler drzew, szeregi koni i rzędy wozów, otaczające obóz Aes Sedai. Z westchnieniem ulgi ściągnęła z całej siły wodze. Skoro koń biegnie tak prędko, z pewnością należy się mocno przyłożyć, żeby go zatrzymać. I faktycznie Nocna Lilia zatrzymała się, ale tak gwałtownie, że Siuan przeleciałaby nad jej łbem, gdyby równocześnie klacz nie wspięła się na tylne nogi. Z szeroko rozwartymi oczyma ściskała szyję zwierzęcia, póki wreszcie nie stanęło czterema kopytami na ziemi.
Zdała sobie sprawę, że Nocna Lilia ciężko dyszy, ale nie znalazła w sobie nawet odrobiny współczucia. Głupie zwierzę próbowało ją zabić, konie właśnie takie są! Niemniej Siuan szybko doszła do siebie, poprawiła płaszcz, zebrała wodze i spokojnym truchtem przejechała obok długich szeregów zwierząt i wozów. W ciemnościach poruszały się mgliste sylwetki jakichś ludzi, bez wątpienia to stajenni i kowale opiekowali się zdenerwowanymi zwierzętami. Jej klacz wydawała się niemal posłuszna. Ostatecznie nie było aż tak źle.
Kiedy wjechała na teren właściwego obozu, zawahała się na moment i objęła saidara. Dziwny pomysł, żeby traktować obóz pełen Aes Sedai jako niebezpieczne miejsce, ale przecież dwie jej siostry tu zamordowano. Mając na względzie okoliczności towarzyszące ich śmierci, wydawało się wątpliwe, by samo utrzymywanie źródła mogło ją uratować, gdyby miała być następnym celem, niemniej saidar dawał przynajmniej złudzenie bezpieczeństwa. Póki nie zapomniała, że jest to tylko złudzenie. Po chwili splotła strumienie Ducha, które skryją jej zdolność przenoszenia i zgaszą otaczającą poświatę Mocy. Ostentacja była zupełnie niepotrzebna.
Nawet o tej godzinie — a księżyc wisiał nisko nad zachodnim horyzontem — na drewnianych chodnikach widziało się parę osób: służące i rzemieślnicy, dopełniający jakichś spóźnionych obowiązków. Zresztą, może „wczesnych” byłoby lepszym słowem. Większość namiotów, we wszystkich rozmiarach i kształtach, była ciemna, ale w kilku największych paliły się lampy lub świece. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, co się zdarzyło. Wokół każdego z nich lub przed frontem stali mężczyźni. Strażnicy. Nikt inny nie potrafił stać tak nieruchomo, prawie rozpływając się w nocy, zwłaszcza że powietrze było naprawdę zimne. Wypełniona Mocą widziała Strażników w ich płaszczach, dla nieuzbrojonego oka wyglądaliby po prostu jak cienie. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę z jednej strony morderstwa sióstr, z drugiej zaś wszystko, co musieli czuć w więziach zobowiązań. Podejrzewała, że niejedna siostra miała ochotę rwać włosy z głowy. Strażnicy też ją zauważyli i kolejno odprowadzali badawczym spojrzeniem, gdy powoli przejeżdżała po zamarzniętych koleinach.
Komnata, rzecz jasna, usłyszy o wszystkim, ale najpierw należało powiedzieć pozostałym. W jej ocenie one właśnie były najbardziej skłonne do działań… najbardziej pochopnych. I najprawdopodobniej katastrofalnych w skutkach. Wiązała je przysięga, ale przysięga złożona pod przymusem kobiecie, którą uważały już za zmarłą. Natomiast większość Zasiadających Komnaty, akceptując miejsce w niej, tym samym zdeklarowała swą lojalność. Żadna nie zrobi żadnego ruchu, póki nie będzie całkiem pewna, jakie będą konsekwencje.
Namiot Sheriam był za mały, żeby pomieścić zgromadzenie, którego oczekiwała, a poza tym — co zauważyła, przejeżdżając — ciemny. Wątpiła, by sama Sheriam spała w środku. Z kolei namiot Morvrin byłby dostatecznie pojemny, gdyby nie te wszystkie książki, które Brązowa siostra jakiś cudem zdobywała podczas marszu — niemniej w nim też nie paliło się światło. Udało się dopiero za trzecim razem. Ściągnęła wodze Nocnej Lilii w pewnej odległości od namiotu.
Myrelle zajmowała w obozie dwa namioty, jeden był dla niej, drugi dla jej trzech Strażników — dla trzech, do których odważyła się przyznać. W jej namiocie paliły się jasne światła, a cienie kobiet poruszały się na tle połatanych płóciennych ścian. Trzech zupełnie różnych od siebie mężczyzn stało na chodniku przed namiotem — nieruchome sylwetki wskazywały na Strażników — ale postanowiła nie zwracać na nich uwagi. O czym one rozmawiały w środku? Pewna, że jest to próżny trud, splotła Powietrze z drobiną Ognia… a potem jej splot dotknął namiotu i odbił się od osłony przed podsłuchem. Odwróconej, rzecz jasna, i dlatego niewidzialnej. Podjęła tę próbę, kierując się wyłącznie cieniem szansy, że tamte okażą się nieostrożne. Był to naprawdę tylko cień szansy, mając na względzie sekrety, jakich tamte strzegły. Ale cienie na płótnie namiotu zamarły. Wiedziały, że ktoś próbował podsłuchiwać. Odcinek dzielący ją od namiotu przejechała, nie przestając się zastanawiać, o czym tamte mówiły.
Kiedy zsiadła z konia — a przynajmniej kiedy udało jej się upadek z siodła zmienić w coś w rodzaju skoku na ziemię — jeden ze Strażników, Arinvar, połączony z Sheriam, szczupły Cairhienianin niewiele wyższy od niej, podszedł, ukłonił się i chciał wziąć od niej wodze. Gestem dłoni dała mu do zrozumienia, że nie ma potrzeby. Wypuściła saidara, uwiązała klacz do drewnianej poręczy chodnika, stosując węzeł, jakiego by użyła, mocując sporą łódź na mocnym wietrze i przy silnym prądzie. Żadnego swobodnego zarzucania wodzy, to nie dla niej. Nienawidziła jazdy konnej, ale kiedy szło do wiązania konia, wolała, żeby był na miejscu, kiedy po niego wróci. Arinvar spod uniesionych brwi ironicznie obserwował, jak kończyła węzeł, ale to nie on będzie musiał zapłacić, jeśli przeklęte zwierzę gdzieś się zgubi.
Tylko jeden z dwóch pozostałych Strażników należał do Myrelle. Avar Hachami, Saldaeanin z orlim nosem i grubym, przyprószonym siwizną wąsem. Zerknął na nią, przechylił głowę, a potem wrócił do obserwowania nocy. Jori, Strażnik Morvrin, niski, łysy, bardzo barczysty, w ogóle na nią nie spojrzał. Patrzył w ciemność, z dłonią wspartą swobodnie na długiej rękojeści miecza. Powiadano, że był najlepszym szermierzem wśród Strażników. Ale gdzie byli pozostali? Oczywiście, nie mogła tego dociekać, tak jak nie mogła zapytać, kto jest wewnątrz namiotu. Wywołałaby u tych mężczyzn poważny wstrząs. Żaden nie zabronił jej wejść. Przynajmniej sprawy nie stały jeszcze tak źle.
We wnętrzu, ogrzewanym przez dwa piecyki, rozsiewające woń róż i czyniące namiot niemalże przytulnym, zobaczyła wszystkie, których się spodziewała. Patrzyły na nią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki