- promocja
- W empik go
Ginekolodzy - ebook
Ginekolodzy - ebook
Najbardziej kontrowersyjna książka Jürgena Thorwalda.
Zanim ginekologia stała się tym, co znamy dziś, trwał horror.
Lekarze, czy jak ich nazywano „rzeźnicy”, prześcigali się, kto szybciej wytnie macicę, odbierze poród kleszczami czy usunie torbiel. Z biegiem czasu okazało się, że wzbudzające zachwyt operacje chirurgiczne i sprawne posługiwanie się skalpelem bardziej służyły sławie ginekologów niż zdrowiu pacjentek, które zbyt często kończyły na cmentarzu. Gdy pojawiali się lekarze chcący ulżyć pacjentkom, stawali się tematem kpin, tracili prawo wykonywania zawodu, a nawet trafiali przed sąd. Innych chciano wieszać. Konserwatyści wołali, że kobieta ma rodzić w bólu, bo tak napisano w Biblii. I że badanie lekarskie powinno być przyzwoite. Prekursorom nowoczesnej diagnostyki nie było łatwo.
Jürgen Thorwald opisuje tych, dzięki którym udało się zmniejszyć śmiertelność rodzących, a także tych, dzięki którym badanie lekarskie nie kończyło się powikłaniami i stanem zapalnym, oraz tych, dzięki którym mamy dziś całą gamę środków antykoncepcyjnych.
Thorwald znów serwuje fascynującą opowieść o historii medycyny. Z niezwykłą precyzją opisuje rozwój metod i narzędzi chirurgicznych niezbędnych do leczenia najbardziej intymnej części ciała kobiety. Autor niejednokrotnie przełamuje wstydliwe tabu i odkrywa pilnie strzeżone tajemnice.
Jürgen Thorwald (1915–2006) – niemiecki pisarz, dziennikarz i historyk, szczególnie znany z książek opisujących historię medycyny sądowej i II wojny światowej. Autor takich bestsellerów jak Stulecie chirurgów, Triumf chirurgów, Dawna medycyna, jej tajemnice i potęga, Stulecie detektywów, Godzina detektywów, Pacjenci czy Męska plaga.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65282-26-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WPROWADZENIE HISTORYCZNE
– PROF. AMBROISE PARÉ, JAMES P. WHITE
Ludzie, którzy nie czują szacunku dla medycyny, nazywają ich damskimi rzeźnikami. Romantyczni patrioci oraz żarliwi chrześcijanie sławili ich niegdyś (i być może robią to do dziś) jako stróżów najcenniejszego dobra narodu. Dla młodych, gniewnych kobiet, żądających prawa do samostanowienia o własnym brzuchu i aborcji, są tylko „akuszerami przeludnienia”, którzy „zbyt długo majstrowali przy macicach i wydobywali z nich potomstwo, nie wiedząc, że kiedyś świat się nim udławi”. Medycyna określa ich dumnie mianem ginekologów i położników. Przez zwykłych obywateli nazywani są po prostu lekarzami od spraw kobiecych.
W Niemczech jest ich ponad cztery tysiące, a na całym świecie około dziewięćdziesięciu tysięcy. Tworzą pokaźną armię uzbrojoną w kleszcze porodowe, łyżeczki chirurgiczne, skalpele, pesaria, hormony i fotele ginekologiczne. I jak każde wojsko dzielą się na szeregowców, oficerów i generałów. Szeregowcy to praktycy mający do dyspozycji kilka łóżek w pomniejszych szpitalach. Do kadry oficerskiej należą ordynatorzy oddziałów ginekologicznych i położniczych w większych placówkach. Są ulubionymi bohaterami powieści o lekarzach. Generałowie obejmują katedry ginekologii na uniwersytetach lub zajmują stanowiska prezesów stowarzyszeń ginekologicznych i sterują grupami interesu na całym świecie.
W Republice Federalnej Niemiec jest dwadzieścia osiem katedr dla ginekologów-generałów. Profesor ginekologii Walter Stoeckel, który – zanim jako dziewięćdziesięciolatek pożegnał się w 1961 roku z tym światem – przez równych sobie rangą uważany był za orła w swoim fachu; to on mówił o ginekologicznych „tronach królewskich i cesarskich”. A musiał wiedzieć, o czym mówi, bo zanim w 1926 roku wstąpił na cesarski tron uniwersyteckiej kliniki położniczej przy Artilleriestrasse w Berlinie, jego władza rozciągała się od Kilonii do Marburga – w tak wielu „królestwach”, że zastanawiano się, jak znajdował czas na operacje, odbieranie porodów i – jako wzór stróża najcenniejszego dobra narodowego – spłodzenie siedmiorga dzieci.
Zasiadający na takich ginekologicznych tronach wyznaczają kierunek leczenia kobiet na całym świecie. Przeważnie są to ultra- bądź umiarkowani konserwatyści. Kiedy toczą ze sobą spory akademickie, dyskusja odbywa się w wyważonym stylu, jak jest przyjęte wśród wytwornych członków elitarnych klubów międzynarodowych, którym się powiodło w życiu. Nie zawsze jednak tak było.
Jeszcze nie tak dawno ginekolodzy prowadzili niestosowną wojnę o to, kto najszybciej wyciął mięśniaka wraz z macicą i kto ustanowił rekord szybkości w 1880, 1890 czy w 1900 roku. Czy był to August Martin, mistrz ginekologii w Berlinie, ważący ponad sto pięćdziesiąt kilogramów, przez przeciwników nazywany krwawym Augustem, który w swojej prywatnej klinice przy Elsässer Strasse w ciągu zaledwie siedmiu i pół minuty usunął macicę? Czy może pochodzący z Paryża Jules-Émile Péan, który miał zwyczaj operować we fraku, honoraria negocjował przy stole i z miejsca zapominał o narkozie, gdy cena wydała mu się nie dość wysoka? Może młodszy, współczesny Péanowi paryżanin Eugène-Louis Doyen, o którym mówiono, że całą sprawę załatwia zaledwie w sześć minut i każe asystentowi mierzyć czas? A może jednak rekord pobił już dwadzieścia lat wcześniej Anglik Isaak Baker-Brown, któremu podobno udało się tego dokonać w pięć minut?
Z biegiem czasu okazało się, że wzbudzające zachwyt operacje chirurgiczne i sprawne posługiwanie się skalpelem bardziej służyły sławie ginekologów niż zdrowiu pacjentek, które zbyt często, mimo uwieńczonych sukcesem zabiegów, trafiały na cmentarze.
Był też czas, kiedy w skład akademickiego arsenału ginekologów wchodził termin „morderca”. Wyzwiska były jeszcze względnie łagodne, kiedy około 1800 roku Europa podzieliła się na dwa ginekologiczne obozy; pod dowództwem Friedricha Benjamina Osiandera, króla „domu rodzenia” w Getyndze, i Karla Baera, władcy oddziału porodowego szpitala Allgemeines Krankenhaus w Wiedniu. Osiander twierdził, że porody należy odbierać szybko, jeśli zajdzie taka potrzeba, to nawet z użyciem kleszczy. Na dwadzieścia pięć porodów jedenaście przyjmował z pomocą tego narzędzia; w konsekwencji pozostawił za sobą rzeszę dzieci z uszkodzeniami mózgu. Głosił przy tym, że kto nie nauczy się sztuki położnictwa w Getyndze, ten nigdzie na świecie jej nie pojmie. Baer natomiast opowiadał się za możliwie najnaturalniejszym porodem, posyłając „zakleszczonego Benjamina” do wszystkich diabłów.
Słowo „morderca” padło po raz pierwszy w 1861 roku, kiedy Ignaz Semmelweiss, profesor położnictwa w Budapeszcie, publicznie zaatakował Scanzoniego, kolegę po fachu z Würzburga, za to, iż ten lekceważył jego słuszne (jak dzisiaj wiemy) poglądy na temat zakażeń połogowych, czym spowodował (wraz z innymi, obawiającymi się wszelkich innowacji położnikami) śmierć dziesiątek tysięcy matek.
Niebezpiecznym rzeźnikiem nazywano też Lawsona Taita, szalonego ginekologa z Birminghamu, który miał w zwyczaju brać lancet w zęby. W roku 1877 po raz pierwszy uratował życie kobiety będącej w ciąży pozamacicznej, wykonując oczywisty dziś zabieg.
Spór dotyczył także kwestii, które spośród wielu wynalezionych w latach 1880–1914 okropnych pesariów: z gumy, szkła, żelaza, drewna czy skóry (umieszczano je w pochwach kobiet w celu podniesienia przemieszczonych macic), jest najlepsze. W konsekwencji jedni ginekolodzy zbijali majątek na wstawianiu krążków, inni na ich usuwaniu.
Tymi uwagami wyprzedzamy nieco naszą opowieść. Jednak pozwalają one dostrzec przepaść dzielącą ginekologów z tamtych i obecnych czasów. Trzeba nadto wiedzieć, że ich przodkowie, twórcy ginekologii, nie położyli fundamentów pod swoją specjalność tak jak inni lekarze już przed tysiącami lat, lecz zainteresowali się kobiecym brzuchem dopiero dwieście pięćdziesiąt lat temu. Było to odkrycie, które wstrząsnęło posadami chrześcijańsko-monarchistyczno-mieszczańskiego świata.
Nie bez powodu gorliwi teologowie wczesnego chrześcijaństwa wywnioskowali z historii o Adamie i Ewie, iż podbrzusze kobiety jest siedzibą zła. Nie bez powodu głosili naukę o tym, że powtórzenie grzechu pierworodnego, to znaczy każdy rodzaj seksu i żądzy, zasługuje na potępienie; i tylko wtedy można go usprawiedliwić, gdy służy prokreacji (w sensie boskiego „rozmnażajcie się”) – i to też w miarę możności bez ulegania pożądaniu. Nie bez powodu Orygenes, jeden z Ojców Kościoła, wysnuł w III wieku n.e. teorię o duszy płodów i – żywiąc pogardę do z natury grzesznej kobiety – pouczał, iż w każdym przypadku trudnego porodu można poświęcić matkę – ale dziecko musi przyjść na świat i zostać ochrzczone, w przeciwnym razie jego dusza będzie skazana na wieczne potępienie.
Przez wieki absolutnego panowania Kościoła żaden lekarz nie dotknął nagiej kobiety i jej grzesznego podbrzusza, nie wszedł do izby porodowej. Hamburczyk Veit Völsch, nazywany doktorem Veitem, który spróbował tego w damskim przebraniu, został spalony na stosie. Znikoma wiedza o kobietach i porodzie przedchrześcijańskich i pogańskich lekarzy, od Hipokratesa (ok. 400 roku p.n.e.) po Galena (129–199 rok n.e.), została zamknięta w bibliotekach klasztornych.
Zgodnie z ówczesnym wyobrażeniem o wnętrzu niewieściego ciała macica składała się z wielu przegród, połączonych kanałami z jamą ustną i piersiami. Przez owe kanały płynęły mleko i powietrze. W roku 1280 kolońscy duchowni ustalili, że usta kobiety, która zmarła przy porodzie, należy utrzymywać otwarte za pomocą kawałka drewna, aby zapewnić dziecku dostęp do powietrza, dopóki nie zostanie wycięte i ochrzczone. Do niesienia pomocy podczas porodu (włącznie z wycięciem dziecka z brzucha martwej matki) były uprawnione wyłącznie kobiety, które już rodziły. Nazywane akuszerkami, chodziły od domu do domu – często za zgodą biskupów – z krzesłami położniczymi, niedomyte i nie mając żadnej wiedzy o anatomii człowieka (a porody przecież brudziły).
W roku 1513, po piętnastu wiekach pozostawiania rodzących samym sobie i partactwa akuszerek, wydano pierwszy i jedyny podręcznik dla asystujących przy narodzinach: Rosengarten für schwangere Frauen und Hebammen Euchariusa Rösslina – i był to zbiór zabobonnych farmazonów.
Jeżeli poród nie mógł się odbyć całkowicie naturalnie, kobiety nadal umierały lub do kresu swoich dni żyły z porozrywanymi pochwami, kroczami i odrażającymi przetokami między pęcherzem moczowym, odbytem a pochwą, których nikt nie potrafił zszyć. Do cierpiących ciężarnych, nieprzestrzegających nakazów kościelnych, powodowane litością akuszerki wzywały potajemnie chirurgów mężczyzn. Ci próbowali miażdżyć główki zakleszczonych dzieci za pomocą metalowych haków, wierteł i noży, wyciągać ich ciała po kawałku i w ten sposób ratować matki. Ale tam, gdzie rozciągała się władza Kościoła, szybko rezygnowali ze swoich krwawych praktyk.
Jeszcze w 1595 roku pobożny Johann Hiltprand oskarżył akuszerki, że „uśmiercają owoc niecnymi rękami, przez co niewinne dzieciątka pozbawiane są świętego sakramentu chrztu”. Ówczesne położne nadal pozwalały umierać matkom, a ponieważ bały się dokonać cięcia w ciele, to starały się natartymi zjełczałym olejem dłońmi wyciągnąć przynajmniej dziecięcą rączkę lub nóżkę, aby skropić je wodą i wyrecytować chrzcielną formułkę. Albo wsuwały długą, najczęściej zardzewiałą końcówkę przygotowanej w tym celu specjalnej strzykawki w narządy rodne, aby spryskać głowę i ciało nienarodzonego, zanim umrze wraz z matką. Niezliczone kobiety przechodzące ciężki poród, które być może przeżyłyby wraz z dziećmi, umierały przez strach akuszerek przed karą i potępieniem, niecierpliwość, brudne strzykawki i skażoną wodę. (Dopiero w 1901 roku dekretem Stolicy Apostolskiej zezwolono na sterylizację wody święconej sublimatem).
Czyżby pionierzy ginekologii byli prawdziwymi bohaterami nielękającymi się nieba i piekła, Kościoła i czyśćca, i robili wszystko, aby tylko pomóc udręczonym niewiastom? Wyglądałoby to pięknie w księdze o heroicznych czynach ginekologów.
Być może dałoby się odkryć u niektórych z nich jakieś cechy bohaterów. Na przykład u Ambroise’a Parègo, francuskiego chirurga wojskowego z czasów odrodzenia, które wreszcie ukróciło totalny gwałt zadawany rozumowi przez Kościół, w XV i XVI wieku wydając na świat takie znakomitości jak Leonardo da Vinci czy Wesaliusz. Oni to po raz pierwszy otworzyli ludzkie ciała, aby wyrobić sobie zdanie o prawdziwej budowie anatomicznej człowieka.
Około 1540 roku w śmierdzącym paryskim szpitalu Hôtel Dieu (Boże Schronisko), przepełnionym pozbawionymi środków do życia nędzarzami, Parè znalazł między chorymi żołnierzami rodzącą na podłodze kobietę, która umierała. W chaosie nikt nie troszczył się o grzech i nagość, i dzięki temu Parè odkrył, że można włożyć naoliwioną dłoń w macicę i obrócić zakleszczone dziecko w taki sposób, aby wyciągnąć je za stopy. Owe spostrzeżenia przekazał swojemu uczniowi Jacques’owi Guillemeau.
Guillemeau, lekarz przyboczny trzech królów francuskich, wykonał niejeden taki obrót u wytwornych dam dworu i arystokracji, a następnie spisał swoje doświadczenia. Jednak zarówno on, jak i jego następca François Mauriceau, który w latach 1660–1700 pracował w Paryżu jako pierwszy położnik, zawsze kazali sobie zawiązywać oczy, zanim weszli do pokoju ciężarnej. Położenie dziecka zmieniali po omacku pod kołdrą, aby nie złamać tabu nagości kobiety. Poród studiowali na sztucznych miednicach i macicach ze skóry i kości, pracowali na lalkach, a w późniejszych czasach na zabalsamowanych zwłokach niemowląt. Mając znikomą wiedzę merytoryczną, wierzyli w połączenie żeńskiej i męskiej spermy podczas aktu prokreacji. Nigdy natomiast nie zapominali o okazywaniu rewerencji wciąż jeszcze potężnemu Kościołowi. Mauriceau twierdził, że krzyk nowo narodzonego brzmi jak „O.E.”, czyli: „O, Ewo, dlaczego przywiodłaś naszego praojca do grzechu... ?”.
Heroizm prekursorów ginekologii stoi zatem pod znakiem zapytania. I można powątpiewać, czy w ogóle położnictwem zajęliby się mężczyźni, gdyby nie to, że około 1700 roku doszło do dwóch zdarzeń, które nie miały nic wspólnego z bohaterskimi czynami, za to dużo z zachłannością na pieniądze i seksualnością.
W roku 1668 roku „Król Słońce” Ludwik XIV (z jednej strony przychylny Kościołowi, z drugiej całkowicie oddany żądzom cielesnym), odkrył, że obserwowanie zza zasłony rodzących kochanek wywołuje u niego tak silne erekcje, iż natychmiast wzywał kolejną, jeszcze niebrzemienną metresę, by się z nią zabawić. Aby móc lepiej widzieć podbrzusze rodzącej, wydał rozkaz, by usunięto krzesło porodowe.Od tej pory damy wydawały potomstwo na świat, leżąc na łóżku.
Gdy dzięki swojemu przybocznemu lekarzowi Król Słońce dowiedział się, że pewien akuszer o nazwisku Julius Clément cieszy się w Paryżu bardziej lub mniej potajemną sławą, rozkazał sprowadzić go (jako dodatkową podnietę) do pierwszego porodu swojej metresy, markizy de Montespan. Clément zjawił się z zawiązanymi oczami, tak jak nakazywała obyczajność, podczas gdy król rozkoszował się przebiegiem zdarzenia zza zasłony. Ponieważ Clémenta coraz częściej wzywano do porodów na dworze, chętna do naśladowania arystokracja Francji podchwyciła pomysł akuszerów i rozwiązania w łóżku. Zawód akuszera stał się modny, a Kościołowi nie starczyło już władzy, aby zdusić tę modę w zarodku.
Drugie wydarzenie miało miejsce w Anglii i Niderlandach.
Około 1730 roku sławę zyskały kleszcze porodowe – jako skuteczne narzędzie w trudnych przypadkach. Opinia publiczna dowiedziała się wówczas, że tak naprawdę posługiwano się nimi już od 1560 roku. Skonstruowała je rodzina pozbawionych wszelkich skrupułów osiadłych w Wielkiej Brytanii chirurgów Chamberlinów (ojciec, syn i wnuk) i niemal przez dwa stulecia stosowała potajemnie u bogaczy Anglii, Francji i Niderlandów za bajońskie sumy. Teraz ich tajemnica wyszła na jaw, a chirurdzy umiejący posługiwać się kleszczami wkroczyli do pokoi porodowych. Czy było to triumfalne wejście, godne odnotowania w księdze heroicznych czynów lekarzy? Nie, było żałosne.
Pierwszym ginekologom atakowanym przez duchownych i akuszerki, które widziały w nich zagrożenie dla swojego fachu, przyświecała tylko jedna myśl: nie wywoływać zgorszenia moralnego. Wielu wczołgiwało się na czworakach do pokoju rodzącej – nie wychylając się ponad wysokość łóżka – aby jej nie zobaczyć. Nadal praktykowali albo z zawiązanymi oczami i w zaciemnionych pomieszczeniach, albo obwiązywali sobie szyję jednym końcem kołdry jak serwetą, podczas gdy ich ramiona i dłonie pracowały pod przykryciem, a niewieście łono było chronione przed ich spojrzeniami. Tak zaczynali wszyscy prekursorzy ginekologii: Johann Jakob Fried w Strasburgu (1689–1769), Jean-Louis Baudeloque w Paryżu (1746–1810), William Smellie w Londynie (1697–1763), William Shippen (1730–1808) czy Charles D. Meiss (1792–1869) w Filadelfii.
Doktor Meiss próbował przekonać swoich wrogów do idei, jakoby mężczyźni mieli przyzwolenie od samego Boga na pomaganie przy porodzie: „Pierwsza kobieta musiała być skazana na męską pomoc w tych trudnych godzinach, ponieważ Ewa nie mogła mieć innych pomocników oprócz Adama”. Takie argumenty jednak nie na wiele się zdały. Ojcowie założyciele pozostawali niewolnikami obyczajowości swoich czasów, a walka o obnażenie rodzących i chorych kobiet trwała przez całe sto pięćdziesiąt lat.
Lekarze chorób kobiecych – świadomie bądź nie – nigdy nie zapomnieli o początkach ginekologii. Zasłyszane historie zasiały w nich niepokój, że wprowadzając jakiekolwiek innowacje, mogą wywołać zgorszenie w społeczeństwie. Stanowiły źródło konserwatyzmu – budzącego opór wobec wszystkiego, co nowe i nietypowe – jaki charakteryzuje większość czołowych reprezentantów tej dyscypliny, a także uprawiających ją medyków. Konserwatyzm kwitnie w tym środowisku także dzisiaj. Tak to już jest.
Jeżeli z tej wycieczki w przeszłość powrócimy znów do teraźniejszości, to z pewnością zrozumiemy, że tamci – czołgający się na czworakach – położnicy zrobili tymczasem wielką karierę.
Międzynarodowe bractwo ginekologów mogłoby dzisiaj świecić nieskazitelnym blaskiem, gdyby nie to, że w drugiej połowie XIX wieku rozpoczął się pewien trend, który zagroził przyszłości lekarskiej kasty, jej ustalonym w ciągu dwustu pięćdziesięciu lat regułom i etyce. Złośliwość historii polega na tym, że za ową modą stoją te, które zawdzięczają ginekologom uwolnienie od średniowiecznego piekła porodu i dla których zdrowia, długości życia i płodności medycy nie szczędzą wysiłków – kobiety.
Zbuntowane przywódczynie tych samych kobiet, które niegdyś nie pozwalały się dotknąć nagie, oponują dziś przeciw wszystkiemu, co dla ginekologów święte. Szydzą z ich tradycyjnych zasad, które w 1861 roku ujął w słowa profesor Eduard Caspar von Siebold, następca Benjamina Osiandera w getyńskim domu rodzenia: „Natura wyznaczyła płeć żeńską do poczęcia, urodzenia i wychowywania dziecka. Byt niewiasty jest poświęcony rozmnażaniu i utrzymaniu rodzaju ludzkiego. Te ciasne granice wyznaczyła paniom... natura”.
Kobiety kiwają głowami nad swoimi matkami, babciami i prababciami, które zbyt ufnie (bądź bezbronnie) podporządkowały się takim regułom. I wysuwają szokujące żądania, aby rządy, Kościoły i ginekolodzy po dwustu pięćdziesięciu latach zaprzestali czuwania nad „właściwym” wykorzystaniem macic przez kobiety. Domagają się prawa do własnej seksualności bez przymusu rozmnażania. Słowo „orgazm” wypowiadają bez rumieńca wstydu. Chcą, by lekarze od spraw kobiecych zajmowali się zaburzeniami narządów rozkoszy oraz regulowaniem poczęć i ciąż za pomocą spirali, wkładek domacicznych czy pigułek.
Jednak najbardziej niechlubnym pojęciem w dziejach ginekologii jest termin „aborcja”. Ginekolodzy, składając przysięgę, że będą wspomagać narodziny i nowe życie, a nie im zapobiegać, uzyskali najpierw przyzwolenie na uprawianie własnej sztuki, a z czasem uznanie Kościoła i państwa w nieprzeludnionym jeszcze świecie.
Dewizy dawnych mistrzów ginekologii – jak Maxa Sängera (pioniera cesarskiego cięcia, w latach 1880–1908 profesora w Lipsku i Pradze): „Małżeńskie pożycie seksualne nic nas, lekarzy, nie obchodzi” – budzą dzisiaj już tylko szyderczy śmiech aktywistek. Działaczki te nie rozumieją faktu historycznego, że podobne wypowiedzi ukształtowały postawę wielu pokoleń lekarzy nazywających się ginekologami.
Jakby tego było mało: buntowniczki od lat żądają możliwości regulacji urodzeń również w sytuacjach, gdy zawodzi antykoncepcja. To jednak oznacza przerwanie ciąży i dotyka do żywego każdego odpowiedzialnego ginekologa kultywującego tradycyjną etykę zawodową.
Jeżeli patrzeć na sprawę w ten sposób, trzeba przyznać, że od 1972 roku lekarze chorób kobiecych rzeczywiście mają kłopot z dopasowaniem się do współczesności. Nie należy jednak tych problemów przeceniać. W przeszłości ginekolodzy musieli podejmować znacznie trudniejsze wyzwania. Ostatecznie zawsze układali się z silniejszymi, z tymi, którzy stawiali na swoim, ponieważ się nie poddawali.
Jednym z tych, którzy się nie poddawali, był James P. White, profesor położnictwa w amerykańskim Buffalo. W roku 1849 doszedł do przekonania, że już wystarczająco długo majstrowano po omacku pod kołdrami, rujnując zdrowie kobiet. 19 stycznia 1850 roku profesor położył na stole w sali wykładowej młodą Irlandkę Mary Watson (z „białymi udami i lśniąco rudymi włosami łonowymi”). Odebrał pokazowy poród dla „jedenastu najdojrzalszych studentów – bez całkowitej zasłony”.
W odpowiedzi na ten bezprecedensowy krok członkowie kasty ginekologicznej na całym świecie chcieli usmażyć White’a w ogniu piekielnym za wykroczenia przeciw etyce i moralności. Zaprzeczali zgodnie, jakoby naoczna kontrola miała jakiekolwiek znaczenie dla zabiegów na niewieścim ciele. Z biegiem czasu – dla dobra kobiet i całego lekarskiego świata – doszli jednak do porozumienia nie tylko z tymi, którzy chcieli widzieć, co robią, lecz również sprawili, że to, co wcześniej wydawało się niewyobrażalne, stało się faktem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------