- W empik go
Glacier Express 9.15 - ebook
Glacier Express 9.15 - ebook
Janusz Majewski – reżyser, pisarz ceniony przez czytelników i gremia jurorskie – tym razem zabiera nas w podróż. PODRÓŻ ŻYCIA. Nie dla oszałamiających widoków za oknami ekskluzywnego Glacier Expressu. Malownicza Szwajcaria jest zaledwie tłem, pretekstem do spotkania przyjaciół. Karola, w którego mistrzowskich ripostach rozpoznać można samego Autora (elementy autobiograficzne świetnie łączą się z fikcją literacką), i Maxa, który po wydarzeniach ’68 roku wyemigrował z Polski, ale nigdy nie przestał żyć jej sprawami.
To podróż do wspomnień z dzieciństwa, do zaczarowanego Lwowa i Kresów – utraconej Atlantydy. Do lat młodości spędzonej w Krakowie. Do pierwszych (drugich, trzecich…) miłości, do absurdów życia (nie tylko w PRL-u).
Bo to właśnie ŻYCIE jest głównym bohaterem książki. Życie, które przyjdzie pożegnać.
Z ŻALEM czy ULGĄ? – zastanawiają się dwaj STARSI PANOWIE, przypominający chwilami bohaterów słynnego kabaretu, to filozofów z Nalewek; to greckich stoików, to znów lwowskie baciary. Rozmowa o Życiu? I już? Nie!
Zbrodnia?! Oczywiście, nawet dwie! Miłość? Też niejedna. Namiętności – i to nie tylko we wspomnieniach.
Ile może się wydarzyć, gdy o 9.15 do Glacier Expressu wsiądzie dwóch prawdziwych miłośników życia?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64700-38-5 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hotelowa taksówka zawiozła ich na dworzec, a ich czerwony Glacier Express z bliska wyglądał jeszcze okazalej, chociaż Karol rozczarował się trochę, że ich wagon pierwszej klasy nie jest podzielony na przedziały. Zrozumiał, że byłoby to bez sensu, bo wielkie okna i przeszklony dach tylko w takim otwartym wagonie pozwalały obserwować rozległe widoki. Zresztą okazało się, że są tu prawie sami. Na drugim końcu siedziała jakaś para starszych Anglików, którzy rozmawiali cichymi monosylabami. Przez wagon przedefilowała jeszcze wycieczka Japończyków w jednakowych czerwonych wiatrówkach. Patrzyli na nich krępująco swymi skośnymi oczami. Karol zawyrokował, że to ci, z którymi jedli dzisiaj śniadanie w hotelu, ale Max podał to w wątpliwość, twierdząc, że Karol opiera swoje twierdzenie tylko na kolorze wiatrówek, a te są przecież tak do siebie podobne, jak twarze ich właścicieli. O 9.15 Glacier Express cicho i płynnie ruszył w swoją ośmiogodzinną podróż, której główną atrakcją było podziwianie alpejskich pejzaży. Rozsiedli się wygodnie przy dużym stole, przeznaczonym dla czterech osób, ale skoro było tak pusto, to nie było sensu siadać przy dwuosobowym, po czym rozłożyli na nim swoje gadżety: telefony, aparaty fotograficzne, kalendarzyki i notesy. Max, notoryczny gadżeciarz, z podręcznej torby wydobył jeszcze ogromną lornetkę, kilka długopisów, okulary przeciwsłoneczne i czerwony scyzoryk oficerski firmy Victorinox, i ułożył to wszystko pedantycznie przed sobą.
– Ciekaw jestem, co masz zamiar kroić? Tytoń do żucia?
– Na przykład to. – Max wyjął z torby dwie pomarańcze, które wśród bieli za oknami i czerni wyłożonych przedmiotów rozjarzyły się soczystym kolorem.
– Tytoń byłby bardziej cool – ironizował Karol.
– Musielibyśmy podróżować konno albo na mułach, no i medytować przedtem nad kolorem ponchos – odparował spokojnie Max.
– Dlaczego konno? Jaki to ma związek z tytoniem do żucia?
– Można swobodnie spluwać. Na obie strony konia lub muła. A tu oplułbym tylko szyby.
– No, tak. Ale konno bolałyby nas dupy. I mogłoby dojść do buntu poganiaczy.
– I tragarzy.
– I tragarzy. A tragarze to związkowcy, mają już swój związek zawodowy!
– Nie?! – przeraził się Max. – Tragarze mają związek?! Od kiedy?!
– Od szesnastego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego.
– To dlaczego o tym nie wiedzieliśmy?
– Bo nigdy nie zastrajkowali.
– Chyba jesteśmy za hojni... – podsumował smętnie Max. Zaśmiali się obaj radośnie i przybili piątkę jak dwaj gimnazjaliści, który urwali się na wagary. Odnaleźli swój styl absurdalnych dialogów z dawnych studenckich czasów, wzruszyli się tym obaj, ale żaden nie dał tego poznać po sobie. Max zaczął precyzyjnie obierać pomarańczę jednym z co najmniej pięciu ostrzy scyzoryka, a Karol zrobił mu telefonem zdjęcie. Kelner w białej bluzie ze złotymi epoletami wjechał wózkiem restauracyjnym i zapytał, co sobie życzą: kawę czy herbatę? Obaj wybrali herbatę. Zastawa była wytworna, ale herbata marna.
– Wrzątek częściowo chłodny – skwitował Max.
– Ale jaka porcelana!
– KPM. – Max odwrócił spodek. – À propos: nadal zbierasz porcelanę?
– Ja zbierałem laski, to Maria zbierała porcelanę. Zresztą tylko miśnię. Meissen.
– Co, myślisz, że zapomniałem, co to znaczy „Miśnia”? Do dziś wmawiam Grecie, że mieszkamy w Moguncji, a nie w Mainzu. Pamiętam też, że Maria zbierała tylko Zwiebelmuster – kwiat cebuli.
– A ja, że na czterdzieste urodziny przywiozłeś jej miśnieńską okarynę z tym wzorem. Nawet nauczyłem się na niej grać.
– Żartujesz! Grasz na niej?!
– Nie, tylko jeden utwór. Stary standard: On the Sunny Side of the Street, pamiętasz go?
Max uśmiechnął się i zagwizdał pierwsze kilkanaście tonów. Karol dołączył się i razem odgwizdali cały temat. Anglik i jego partnerka na końcu wagonu odwrócili się i uśmiechnęli dyskretnie, widząc, jak dwaj starsi panowie z zapałem młodych chłopców gwiżdżą, synkopując z wyczuciem stary jazzowy przebój i wybijając rytm na stole.
– Czy ty wiesz – powiedział Karol – że ja się stałem fanatykiem jazzu już w pierwszych latach po wojnie, w Krakowie, gdzie nas losy rzuciły ze Lwowa? W kinach zaczęli grać amerykańskie filmy, na przykład Serenadę w Dolinie Słońca z orkiestrą Glenna Millera. Byłem na nim jedenaście razy.
– A ja go wyświetliłem ze sto razy, kiedy dwa lata byłem kinooperatorem amerykańskiej armii w Niemczech.
– No właśnie! Zawsze miałem cię zapytać, skąd się tam wziąłeś?
Max wzruszył ramionami.
– Myślałem, że wreszcie o tym zapomnę, ale się nie da. Po prostu jak nas Sowieci wreszcie wypuścili w czterdziestym szóstym roku zza Uralu i wróciliśmy do Cieszyna, ojciec wykopał w ogródku słoik z biżuterią babci, dał mi pierścionek z największym brylantem i powiedział: „Uciekaj jak najdalej na Zachód, tu będzie tak jak w Rosji”. Zgodziłem się tylko dlatego, że młodszy brat został z rodzicami, no i dałem dyla. Miałem osiemnaście lat. Wtedy był wszędzie jeszcze taki bajzel, że udało mi się dostać przez zielone granice aż do Monachium. Tu się zgłosiłem do Amerykanów jako uciekinier przed poborem do Armii Czerwonej i mi uwierzyli. Zapytali o zawód, powiedziałem, że kinooperator, bo na zesłaniu ze dwa razy pomagałem kinooperatorom, gdy przyjeżdżali do obozu z Sekretarzem rejkomu albo Zoją, to mnie przydzielili do kina objazdowego. Po roku, gdy mnie mój partner Tom nauczył angielskiego (w wersji z Bronxu), a ja już z domu wyniosłem niemiecki, to mnie zrobili jeszcze tłumaczem i nawet dali mundur, chociaż bez dystynkcji, i wyglądałem na G.I^(). Brali mnie do przesłuchań esesmanów czy innych niemieckich rzezimieszków.
– Niemiecki wyniosłeś z domu?
– Jeśli rodzice nie chcieli, żebyśmy wiedzieli, o czym rozmawiają, przechodzili na niemiecki, ale myśmy z bratem szybko się nauczyli, najpierw rozumieć, a potem mówić, i stosowaliśmy metodę rodziców wobec kolegów w Rosji. To było zresztą ryzykowne, bo nas za to bili. W czasie wojny za „mowę Germańca”, po wojnie, bo myśleli, że mówimy w jidysz.
– To zaraz po wojnie był w Sowietach antysemityzm?
– Jeszcze jaki! W Rosji na tle politycznym, w Kazachstanie z powodów religijnych. Chociaż nasza rodzina nie praktykowała. Matka nawet nie umiała czytać po hebrajsku. Z zawodu była nauczycielką. Uczyła w gimnazjum. Polskiego.
– Skoro już byłeś w Monachium i jako tako ustawiony, to po co wróciłeś do Polski? Trzeba było jechać do Ameryki!
– Tęskniłem. Za rodzicami, za bratem, za Cieszynem. Także za językiem, za czytaniem, bo tylko po polsku potrafiłem czytać... W pierwszym odruchu po powrocie zapisałem się na polonistykę na UJ. Moją mamę to wzruszyło, ojca mniej i po roku perswazji skłonił mnie do przejścia na medycynę. „Ojciec ma rację. Gdyby nie był lekarzem, czy przetrwalibyśmy zesłanie?”, powiedziała matka. Odpowiedziałem: „Gdybyś nie uczyła polskiego, czy mówilibyśmy jeszcze tym językiem?”. Ale przyznałem rację ojcu; w końcu lekarz może czytać literaturę, a literaturoznawca operować żołądków nie...
Milczeli chwilę, zanim Karol zapytał:
– A co z tym pierścionkiem? Dowiozłeś go, sprzedałeś?
– Sprzedałem, ułatwił mi start. A przewiozłem go tak, że odtąd przez całe życie miałem wymówkę, kiedy ktoś mi oferował jakiś biznes, kusił wielkimi zyskami albo, wyczuwając, że mam pieniądze, proponował okazyjny zakup kosztowności...
– Jaką wymówkę?
– Mówiłem takiemu: „Panie, kiedy pan jeszcze koszulę w zębach nosił, to ja nosiłem brylanty w... dupie!”.
Obaj zanieśli się sztubackim śmiechem i znowu przybili piątkę. Ich podróż zaczęła się wesoło i Karol już powoli przestawał w duchu narzekać, że dał się namówić na tę dość szaloną eskapadę.
Zaczęło się od tego, że Karol na swoje siedemdziesiąte urodziny dostał w prezencie dwuosobowy bilet na przejazd Glacier Expressem, do wykorzystania w ciągu dziesięciu lat. To był świetny pomysł jego szwajcarskich przyjaciół, których poznał kiedyś w Jastrzębiej Górze. Zakochali się w polskim morzu tak, że kupili tu dużą parcelę na nadmorskiej skarpie i zbudowali dom. Karol uważał to za szaleństwo, ale oni kilka razy w roku przyjeżdżali i siedzieli, ile się dało, byle tylko słyszeć szum fal, i to najchętniej przy złej, wietrznej pogodzie, kiedy plaże są puste, mży deszcz i spacerować trzeba w sztormiakach. Zresztą można też siedzieć w swoim salonie, mieć za oknami na trzy strony świata tylko rozhukane morze, podkładać szczapy do kominka i sączyć balvenie, taliskera czy inną markę malt whisky, które Francesco i Pola mieli zawsze w ogromnym wyborze. I rozmawiać o wszystkim – o podróżach, o przeszłości, o czytanych książkach.
Pola urodziła się w Katowicach, ale jej rodzina pochodziła z Kresów i strasznie ją tam ciągnęło. Zaraziła tym Francesca, Szwajcara o włoskich korzeniach, i jeździli bezustannie po Ukrainie, Bukowinie i Besarabii, a potem także po Litwie i Żmudzi, szukając śladów zaginionej Atlantydy – Kresów, cichnących ech dawnych polskich mitów. W Bazylei siedzieli tylko tyle dni w roku, ile było trzeba, żeby dopilnować swoich zawodowych spraw, redukowali te obowiązki do minimum i ruszali w kolejną podróż, aby potem odpoczywać choć parę dni nad Bałtykiem i wolno rozpuszczać nagromadzone wrażenia w niekończących się rozmowach jak kostki lodu w szklankach scotcha. Karol uwielbiał ich odwiedzać, jeździł do nich z Marią, kiedy jeszcze nie było to dla niej zbyt męczące. Swoje okrągłe urodziny urządził nie w domu, a w wynajętej warszawskiej restauracji, bo Maria nie wstawała już z łóżka.
Prezent w postaci biletów na lodowcowy pociąg dla nich obojga był też subtelnym wyrazem nadziei Poli i Francesca, że Maria wyzdrowieje i będą się cieszyć tą podróżą razem. Kiedy Karol pokazywał Marii bilety i kolorowe foldery Glacier Expressu, ona uśmiechała się tylko i potrząsała głową w lekkim zaprzeczaniu czy niedowierzaniu, jakby był dzieckiem, które pokazuje dorosłemu swoje nieporadne rysunki domków z kominami, z których unosi się dym, i twierdzi, że to projekty drapaczy chmur. Jej oczy patrzyły przez niego, jakby był przezroczysty, w jakieś dalekie przestrzenie, które go trwożyły, nie chciał się domyślać, co tam widziała. Dwa tygodnie później odeszła. Umarła rano, we śnie, nie było go przy tym. Jechał pociągiem do Krakowa, na uroczystą inaugurację roku akademickiego politechniki, której był doktorem honoris causa, pielęgniarka zawiadomiła go telefonicznie.
Długo męczyła go trauma, że nie był wtedy przy niej, tak jak nie było go, kiedy umierała matka, a potem ojciec. Widział wielu martwych ludzi: ciocię-babcię Rózię na ulicy Kurkowej pod Wysokim Zamkiem, na katafalku, żółtą jak woskowe świece palące się w wysokich świecznikach, którą na Cmentarz Łyczakowski wiózł karawan zaprzężony w czwórkę koni w czarno-srebrnych czaprakach, a on szedł za rączkę z mamą, która miała woal i welon, a on drżał, że szyby karawanu, które trzęsły się i dzwoniły na bruku, w końcu pękną i rozprysną się na miliony odłamków, jeden z nich wpadnie mu do oka, a trumna z babcią Różą wypadnie na ulicę, otworzy się i babcia ucieknie, wskoczy do tramwaju i pojedzie na dworzec, a stamtąd do swojego ukochanego Wiednia. Albo tamtą starą wariatkę zastrzeloną w Zaleszczykach przez komandira z gwiazdą na czapce, albo trzech Żydów zamęczonych na Wuleckich Wzgórzach we Lwowie, ułożonych na stos i oblanych wodą, która zamarzła jak lodowa trumna, albo zwłoki wielu ofiar bombardowania miasta na Wielkanoc ’44, ale nigdy nie był przy kimś w chwili jego śmierci. Lęk i jakaś chora, bolesna ciekawość tej chwili narastały u niego z wiekiem.
Nie chciał o tym rozmawiać z Maxem, wstał i wyszedł do toalety. Sterylna czystość, tego oczekiwał. Rozejrzał się po ścianach, żadnych obscenicznych napisów, rysunków, tak kiedyś typowych dla toalet w kraju. Zresztą nie tylko u nas, na całym wschodzie Europy – jeden z wyróżników niższej kultury. Zapamiętał wierszyk w toalecie jakiegoś jugosłowiańskiego kurortu, gdzie był czterdzieści lat temu. Wrył mu się w pamięć z idiotyczną, natrętną mocą, pamiętał nawet kształt liter:
Kao hocze srat’ bez muki,
Pod kolena sati ruki,
A na hwilku zawży oczi
To mu hovno samo skoczi.
Dlaczego siedzi to w głowie tyle lat i nie da się z niej wykasować? Zresztą ile jest takich rzeczy, które chciałoby się wykasować z pamięci! Inna sprawa, że kiedyś kolekcjonował takie głupstwa. Przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze: wymizerowana blada twarz, lekko podkrążone oczy; przeżycia ostatnich dni z Marą zostawiły ślad. A aura, o której mówił Hindus? Nie ma żadnej aury!
Wyszedł z toalety i obejrzał miejsce połączenia wagonów. Tak, tu dałoby się je rozłączyć. Na stromym podjeździe, aby zaraz zaczęły się staczać w dół, nabierając szybkości i wyskakując z torów na pierwszym zakręcie... Zobaczył jak na zwolnionym filmie kilka wagonów łamiących się na złączach i lecących w przepaść, usłyszał krzyk przerażenia pasażerów, w tym Japończyków... Ocknął się z tych majaczeń zły na siebie. Zrugał się w duchu najgorszymi koszarowymi wyrazami i wrócił do Maxa.
– I jak? – zapytał Max znad swoich okularów.
– W porządku.
– To teraz ja pójdę...
Max wygrzebał się zza stołu i poszedł przejściem, utykając lekko i łapiąc równowagę. Karol dopiero teraz przypomniał sobie, że jego przyjaciel miał wypadek, po którym została sztywność stopy w kostce. Miłośnik nowych wynalazków, kupił sobie rower z motorkiem elektrycznym wspomagającym pedały, gdy droga jest za trudna. Z zachwytem i dumą jeździł nim po mieście na zakupy, a nawet na wycieczki za miasto, aż kiedyś nie zauważył, że ścieżka rowerowa jest oblodzona, pośliznął się i upadł – nieszczęście gotowe, jak mawiały nasze matki. Kiedy Karol się o tym dowiedział, objechał Maxa listownie jak kapral rekruta. „Odstawiłem rower”, przysłał mu Max esemes. „Mądry Żyd po szkodzie!”, odpowiedział mu Karol.
Karol zaprzyjaźnił się z Maxem w latach studenckich, w Krakowie. Obaj zaczynali studia w tym samym roku 1949. Max z trzyletnim opóźnieniem – przez dwa lata w Monachium i rok polonistyki na UJ – dostał się na medycynę; Karol, prymus, zdał maturę w osiemnastym roku życia, jak Pan Bóg przykazał, i rozpoczął studia na architekturze. Ale poznali się później, kiedy byli już na czwartym roku, na jakiejś koszmarnej międzyuczelnianej akademii ku czci zmarłego właśnie Generalissimusa Stalina. Max patrzył ze zdumieniem i ukrytym politowaniem, jak towarzyszka prodziekan wydziału lekarskiego szlocha wielkimi łzami, siedząc za stołem prezydialnym, kiedy usłyszał, że ktoś obok dusi się ze śmiechu. Obejrzał się za siebie i napotkał spojrzenie szczupłego, smagłego chłopca, który chichotał, najwyraźniej rozśmieszony przez kolegę. Kolega stuknął łokciem śmieszka i ten przestał, ale Max uśmiechnął się do niego porozumiewawczo i tak właśnie poznał Karola.
Karol miał wtedy pierwszą dziewczynę, chyba największą miłość swego życia, Ruth. Była sierotą wyniesioną z getta wileńskiego w worku z odpadkami. Niemiecki żandarm dźgnął worek bagnetem, sprawdzając jego zawartość, i skaleczył ją w czubek nosa; blizna, która po tym została, dodawała jej tylko uroku. Nie miała szesnastu lat, kiedy pojechała z Karolem na wycieczkę do Czorsztyna i tam po raz pierwszy spali ze sobą. W Krakowie mieszkała w żydowskim domu dziecka, więc mogli się spotykać tylko u niego w domu, kiedy wszyscy gdzieś wyszli, a to zdarzało się bardzo rzadko. Tymczasem hormony obojga szalały, więc kochali się, gdzie popadło. W lecie krzaki nad Rudawą skrywały ich miłosiernie, zimą było gorzej, przygodne miejsca schadzek już nie wystarczały. W desperacji uznali, że pod latarnią jest najciemniej, i zaczęli kochać się w domu, cichcem i na chybcika. Karol opierał się plecami o drzwi, blokując je, i brał Ruth „na pieska”, licząc, że gdyby ktoś chciał nagle wejść, zawoła, że właśnie przemeblowują pokój. Było to bardzo ryzykowne, zwłaszcza że Ruth, szczytując, nie panowała nad głosem i Karol dosłownie zatykał jej dłonią usta; czasem gryzła boleśnie jego palce, raz nawet do krwi, tak że tydzień nie mógł rysować.
Wtedy wpadli na inny sposób: Karol, który zajmował najmniejszy pokój w mieszkaniu, tuż przy drzwiach wejściowych, zaczął przyzwyczajać rodzinę, że wychodząc, zamyka swój pokój na klucz. Jako powód podawał rozłożone na stole rysunki, udawał, że drży, aby nikt ich nie pobrudził. Naoliwił wszystkie zawiasy, aby nie skrzypiały, i zaczęli stosować nową procedurę: hałaśliwie wychodził z pokoju, głośno zamykał drzwi na klucz, wołał: „Wychodzę!” i trzaskał drzwiami. Po chwili wracał na palcach, bezszelestnie otwierał jedne i drugie drzwi i wpuszczał Ruth, która już czekała na schodach. Zamykali się od środka, ściągali ubrania i rzucali się na siebie wygłodniali, ale reżim ciszy nadal obowiązywał. W końcu matka zaczęła narzekać, że takie zamykanie pokoju właściwie wszystkich obraża, że co on sobie myśli, mieszka ze złodziejami czy co. Wówczas posunął się nawet do wywołania operowej awantury: pokazał przy kolacji swój celowo poplamiony rysunek i oskarżył tragicznym głosem wszystkie trzy kobiety – matkę, siostrę i starą gosposię Anielcię – o poniewieranie jego rzeczy, o nieszanowanie jego pracy. Obrażonym tonem powiedział, że od dziś nikt nie ma prawa przestąpić progu jego pokoju, nieważne, czy drzwi są otwarte, czy zamknięte. „To nie będzie się sprzątało u panicza?”, zapytała Anielcia ze łzami w oczach. „Tyle, co się u mnie sprząta, to sobie sam posprzątam!”, powiedział wyniośle, a jego dusza łkała, bo wiedział, jak stara służąca go uwielbia.
Biedactwo odchorowała tę niesprawiedliwość, a kiedy doszła do siebie, oświadczyła, że odchodzi. Rodzice wpadli w panikę, bo bez niej nie mogli sobie wyobrazić gospodarstwa domowego, siostra syczała: „Widzisz, kretynie, coś narobił?!”. Nakłoniony przez ojca przeprosił Anielę, wręczając jej pudełko pałeczek truflowych firmy 22 Lipca, d. E. Wedel, za którymi przepadała, i wszystko wróciło do normy. Niestety to wszystko tak przeraziło Ruth, że nie chciała już przychodzić do Karola, zaczął się kryzys ich związku. Wtedy poznał Maxa.4
Max wrócił z toalety.
– Tam nie powinno być matowych szyb, można przegapić najlepsze widoki.
– A pasterze?
– Jacy pasterze?
– Pasący owce na stokach. Mogliby się naigrywać z użytkowników toalet.
– Widziałeś choć jednego? – odpowiedział Max i dopiero wtedy połapał się, że Karol wkręca go w absurd.
Szybko się dostosował:
– My moglibyśmy to znieść, ale weź takich Japończyków. Uznaliby to za rasizm.
– Fakt. Jeszcze by któryś popełnił seppuku. Wiesz, jak by na tym ucierpiał wizerunek szwajcarskich kolei?
Przybili tradycyjną piątkę, po czym Max wyciągnął ze swego plecaczka elegancką srebrną piersiówkę, odkręcił dwa kieliszki i bez pytania nalał.
– Martell XO. Już minęła dwunasta, wolno...
Upili po łyczku i Karol zaczął:
– Jedziemy już trzy godziny i tak, Bogiem a prawdą, wciąż mi jeszcze tchu nie zaparło. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że cię na to namówiłem...
– Co ty! Ja wiedziałem, że to nie jest już dziś takie atrakcyjne, jak kiedyś. Tyle cudów świata, z takich punktów widzenia, z tak niezwykłych perspektyw pokazują ci na ekranie w domu, że emocje wizualne na żywo dziś już słabo działają. Jeszcze jak możesz czegoś dotknąć, nie wiem, fasady budowli, tkaniny... Ale takie lizanie przez szybę... Opornie to idzie...
– Masz rację. Dzisiaj ludzie są gotowi pojechać raczej na kolację do jakiejś słynnej restauracji, choćby i za granicą, niż na premierę w jakiejś słynnej operze.
– Oczywiście. Bo smaku ci do domu żadna telewizja nie dostarczy.
– Ale też w domu możesz, jeśli potrafisz, podać coś takiego, czego w żadnej restauracji nie dostaniesz...
– No, tak. Maria cię zupełnie rozpaskudziła!
– Teraz dopiero to doceniam, kiedy się tułam po knajpach... – uśmiechnął się kwaśno Karol.
Zamilkli, sącząc koniak, i przez chwilę skupili się na widokach za oknami. Osiągnęli już znaczną wysokość i wreszcie zaczęły się otwierać głębokie przepaście, wyrastać ogromne, ośnieżone szczyty. Było tak, jakby kolej podsłuchała ich rozmowę i urażona zaczęła pokazywać lepsze widoki. Max sięgnął po lornetkę i zaczął lustrować krajobrazy w poszukiwaniu szczegółów.
– Takie dzikie pejzaże wymagają jednak jakiegoś ludzkiego punktu odniesienia: postaci, drogi, domu, dymu z komina... – Oderwał lornetkę od oczu i spojrzał na Karola. – Zauważyłeś, że dawni pejzażyści, Holendrzy, Włosi, nigdy nie malowali pustych, surowych krajobrazów, zawsze były tam jakieś postacie, zwierzęta, domy, przynajmniej ślady człowieka, kultury... Przyroda potrafi być piękna, monumentalna, nawet groźna, ale bez kontekstu ludzkiego jest pusta, żeby nie powiedzieć... bezmyślna.
– Też się nad tym zastanawiałem. Kiedyś pojechałem na tydzień regeneracji do Świeradowa na Dolnym Śląsku. Namówiłem Stanisława, żeby pojechał ze mną...
– Co z nim? Pozdrów go ode mnie... – wtrącił Max.
– Dobrze. Otóż, wyjeżdżając, postanowiliśmy wyskoczyć na dzień do Drezna, zajrzeć do muzeum, obejrzeć odbudowane zabytki, a także, wstyd powiedzieć, kupić na świątecznym jarmarku, bo był to już początek grudnia, mój niezrównany przysmak – Weihnachtsstollen. Takie ciasto drożdżowe, zwarte i twarde, z bakaliami.
– Też za nim przepadam.
– O! A u nas mało kto go lubi, uważają, że to zakalec, z czego się cieszę, bo nikt mi go nie podjada. O ile je mam...
– Gdybyś mi powiedział, tobym ci przysyłał.
– Ciebie mam od lekarstw. I od gadżetów oczywiście...
– I co z tym Dreznem? – Max wolał nie ciągnąć wątku gadżetów, trochę wstydził się tej swojej chłopięcej pasji.
– Właśnie. Tam była wystawa czasowa pejzaży Caspara. Davida Friedricha Caspara. Znasz go?
– Taki romantyk?
– Tak. Kupiłem sobie reprodukcję jednego z pejzaży. Nazywa się Der Nachmittag. Oryginał jest nieduży, mniej więcej A 4. Piękny, melancholijny krajobraz, na pierwszym planie pole, zarośla, skraj lasu z wysokimi drzewami, w głębi, aż po zamglony horyzont, łagodne wzgórza w szarzejącym świetle przedwieczoru. A w środku ledwo widoczny w oddali, wtopiony w tło, może z rozmysłem, zaprzęg konny. W pierwszej chwili można go nie zauważyć. Czy sądzisz, że on też wiedział, że musi umieścić w obrazie jakiś element ludzki, żeby tchnąć w niego życie?
– Nie wiem, może...
Max znowu podniósł lornetkę do oczu. Kierując ją w głąb przepaści, penetrował przestrzeń, wreszcie powiedział flegmatycznie:
– No proszę, jest ludzki punkt odniesienia.
Podał lornetkę Karolowi, który szukał chwilę, aż wypatrzył: nad ciemną linią lasu unosił się ledwo widoczny słup dymu. Mógł pochodzić z jakiegoś ogniska albo z komina domu stojącego w lesie.
– Dym. Ślad człowieka.
– Niezbity dowód, odwieczny.
Karol jeszcze chwilę przyglądał się dymowi, odjął lornetkę od oczu i powiedział:
– Jest taki wiersz Leopolda Staffa, bardzo krótki i prosty, łatwo go zapamiętać:
Budowałem na piasku
I zwaliło się.
Budowałem na skale
I zwaliło się.
Teraz budując zacznę
Od dymu z komina.
Max milczał przez chwilę poruszony, w końcu wyszeptał:
– Piękny. Piękny...
Karol potrząsnął głową:
– Tak. Mnie kiedyś też poruszył. Kończyłem wtedy architekturę, zacząłem się zastanawiać, co będę budować, co chciałbym budować, i wtedy natrafiłem na ten wiersz. Chyba w jakimś tygodniku literackim, były wtedy takie, ludzie czytali książki, chcieli dowiedzieć się czegoś o autorach, poznać opinie innych, przeczytać recenzje, i nie była to wcale tylko propaganda, ideologia, jak twierdzą teraz domorośli historycy, których rodzice chodzili wtedy w krótkich majtkach lub sikali w pieluchy. Ten krótki wiersz przemówił do mnie wyjątkowo, wychodził od konkretu, od zrozumiałego opisu ludzkiego zmagania z materią, aby w finale skierować myśl ku metafizyce, ku marzeniu, ku nadziei... Natrafiłem na niego w samą porę, był jak przesłanie, wskazówka, przestroga na początek drogi, na którą miałem wkroczyć. Ukoronował wiedzę, którą wpajano we mnie przez pięć lat. Zobaczyłem siebie jak na jakimś alegorycznym obrazie starej szkoły: młodzieniec wyrusza w świat z domu rodzicielskiego, żegnają go rodzice: zapłakana matka i surowy ojciec, który składa na jego czole pocałunek, życzy mu powodzenia, dodaje otuchy i dzielności. Ten wiersz był dla mnie takim pocałunkiem. Zrozumiałem, że stary poeta na koniec studiów daje mi najważniejszą wskazówkę zawodową, stawia kropkę nad i, porusza milczącą dotąd strunę, której dźwięk ma mi odtąd towarzyszyć zawsze, docierać cichutko zza betonowych ścian i stalowych konstrukcji dźwigających dachy. Ale życie jest twarde, stąpa po ziemi, czasem słyszałem głos tej struny, częściej tłumiła go rzeczywistość... Zresztą – Karol, widząc, że Maxa wzruszyły jego słowa, a i jego samego zaczęło coś łapać za gardło, postanowił przekłuć nazbyt podniosły nastrój i zabarwił głos ironią – żebym sobie za dużo nie wyobrażał, otrzymałem od uczelni, też na pożegnanie, soczystego kopa w dupę. Był to nakaz pracy. Pamiętasz, że dostawaliśmy nakazy pracy?
– Pewnie. Dostałem nakaz do Łodzi, do kliniki profesora Wierzbickiego, i jak się okazało, wygrałem los na loterii. Profesor poznał się na mnie, a raczej po prostu zapałał do mnie zwyczajną sympatią i wyprowadził mnie na ludzi...
– A ja dostałem nakaz do pieprzonego Biura Studiów i Projektów Łączności w Rzeszowie i już wkrótce polecono mi zaprojektować budynek centrali telefonicznej w Ozorkowie. Sama nazwa tego miasta wywoływała u mnie odruch wymiotny, nie znoszę ozorków, nereczek, płucek i wszelkich podrobów! A musiałem tam jeździć, uzgadniać projekt z jakimiś matołami, a potem nadzorować budowę wstrętnego pudła, na którym miejscowy sekretarz partii kazał „doprojektować” kretyńską socrealistyczną attykę w stylu Pałacu Kultury, daru ZSRR! Na szczęście Chruszczow ujawnił zbrodnie Stalina i attykę w Ozorkowie skreślono! Co za czasy!
– Ba! – roześmiał się Max. – Powiedziałem „ba”, jak mój wuj, daleki kuzyn matki, Kurt. Zawsze z bratem wyśmiewaliśmy jego tiki: zaplatał dłonie, kładł je na swoim pokaźnym brzuchu i kręcił kciukami młynka, uśmiechając się ironicznie pod adresem całego świata, albo wkładał te kciuki za wycięcia kamizelki, a pozostałymi palcami trzepotał jak skrzydełkami i chodził po pokoju, kręcąc z niedowierzaniem głową, w której po prostu nie mieściło mu się to wszystko, o czym mówiono, czym żyło się na co dzień. Mieszkał w Czeskim Cieszynie i tam zmarł. Byłem na jego pogrzebie jeszcze przed wyjazdem z Polski...
– Kim był z zawodu?
– Introligatorem, artystą. Jego oprawy książek w skórę, w safian, tłoczone, złocone, pokazywano na wystawach w Wiedniu, w Pradze, we Lwowie... W latach trzydziestych, ma się rozumieć... Był starym kawalerem, całe życie mieszkał sam, brał nas z bratem na bok i mówił poufnym szeptem: „Chłopcy, macie cudowną matkę, ale małżeństwo... – kręcił głową i krzywił się z dezaprobatą – nigdy!”. Myśmy potakiwali z grzeczności, zresztą obaj z bratem, ja dziewięcio-, on siedmioletni, byliśmy ewentualnie gotowi wyjść za mąż za niejakiego Ernesta Wilimowskiego, króla strzelców ligi, gracza Ruchu Wielkie Hajduki, naszego idola, którego kochaliśmy nad życie. Kiedyś, już po śmierci wuja, matka pojechała do Czeskiego Cieszyna likwidować jego mieszkanie. Wróciła wstrząśnięta: „Dziwkarz! Wstrętny dziwkarz!”, powiedziała, rzucając się zmęczona na krzesło w kuchni. Potem opowiedziała, co odkryła w jego kawalerskim mieszkaniu: miał tam kolekcję damskich majtek, posegregowanych i opisanych chemicznym ołówkiem, daty, imiona, całą szafę, kilkadziesiąt, a może kilkaset sztuk! Mój brat, już wtedy ojciec dwóch synów, nieopatrznie wyraził podziw i dostał od matki ścierką po głowie. Ja uciekłem do pokoju.
– Mam pytanie. – Karol nachylił się przez stół i zniżył głos. – Jak myślisz, czy te eksponaty były prane?
Max roześmiał się i trzepnął go serwetką po rękawie.
– Świnia! Nieuleczalna świnia!
Wszedł kelner, połyskując złotymi epoletami, i podał im kartę. Max zamówił krem z pomidorów i klopsiki w sosie z ryżem, Karol vitello tonnato i pastę alla carbonara. Z karty win wybrali jakieś amarone. Kelner zapytał o desery, odłożyli decyzję na później.
– À propos: jak sobie radzisz teraz w tych sprawach? – zapytał Max po wyjściu kelnera, porozumiewawczo akcentując słowa.
– Viagra.
– A! To znaczy, że w porządku...
– Czasami.
– Znowu „chodzisz z chujem po kweście”?
Karol roześmiał się.
– Pamiętasz go jeszcze? Kazia? A raczej po krakowsku: Kazka.
– A ty wiesz, że ja go nigdy na oczy nie widziałem, ale pamiętam twoje opowieści o nim. To ten, co żył z żoną i teściową?
– Z narzeczoną i jej matką. Rzucił je, chociaż dały już na zapowiedzi. Bał się, że matka zechce ciągnąć to po ślubie, nie wyobrażał sobie, że mógłby zostać mother fucker. I wtedy znowu powrócił do zajęcia, jak to nazywał, kwestarza. Jeśli więc o to chodzi, nie jestem już kwestarzem. Jest ktoś... to znaczy nie wiem, czy jeszcze jest, ale był ktoś... Przecież wiesz, poznałeś ją...
– Od razu wiedziałem, że to coś poważnego...
– Pamiętam, jak mi szepnąłeś: „Świetna pani!”. Ale potem odniosłem wrażenie, że za nią nie przepadasz.
– Urojenie. Pewnie nie udało się ukryć, że ci zazdroszczę.
– No, tak. Zawsze mieliśmy podobny gust.
– I byliśmy szwagrami wiele razy...
– À propos: mam od dawna do ciebie dwa pytania z tej dziedziny.
– Szwagrostwa?
– Być może. Pamiętasz, jak byliśmy na nartach w Zakopanem, taką czarną panią mecenasową z Poznania? Pamiętasz? Jeszcze w Krakowie na studiach...
– Chyba coś pamiętam.
– Miałeś ją przede mną albo po mnie.
– Możliwe.
– Otóż ona bardzo chętnie poszła ze mną do łóżka, ale tam chciała się udzielać tylko w ograniczonym zakresie.
– To znaczy?
– Żadnej penetracji, tylko oral. Zresztą z wielkim zapałem. Czy z tobą tak samo?
– A wiesz, że tak!
– I co ty na to?
Max uśmiechnął się pobłażliwie.
– To zjawisko dość częste, zwłaszcza u mężatek. Przyczyny są zrozumiałe: obawa przed ciążą, przed zarażeniem, a jak już znalazła się w łóżku, to coś z tego chce mieć. Chociażby w ten sposób.
– A mnie kiedyś jedna powiedziała, że w ten sposób nie zdradza męża czy chłopaka. „Tam” jest tylko dla niego, a „to” nic nie znaczy.
Max pokiwał głową i westchnął:
– Kobiety! Za nimi nikt nie trafi, jak mówiła moja babcia. Ale czy gdybyśmy potrafili je zrozumieć, tak byśmy za nimi gonili?
Kelner przyniósł przystawkę i zupę. Max zawiązał pod szyją śnieżnobiałą, sztywną od krochmalu serwetę i, wkładając pierwszą łyżkę kremu z pomidorów do ust, zapytał:
– A to drugie pytanie?
– Po obiedzie.
– Mów, nie jestem obrzydliwy – zaśmiał się.
– Nie, nie, potem. – Karol pokazał oczami na kelnera, który przelewał wino z butelki do dekantera.
Max wzruszył ramionami i zaczął wiosłować pilnie łyżką, a Karol zabrał się do swojej przystawki. Kiedy kelner wyszedł, Karol powiedział:
– Kto wie, czy to nie Polak albo inny Słowianin, który by zrozumiał. Kiedyś ze Stachem zwiedzaliśmy Pompeje. Znasz jego pasję i miłość do ruin. Zainteresowała nas przepiękna młodziutka dziewczyna, delikatna, smukła, która była w towarzystwie starszej, dystyngowanej damy. Obie były świetnie ubrane, biżuteria, markowe torebki, absolutne high society. Nie podchodziliśmy zbyt blisko, ale wydawało nam się, że rozmawiają po francusku. W pewnej chwili jakoś zbliżyły się do nas i Stach nie wytrzymał i zapytał mnie, czy znam bajkę o Bytomiu. Odparłem, że nie, wtedy on śląską gwarą mruknął: „Ja by tom dziołchę zrypoł”. Starsza dama drgnęła i powiedziała do dziewczyny: „Chodź, Madziu, teraz straszny element wyjeżdża za granicę!”. Zostaliśmy jak niepyszni.
Kuchnia Glacier Expressu im nie zaimponowała, z deseru zrezygnowali, zamówili tylko kawę. Max nalał martella do srebrnych kieliszków.
– A jakie jest to drugie pytanie?
– Pamiętasz tę rudą Krystynę? Wszędzie było jej pełno. Złośliwi mówili, że ona jest nieśmiertelna, nigdy nie umrze i trzeba będzie ją uśpić.
– Pamiętam. Jej mąż był moim pacjentem.
– Miałeś z nią romans?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– No, to nie odpowiesz mi na to pytanie.
– Przyjaciel ci nie odpowie, ale lekarz być może temu sprosta.
– Spotkałem ją kiedyś w pociągu do Gdyni, w wagonie restauracyjnym. Znaliśmy się trochę przedtem, ale tak na pan–pani, więc kiedy wszedłem, zaprosiła mnie do swego stolika. Siedziała sama. To było w maju, piękna pogoda, za oknami wagonu wspaniały zachód słońca. Wypiliśmy parę koniaków, okazało się, że mamy rezerwację w tym samym hotelu, w sopockim Grandzie. Zaprosiłem ją na kolację, potem na tańce, spacer w nocy na molo, romantyczny nastrój, nieśmiały pocałunek. Bez wahania przyszła do mojego pokoju, okazała się bezpruderyjna, aktywna i entuzjastyczna. Ja już wtedy byłem dobry w te klocki, jakby powiedział Marlowe Chandlera, więc z poświęceniem doprowadziłem ją do mety. I wtedy... zsikała mi się do łóżka. Strasznie się zawstydziła, przepraszała mnie, mówiła, że nigdy jej się to nie przytrafiło. Praliśmy razem to prześcieradło w wannie, ja się pośliznąłem na mydle, runąłem, palnąłem się w łeb o sedes, wyskoczyła mi śliwa. Ona zaczęła mnie podnosić, przykładać kompres, głaskać, pocieszać, byliśmy oboje nadzy, no i tam, w łazience, na posadzce, powtórzyliśmy nasz układ taneczny. Czy tym razem był taki sam skutek, nie wiem, bo podłoga już wcześniej była zalana. Okrzyki rozkoszy wydawały się nawet głośniejsze, ale może to przez akustykę łazienki, może bolały ją plecy na twardej podłodze... Dlatego chciałem cię zapytać, czy i z tobą tak miała, ale jeśli ty nic z nią nie... – Karol zawiesił głos i przyjrzał się Maxowi znacząco.
Max się uniósł.
– Naprawdę nic nie miałem! Co, miałem jeździć za każdą twoją dupą i pocieszać, że ją swoim zwyczajem zostawiłeś?! A może poprawiać fuszerkę?! Ładowałeś się co chwila w kłopoty, bo miałeś zbyt kwiecisty język, tak omotywałeś biedactwa słodkimi słówkami, liścikami, kwiatami, prezencikami, że szybko traciły głowę, a tobie zawsze chodziło tylko o dupę! Casanowa z Rzeszowa!
Karol roześmiał się rozbawiony.
– A ty byłeś niewiniątko?! Kosiłeś je równo, jak łan zboża, po tobie to powinien kombajn jeździć i zbierać snopki, bo swojscy żeńcy tradycyjną metodą pola by nie sprzątnęli!
– Tak, ale ja nie mąciłem im w głowach, ja stawiałem sprawę prosto. Mówiłem: jestem lekarzem, patrząc na panią, zaleciłbym parę zabiegów relaksujących. W miednicy pani gromadzi się krew, to powoduje napięcia, migreny, w łatwy sposób można to usunąć i pozbyć się tych przykrych skutków. Prowadziłem ją do gabinetu, no i tam krok po kroku, krok po kroczku...
– Raczej po kroczu. Dzisiaj byś stanął przed Izbą Lekarską z oskarżenia jakiegoś Femenu.
– Wtedy też mogła interweniować Liga Kobiet, ale żadna nie poszła na skargę. Były dwa typy tych moich pacjentek: jedne od razu to akceptowały i przyznawały, że to zabawny sposób podrywania, te szły w tango z ochotą i entuzjazmem; drugie, zakłamane, do końca grały naiwne, udawały, że wierzą, że to terapia, starały się ukryć orgazmy, szczytowały cichutko... Gdy wychodziły, to: „Dziękuję, panie doktorze, dużo lepiej się czuję po zabiegu, czy mogę się zapisać na następny, może na przyszły tydzień...”. Raz coś mi się pomyliło i zapisałem dwie na jeden termin. Wpuściłem do gabinetu pierwszą, drugiej kazałem czekać. Siedziała grzecznie w poczekalni i przeglądała kolorowe magazyny. Kiedy pierwsza wyszła ode mnie, odprowadzona do drzwi, minęły się w poczekalni, wymieniając uprzejme uśmiechy. W pewnej chwili coś mi odbiło, zacząłem podejrzewać, że one wszystkie są w zmowie, że gdzieś się spotykają, wymieniają wrażeniami, uwagami, że naigrywają się z mojej łatwowierności, może nawet wyśmiewają z moich męskich atrybutów. Wydawało mi się nieraz, że słyszę ich chóralny wybuch śmiechu w jakiejś sali z pogłosem. Zacząłem się obawiać, że zwariuję. Poszedłem poradzić się mojego profesora, mojego guru. Powiedział, że to normalne skutki promiskuityzmu. „Niech pan gdzieś wyjedzie, odpoczynek, wysiłek fizyczny, zdrowa dieta. Dojdzie pan do siebie”. Tak zrobiłem, a na drzwiach gabinetu przyczepiłem kartkę: „Gabinet nieczynny z powodu wyjazdu”. Wróciłem, gdy sekretarka powiedziała, że już przestały przychodzić i wydzwaniać. Tak się ucieszyłem, że ją w nagrodę przeleciałem! A co do tej, co się zsikała, to może wcale nie był mocz. Wtedy się jeszcze o tym nie mówiło, ale teraz uważa się to za rodzaj ejakulacji żeńskiej, za efekt superorgazmu. Zatem gratuluję, ogierze!
Zaśmiali się obaj i przypili do siebie koniakiem. Karol powiedział:
– Wiesz, świetnie się poczułem. Jakbyśmy byli jak dawniej na jakimś obozie harcerskim czy sportowym, kiedy po zgaszeniu światła, leżąc już w łóżkach w zbiorowej sali, do późnej nocy rozmawiało się o dziewczynach, każdy zmyślał jakieś podniecające historyjki – o podglądaniu sąsiadek, o podmacywaniu kuzynek – a wszyscy pod kocami walili konia. Kiedyś spałem w takiej wielkiej koedukacyjnej sypialni w schronisku na Gąsienicowej, światło już zgaszono, ale rozmowy w różnych kątach trwały. Gdzieś na końcu spały dziewczyny, cała grupa. Zaczęły szeptać, chichotać, aż w końcu jakiś gość zdesperowanym głosem krzyknął: „Oj, panienki, przestańcie, bo jak nam buzdygany zagrają...!”. Sypialnia zatrzęsła się ze śmiechu, wpadł dyżurny i krzyknął oficjalnym głosem kastrata: „Proszę się uciszyć, ludzie chcą spać!”. Poskutkowało na moment, a potem znowu zaczęły się chichoty, szepty, ktoś wstał i zaczął półgłosem rozmawiać z dziewczynami. Leżałem jak trusia, byłem jeszcze prawiczkiem, ale erekcja męczyła mnie cały czas. W końcu nad ranem wymknąłem się do toalety i tam, w obskurnej śmierdzącej kabinie, ulżyłem sobie. Na drugi dzień, o dziwo, zjechałem z Kasprowego cztery razy.
– No, tak: „Porozmawiajmy o kobietach”... – powiedział Max, akcentując cudzysłów, i trochę posmutniał.
Przez chwilę pomilczeli i skupili się na widokach za oknem. Słońce już zeszło niżej i światło stało się bardziej plastyczne, góry jakby zbliżyły się do torów, wydawało się, że widać je teraz ostrzej, dokładniej. Z prawej strony zaczęły niemal napierać na pociąg, ale z lewej nagle otworzył się rozległy płaskowyż, zobaczyli stację, zatrzymali się. Nikt nie wsiadł ani nie wysiadł. Z małego budyneczku wyszedł tylko jeden funkcjonariusz z czerwoną chorągiewką. Zapewne wszyscy podróżujący skupili na nim spojrzenia. Nie wiadomo, czy był tego świadomy, a może już dawno przywykł do takiej sytuacji, w każdym razie nie zareagował. A mógł przecież na przykład zatańczyć i ukłonić się jak primabalerina. Nie wiadomo nawet, czy dał jakiś sygnał tą swoją głupkowatą czerwoną chorągiewką. Co to, u diabła, znaczy?! Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się? Znowu? Pociąg i tak ruszył w dalszą podróż.
Pot. skrótem G.I. określa się amerykańskiego żołnierza; od (ang.) General (Government) Issue – Wydanie Rządowe.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------