- W empik go
Glatz. Tomasz Duszyński - ebook
Glatz. Tomasz Duszyński - ebook
Kłodzko, wiosna 1920 roku. Profesor miejscowego liceum znajduje na moście okaleczone zwłoki. Kilka dni wcześniej na ruchliwej ulicy zostaje zastrzelony wysoki rangą oficer. Czy morderstwa coś łączy? Czy mieszkańcy Glatzu mogą się spodziewać kolejnych ofiar? I dlaczego do rozwiązania obu spraw sprowadzono z Berlina kapitana Wilhelma Kleina, wojskowego śledczego, którego przeszłość wydaje się równie zagadkowa jak popełnione zbrodnie?
Klein, przy wsparciu niepokornego wachmistrza Koschelli i asystenta policyjnego Jürgena Rotha, rozpoczyna dochodzenie. Wie, że na drodze staną mu zarówno miejscowi notable, jak i własne słabości. Nie przypuszcza natomiast, że sam otrzyma zaproszenie do niebezpiecznej gry.
Mistrzowsko skonstruowany kryminał Tomasza Duszyńskiego trzyma w napięciu do ostatniej strony. Jego szczególnym bohaterem jest Glatz – dolnośląskie miasteczko, w którym wciąż pobrzmiewają echa niedawno minionej wojny. W cieniu kłodzkiej twierdzy skrywa się wiele ponurych tajemnic.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-192-7 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczór był ciepły, wręcz parny. Dość niezwykłe zjawisko jak na tę porę roku. W nocy temperatura nieco spadła, powodując pojawienie się mgły. W kolejnych godzinach wodna zawiesina zgęstniała jak kisiel. Widoczność pogorszyła się tak mocno, że profesor nie był w stanie dostrzec własnej wyprostowanej ręki.
Szedł niemal po omacku, mając za punkty orientacyjne jedynie przytłumione światła lamp gazowych. Nie stanowiło to dla niego większej przeszkody – nawet z zawiązanymi oczami był w stanie przejść to miasto wzdłuż i wszerz. Znał tu każdy budynek i każdą uliczkę. Często przystawał przy kamienicach, wpatrując się w renesansową, secesyjną czy też barokową fasadę. Studiował zdobienia portali, wykusze, korynckie pilastry. Potem, już w domu, odwzorowywał na papierze każdy szczegół, który wrył mu się w pamięć. A pamięć profesor miał fotograficzną.
– Drodzy państwo – Taube przemówił dosyć głośno, choć dźwięk wydawany przez struny głosowe wznosił się i opadał kierowany niewidocznymi falami przyboju. Profesor uniósł dłonie, jakby oczekując od skrytego we mgle audytorium zachowania ciszy i uwagi. – Scho… schozimy właśnie z Dolnego Rynku. Stamtąd przejziemy na Wyspę Piasek na rozciągnięty nad Młynówką kamienny, gotycki most… Ten most, który kojarzy się z przepięknym praskim Mostem Karola, jest w istocie niezwykły… hyk.
Taube okręcił się wokół własnej osi, wykonując piruet niczym podczas jazdy na łyżwach. Potem powrócił na kurs, wyczuwając nachylenie terenu i obierając azymut na dolinę. Być może spodziewał się w tym miejscu dawnej bramy mostowej, którą zburzono jakiś czas temu, by dać miejsce na oddech pęczniejącemu miastu. Zamiast tego zatoczył się w stronę witryny sklepu S. Loewy z damskimi kapeluszami. To przypomniało mu o jego własnym nakryciu głowy, jednak dłoń, którą przesunął po rzadkich włosach, napotkała pustkę. Melonik musiał zostać w restauracji hotelowej Pod Czarnym Niedźwiedziem.
Profesor zaśmiał się i zupełnie niezrażony tym przykrym odkryciem kontynuował nocną eskapadę.
– Wspaniałe barokowe figury, które ukażą się wam… albo i nie ukażą przez ową diabelską mgłę… – Profesor ponownie czknął. Szybko jednak, poprosiwszy o wybaczenie ukrywającą się we mgle grupę turystów, powrócił do przerwanego wątku: – …wzbudzą wasz niemały i niekłamany zachwyt. Zwłaszcza dwie z nich ufu… ufundowane przez możnych, zasłużonych, ba!, znakomitych mieszkańców tego miasta!
– Zamknij mordę! – Nad profesorską głową, w ciemności, trzasnęła okiennica. Ten dźwięk, podobnie jak głos nieznajomej, zaraz został wchłonięty przez lepkie echo nocy. We mgle rozpłynął się także chichot profesora. Taube przytknął palec do ust i pochyliwszy się, nieznacznie przyspieszył kroku.
– Dwie z nich zasługują na sze… szczególną uwagę – mówił teraz szeptem, bezskutecznie próbując zachować powagę. – Pieta, której fundatorami w siedemnastym wieku byli ówczesny starosta kłodzki hrabia Johann Georg von Götzen i jego żona Maria Elżbieta… oraz rzeźba Chrystusa, z Marią Magdaleną u jego stóp… którą to rzeźbę ufu… ufundował kolejny wspaniały przestawiciel naszego regionu hrabia… hyk… Herberstein wraz z małżonką.
Brukowa kostka na Brücktorberg była śliska. Profesor niemal stracił równowagę, gdy marcujące koty wyskoczyły mu pod nogi, a potem zniknęły w jednym z okienek sutereny.
Taube parsknął śmiechem i teatralnie dotknął klatki piersiowej. Zakręciło mu się w głowie, lekki poszum w uszach był przyjemny. Równie przyjemny jak posmak w ustach, pozostawiony przez magiczny trunek arak batavia sprowadzany z Jawy przez destylatornię Louisa Schotta. Był to ulubiony napój profesora, trunek, który w ostatnim czasie zyskał w mieście sporą popularność.
Profesor wykonał kolejny krok, ale w tym momencie poszum w głowie stał się jeszcze bardziej intensywny. Taube uderzył otwartą dłonią w ucho, jakby chciał wytrząsnąć z niego wodę. Po chwili dopiero zlokalizował źródło dźwięku i jego przyczynę. Znalazł się na moście, płynąca pod nim Młynówka z małej malowniczej strugi przerodziła się w nocy w ryczącą i huczącą bestię, nienażartą poczwarę. Początkowo profesor zdziwił się tak dużą ilością wody w kanale, szybko jednak przeszedł nad tym do porządku. Rzęsiste deszcze i roztopy w kłodzkim hrabstwie budziły niepokój co roku. Poziom wód Nysy w ostatnich dniach znacznie się podniósł i w ciągu dnia na wałach widać było coraz więcej zatrzymujących się spacerowiczów. Z szacunkiem patrzyli na żywioł.
Taube potrząsnął głową, by odegnać myśli o kataklizmach. Ostatnie lata wojny, jej niewysłowione okrucieństwo, wystarczająco zburzyły pokój jego ducha. Odezwał się dopiero po chwili, choć jego słowa tym razem ginęły w szumie wody płynącej pod kamiennym mostem:
– I posąg, który powinniście państwo poznać. Święty Franciszek Ksawery, patron naszego kochanego miasta…
Taube zachwiał się i w końcu zatrzymał. Uniósł dłoń i pokiwał palcem nieobecnym słuchaczom. Dopiero teraz przypomniał sobie, że posąg nie oparł się upływowi czasu ze względu na słaby materiał, piaskowiec, z którego został wykonany. Na moście został jedynie cokół, czekający na osadzenie repliki posągu świętego patrona Kłodzka dłuta Brunona Tschötschela.
– Wierna kopia naszego świętego powróci do nas w glorii i chwale już w przeciągu tygodnia… – Profesor czknął. Chwilę walczył ze sobą i z treścią żołądkową, która podeszła mu do gardła: na wpół przetrawionym pasztetem z gęsich wątróbek i znakomicie przygotowanym miejscowym przysmakiem: śląskim niebem…
Taube, zbliżył się do kamiennej balustrady i nagle zamarł. Odgłos płynącej Młynówki został zagłuszony przez huk, który odezwał się w profesorskich skroniach. Zabrakło mu tchu, głowę ścisnęło bolesne imadło. Profesor był pewny, że dotknęło go pomieszanie zmysłów. Tuż nad nim pochylał się bowiem posąg, biały niczym śnieg. Z mgły wyłaniała się podłużna głowa z kępami posklejanych siwych włosów. Nagie ciało pokryte było brunatnymi żłobieniami, z których spływała wilgoć.
Profesor zachwiał się i cofnął o krok, nie mogąc oderwać oczu od twarzy, która wydała mu się znajoma, a jednocześnie tak dojmująco obca. Serce Taubego zacisnęło się z trwogi, gdy ciemna otchłań ust mężczyzny rozwarła się, jakby ten chciał przemówić. Zamiast tego z bezzębnego mięsistego otworu wysunęło się coś miękkiego, co spadło pod nogi profesora, uderzając z mlaśnięciem o bruk.
W odpowiedzi treść żołądka profesora, niczym winda z kłodzkiej fabryki Thiele & Maiwald, podjechała do góry, a boczek i suszone owoce utworzyły pejzaż, którego profesor nawet przy dobrych chęciach nie byłby w stanie nazwać malowniczym.
*
Pierwsi na kamiennym moście, zaalarmowani przez profesora Taube i mieszkańców kamieniczek przy Ross Strasse, znaleźli się wachmistrz Paul Seipelt i Lothar Schulz. Wkrótce na moście Świętego Jana pojawił się niemal cały stan osobowy kłodzkiej policji. Tymczasowe dowodzenie przejął wachmistrz Ernst Puder, którego żołądek okazał się bardziej odporny na zastane widoki niż żołądki młodszych stażem policjantów.
Puder, jeśli miał jakiekolwiek dolegliwości, to wyłącznie spowodowane rozkazami burmistrza, zwierzchnika kłodzkiej policji. Polecenia Franza Ludwiga wydawały się wachmistrzowi niemożliwymi do spełnienia. Pocił się teraz, wydając kolejne komendy nakazujące zamknięcie dojścia do kamiennego mostu od strony Rossmarkt i Brücktorberg na wysokości Der Zwinger.
Przejaśniało się, a to powodowało u wachmistrza coraz większą nerwowość. Przesunął wzrokiem po kamienicach. Mgła unosiła się powoli, odsłaniając coraz to nowe kondygnacje i okna. Widać w nich było głowy ciekawskich. Od strony rynku dobiegał gwar, coraz to kolejni gapie zatrzymywali się przy prowizorycznych barierkach ustawionych przez policjantów. Puder miał wrażenie, że ten budzący się do życia ul otacza go ze wszystkich stron, a on sam tkwi niczym ciało obce w jego centrum. Narożne kamienice na rogu z Der Zwinger zaczęły przeżywać prawdziwe oblężenie. Obok kiosku z papierosami utworzyła się kolejka. Właściciel musiał wyjść naprzeciw zapotrzebowaniom ciekawskich i otworzył witrynę wcześniej niż zwykle. Nawet pod mostem słychać było nawoływania. Lada chwila wszyscy zobaczą to, co dwa kwadranse temu zobaczył profesor Taube.
– Szybciej z tym stelażem – wachmistrz pogonił Paula Francke, stolarza, którego w trybie pilnym wciągnięto z domu, by postawił konstrukcję wokół postumentu, na którym stał do niedawna posąg świętego Franciszka. – Plandeki macie?
– Mamy, zaraz zakryjemy nieszczęśnika.
Francke nie wyglądał na przejętego porannym widokiem i Puder złośliwie pomyślał, że w sumie nie powinien się temu dziwić, wszak stolarz nawykł do równie makabrycznych widoków, gdy budził się rankiem obok swojej mało urodziwej żony Gertrudy.
– Nie zaraz, tylko już! Żeby ludzie nie widzieli…
– Tak jest, wachmistrzu!
Puder podążył za Francke w stronę drewnianej konstrukcji. Pomocnik stolarza rozciągał właśnie plandekę na deskach. Na szczęście nie było wiatru, bo niezgrabna, przysadzista konstrukcja mogła zadziałać niczym żagiel. Teraz wysoka, rozpięta nad ciałem zasłona wydawała się zwykłym zabezpieczeniem, jakie stawiano przy okazji różnego rodzaju prac budowlanych.
Wachmistrz wreszcie odetchnął i zdejmując czapkę, otarł rękawem pot z czoła.
Burmistrz zakazał ruszania ciała do przyjazdu niejakiego Wilhelma Kleina. To imię i nazwisko nic Puderowi nie mówiło, jednak nacisk, z jakim przełożony wymówił swoje życzenie, świadczył o tym, że jest to ktoś znaczący. Puder nie miał zamiaru wychodzić przed szereg. Zezwolił jedynie policyjnemu fotografowi na zrobienie zdjęć miejsca zbrodni i samego trupa. Teraz w błyskach magnezji doznawał uczucia, że zapanował nad sytuacją i wykonał swoją robotę jak należy. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że wpatruje się w rzecz leżącą pod postumentem. Nie ulegało wątpliwości, że jest to męskie przyrodzenie. Puder skojarzył teraz chaotyczne słowa profesora Taube, który odnalazł ciało. Mówił, że z ust trupa wypadło coś, co przypominało długiego robaka.
– Nie nadepnijcie na to – wskazał palcem odcięte prącie. Fotograf cofnął się o krok, nachylił i znów błysnął magnezją, uwieczniając część ciała nieszczęśnika.
Puder wyciągnął z kieszeni zegarek i odczytał godzinę. Kapitan Wilhelm Klein musiał być kimś cholernie ważnym, skoro nie spieszył się na miejsce zbrodni, mimo że burmistrz znany był z tego, że wyrzucał za drzwi osoby, które spóźniły się choćby kilka sekund.
*
Jürgen Roth wyciskał z maszyny audi type C, ile fabryka dała. Mimo ciemności i wciąż gęstej mgły wędrującej od żywego nurtu Nysy chwilami przekraczał maksymalną prędkość pojazdu określoną na dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Automobil, zwany Pogromcą Alp, zasłużył na swe miano, sprawdził się bowiem także w warunkach sudeckich, tym samym pozwalając Jürgenowi na dotarcie do pałacu w Gorzanowie w niecałe dwa kwadranse.
Kierowca przejechał przez bramę wjazdową i znalazł się przed pałacem. Wysiadłszy, natknął się na niespodziewaną przeszkodę w postaci potężnego kamerdynera, który zatrzymał go w progu.
– Telefon! Wciąż nie odebraliście telefonu z ratusza?! – zawołał. – Przyjechałem po kapitana Wilhelma Kleina! Prowadź mnie do niego natychmiast!
Przysadzisty mężczyzna wpuścił przybysza do pałacu, lecz wciąż odgradzał mu drogę, w milczeniu wpatrując się w gogle, których kierowca alpensiegera nie raczył zdjąć.
– Na co czekasz? Rusz się, człowieku!
– Chwileczkę…
Kamerdyner ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. W tym właśnie momencie rozdzwonił się telefon. Mężczyzna się zawahał, na sekundę czy dwie zastygł z uniesioną nogą, potem wykonał półobrót i ruszył w stronę źródła irytującego dźwięku.
Jürgen wykorzystał ten moment, by przemknąć ku schodom i ruszyć na piętro. Miał świadomość, że pałac jest ogromny i szukanie Kleina może zająć mu wieki. Dostrzegł na szczęście przemykającą korytarzem służącą. Zatrzymał ją obcesowo, łapiąc za rękę i zwracając ku sobie.
– Klein, kapitan Wilhelm Klein, wczoraj przybył pociągiem do Kłodzka, został odebrany przez waszego człowieka ze stacji i przywieziony tutaj.
Kobieta potrząsnęła głową.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – Jürgen tracił cierpliwość. Nie wyobrażał sobie, że powróci do Kłodzka, by stanąć naprzeciw burmistrza i tłumaczyć mu, dlaczego tak długo trwała jego wyprawa do Gorzanowa. – Jestem z policji! Gdzie znajdę Herr Kleina?
Roth musiał naprawdę mocno zacisnąć palce na zgięciu łokcia służącej, bo skrzywiła się z bólu.
– Prosto, potem w lewo, w bawialni za tymi drzwiami ze szkłem!
Jürgen nawet nie przeprosił. Podbiegł we wskazaną stronę, nie przejmując się, że gumowe podeszwy piszczą na marmurowych podłogach.
W końcu dopadł drzwi, za którymi widać było migoczące plamy światła. Zapukał, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, nacisnął klamkę i pociągnął skrzydło w swoją stronę.
Stanął jak wmurowany. Wszechobecne lustra, kryształowe kandelabry i ściany zdobione złotem… Na wielkim łożu kotłowało się kilka ciał.
Roth miał wrażenie, jakby patrzył na renesansowe płótno. Pośród licznych głów i kończyn ciał splecionych w jakiejś niebotycznie karkołomnej figurze w końcu dostrzegł twarz kapitana.
– Herr Klein! – Jego głos zabrzmiał piskliwie, a wręcz płochliwie. Jürgen odkaszlnął i zawołał ponownie: – Kapitanie Klein!
– Czego chcesz, człowieku?
Roth znów poczuł zmieszanie. Wpatrywał się w twarz, której usta nie poruszyły się nawet na milimetr. Mimo to słyszał chrapliwy głos. Dopiero po upływie kilku długich sekund zdał sobie sprawę, że choć istotnie wpatruje się w ludzkie oblicze, nie należy ono do Kleina, a kobiety, której policzek spoczywa na męskim przyrodzeniu.
– Herr Klein… – Spojrzenie Jürgena powędrowało wyżej i zatrzymało się na szeroko otwartych oczach kapitana. – Musimy jechać. W nocy doszło do zabójstwa w Kłodzku, na moście świętego Jana. Burmistrz Franz Ludwig kazał panu przekazać, że to druga ofiara…
– Druga ofiara – powtórzył Klein ni to na własny użytek, ni to na użytek Rotha. Być może jedynie chciał, żeby jego słowa wybrzmiały w pomieszczeniu, pozwalając mu się upewnić, że już nie śpi. Zsunął z siebie głowę śpiącej kobiety, po czym wyswobodził się z plątaniny rąk i nóg innych dam, których liczby Roth wciąż nie był w stanie określić. – Pięć minut… proszę poczekać na zewnątrz.
– Oczywi… – Jürgen zająknął się, gdy jego wzrok spoczął na ciele stojącego przed nim Wilhelma Kleina. W pierwszej chwili myślał, że kapitan okryty jest jakimś materiałem przypominającym rybią łuskę, po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że ciało mężczyzny pokrywają blizny, zapewne pozostałość po rozległych poparzeniach. – Oczywiście, na zewnątrz…
Roth opuścił wzrok i wpatrując się w wypolerowany parkiet, okręcił się na pięcie, po czym wyszedł na korytarz.
Dopiero tam był w stanie wziąć głębszy oddech. Zrobiło mu się gorąco, czuł się tak, jakby utkwił w nierzeczywistym śnie. Uszczypnął się nawet, by sprawdzić, czy na pewno nie ma jakichś majaków. Potrząsnął głową i ucisnął skronie. W tym dniu nic nie było takie, jak mu się wydawało. Wilhelm Klein. Jürgen był pewny, że począwszy od dnia, w którym poznał tego mężczyznę, wrażenie to będzie mu towarzyszyć nader często.
Roth ruszył w dół schodów. Na parterze wyminął wyraźnie niezadowolonego kamerdynera i wyszedł przed pałac, by po chwili odpalić silnik automobilu. Nie czekał długo, kapitan zgodnie z zapowiedzią pojawił się po pięciu minutach. Jürgen zdążył mu się teraz przyjrzeć uważniej. Klein był ponadprzeciętnego wzrostu, niezmiernie chudy, pewny w ruchach. Jego ciało, co Roth zanotował w bawialni, pozbawione było grama tłuszczu, a mięśnie wydawały się ze stali. Szedł wyprostowany, a średniej długości włosy rozwiewał mu wiatr. Wskoczył lekko do samochodu, bez słowa zajmując miejsce na siedzeniu za kierowcą.
Gdy tylko trzasnęły drzwi, Jürgen ruszył gwałtownie w stronę Kłodzka. Spod kół wystrzeliły drobne kamyczki pokrywające podjazd. Roth uśmiechnął się do siebie, widząc tuman kurzu. Był pewny, że kamerdyner obserwuje go przez wysokie pałacowe okno i na niego pomstuje. Dopiero po chwili spojrzał w lusterko. Wilhelm Klein okręcił sobie wokół szyi spory szal, mimo to widać było bliznę, która sięgała prawego oka i skroni, nieprzyjemne wrażenie robiło mocno zdeformowane ucho. Twarz mężczyzny wydawała się hipnotyczna, było w niej coś, co budziło respekt. Roth po raz pierwszy w życiu był skłonny zgodzić się z opinią, że ludzie mają swoją aurę. Wilhelm Klein roztaczał ją wokół siebie jak nikt inny, choć trudno było określić jej naturę.
Jürgen wciskał pedał gazu, mając baczenie, by pojazd trzymał się drogi. Nie dbał o komfort pasażera, ale ten wydawał się nieczuły na niedogodności. Wręcz przeciwnie – sprawiał wrażenie, jakby odnalazł wspólny rytm z przemieszczającym się automobilem, jakby potrafił przewidzieć moment skrętu, a nawet, co zaskoczyło Jürgena, wyprzedzał działania kierowcy, gdy ten nieco spóźnił się z manewrem.
– Nie przedstawił się pan.
Jürgen znów popatrzył w lusterko. Napotkał spojrzenie nieruchomych brązowych oczu.
– Przepraszam… nie było okazji. Asystent policyjny Jürgen Roth.
– Widzę, że często jeździ pan tą maszyną, Roth.
– To prawda, świetny model, nie do zdarcia. Użycza go ratuszowi hrabia Herberstein, teraz przekazał nam go na czas pańskiego pobytu.
– I burmistrz nim jeździ?
– Rzadko, tylko wtedy, gdy nie ma wyboru. On…
– Nie lubi prędkości?
– Nie za bardzo. – Roth wyszczerzył zęby. Nie dodał, że z burmistrzem Ludwigiem musiał wlec się po drogach hrabstwa wolniej niż furgony z sianem.
– Franz… jest jednym z odważniejszych ludzi, jakich znam, choć z niewiadomych mi przyczyn automobile budzą w nim respekt…
Jürgen zanotował, że Wilhelm Klein mówi o burmistrzu po imieniu, stopień zażyłości między nimi ocenił więc jako znaczny. Co więcej, analizował dalej Roth, mężczyzna nocował w gorzanowskim pałacu należącym do styryjskiej linii rodu von Herberstein, musiał więc znać się z Maximilianem von Herberstein.
Jürgen nie mógł się powstrzymać przed ciągłym zerkaniem w lusterko. Klein intrygował go coraz bardziej. Umysł Rotha wskoczył na równie wysokie obroty jak silnik prowadzonego audi. Teraz młody asystent był niemal pewny, że mimo blizn rozpoznaje twarz kapitana, co więcej, to imię i nazwisko…
– Czy mogę panu zadać pytanie, Herr Klein?
– Jeśli dotyczy tego, co zobaczył pan w sypialni w Gorzanowie, to raczej wolałbym tematu nie poruszać – mężczyzna zaśmiał się cicho.
– W Gorzanowie nic nie widziałem. – Spojrzenia obu mężczyzn znów spotkały się w lusterku. – Dotyczy ono… Takie audi, jak to, jeszcze przed wojną wygrało kilka razy Österreichische Alpenfahrt, najtrudniejszy rajd górski w Europie…
Pasażer milczał, więc Roth postanowił kontynuować:
– Jeden z kierowców, którzy brali udział w tych zawodach, nosił takie samo imię i nazwisko jak pan… i…
– Nie znam nikogo innego o tym samym imieniu i nazwisku, Roth.
Jürgen uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową. Pamięć do twarzy miał jednak dobrą, nawet jeśli ta twarz została w tak znaczny sposób zniekształcona.
– Wciśnij gaz do dechy, pokaż, co potrafi ta bestia.
Rothowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po raz pierwszy wiózł kogoś, kto potrafił docenić jego umiejętności i nie bał się szybkiej jazdy.
– Tak jest, Herr Klein – odpowiedział i zadośćuczynił życzeniu pasażera.
*
Ernst Puder wypatrzył automobil już z daleka. Przybycie kapitana obwieszczało głośne trąbienie rozchodzące się echem wśród kamienic przy Sellgittplatz, a potem budynków Wyspy Piasek. Kierowca przebijał się pośród tłumu gapiów na Rossmarkt, płosząc zaprzężone do dorożek konie, wciąż nienawykłe do hałasu mechanicznych bestii.
To wystarczyło, by Puder znów zaczął się pocić. Nienawidził poniedziałków. Jeszcze wczoraj wraz z rodziną udał się na niedzielny wypad do Dusznik-Zdroju. Gdy popijał leczniczą wodę w domu zdrojowym, wydawało mu się, że odzyskał wewnętrzną równowagę i śmiało poradzi sobie z wyzwaniami czekającymi go w nadchodzącym tygodniu. Wystarczyło kilka godzin, by proza życia pozbawiła go złudzeń.
Na kamiennym moście pojawili się już doktor August Kuhnast i komisarz policyjny Heinrich Richter, obaj wyraźnie niezadowoleni z faktu, że muszą czekać na bliżej nieokreślonego osobnika, a tym samym marnować cenny czas przeznaczony na wykonywanie obowiązków. Puder narażał się obu mężczyznom, pozostając nieugiętym w wypełnianiu polecenia burmistrza Franza Ludwiga i nie pozwalając im się zbliżyć do denata nawet na krok. Znalazł się między młotem a kowadłem, wiedział jednak, że nie może stawiać dobrych stosunków z Kuhnastem i Richterem ponad życzenie najważniejszego z przełożonych.
W końcu automobil zaparkował tuż przy Minoritenkirche. Puder polecił młodym asystentom policyjnym, by przepuścili zmierzających w ich stronę dwóch osobników. Rozpoznał Jürgena Rotha. Towarzyszyć musiał mu Wilhelm Klein.
Ernst ponownie otarł rękawem pot z czoła. Pomyślał, że będzie musiał oddać mundur do pralni jeszcze dzisiaj, przepocił go całkowicie. Jego Rita zruga go za to od stóp do głów, chyba że udobrucha ją szczegółową relacją z porannych wydarzeń. Tak, Rita uwielbiała tego typu opowieści. Na końcu wspomni jej o przepoconej kurtce; na pewno z wdzięczności za świeży materiał do plotek sama zaniesie ją do pralni. Nieco uspokojony ruszył w stronę przybyszy.
– Starszy wachmistrz Ernst Puder! – Strzelił obcasami przed Wilhelmem Kleinem. Musiał unieść głowę, bo przybysz był bardzo wysoki. – Czekaliśmy na pańskie przybycie, Herr Klein. Zgodnie z poleceniem burmistrza jedynie zabezpieczyliśmy teren, zrobiliśmy też zdjęcia. Zwłok mężczyzny nikt nie ruszał…
Powiedział to na tyle głośno, by jego słowa dotarły do Kuhnasta i Richtera. Obaj stali przy barierce z rękami założonymi na piersi. Nie musiał patrzeć w ich stronę, by wiedzieć, że zaciskają szczęki i posyłają mu mordercze spojrzenia.
– Dziękuję, wachmistrzu.
Wilhelm Klein ominął wzrokiem Pudera. Wydawało się, że skieruje się od razu w stronę stelaża zabezpieczającego miejsce zbrodni, zamiast tego jednak obrócił głowę najpierw w lewo, a potem w prawo i otaksował spojrzeniem okolicę. Ernst widział, jak brązowe tęczówki Kleina nieruchomieją na ułamki sekund, jakby mężczyzna, dostrzegając jakieś sobie tylko znane szczegóły, starał się je zapamiętać.
– Czy możemy w czymś pomóc? – zapytał lekko zmieszany Puder.
– Skoro pytacie, wachmistrzu. Proszę wydać fotografowi dyskretne polecenie, by zrobił zdjęcia w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni, uwieczniając wszystkich gapiów, nawet tych w oknach i na dachach.
Puder i Roth wymienili spojrzenia. Klein obrócił się do niego i delikatnie uśmiechnął. Ernst uważniej przyjrzał się jego twarzy. Lewy policzek pokrywał delikatny meszek zarostu, lecz prawy był gładki. Tym razem Puder poczuł na czole zimny pot. Blizna oparzeniowa była głęboka, jej faktura przypominała chropowaty piaskowiec poprzecinany żłobieniami. Co więcej, oprócz poparzenia widać było ślady, które mogło pozostawić ostre narzędzie.
– Tak. – Ernst przełknął ślinę, bowiem raptownie zaschło mu w ustach. – Już wydaję polecenie.
Z ulgą ruszył w stronę fotografa. Tymczasem Wilhelm Klein zamienił kilka słów ze swoim kierowcą, Rothem, i po chwili skierował się w stronę opartych o barierkę mężczyzn: doktora Kuhnasta i komisarza Richtera.
– Panowie, zaczynajmy.
Wydawało się, że Kuhnast wybuchnie na dźwięk owego polecenia. Szykował się do wygłoszenia jakiejś uwagi, a irytacja najwyraźniej osiągnęła u niego apogeum. Jednakże dyskretne uściśnięcie ramienia przez Richtera zapobiegło awanturze. Mężczyźni, nawet się nie przywitawszy ani nie przedstawiwszy sobie, ruszyli w stronę odgrodzonego płachtami ciała.
– Chce pan podjąć czynności? – zapytał Richter. Nawet jeśli był równie poirytowany oczekiwaniem na Kleina, nie dał tego po sobie poznać. Ton jego głosu także wydawał się neutralny.
– Nie, komisarzu. – Wilhelm pokręcił głową. – Będę jedynie obserwatorem.
Richter uniósł brwi, jednak nie skomentował. Skinął na swoich asystentów, a ci zbliżyli się do ciała.
W tym czasie wachmistrz Ernst Puder wpuścił na most furgon, który miał zabrać ciało do kostnicy. Następnie, nie mając nic lepszego do roboty, zaczął obserwować Wilhelma Kleina. Próbował przypomnieć sobie poranne słowa burmistrza. Wtedy, zmęczony późnym powrotem z Dusznik, puścił mimo uszu większość słów zwierzchnika.
Teraz z odmętów pamięci zaczął się wyłaniać obraz Kleina. Franz Ludwig tytułował go kapitanem, oficerem Armii Cesarstwa Niemieckiego. Ernst wiedział, że po wojnie Deutsches Heer zostały zastąpione przez tymczasowe siły zbrojne, i fakt, że Klein wciąż pozostawał w armii, musiał być znaczący. Na tę myśl wachmistrz podrapał się po swędzącym policzku. A więc służby wywiadowcze. To przypuszczenie nie było tak fantastyczne, jak się mogło wydawać. Zwykły oficer nie zostałby wezwany do Kłodzka. Co więcej, ten mężczyzna musiał mieć poparcie burmistrza. Przecież Puder został pouczony, by lekceważąc pozycję i obecność komisarza Richtera, czekać do skutku na przyjazd kapitana Kleina.
Przyglądając się mężczyznom zbliżającym się do zwłok, wachmistrz był pewny, że wszyscy zgromadzeni wokół kamiennego mostu patrzą teraz nie w stronę zasłoniętego plandeką miejsca zbrodni, ale w kierunku wysokiego, wyprostowanego niczym struna mężczyzny. Ten wyróżniał się nie tylko wzrostem – wyglądał ni mniej, ni więcej jak owczarek pośród stada owiec.
– Gówno! – wyszeptał Puder, niemal uderzając się otwartą dłonią w czoło.
Zabójstwo sprzed tygodnia… Czyżby to dzisiejsze makabryczne odkrycie miało związek także z tamtą sprawą? Oczywiście! Puder wyzbył się wszelkich wątpliwości. Klein musiał zostać wezwany z Berlina już wcześniej, właśnie z tamtego powodu. Zabójstwo majora Friedricha Peschke i tego tutaj… Ernst pobladł, po chwili jednak uśmiechnął się w duchu. Pomyślał o swojej Ricie, czuł, że zadowoli ją jak nigdy. Dziewczyna będzie słuchać jego opowieści z wypiekami na twarzy. Afera szpiegowska, tajne służby, dwa trupy i straszliwie okaleczony oficer prowadzący dochodzenie. Wachmistrz poczuł przyjemne mrowienie. Był pewny, że Rita z wdzięczności zrobi dla niego o wiele więcej niż tylko upranie przepoconego munduru…
*
Kapitan Wilhelm Klein z zadowoleniem zanotował, że wachmistrz Puder wykonał jego polecenie. W powietrzu rozeszła się woń spalanej magnezji. Zanim kapitan popatrzył na tkwiącego na moście trupa, dyskretnie zlustrował fotografowanych gapiów. Starał się wyłowić w tłumie osobnika, który zareaguje nerwowo na fakt robienia zdjęcia i być może postanowi się skryć za plecami innych lub wycofywać w stronę rynku. Niczyje zachowanie nie wzbudziło jednak jego podejrzeń.
Spojrzał wreszcie na postument, a dokładniej na stojące na nim ciało na oko pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Utrzymywał je w pionie gruby pręt, do którego był przywiązany. Sznury opasywały jego talię i klatkę piersiową. Sam pręt wciśnięty był w otwór w postumencie, na głębokość najwyraźniej wystarczającą, by trup pozostawał nieruchomo w mocno dramatycznej pozycji. Nogi denata były ugięte, a jego broda opierała się o klatkę piersiową.
– Przybił mu stopy gwoźdźmi…
Klein dostrzegł już wcześniej dwie główki ostrych szpil wystających spomiędzy kości śródstopia zmarłego.
– Doktorze, określi pan przybliżony czas śmierci? – komisarz policji Heinrich Richter zwrócił się do wciąż niepocieszonego doktora Kuhnasta.
Ten w odpowiedzi burknął coś pod nosem.
Klein potraktował jego zachowanie obojętnie. Sam milczał, wpatrując się w kredowobiałe ciało. Wokół nie widać było śladów krwi, nawet przy stopach w miejscu wbitych gwoździ. Mężczyzna musiał być martwy, gdy przywiązano go do słupa, w dodatku wyglądało na to, że wcześniej upuszczono z niego płyny ustrojowe. W kilku miejscach na skórze widniały otwory, a rany te musiały być zadane ostrym narzędziem, nożem lub szpikulcem.
– Niemal nie widać plam opadowych. – Kuhnast, zdaje się, chwilowo zapomniał o swoich urazach i zawodowe przyzwyczajenia wzięły górę. – Ofiara się wykrwawiła. Prącie zostało odcięte, widać liczne rany kłute…
– Zamordowany dziś czy wczoraj?
Doktor przewrócił oczami i wypuścił powietrze z głośnym pyknięciem.
– Co najmniej przed kilkoma godzinami. Więcej powiem po dokładnych oględzinach w prosektorium. Teraz go zdejmijcie… chyba że kapitan Klein ma jakieś uwagi?
Wilhelm pokręcił głową.
Jeden z asystentów policyjnych stojących przy przygotowanych zawczasu noszach założył rękawiczki i z obrzydzeniem podniósł leżące pod postumentem prącie, po czym włożył je do torby. W tym czasie drugi rozstawił drabinę.
– Wachmistrzu Schulz, nie zapomnij najpierw wyciągnąć gwoździ! – poinstruował dobrotliwym tonem Richter.
Lothar Schulz spojrzał ze zdumieniem na przełożonego. Spodziewałby się raczej bury i kilku przekleństw, nie zaś niemal ojcowskiego upomnienia. Nie miał wątpliwości, że przemiana komisarza kryminalnego związana była z obecnością tajemniczego Kleina.
Tymczasem Wilhelm Klein obserwował te relacje z zaciekawieniem. Szybko zdołał wyrobić sobie opinię zarówno o towarzyszących mu policjantach, jak i o doktorze Kuhnaście. Każdy z nich przejawiał arogancję, próżność, małostkowość… słabości, które można będzie kiedyś wykorzystać.
Trup został w końcu ułożony na noszach. Na jego piersiach, pomiędzy sutkami, Wilhelm zauważył podłużne równo wykonane cięcie. W sposób aż nadto rzucający się w oczy nie pasowało do pozostałych obrażeń.
– Przecięta tętnica szyjna. – Doktor znów pyknął głośno ustami. Z kieszonki na piersi wyjął okulary i założył je na nos. Po chwili powtórzył swoje słowa, jakby dla potwierdzenia wcześniejszej obserwacji: – Tak, tętnica szyjna…
– Ja znam tego trupa… – Schulz wzdrygnął się nagle, patrząc na twarz leżącego. – To były rajca Heinrich Dinter. Wyjechał z Kłodzka do Wrocławia w zeszłym roku…
Richter zmrużył oczy, a po chwili skinął głową.
– Tak, teraz i ja go poznaję… – powiedział. – Dobra robota, Schulz!
Słysząc tę pochwałę, wachmistrz policyjny poczuł się nieswojo. Wiedział, że już niedługo przyjdzie mu zapłacić za to wyróżnienie. Gdyby zwierzchnik wpadł jeszcze na pomysł poklepania go po plecach, nie pozostałoby mu nic innego, jak skoczyć z mostu wprost w nurt Młynówki. Zerknął ukradkiem na Kleina. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy i uśmiechał się dyskretnie, jakby doskonale odczytał jego myśli.
– Wygląda na to, że ktoś obmył wcześniej ciało. Są niewyraźne smugi krwi, ale powinno być jej znacznie więcej. – Drugi z wachmistrzów Paul Seipelt też najwyraźniej zapragnął się wykazać. – Jeśli miał uszkodzoną tętnicę szyjną, to na klatce piersiowej niemal w ogóle nie widać krwi…
W tym momencie Wilhelm Klein postanowił zareagować. Podszedł do noszy, przykucnął, dotknął dłoni denata i spomiędzy palców wyciągnął łodygę z podłużnymi liśćmi.
– Co to jest? – zapytał Kuhnast, nachylając się nad Kleinem. – Roślina?
– Wodna zaraza, doktorze… moczarka kanadyjska. Pracownicy Ogrodu Botanicznego w Berlinie mocno przyczynili się do jej rozprzestrzenienia. Gdy zbyt wiele wyrosło jej na stanowiskach w ogrodzie, nieroztropnie wyrzucali ją do rzek. Zawitała i tutaj.
– Rajca był więc w wodzie… – Doktor, tak jak i policjanci, popatrzyli w stronę kanału.
– Sznur, sznur był mokry – zauważył poniewczasie Seipelt. – Na nim chyba też było to coś…
Młody asystent policyjny nie zwrócił uwagi na lodowate spojrzenie przełożonego.
Za to drugi z asystentów, Schulz, dostrzegł zmianę w postawie Richtera i tylko wysiłkiem woli nie parsknął śmiechem. Komisarz, poczerwieniały na twarzy, w innych okolicznościach już dawno by wybuchnął i zrugał z góry na dół wszystkich podwładnych, teraz jednak jego irytacja nie miała gdzie znaleźć ujścia. Komisarz szarpnął kilkakrotnie długiego wypomadowanego wąsa, na nic więcej jednak się nie zdobył. Schulz nagle zdał sobie sprawę, że po przekroczeniu progu ratusza Richter odbije sobie upokorzenia, których zaznał na kamiennym moście. To sprawiło, że natychmiast zmarkotniał.
– Przykryjcie rajcę, moi ludzie zaniosą ciało na furgon. Dziś wieczorem, najpóźniej jutro, będzie gotowy raport z sekcji. – Kuhnast miał już najwyraźniej powyżej uszu dzisiejszego poranka. Uchylił melonik i nie patrząc na nikogo, ruszył w stronę Rossmarktu.
Richter także się ożywił. Już od dłuższej chwili bardziej niż poddawane oględzinom ciało Dintera zajmował go tajemniczy gość burmistrza. Wpadł na pomysł, by zaprosić go do swojego biura. Był pewny, że jeśli rozegra sprawy w sposób odpowiedni, uda mu się określić zasady współpracy na swoich warunkach i zyskać przewagę nad Kleinem. Obrócił się w stronę kapitana, by się z nim rozmówić, pozostało mu jednak tylko zaciśnięcie szczęk, gdy zdał sobie sprawę, że Klein znajduje się już po przeciwległej stronie mostu. Oddalał się w asyście wachmistrza Ernsta Pudera i młodego asystenta policyjnego, którego nazwiska Richter nie pamiętał. Komisarz powoli pokiwał głową. Bóg mu świadkiem, że chciał ułożyć sobie poprawne stosunki z człowiekiem, który miał poparcie Franza Ludwiga, teraz jednak to Wilhelm Klein będzie musiał zabiegać o jego przychylność. Komisarz nie miał zamiaru ułatwiać mu życia w Kłodzku, wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się na myśl o dyskretnym rzucaniu kłód pod nogi tego człowieka. I znów, wystarczyło jedno spojrzenie na nierozgarniętych wachmistrzów i asystentów kręcących się bez celu na moście, by w nim zawrzało.
– Pakować rajcę na wóz, niech go wiozą do Kuhnasta. Seipelt pod most, upewnić się, czy nie ma tam jakichś śladów, a w południe, gamonie, macie się stawić na odprawie. I jeszcze jedno. Sprowadźcie mi zaraz do ratusza tego profesora, co się tu włóczył w nocy!
*
Gustaw Taube wciąż pozostawał w stanie silnego wzburzenia. Jeden z wachmistrzów odprowadził go pod czterokondygnacyjny budynek należący do rodziny krawców Stählerów. W parterze kamienicy mieściły się piwiarnia i bar. Profesor lubił to miejsce i uznał, że właśnie tutaj spróbuje ukoić skołatane nerwy. Właściciel znał profesora i polecił barmanowi otworzyć wcześniej podwoje pijalni. Taube wychylił łapczywie gorący złocisty trunek, pozwalając, by ciepło przyjemnie rozeszło się po członkach. Śniadania odmówił, podejrzewając, że jego żołądek wciąż nie jest gotów na przyjęcie pokarmów. Obrazy mglistego poranka nie chciały go opuścić.
Profesor po raz pierwszy w życiu przeklął swą fotograficzną pamięć. Zdał sobie sprawę, że nie wyrzuci już z głowy trupiobladej postaci, każdy jej szczegół pozostanie z nim nie tylko w snach, ale i na jawie. Najdrobniejsze detale powrócą w napastliwych refleksach, wyłonią się z odmętów pamięci, dręcząc i nie dając spokoju.
Barman rozchylił zewnętrzne okiennice, wpuszczając do pomieszczenia nieco światła. Upływały kolejne minuty. Na Rossmarkcie pojawiało się coraz więcej ludzi, zmierzali w stronę Młynówki i kamiennego mostu. Głosy gawiedzi, warkot silników czy trąbienie przejeżdżającego samochodu zdawały się jednak nie docierać do profesorskich uszu.
Taube nawet nie zauważył, kiedy bezwiednie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza swój nieodłączny szkicownik i ołówki, po czym rozłożył wszystko przed sobą. Dłoń poruszyła się w znajomym, płynnym tańcu. Drżenie minęło i nie było w tym zasługi kolejnego, drugiego już kufla znakomitego grzanego piwa.
Profesor ponownie poczuł charakterystyczny, wilgotny zapach mgły, stał się osobliwie świadom obecności śmierci. W refleksach przytłumionego światła, w cieniach i półcieniach dostrzegł bladość skóry, bruzdy, nacięcia, rany… Z kolejnych szkiców coraz wyraźniej wyłaniała się bryła o ludzkich kształtach, jakby słaniająca się na nogach, ze zwieszoną głową. Obraz, który pozostanie z nim już na zawsze. Taube starał się przezwyciężyć strach, ogarniała go jednak bezsilność, która przeistaczała się w zniecierpliwienie i gniew. Niech zbrodniarz będzie po tysiąckroć przeklęty. Ten, który dopuścił się haniebnego czynu na tamtym biedaku, dopuścił się także gwałtu na jego osobie. Taube nigdy nie będzie już w stanie spokojnie przejść przez kamienny most. Nie zazna spokoju ducha w swoim ulubionym zakątku miasta.
Mocniej przycisnął ołówek do papieru i grafit pękł z niemym wyrzutem. Dopiero wtedy Taube, unosząc wzrok znad notesu, zdał sobie sprawę, że naprzeciw niego siedzi mężczyzna. Ten człowiek musiał przypatrywać mu się od dłuższego czasu.
– Czy mogę?
Profesor spojrzał na dłoń wyciągniętą w stronę szkicownika. Z zaskoczeniem skonstatował, że mężczyzna nie zdjął modnych skórzanych rękawiczek. Już miał zaprotestować, uznał bowiem nieznajomego za impertynenta w klasycznym wydaniu, zamiast tego jednak sięgnął po kufel i upił spory łyk. Przymknął oczy na kilka sekund, smakując goryczkę, która rozeszła się po języku i spłynęła do gardła. Potem spojrzał na naczynie. Piana, osadzając się na szkle, utworzyła w górnej jego części koronkowy wzór. W końcu odstawił kufel na blat.
– Profesorze… powiedziałbym, że człowiek na szkicu wygląda jak żywy. Nie wiem jednak, czy profesor jest równie zagorzałym admiratorem czarnego humoru, jak ja pana talentu.
Taube się roześmiał. Przypatrzył się siedzącemu naprzeciw, tym razem przychylnie. Mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat, choć ze względu na defekt twarzy trudno było precyzyjnie określić wiek. Oczy jednak miał młodzieńcze, żywe i bystre.
– Nazywam się Wilhelm Klein. Chciałem z panem porozmawiać.
Klein zdjął kapelusz i położył go na stole, prawą dłonią przygładził włosy, które utworzyły idealną falę nad wysokim czołem.
– Jest pan policjantem?
Kapitan uniósł brew i przechylił głowę, jakby odpowiedź na to pytanie sprawiała mu problem.
– Przyjmijmy, że wspieram miejscową policję dobrym słowem i radą.
Taube skinął głową, nie starał się być dociekliwy. Zauważył przy barze dwóch policjantów. Jednym z nich był wachmistrz Puder, który jako jeden z pierwszych pojawił się na miejscu zbrodni. Mężczyźni musieli przyjść do piwiarni razem.
– Po tym, czego dzisiaj byłem świadkiem, nie wątpię, że ta pomoc może im się przydać. O czym chce pan rozmawiać?
– O pańskim rysunku, profesorze.
– O moim rysunku – Taube powtórzył te słowa niczym echo. Popatrzył na szkic, jakby widział go po raz pierwszy. – A co w nim pana zaciekawiło?
– Przede wszystkim technika i zdolności interpretacyjne.
Profesor sięgnął w stronę szkicownika i przesunął opuszkami po gładkim papierze.
– A dokładniej?
– Gdy byłem dzieckiem, uczono mnie, że przy rysowaniu sylwetki człowieka można się posłużyć bryłami geometrycznymi. Za korpus służyły mi walce, kule, sześciany… Ta geometryzacja ułatwiała mi zachować lepsze proporcje. Pan, zdaje się, zastosował technikę odwrotną. Narysował pan denata, a potem naniósł na jego ciało, a właściwie wrysował pan go w bryły… Ten nieżyjący mężczyzna wygląda tak, jakby utknął w konstrukcji, a jednocześnie sam nią był.
Taube bezwiednie kiwał głową, patrząc na szkic.
– To technika, którą pan często stosuje?
– Wcale…
Obaj wpatrzyli się w rysunek, jakby ten miał ujawnić przed nimi jakieś nieuświadomione tajemnice.
– Uczy profesor rysunku w żeńskim liceum… Na gruncie sztuki abstrakcyjnej, a dokładniej abstrakcyjnej geometrii, pana szkic jest przykładem połączenia malarstwa z innymi dyscyplinami, choćby z architekturą.
– W tym przypadku chodzi bardziej o spontaniczne ruchy i wiarę w podświadome działanie – wyznał Taube.
Klein zadumał się na chwilę, po czym skłonił głowę, przyjmując to wyjaśnienie jako zasadne.
– Stworzył pan w ten sposób zaskakujący szkic. Zastanawiam się, co kierowało pana podświadomym działaniem.
– Odpowiem z rozbrajającą szczerością: nie wiem, Herr Klein.
– Zastanówmy się więc razem. – Mężczyzna nachylił się nad stołem, wbijając spojrzenie w Taubego. – Proporcje są zaburzone. Klatka piersiowa…
– Jest zlepkiem wielokątów – podjął bezwiednie myśl rozmówcy profesor – a większość z nich to trójkąty różnoboczne.
– Oprócz jednego…
Taube poprawił się na krześle. Z jednej strony odczuł niepokój, z drugiej rosnącą ekscytację, zupełnie jakby właśnie miał wkroczyć na niezbadany teren.
– Umiejscowienie wierzchołków trójkątów nie jest przypadkowe…
– Proszę kontynuować, profesorze.
– Widziałem rany kłute na ciele tego mężczyzny. Nie były przypadkowe, jeśli był to nóż…
– Najprawdopodobniej gruby gwóźdź.
– Gwóźdź. – Taube zadrżał. – Wbijano go w wybrane miejsca, w lustrzanym odbiciu, jeśli przyjąć środek ciała za oś pionową. A to znaczy, że ten człowiek… ten człowiek został poddany metodycznym torturom.
Profesor sięgnął w stronę kufla, ale zdał sobie sprawę, że naczynie jest już puste. Nawet nie pomyślał, żeby poprosić barmana o kolejne.
– Trójkąt, profesorze… dlaczego ten jeden trójkąt jest inny?
Tym razem Taube zwlekał z odpowiedzią. Przymknął oczy, pozwalając, by obrazy powróciły w krótkich przebłyskach.
– Ten człowiek był przywiązany do czegoś liną, ale… widziałem ranę, taką długą, szeroką linię łączącą sutki… – Taube przesunął palcem wzdłuż swojej klatki piersiowej. Wzdrygnął się, gdy doznał nieprzyjemnego uczucia.
– Przyjął pan tę ranę za podstawę trójkąta równobocznego. Dwa wierzchołki to sutki. Trzecim wierzchołkiem stało się wcięcie szyjne… Czy nie wydawałoby się naturalniejsze narysowanie trójkąta równoramiennego, skierowanego w dół, gdzie wierzchołkiem byłaby rana po odciętym przyrodzeniu.
– Kompozycja, to by ją zaburzyło… tak przynajmniej mi się wydaje.
– Ma pan rację, profesorze.
– Tak?
– Pomyślałem w ten sam sposób, dziękuję, że podzielił się pan ze mną swoimi spostrzeżeniami.
Taube zdziwił się nagłym zakończeniem tej rozmowy. Wymiana zdań i myśli z tym obcym człowiekiem nie była przykra i uciążliwa, wręcz przeciwnie. Klein uczynił go partnerem, nie dając odczuć zależności na linii przesłuchujący i przesłuchiwany. Zakończył ją jednak w zaskakującym momencie.
– Nie pytał pan o to wszystko, o co pytają policjanci.
– A o co miałbym pana pytać, profesorze?
– Na przykład, o której wyszedłem z przyjęcia, czy znałem ofiarę… Szereg podręcznikowych pytań, bo pewnie i policjanci mają podręczniki ze wskazówkami dotyczącymi przesłuchań.
– Jest pan nauczycielem. Uczy pan rysunku w miejscowym liceum. Wyszedł pan tuż przed czwartą ze swojego urodzinowego przyjęcia, zorganizowanego w restauracji hotelu Pod Czarnym Niedźwiedziem. Przy okazji winszuję sześćdziesiątych drugich urodzin… Wybrał się pan na spacer, zapewne żeby zwalczyć czy też zmniejszyć negatywne skutki spożycia nadmiernej ilości alkoholu. W trakcie naszej rozmowy dotknął pan kilka razy głowy, jakby sprawdzał, czy ma na niej kapelusz. Zapewne zostawił go pan w restauracji. Potem doszło do wydarzeń na kamiennym moście, które…
– Wystarczy. – Taube uniósł dłoń, patrząc z podziwem na młodego człowieka. – Zaraz wyjawi pan więcej, niż chciałbym wiedzieć o sobie samym…
Klein nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, po czym wstał i ukłonił się profesorowi.
– Ponownie dziękuję za poświęcenie cennego czasu, profesorze.
– Służę uprzejmie. – Taube uścisnął dłoń mężczyzny. – To była przyjemna rozmowa w nieprzyjemnych okolicznościach.
Klein skłonił głowę i szybko opuścił piwiarnię w towarzystwie młodego policjanta. Taube wyjrzał przez okno, patrząc, jak obaj mężczyźni zmierzają w stronę zaparkowanego pod Minoritenkirche samochodu. Po chwili pojazd zawrócił i odjechał w stronę Końskiego Mostu i dalej na Sellgittplatz.
Wtedy dopiero przyszło do głowy profesorowi, że większości spraw, które jednym tchem wymienił Wilhelm Klein, nie przekazywał wcześniej nikomu, nawet wachmistrzowi Puderowi. A już na pewno nie wspominał o zagubionym kapeluszu.
Zaśmiał się pod nosem. Nagle zdał sobie sprawę, że jest w całkiem niezłym humorze. Poczuł się na tyle dobrze, że zapragnął coś zjeść. Zapachy z kuchennego baru wypełniły pomieszczenie, drażniąc przyjemnie nozdrza i pobudzając ślinianki. Otworzył usta, by zawołać kelnerkę, jak się jednak okazało, nie było mu dane wydobyć ze strun głosowych nawet słowa. Obok niego pojawił się wachmistrz Puder z kolejnym policjantem, który przedstawił się jako Lothar Schulz.
– Komisarz policji Heinrich Richter zaprasza pana do siebie na rozmowę – poinformował go wachmistrz. – Zamówiłem dorożkę, która zawiezie nas na miejsce.
– Jestem głodny, muszę wpierw zjeść coś treściwego – powiedział z wyrzutem Taube.
– Ale komisarz czeka już zapewne na pana w swoim biurze, profesorze.
– To jeszcze sobie poczeka…
Taube sam nie wiedział, skąd u niego tyle stanowczości. Policjanci popatrzyli na siebie, ale żaden z nich nie zaoponował. Profesor skinął na znajomą kelnerkę i zamówił Der Dooflaf, smażone jajka z mlekiem i pszenną mąką. Ta potrawa przypominała mu dzieciństwo. Czekając na śniadanie i ignorując stojących nad nim mundurowych, sięgnął po szkicownik i ołówki.
Wkrótce na białej karcie pojawiła się twarz Kleina. Gdy profesor się w nią wpatrywał, zdawało mu się, że tonie w wielowymiarowej głębi. Przedstawiała tak charakter tego człowieka, jak i jego umysłowość.
Taube odczuł lekki niepokój, ale jednocześnie był zadowolony ze swojej przenikliwości. Rozsiadł się wygodniej, a gdy pojawiło się przed nim gorące śniadanie, domówił kolejne grzane piwo.Podziękowania
Pisanie tej powieści było niesłychanie przyjemną, choć niełatwą przygodą. Chciałem podziękować za nieocenioną pomoc wielu osobom, które wspierały mnie swoją wiedzą i dobrym słowem. Pierwsze kroki w poszukiwaniu materiałów skierowałem do Muzeum Ziemi Kłodzkiej. Dziękuję za możliwość skorzystania ze zbiorów dyrekcji tej placówki, a przede wszystkim kustosz Irenie Klimaszewskiej. Spotkałem się z jej strony z życzliwością i profesjonalną pomocą. Często nie nadążałem z zapoznawaniem się z nowymi materiałami podrzucanymi mi przez panią kustosz na biurko w czytelni.
Dziękuję także Jolancie Czechowskiej prowadzącej dział zbiorów regionalnych w Powiatowej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Marii Dąbrowskiej w Kłodzku oraz Grzegorzowi Sadowskiemu, prezesowi Towarzystwa Przyjaciół Kłodzka. Udostępniona mi przez pana Sadowskiego bogata dokumentacja zdjęciowa wzbogaciła moją wiedzę na temat miasta i pozwoliła odwiedzić jego najrozmaitsze zakątki. Pani Joannie Stoklasek-Michalak, dyrektor Twierdzy Kłodzko, dziękuję za to, że nie zagubiłem się w kazamatach donżonu. Rozmowy z tymi pełnymi pasji ludźmi zawsze będę bardzo miło wspominać.
Poszukując materiałów do powieści, trafiłem do Archiwum Państwowego w Kamieńcu Ząbkowickim i Wrocławiu. Dziękuję pracownikom tych instytucji za wskazówki.
Podziękowania należą się pierwszym czytelnikom Glatz: mojej żonie Monice, Wojtkowi Sobokowi, Grzegorzowi Sadowskiemu oraz redaktor Joannie Mice. Ich merytoryczne uwagi pozwoliły mi uniknąć wielu błędów. Za pozostałe odpowiadam osobiście, także za celowe anachronizmy, jak choćby ten dotyczący tatuowania się więźniów w kłodzkiej twierdzy.
Mam nadzieję, że nie jest to nasza ostatnia podróż do Glatz. Jeśli dzięki tej książce postanowiliście odwiedzić Kłodzko, będzie mi z tego powodu bardzo przyjemnie.