Głęboka woda - ebook
Głęboka woda - ebook
Pierwsze polskie wydanie jednej z najgłośniejszych powieści mistrzyni psychologicznego thrillera.
Vic i Melinda Allen pozostają małżeństwem wyłącznie z powodu zawartej umowy. Melinda może mieć tylu kochanków ilu zechce, pod warunkiem, że nie opuści rodziny. Vic, nie mogąc dłużej opanować zazdrości, chce odzyskać zainteresowanie żony i wikła się w sprawę rzekomego morderstwa. Wkrótce dochodzi do prawdziwej zbrodni i idylliczne miasteczko staje się miejscem pełnym intryg i tajemnic.
Highsmith jest mistrzynią psychologicznych portretów – bez litości odrzuca maski, by pokazać mroczny świat socjopatów i psychotycznych zachowań, ukryty pod spokojną taflą społeczeństwa.
Na podstawie książki powstał film z udziałem Bena Afflecka i Any de Armas.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-761-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Vic nie tańczył, ale nie z powodów, którymi wymawia się większość mężczyzn unikających tańca. Nie tańczył po prostu dlatego, że jego żona lubiła tańczyć. Oczywiście świetnie zdawał sobie sprawę, że to naciągane wytłumaczenie, choć za każdym razem, kiedy widział tańczącą Melindę, uważał, że wyglądała strasznie głupio. Przynosiła wstyd tańcowi.
Gdy wirowała po parkiecie i pojawiała się w jego polu widzenia, a potem znikała, podświadomie wiedział, że tylko dlatego w ogóle ją rozpoznawał, bo znał każdy szczegół jej fizyczności. Spokojnie uniósł do ust szklaneczkę szkockiej z wodą i upił łyk.
Z obojętnym wyrazem twarzy rozsiadł się wygodnie na tapicerowanej ławie stojącej przy spiralnych schodach w domu Mellerów i wpatrywał w zmieniającą się konfigurację tancerzy. Myślał przy tym, że kiedy wróci do domu, zerknie na skrzynki z ziołami w garażu, żeby sprawdzić, czy naparstnice nie przywiędły. Uprawiał kilka gatunków ziół, stosując metodę ograniczania do połowy wymaganej ilości światła i wody, bo chciał zintensyfikować ich zapach. Każdego popołudnia wystawiał skrzynki na słońce o godzinie pierwszej, kiedy przyjeżdżał do domu na lunch, i wstawiał je z powrotem do garażu o trzeciej, kiedy wracał do drukarni.
Victor Van Allen liczył sobie trzydzieści sześć lat, był trochę mniej niż średniego wzrostu, zdradzał inklinację do ogólnej korpulentności, choć trudno by ją uznać za otyłość. Miał gęste brązowe brwi nad niewinnie niebieskimi oczami. Bujne i mocne, podobne do brwi, brązowe proste włosy nosił krótko przycięte. Miał średniej wielkości, pełne usta z opuszczonym lekko prawym kącikiem. Ich skrzywienie zdradzało determinację albo poczucie humoru, w zależności od tego, jak i kto to postrzegał. I właśnie usta sprawiały, że wyraz jego twarzy wydawał się niejednoznaczny – ktoś mógłby dopatrzeć się w niej nawet zgorzknienia – poza tym jego błękitne oczy, duże, inteligentne i wręcz banalne, nie ujawniały ani żadnych myśli, ani uczuć.
Przed chwilą hałas się natężył o mniej więcej decybel, przez co taniec stał się bardziej szalony. Zaczęła grzmieć latynoska muzyka. Dudniący rytm obrażał jego słuch, mimo to Vic siedział nieruchomo, choć wiedział, że gdyby chciał, mógłby przejść korytarzem do gabinetu gospodarza i pomyszkować w jego bibliotece. Wypił na tyle dużo, że zaczęło mu delikatnie pulsować w uszach, co nawet nie było nieprzyjemne. Przypuszczalnie na przyjęciach lub jakichkolwiek zgromadzeniach, gdzie były dostępne mocniejsze trunki, należało dostosowywać picie do nasilającego się hałasu. Odciąć się od niego własnym gwarem. Można by zadowolić się niezbyt głośną wesołą paplaniną, słyszaną w wyobraźni. To ułatwiłoby bardzo wiele spraw. Nigdy nie być zupełnie pijanym i nigdy nie być zupełnie trzeźwym. Dum non sobrius, tamen non ebrius. Idealne epitafium dla niego, ale, jak pomyślał, nie do końca prawdziwe. Bo choć było to nudne i pospolite, przez większość czasu wolał zachowywać jasność umysłu.
Mimowolnie skupił wzrok na niespodziewanie formującym się wzorze: ludzkim wężu poruszającym się w rytmie congi. Odruchowo odszukał Melindę, która ponad ramieniem posyłała za siebie uśmiech w stylu „złap mnie, jeśli potrafisz”, a mężczyzną za nią – znajdującym się bardzo blisko i praktycznie dotykającym jej włosów – okazał się Joel Nash. Vic westchnął i upił łyk szkockiej. Jak na człowieka, który tańczył do trzeciej nad ranem poprzedniej nocy i do piątej dwa dni wcześniej, pan Nash świetnie sobie radził.
Vic trochę się przestraszył, kiedy poczuł czyjąś rękę na lewym rękawie, ale była to jedynie wiekowa pani Podnansky pochylająca się ku niemu. Prawie zapomniał o jej obecności.
– Nie wiem, jak ci dziękować, Vic. Czy zabranie tego osobiście naprawdę nie sprawi ci kłopotu? – O to samo zapytała go pięć albo dziesięć minut wcześniej.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział Vic z uśmiechem i wstał, bo ona stała. – Podrzucę to jutro mniej więcej kwadrans przed pierwszą.
W tej samej chwili Melinda pochyliła się ku niemu ponad ramieniem pana Nasha i powiedziała niemal w twarz pani Podnansky, choć patrzyła na Vica:
– Wapniak! Dlaczego nie tańczysz?
Vic zobaczył, jak zaskoczona pani Podnansky aż podskoczyła w miejscu, ale zaraz otrząsnęła się z uśmiechem i odeszła.
Pan Nash posłał Vicowi wesoły, trochę pijacki uśmiech, kiedy oddalali się, tańcząc, z Melindą. Jaki właściwie był to rodzaj uśmiechu? Vic się zastanowił. Kamracki. To było to słowo. Taka właśnie była intencja Joela Nasha. Vic celowo odwrócił wzrok od Joela, choć w myślach wiedział dokładnie, co należało zrobić z jego twarzą. Bo to nie zachowanie Joela – pełne hipokryzji, niby zawstydzenia i przygłupie – irytowało Vica tak bardzo, ale jego twarz. Chłopięca krągłość policzków i czoła, ładniutko pofalowane jasnobrązowe włosy i regularne rysy, które lubiące go kobiety określały jako nie nazbyt regularne. Vic przypuszczał, że większość kobiet uważała go za przystojnego. Vic przypomniał sobie, jak pan Nash popatrzył na niego, kiedy podawał mu pustą szklaneczkę szósty albo ósmy raz poprzedniego wieczora, jakby był zawstydzony prośbą o kolejnego drinka, zawstydzony chęcią zostania tam przez kwadrans dłużej, choć na jego twarzy dominowała zaczepna bezczelność. W tej chwili, pomyślał Vic, chłopak Melindy wykazywał się przynajmniej większym rozumem albo mniejszym tupetem. Zresztą Joel Nash nie będzie się kręcił w pobliżu przez wieczność. Był przedstawicielem handlowym Furness-Klein Chemical Company z Wesley w stanie Massachusetts, który przyjechał na kilka tygodni, żeby pomóc we wdrożeniu nowego produktu, jak twierdził. Gdyby miał zamiar osiąść w Wesley albo Little Wesley, nie wątpił, że zająłby miejsce Ralpha Gosdena, niezależnie od tego, jak Melinda czułaby się przy nim znudzona lub jakim palantem okazałby się pod innymi względami, bo Melinda nigdy nie mogła się oprzeć, jej zdaniem, przystojnej buźce. W opinii Melindy Joel na pewno był przystojniejszy od Ralpha.
Vic podniósł wzrok i zobaczył Horace’a Mellera, który stanął obok.
– Cześć, Horace. Chcesz usiąść?
– Nie, dzięki. – Horace był szczupłym, siwiejącym mężczyzną średniego wzrostu, o wąskiej twarzy zdradzającej wrażliwość i trochę krzaczastych czarnych wąsach. Na ustach pod wąsami miał uprzejmy uśmiech zdenerwowanego gospodarza imprezy. Horace zawsze się denerwował, choć przyjęcie przebiegało na tyle dobrze, że każdy gospodarz mógłby sobie tego życzyć. – Co tam słychać w drukarni, Vic?
– Przygotowujemy Ksenofonta – odpowiedział Vic. W panującym gwarze niezbyt dobrze się rozmawiało. – Może wpadniesz któregoś wieczora? – Vic miał na myśli drukarnię. Zawsze był tam do siódmej, a od piątej zupełnie sam, bo Stephen i Carlyle wychodzili z pracy o tej porze.
– Chętnie, na pewno zajrzę – rzekł Horace. – Drink ci smakuje?
Vic skinął głową na potwierdzenie.
– No to do zobaczenia – rzucił Horace i odszedł.
W chwili, gdy zniknął mu z oczu, Vic poczuł w sobie pustkę. Jakąś niedogodność. Coś niewypowiedzianego, ale Vic wiedział, co to było: Horace taktownie powstrzymał się od wspominania o panu Joelu Nashu. Nie powiedział, że Joel jest sympatyczny albo mile widziany, w ogóle o niego nie pytał i nie zawracał sobie głowy podobnymi banałami. Melinda wkręciła Joela na to przyjęcie. Vic słyszał jej rozmowę telefoniczną z Mary Meller z przedwczoraj: „...Cóż, nie dosłownie nasz gość, ale czujemy się za niego odpowiedzialni, bo zna tu niewiele osób... Och, dzięki, Mary! Tak pomyślałam, że nie będziesz miała nic przeciwko jednemu mężczyźnie więcej, i to przystojnemu mężczyźnie...”. Zupełnie jakby Melindy nie dało się oderwać od tego faceta nawet za pomocą łomu. Jeszcze tydzień, pomyślał Vic. A dokładnie siedem nocy. Pan Nash wyjeżdżał w przyszłą niedzielę.
Joel Nash ze szklaneczką w ręku zmaterializował się przed nim i pochylał na niepewnych nogach w białej marynarce o watowanych ramionach.
– Dobry wieczór – powiedział z udawaną ceremonialnością i opadł na ławę w miejscu, gdzie siedziała pani Podnansky. – Jak leci?
– Och, jak zawsze – odparł Vic i się uśmiechnął.
– Chciałbym ci powiedzieć dwie rzeczy – mówił Joel z niespodziewanym entuzjazmem, jakby właśnie w tej chwili przyszło mu to do głowy. – Po pierwsze, poproszono mnie, żebym został jeszcze przez kilka tygodni... to znaczy firma mnie poprosiła... i dlatego mam nadzieję, że będę się mógł odwdzięczyć wam obojgu za hojną gościnność, jaką okazujecie mi od paru ostatnich tygodni, i... – Joel roześmiał się niczym chłopiec, przekrzywiając przy tym głowę.
Melinda miała prawdziwy talent do wynajdywania ludzi takich jak Joel Nash, pomyślał Vic. Błahy mariaż umysłów.
– A ta druga?
– Druga... no cóż, ta druga rzecz to, że jesteś równym gościem, bo nie masz nic przeciwko temu, żebym widywał się z twoją żoną. Nie żebym spotykał się z nią zbyt często, rozumiesz, parę razy zjedliśmy wspólnie lunch i przejechaliśmy się na wieś, ale...
– Ale co? – Vic ponaglił go, bo nagle poczuł się zupełnie trzeźwy i zniesmaczony trywialnym upiciem się Noela.
– Wiesz, wielu facetów skopałoby mi tyłek za znacznie mniej... bo myśleliby, że chodzi o coś więcej. Bez trudu zrozumiałbym twoją irytację, ale nie ma takiej potrzeby. To widać. Chyba chciałbym ci powiedzieć, że jestem ci wdzięczny, że nie rozkwasiłeś mi nosa. Oczywiście nie ma powodu, żebyś mnie walnął. Możesz zapytać Melindę, gdybyś mi nie wierzył.
Idealna osoba do spytania o to, oczywiście. Vic wpatrywał się w niego z zimną obojętnością. Właściwa odpowiedź, pomyślał Vic, nie była potrzebna.
– W każdym razie chciałem powiedzieć, że moim zdaniem jesteś strasznie szlachetny – dodał Nash.
Afektowany sposób mówienia Joela Nasha nieprzyjemnie działał Vicowi na nerwy.
– Doceniam twoje odczucia – rzekł, lekko się uśmiechając. – Ale nie marnuję czasu na rozkwaszanie ludziom nosów. Jeśli kogoś naprawdę nie lubię, zabijam go.
– Zabijasz? – Pan Nash uśmiechnął się, rozbawiony.
– Tak. Pamiętasz Malcolma McRae, prawda? – Vic wiedział, że słyszał o Malcolmie McRae, bo Melinda zwierzyła się mężowi, że opowiedziała Joelowi o „zagadce McRae”, który bardzo się tym zainteresował, jako że spotkał się raz czy dwa z McRae w Nowym Jorku w interesach.
– Tak – odpowiedział Joel ze skupioną uwagą.
Uśmiech prawie zniknął z ust Joela Nasha. Był teraz jedynie formą obrony. Melinda bez wątpienia powiedziała Joelowi, że Mal do niej uderzał. To zawsze dodawało pikanterii tej historii.
– Żartujesz sobie ze mnie – stwierdził Joel.
W tej samej chwili, sądząc po jego słowach i wyrazie twarzy, Vic dowiedział się dwóch rzeczy: Joel Nash spał już z jego żoną, a jego powściągliwa postawa w obecności Melindy i Joela robiła na tym ostatnim duże wrażenie. Vic wystraszył go – nie tylko teraz, ale też kilka razy wieczorami u nich w domu. Vic nigdy nie okazywał przejawów konwencjonalnej zazdrości. Zdaniem Vica ludzie, którzy nie zachowywali ortodoksyjnych manier, byli z definicji przerażający.
– Nie, nie żartuję – odparł Vic z westchnieniem i wyjął papierosa z paczki, a potem chciał poczęstować Joela.
Nash pokręcił przecząco głową.
– Jak mawiają, trochę za daleko posunął się... z Melindą. Ale właściwie to jego osobowość mnie drażniła. Jego pyszałkowata pewność siebie i wieczne upijanie się do nieprzytomności, gdzie popadło, co ludzie musieli znosić. I jego obrzydliwe skąpstwo. – Vic umieścił papierosa w fifce i włożył ją między zęby.
– Nie wierzę ci.
– Myślę, że wierzysz. Zresztą to bez znaczenia.
– Naprawdę zabiłeś Malcolma McRae?
– A kto inny twoim zdaniem mógł to zrobić? – Vic zamilkł, ale nie doczekał się odpowiedzi. – Melinda wspominała, że go znałeś albo coś o nim słyszałeś. Masz na ten temat jakieś teorie? Chętnie je usłyszę. Teorie mnie interesują. Czasami bardziej niż fakty.
– Nie mam żadnych teorii – odpowiedział Joel tonem, jakby się tłumaczył.
Vic zauważył jego wycofanie się i strach, wyraźnie widoczne w sposobie, w jaki siedział teraz na ławie. Vic odchylił się, uniósł i opuścił krzaczaste brwi, a potem wydmuchał dym z papierosa prosto przed siebie.
Zapadło milczenie.
Vic wiedział, że Nash roztrząsał w myślach jego słowa. Wiedział nawet, jakiego rodzaju będzie miał uwagi.
– Biorąc pod uwagę, że był twoim przyjacielem – zaczął Joel dokładnie tak, jak Vic się tego spodziewał – myślę, że robienie sobie żartów z jego śmierci nie jest zabawne.
– Nie był moim przyjacielem.
– Twoja żona się z nim przyjaźniła.
– Sam przyznasz, że to zmienia postać rzeczy.
Nash kiwnął głową z wyraźnym wysiłkiem. A potem krzywo się uśmiechnął.
– Nadal uważam, że to kiepski żart. – Wstał.
– Przepraszam. Może następnym razem lepiej wypadnę. Och, chwila!
Joel Nash się odwrócił.
– Melinda nic o tym nie wie – powiedział Vic, nadal wygodnie oparty o słupek schodów. – I wolałbym, żebyś jej nic nie mówił.
Joel uśmiechnął się i na odchodnym pomachał mu ręką. Zwiotczałą ręką. Vic patrzył, jak przeszedł na drugą stronę salonu, zbliżył się do Horace’a i Phila Cowana, którzy ze sobą rozmawiali, ale Joel nawet nie próbował do nich zagadać. Stał samotnie i wyjął papierosa. Nash z pewnością obudzi się rano, nadal przekonany, że to był żart, pomyślał Vic, choć pewnie też zacznie się na tyle nad tym zastanawiać, że będzie wypytywał ludzi o postawę Vica Van Allena wobec Malcolma McRae. I różni ludzie – Horace Meller na przykład, a nawet Melinda – powiedzą mu, że Vic i Mal nigdy dobrze się ze sobą nie dogadywali. A przyciśnięci trochę Cowanowie albo Horace lub Mary Meller przyznają, że zauważyli coś pomiędzy Malem i Melindą, nie więcej niż flirt, oczywiście, ale...
Malcolm McRae był kierownikiem w agencji reklamowej, niezbyt ważnym, ale otaczała go paskudna aura wywyższania się i protekcjonalizmu. Ten typ mężczyzny kobiety uważają za fascynujący, a faceci generalnie nim gardzą. Wysoki, szczupły, o nieskazitelnym wyglądzie i pociągłej wąskiej twarzy, w której, o ile Vic pamiętał, nic się nie wyróżniało poza wielką brodawką na prawym policzku niczym u Abrahama Lincolna. Zapamiętał też, że jego oczy ogólnie uznawano za urzekające. Został zamordowany z niewiadomego powodu w apartamencie na Manhattanie przez napastnika, którego policja do tej pory nie zdołała znaleźć. To dlatego historyjka Vica zrobiła tak duże wrażenie na Joelu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------