Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Glenn Gould czyli sztuka fugi - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Glenn Gould czyli sztuka fugi - ebook

Trzecie, zaktualizowane wydanie pierwszej polskiej monografii poświęconej Glennowi Gouldowi. Książka jest próbą spojrzenia na Goulda – pianistę, kompozytora i myśliciela – przez pryzmat muzycznej konstrukcji fugi. Zdaniem autora nieprzypadkowo Gould był genialnym wykonawcą fug Bacha, sam pozostając nowym wcieleniem polifonii. Fuga, po włosku „ucieczka”, wydaje się formą najodpowiedniejszą dla artysty-outsidera, pragnącego uciec od narzuconej z góry formy i wykreować formę własną, stworzyć ją mocą własnej woli. Gould, pustelnik stroniący od wszelkiej rywalizacji, wierzył w „miłosierdzie technologii”, która ludzi oddziela od siebie buforem, eliminując konflikty, a zarazem zbliża ich, rozpinając nić bezpośredniej czystej łączności w nieskażonych agresją rejonach abstrakcji.

Spis treści

Od autora

Część pierwsza. Sztuka fugi

1. Message

2. Fugit irreparabile tempus?

3. Struktura

4. Dar nie zamówiony

5. Płodna zdrada

6. Lustro fugi

7. Mózg kontrapunktyczny

8. Fuga podwójna

9. Maszyna

10. Inversus

11. Rectus

12. Per diminutionem

13. Na krawędzi

14. Fuga nie-do-s-kończona

Część druga. Fortepian dobrze utemperowany

1. Stonoga

2. Odkurzacz

3. Wiwisekcja

4. Z dystansem

5. Na przekór

6. Pimko

7. Księgowy i Einstein

8. Nóżka wyżej

9. Zając i żółw

10. Ukryty zegar

11. Poślizg kontrolowany

12. ABS

13. Choinka bez ozdóbek

14. Bez intencji

15. Trochę anatomii

16. Walka o lepszy ustrój

17. Trzecia ręka

18. Still Point of the Turning World

19. Znaki szczególne

20. Entuzjazm dobrze utemperowany

21. Drzewo genealogiczne

22. Z życia borsuków

23. Apollo i Dionizos

24. Fantasy

Część trzecia. Sonata

1. Allegro agitato

2. Scherzando

3. Prestissimo

4. Andante quasi variationi

Mystico

Meerestille und glückliche Fahrt

Retro

Nad przepaścią

Orka na ugorze

Trio

Coda

Część czwarta. Wariacje Gouldbergowskie

Aria

1. Czarodziejska góra

2. Okaz zdrowia

3. Symulant

4. Przystanek na żądanie

5. Puzzle

6. Oko w uchu

7. F-moll

8. Creative cheating

9. Van Meegeren

10. W celi

11. Corrida

12. Votum separatum

13. Herbatka z bromem

14. Psie kłaki

15. Taniec parami

16. Koncert zaoczny

17. Męka wolności

18. Dyktator

19. Demiurg

20. My ecstasy is my music

21. Estetyczny dystans

22. Gracz

23. Pacyfista

24. Quiet in the Land

25. Mesjasz na rozdrożu

26. Off

27. Nuty spadające w ciszę

28. Kusamakura

29. Kult

30. God-people

Aria

Aneks do trzeciego wydania

Autoportret: Gbur szuka Ćmy

Subiektywny przewodnik po Gouldowskiej dyskografii

Kunst der Fuge czyli wykład z kosmologii

Posłowie w formie odtrutki (2007–2020)

Podziękowania

Bibliografia

Chronologia

Dyskografia (2007–2020)

Filmografia (2007–2020)

Przypisy

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8325-009-0
Rozmiar pliku: 7,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Zosi i Marysi

Nie jest to biografia Glenna Goulda ani nawet sensu stricto monografia, raczej wariacje na temat wielkiego Kanadyjczyka, jego idei i jego sztuki. Niektóre z tych wariacji mają postać „fugi”, w której Gould jest tematem, a spośród rozmaitych kontrapunktów najważniejszymi, być może, są – Bach, Gombrowicz, Beethoven i Czas.

Dla większej czytelności wywodu teksty i wypowiedzi samego Goulda wydrukowane są inną czcionką. Przy bardzo krótkich lub powtarzających się kwestiach pozwala mi to zbytnio nie obciążać tekstu przypisami. Wszystkie te cytaty pochodzą albo z filmów i audycji, albo – najczęściej – z jednej z antologii tekstów Goulda, wyszczególnionych w bibliografii. Przede wszystkim jednak pragnąłbym, aby pomogło to uniknąć nieporozumień. Ponieważ w książce roi się od dygresji, zmuszony jestem podkreślić, co następuje: za wszelkie kontrowersyjne tezy i opinie, które nie są wyraźnie przypisane Gouldowi lub innemu z cytowanych autorów, odpowiedzialność należy zrzucać wyłącznie na niżej podpisanego.

Mam równocześnie nadzieję, że dokonując niejednokrotnie śmiałych ekstrapolacji poglądów Goulda, pozostaję w grubszych zarysach wierny jego filozofii. Składa się na nią wiele paradoksów i sprzeczności, ale w głębszym sensie wydaje mi się ona spójna. Byłbym zmartwiony, gdyby dostrzeżono głównie ekstrawagancje i bluźnierstwa, wyjęte z kontekstu. Niekiedy sam rozmyślnie przerysowuję dyskusyjne wątki (polemika z Mozartem i Beethovenem, paszkwil na Horowitza i tak dalej), aby podbić stawkę w zakładzie o otwartość umysłu: sobie i czytelnikowi utrudnić dokonanie przekonywającej syntezy. Jeśli to się uda i ze skontrastowanych elementów ułoży się obraz postrzegany jako spójny – satysfakcja będzie tym większa.

Starałem się odwzorować pewne formy muzyczne, a przynajmniej skonstruować całość na schemacie kilku emblematycznych dzieł. Dosłowne potraktowanie takiego projektu jest, rzecz prosta, zadaniem ponad siły, jeśli nie zgoła absurdalnym. Anthony Burgess przełożył co prawda na angielski Symfonię g-moll Mozarta, ale – jak sam uprzedził – „czasami robi się coś po to, by wykazać, że zrobienie tego jest niemożliwe”. Zachęcił mnie jednak sam Gould, który w swych kontrapunktycznych audycjach radiowych próbował dowieść, że wszystko może być muzyką. Myślę, że mu się to udało, ale mój projekt jest dużo skromniejszy: w niektórych tylko miejscach pokusiłem się o zbudowanie wyraźniejszych, formalnych analogii między tekstem a muzycznymi utworami.

Część I, Sztuka fugi, to próba ujęcia fenomenu Goulda w całości, złożonej z odbić w lustrach czternastu Kontrapunktów.

W części II, Fortepian dobrze utemperowany, zawarłem zasadniczo rozważania na temat jego sztuki pianistycznej, przeplecione dygresjami na temat Baroku, interpretacji Bacha, innych wykonawców i tak dalej.

Część III, Sonata, chce być nieortodoksyjnym spojrzeniem na historię muzyki przez pryzmat upodobań Goulda – lecz niekoniecznie jego oczyma.

Wreszcie w części IV, Wariacje Gouldbergowskie – obok uwag na temat koncertów, techniki nagraniowej, pracy w radiu i telewizji – znalazło się chyba najwięcej elementów biograficznych.

Każdą z tych części można uznać za mniej lub bardziej samodzielny esej (zwłaszcza Sztukę fugi i Sonatę), ale chyba dopiero wszystkie razem składają się na pełny obraz.

Na koniec muszę wyjawić najgorsze: nie wiem, do kogo ta książka jest adresowana. Zapewne do wszystkich, czyli – do nikogo? Dla fachowców będzie pewnie nie dość fachowa, dla laików – nazbyt przemądrzała, dla sztywnych – chwilami niepoważna, dla lekkoduchów – ciężko strawna. Jeśli każdego uda mi się choć trochę mile zaskoczyć – zanim nastroszony ciśnie książkę w kąt – poczytam to sobie za sukces.

A jeśli Gould, Bach, Gombrowicz, Beethoven… zyskają dzięki temu jeszcze paru dodatkowych wyznawców – świat się może od tego nie zmieni, ale będzie w nim żyć nieco przyjemniej.1. Message

Pod koniec 1977 roku, na pięć lat przed śmiercią Glenna Goulda, Ziemię opuściły dwie bliźniacze sondy kosmiczne, „Voyager I” i „II”, kierując się w stronę Jowisza i Saturna. Po dokonaniu bezcennych zdjęć dalekich planet, w roku 1987 i 1989 kolejno pożegnały się z systemem słonecznym, wypływając na ocean międzygwiezdnej pustki. Ich żywot ocenia się na prawie miliard lat, jeśli zatem nie przytrafi im się nic złego, dotrzeć mogą w odległej przyszłości do bardziej przytulnych zakątków Wszechświata. Ewentualny adresat znajdzie na pokładzie „Voyagerów” garść symboli, mających być wizytówką homo sapiens, złotą tabliczkę z sylwetkami kobiety i mężczyzny, matematyczne wzory, jak również miedzianą płytę, na której zarejestrowano „odgłosy Ziemi”. Na ten dźwiękowy list złożyły się najróżniejsze hałasy, przemówienia dygnitarzy, życzenia w wielu językach, elementy muzycznego folkloru, śpiew wielorybów, a także – nagranie Preludium i Fugi C-dur z drugiej części Das wohltemperierte Klavier J. S. Bacha w wykonaniu Glenna Goulda.

Photo: Don Hunstein/Sony Classical

Jeśli artysta widzi się misjonarzem, idącym za głosem „wyższego powołania”– to czy może wymarzyć sobie lepszy los? Sądzę, że taka podróż mogłaby być dla Goulda metaforą szczęścia. Jest w swoim żywiole: wyrwany z ziemskiego c z a s u (który zawsze starał się oszukać), skazany na s a m o t n o ś ć (która była dlań naturalną sytuacją artysty), rzucony w zimne pustkowie (które musi mu przypominać ukochaną Daleką Północ), zaczarowany w f u g ę (ową ulubioną przezeń „formę bez założonej z góry formy”, która dialektycznie godzi wieczny ruch z nieruchomością kryształu, poziomy rozwój z harmonicznym pionem, czas z przestrzenią, w dobroczynnym geście p o j e d n a n i a – jakże inaczej niż w konfliktowej formie sonaty), unoszony na skrzydłach najnowocześniejszej t e c h n o l o g i i (a stale tropił wszelkie nowinki, wierząc w „miłosierdzie technologii”, która zarazem o d d a l a od siebie ludzi, oddziela ich elektronicznym buforem, eliminując konflikty rodzące się ze starcia egoizmów – i tym bardziej z b l i ż a, rozpinając nić bezpośredniej i czystej łączności).

Wszystko zdaje się wskazywać na to – choć o życiu duchów wiemy wciąż niewiele – że zaklęty w fugę Gould znalazł receptę na stan trwałej e k s t a z y. Znalazł ją już za życia – międzygwiezdna podróż jest jedynie metaforycznym tego przedłużeniem. Ekstaza i intelekt, intymnie splecione, ale zdumiewająco też autonomiczne względem siebie, wyznaczały jego sposób obcowania ze sztuką. Nie mylmy ekstazy z orgazmem (choć czasami zdarza im się spotkać) ani ze stanem euforii lub egzaltacji.

Celem sztuki – pisał Gould – nie jest spowodowanie chwilowego wydzielania się adrenaliny, ale stopniowe budowanie, na przestrzeni całego życia, stanu oczarowania i wewnętrznego spokoju¹. Ekstaza jest dla niego doświadczeniem wewnętrznym, które przeżywa się w samotności. Jej przeciwieństwem jest a p a t i a: stan ducha jednostki pośród tłumu.

Sztuka znajduje swe usprawiedliwienie w wewnętrznym spalaniu, które rozżarza serce człowieka, a nie w swych publicznych, powierzchownych, zewnętrznych manifestacjach².

Ekstaza to stan uniesienia, dający poczucie wzbicia się ponad siebie i ponad czas, przeżywany indywidualnie – lecz zarazem k o m u n i k a t y w n y, w tym sensie, że przerzuca nić najgłębszego porozumienia między muzyką, odtwórcą i odbiorcą (jednym, jedynym odbiorcą – a nie ich tłumem), urzeczywistniając wspólnotę wewnętrznego przeżycia.

Lecąc w nieznane jako ambasador ziemskiego ducha i podśpiewując sobie jak zwykle pod nosem, Gould-wpisany-w-fugę sprowadzony zostaje poniekąd do samej i d e i k o m u n i k a c j i: jest uwolnionym wreszcie od wstrętnego mu ciała czystym p r z e k a z e m. Lepszej sytuacji nie mógł sobie wymarzyć. Jeśli czegoś mu brakuje – poza telefonem – to może tylko szarych, ołowianych chmur (od najmłodszych lat wydawało mu się niepojęte, że ktoś może woleć słońce od zachmurzonego nieba), ulubionych zwierząt (czerwonych rybek o imionach Bach, Beethoven, Chopin i Haydn, psów: Simbada, Sir Nickolsona of Garelocheed i Banqua, królików, żółwi i śmierdzącego tchórza) oraz jeziora Simcoe, po którym pływał motorówką „Arnold Schoenberg”, z upodobaniem płosząc ryby miejscowym wędkarzom.

A jeśli doleci? Trafi do nieznanego adresata? Goulda fascynował Leopold Stokowski, z którym nagrał V Koncert Beethovena. Dyrygentowi poświęcił obszerny szkic i telewizyjny portret, który powstał na kanwie długiego wywiadu. Gould uprzedził Stokowskiego, że już w pierwszym pytaniu nie omieszka wielce go zaskoczyć.

I rzeczywiście: Mistrzu, prześladuje mnie bezustannie pewien sen. Znajduję się na innej planecie, czasem nawet w innym systemie słonecznym, i zdaje mi się na początku, że jestem tam jedynym mieszkańcem. Niezmiernie mnie to raduje, gdyż sądzę, w owym śnie, iż dana mi jest możliwość narzucenia mego własnego systemu wartości dowolnej formie życia, która istnieć może na tej planecie; mam wrażenie, że mogę stworzyć kompletny, planetarny system wartości na swoje podobieństwo. Ale sen zawsze źle się kończy: zazwyczaj dostrzegam innego mieszkańca i pojmuję, że – skoro nie jestem sam – nie zdołam zrealizować tego projektu tak, aby ktoś mu się nie przeciwstawił.

Wywód ciągnął się jeszcze i kończył pytaniem, co też owym nieznanym istotom pragnąłby przekazać Stokowski, gdyby miał władzę, której Gouldowi w jego śnie brakowało? Maestro najprzód zdębiał, zastanowił się przez moment, czy jego rozmówca przypadkiem nie robi z niego wariata, po czym – zaczął powoli mówić:

„Pomyślmy o naszym systemie słonecznym, jego kolosalnych rozmiarach. Wydaje mi się, że istnieje wiele systemów słonecznych, jeszcze rozleglejszych od naszego. Mam wrażenie, że Wszechświat to nie tylko bezmiar przestrzeni, ale też nieskończony czas i niezmierzona potęga umysłu, gigantyczne masy ducha, których nasz ziemski duch jest zaledwie mikroskopijną cząstką. W świecie wokół nas wszędzie wojna – tyle zniszczeń i równocześnie tak mało kreacji…”

Stokowski mówił tak przez ponad osiem minut, by w końcu odpowiedzieć na pytanie: „Gdybym miał taką możliwość, starałbym się przekazać tej formie życia na innej planecie, w sposób możliwie jasny i precyzyjny, istotę tego, co wydaje mi się piękne i uporządkowane; tego, co uważam za twórcze, i tego, w czym widzę niszczycielską moc”³.

Ale cóż to za system wartości chciałby Gould narzucić innym? Wprowadzić ich w świat Sztuki? A może więcej: nawrócić ich na jakąś religię? Bruno Monsaingeon posuwa się do śmiałego porównania: „niewykluczone, że można być g o u l d y s t ą tak, jak inni są chrześcijanami”… Cóż to jednak może znaczyć: „być gouldystą”? Wyłączyć się z gry, przekuć samotność na wspólnotę, widzieć w sztuce drogę do zbawienia, wyzwać czas?2. Fugit irreparabile tempus?

„Czas podmywa fundamenty raju. Wąż był nie tylko instrumentem wiedzy, ale również czasu”⁴ – pisze Cioran.

Jak oszukać czas? Jedyne dobrze postawione pytanie. Gould usiłuje na nie odpowiedzieć na wszelkie możliwe sposoby. Wyzywam Zeitgeist – pisze w jednym z listów, dodając, że w walce z tyranią mód we wszystkich jej przejawach widzi główny motyw swej twórczości, także piśmienniczej.

Jego ideałem jest czas nieukierunkowany. Studio jest takim miejscem, w którym czas krąży w zamkniętym obiegu, daje się zatrzymać, odwrócić i przyspieszyć. Gould chciałby widzieć czas jako nieruchomy ocean, w którym rozpuszczają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, noc zlewa się z dniem, a zdarzenia istnieją s a m e d l a s i e b i e, bez względu na ich miejsce w chronologii. Od g r z e c h u chronologii pragnie uwolnić spojrzenie na historię muzyki i jej wykonawstwa. Czas sam z siebie nijak nie wartościuje, „nowoczesność” nic nie znaczy, nowa szkoła nie jest lepsza przez to, że wypiera poprzednią.

Gould unikał słuchania innych pianistów w klasycznym repertuarze, by zachować pewną świeżość, dziewiczość spojrzenia. Przyznaje w innym z listów, pisząc o niezbyt „ortodoksyjnych” tempach, jakie przyjął, nagrywając Das wohltemperierte Klavier, że „najczęściej (nie znał) nawet tradycyjnych sposobów interpretowania tych utworów”⁵.

Chciałby muzykę wyrwać z kontekstu, kontemplować każdy utwór, jak zawieszony w próżni obiekt, który broni się sam: Określanie wartości dzieła na podstawie posiadanych o nim informacji jest najbardziej nieuczciwą formą oceny estetycznej⁶.

Photo: Don Hunstein/Sony Classical

Aby zilustrować, na czym polega p r z e k l e ń s t w o c h r o n o l o g i i i nieuczciwość takiego podejścia, Gould proponuje, by wyobrazić sobie reakcje krytyki na improwizację w stylu sonaty Haydna. Otóż jest przekonany, że wartość tego utworu (zakładając, iż rzecz byłaby świetnie podrobiona) notowano by w skali haydnowskiej tak długo, jak długo sposób jego przedstawienia sugerowałby słuchaczowi, że jest to faktycznie dzieło Haydna. Wystarczyłoby jednak podszepnąć, że choć utwór ten bardzo przypomina Haydna, jest to raczej wczesny utwór Mendelssohna, aby z miejsca spadła jego wartość. Przypisując go w ten sposób różnym autorom, coraz bliższym naszej epoce, doprowadzilibyśmy do tego, że – niezależnie od ich talentu i historycznego znaczenia – wartość utworu obniżałaby się z każdą nową identyfikacją. I odwrotnie: gdybyśmy zasugerowali, że ten przypadkowy utwór nie jest kompozycją Haydna, lecz jakiegoś mistrza starszego o jedno lub dwa pokolenia (przypuśćmy – Vivaldiego), dzieło to, w swej prekursorskiej śmiałości, stałoby się kamieniem milowym w historii muzyki. Wszystko to zaś przełknęlibyśmy gładko po prostu dlatego, że w istocie nigdy naprawdę nie nauczyliśmy się oceniać muzyki per se⁷.

Spotkania Goulda z muzyką to z a m a c h y n a c z a s. Nie każda muzyka w równym stopniu nadaje się na partnera w tym przedsięwzięciu. Gould tak dobierał repertuar, aby znaleźć najlepszych wspólników, i tak dobierał środki, aby w owocach tej współpracy nie zagnieździł się robak czasu. Są takie utwory, w których czas jest jakby „uwięziony w klatce struktury”, są takie, z których wycieka wszystkimi porami, jak woda z wyciśniętego bezkręgowca.

C z a s m u z y c z n y jest czymś zupełnie innym niż czas zegarowy. Jego miarą jest – jak pisze Bohdan Pociej – „stopień intensywności i gęstości zdarzeń czystych i bezpojęciowych”⁸. W utworze polifonicznym, w którym splata się ze sobą kilka niemal samodzielnych wątków, czas jest wypełniany intensywniej. Poprzez gąszcz permutacji, nieskończonych podziałów, niezliczonych kombinacji współbrzmień przeziera otchłań „nieskończoności intensywnej”, odkrywanej w głąb muzyki. Muzyka polifoniczna szuka równowagi między poziomem a pionem, między linearnym prowadzeniem głosów a ich harmonicznym wzajemnym stosunkiem. W poziomie aktualizuje się c z a s, pion (czyli konstrukcja) wyraża p r z e s t r z e ń utworu. Nasycenie czasu zdarzeniami, otwarcie wertykalnej perspektywy na nieskończoność, dodaje mu ciężaru gatunkowego i wydaje się go hamować lub wręcz unieruchamiać. „Im wyrazistsza, sugestywniejsza, bardziej r e a l n a jest przestrzenność utworu – pisze Pociej – tym bardziej gęsty i nieruchomy – czas”⁹.

Stan doskonałej równowagi między dwoma wymiarami muzyki – poziomym i pionowym, czasem i przestrzenią – odzwierciedlać miał renesansowy ideał „formy kulistej”. Zacytujmy jeszcze Pocieja:

„Dzieło nie rozwija się w czasie z mniejszą lub większą szybkością: ono, trwając w czasie, swoiście rozprzestrzenia się w każdej swojej kolejnej fazie, w każdym momencie swego trwania”¹⁰.

Najbardziej zbliżył się do tego ideału Palestrina. Model ten zdawał się fascynować również Bacha (zwłaszcza w późnym okresie jego twórczości). Radykalnej próby unieruchomienia czasu, zamknięcia go w „kuli”, podjął się także Webern, szczególnie w Bagatelach op. 9.

Kiedy następuje nasycenie przestrzeni, horyzont w pewnym sensie się zakrzywia, jak wokół ciała niebieskiego o dużej masie: po przekroczeniu pewnej masy krytycznej może wręcz powstać coś na podobieństwo kosmicznej Czarnej Dziury, niczym odkurzacz wchłaniającej czas. Dzieło – Czarna Dziura zaczyna istnieć samo dla siebie, właściwie nie mamy do niego wstępu – tak jak nie możemy zajrzeć do kosmicznej Czarnej Dziury, gdyż żaden promień światła nie może się wydostać z potężnego pola grawitacyjnego.

Dlatego taką muzykę jak Msze Palestriny możemy sobie wyobrazić jako „muzykę raju”: trwającą w wiecznym bezruchu harmonię sfer niebieskich, świat dla nas zamknięty, wewnątrz którego wszystko jest aktualne. Otóż, jak pisze Cioran, „człowiek dąży do wieczności, ale mimo wszystko woli czas, jedyną daną mu wartość”¹¹.

Muzyka Bacha bardziej nas porusza dlatego, że rozgrywa się na styku tych dwóch hermetycznie oddzielonych sfer: czasu i wieczności. Odczuwamy w niej bezustanne pragnienie „ucieczki z czasu”, wciąż nas „podprowadza pod bramy raju”, pisze Cioran, ale nie pozwala wejść do środka. Na powrót „upadamy w czas”, tym silniej przepojeni tęsknotą za „czystymi światami”. Cioran mówi o całej muzyce Bacha jako o „anielskiej tragedii”. Upadając w czas, Bach ma oczy wpatrzone w wieczność. Jego muzyka wyraża proces wznoszenia się ku wieczności, a nie samą wieczność.

Patos, napięcie i dynamika tej muzyki biorą się właśnie z tego dualizmu skończoności i nieskończoności. Godzi ona nieustający r u c h z niemal niezmienną g ę s t o ś c i ą. „Pewne charakterystyczne struktury w muzyce Bacha sprawiają wrażenie – pisze Pociej – jak gdyby mogły być rozwijane (snute) w nieskończoność. Powołaniem kompozytora jest jednakże ową n i e s k o ń c z o n o ś ć uformować, nadać jej kształt, czyli ujarzmić, ograniczyć, zamknąć w ramy skończoności. W swym arcylogicznym rozwoju utwór zmierza od początku do zakończenia, zakończenie jest tu absolutnie konieczne: my jednak czujemy i wiemy, że nigdy nie jest ono ostateczne jest bowiem w tej muzyce coś, co prze wskroś wszystkie zakończenia, cezury, ramy, ograniczenia: coś istotnie nieskończonego”¹².

Gould lubił w wielu dziełach Bacha to, że wydają się nie mieć początku ni końca. A równocześnie mówił, że kompozytorów fug łączy szczególna umiejętność: zawsze wiedzieli, kiedy się zatrzymać. U Bacha spotykamy często fugi typu „strumień” (niem. Bach) – fugi es-moll z I Tomu i gis-moll z II Tomu Wohl. Klavier, z VI Partity e-moll, Kyrie z Mszy h-moll – które zdają się wypływać znikąd i donikąd powracać; w których w każdym momencie przebiegu odczuwalna jest pulsacja nieskończoności. Niby-początek i pseudokoniec „wpisane są w resztę bez reszty”: zakreślają jakby zakrzywiony kontur pola grawitacyjnego. To nie są słupki graniczne, arbitralnie wbite w ziemię w afekcie lub w akcie woli (wola jest tu immanentna, raczej „boska” niż ludzka: zakres jej interwencji determinują właściwości tematu). Koniec to nie spuszczony nagle szlaban. Zaakcentować z emfazą ostatnią kadencję, osadzić ciężko końcowy akord – zgodnie z romantyczną retoryką – to sprzeniewierzyć się duchowi tej muzyki, skończonej, lecz otwartej na nieskończoność. Wszystko, co wyłamuje się z organicznej całości, co jest naddatkiem – a więc również wyrwane z kontekstu ozdobniki, wyeksponowane „same dla siebie” (à la Rameau) – jest z d r a d ą wobec tego podwójnego postulatu.

Gould tak jak nikt potrafił „kończyć nie kończąc” i wpisywać ozdobniki w kontekst, wiążąc je nierozerwalnie ze strukturą.

Photo: Don Hunstein/Sony Classical3. Struktura

Struktura, sposób organizacji przestrzeni, podobnie jak w einsteinowskiej fizyce – determinuje czas; czas muzyczny jest jej funkcją. Czy to oznacza, że zjawisko muzyki sprowadzić można do tych dwóch parametrów?

André Boucourechliev próbuje zdefiniować muzykę jako „system zróżnicowań, który strukturyzuje czas w kategoriach dźwięku”¹³. Szukaj intruza. Z tej lakonicznej definicji Gould, w porywach idealizmu, byłby nawet skłonny wyrzucić jeszcze d ź w i ę k.

Kiedy słuchamy muzyki, ona już wybrzmiała. To, co jest jej brzmieniową aktualizacją, znika już w chwili narodzin. Obraz dźwiękowy, który do nas dociera, muska nasze zmysły i pryska jak bańka mydlana. Atrybut trwania właściwy jest tylko s t r u k t u r z e, zapisanej „potencjalności kształtu”. To, co w muzyce wybrzmiewa, poniekąd ją zanieczyszcza, oddalając nas od jej istoty. Brzmienie jest tylko atrybutem materii. Nie ma takiego dźwięku, którego nie mogłaby samoistnie wydobyć z siebie natura. Ale dopiero porządkująca działalność ducha rozpina na tych potencjalnie istniejących dźwiękach pajęczą sieć muzyki.

Im bardziej sieć kunsztowna, im gęstsze i mocniejsze jej wiązania, tym bardziej trzyma się samoistnie, opierając się podmuchom czasu. Punkty zaczepienia – dźwięki – przestają być niezbędne. Ich ulotność, nieczystość, zdradliwość zakłócają i skażają akt kontemplacji czystego piękna, absolutu zaklętego w strukturę dzieła. Brzmienie, barwa, wybór instrumentu i nawet tempa (przede wszystkim w muzyce Bacha) to drugorzędne przypadłości.

Dla Goulda pierwotna jest zawsze m y ś l, polifoniczna i harmoniczna „substancja”: tylko jej właściwa jest ponadczasowość. Trudność powstaje przy przekładaniu myśli na l i n e a r n y język muzyki, która aktualizuje się w czasie. Jak nie zatracić przy tym jej substancjalności, jej transcendentnego wymiaru?

Jeśli już muzykę koniecznie trzeba zagrać, należy dokonać tej operacji w sposób możliwie a b s t r a k c y j n y – czyli koncentrując się na strukturze dzieła, choćby i kosztem wszystkich innych parametrów. W y r z e ź b i ć strukturę w czasie (tak jak rzeźbi się w drzewie lub granicie) i czas w tej rzeźbie uwięzić. Niektórzy lepią z gliny – Gould wykuwa w krysztale ostrym dłutkiem.

Przypomniał mi się sen mojego przyjaciela. Szedł ulicą w Amsterdamie: po obu jej stronach, za szybami swych atelier, siedzieli bardzo starzy Żydzi z długimi brodami i, pochyleni nad czarnymi krążkami, coś w nich mozolnie rzeźbili maleńkimi rylcami. Tajemnica wkrótce się wyjaśniła: byli to wielcy wirtuozi – skrzypkowie, pianiści – którzy doszli do takiej doskonałości, że żaden instrument nie był już w stanie zadowolić ich wymagań; opór bezwładnej materii stawał się przeszkodą w dążeniu do ideału. Postanowili też zrezygnować z jakiegokolwiek pośrednictwa w przekazywaniu swego kunsztu, wszelka m e d i a c j a jest bowiem równoznaczna ze stratą: bezpośrednio r z e ź b i l i m u z y k ę, żłobiąc rowki w płytach…

Gdyby istniała taka możliwość, Gould również sam żłobiłby rowki w płytach. Instrument był dla niego jedynie „złem koniecznym”. Tak jak Artur Schnabel, uważał, że muzykę najpierw się m y ś l i i s ł y s z y, a dopiero potem, ewentualnie, gra. Najchętniej grałby na fortepianie tak, jak bohater Obrony Łużyna Nabokova grywał pasjami w szachy – bez szachownicy…

Photo: Don Hunstein/Sony Classical

„Gra pamięciowa, którą chętnie praktykował – choć dla umysłu szalenie wyczerpująca – była dlań źródłem szczególnej rozkoszy: nie miał wówczas do czynienia z widzialnymi, słyszalnymi, namacalnymi figurami, których kunsztowny wykrój i materialność zawsze mu przeszkadzały i które wydawały mu się trywialną, ziemską powłoką cudownych, niewidzialnych sił. Gdy grał «pamięciówki», odczuwał te rozmaite siły w całej ich pierwotnej czystości. Nie widział wtedy ani sztywnej grzywy koni, ani małych lśniących główek pionków, czując za to, jak na poszczególnych, wyimaginowanych polach koncentrują się owe siły, przez co każdy ruch figury jawił mu się jako wyładowanie elektryczne, rodzaj błyskawicy; cała szachownica drżała pod napięciem, nad którym on wszechwładnie panował, wedle swego uznania akumulując lub wyzwalając energię elektryczną”¹⁴.

Nabokov mimowolnie utrafił w sedno. Trudno celniej oddać to, w jaki sposób Gould obcował z muzyką. Skazany na fortepian, grał nie tyle n a n i m, ile p r z e c i w k o n i e m u. Siłą rzeczy trzymał się z daleka od muzyki przypisanej temu instrumentowi, a więc od całego niemal Romantyzmu. Miał absolutną awersję do muzyki (Strawiński, Bartok), której główną racją bytu jest kolorystyka. A kiedy już zapuszczał się w sfery skażone „instrumentalnym myśleniem”, czynił wszystko, by pozbawić muzykę całej cielesnej powłoki i, jak pisze Michel Schneider, „ukazać w pełnym świetle jej obojętną na kolory architekturę, urodę jej kośćca”¹⁵. Piękna, naga kość. Gould mówił często o „kręgosłupie” dzieła. Jego interpretacje to zdjęcia rentgenowskie. Słuchamy ich tak, jak Hans Castorp w Czarodziejskiej górze kontemplował kliszę, podarowaną mu przez Madame Chauchat.

Kompozytorów, których najbardziej lubił grać – jak J. S. Bach, Arnold Schoenberg czy Orlando Gibbons – łączyły mistrzostwo w organizowaniu materii dźwiękowej i w s z e c h i n s t r u m e n t a l n o ś ć, daleko posunięta niezależność od kolorystycznych uwarunkowań. Taki i d e a l i z m odnajdujemy w skrajnej postaci w Kunst der Fuge; Gould podkreśla to również w tekście, dołączonym do jego płyty z utworami Byrda i Gibbonsa:

Podobnie jak Beethoven w ostatnich kwartetach albo Webern w niemal każdym momencie, Gibbons jawi się jako artysta tak bezkompromisowy, że jego dzieła, a przynajmniej te spośród nich, które przeznaczone są na instrument klawiszowy, wydają się stworzone raczej dla pamięci i oka niż dla ucha, zupełnie jakby mogły obyć się bez wstawiennictwa dźwięku¹⁶.

Tę muzykę „dla oka” Gould starał się jak najwierniej przenieść – z dwuwymiarowej zapisanej strony – w trzeci i czwarty, przestrzenno-czasowy wymiar, w którym, niejako redundantnie, aktualizuje się dźwiękowo. Aby zaś tę redundancję osłabić – rysuje cienką kreską, nie rozmytą nigdy pedałem, kreśląc przestrzenne arabeski, wyraziste szkielety konstrukcji, piękne i trwałe jak geometryczne wzory. Im proporcje wzoru doskonalsze, im bardziej nasycony informacją, im przestrzenne wiązania solidniejsze – z tym większym trudem z tej klatki-struktury wyswobodzić się zdoła czas.4. Dar nie zamówiony

Czas l i n e a r n y na upartego można by porównać do pasa transmisyjnego, który wiezie nas znikąd donikąd. Kiedy udaje nam się podskoczyć, choć na chwilę wznieść się ponad siebie – dzieje się tak, jakbyśmy wyzwalali się spod władzy nieubłaganej, linearnej logiki: łapiemy Pana Boga za nogi. Cioran mówi, że kiedy stajemy się s u b s t a n c j a l n i, udaje nam się wyrwać z czasu. Jeśli nie mylimy substancjalności z euforią i doraźnym „wydzielaniem adrenaliny”, jeśli nadajemy jej znamiona trwałości, to wówczas – w pewnym sensie – aspirujemy do ś w i ę t o ś c i.

„Świętość to walka z czasem, z której wychodzi się zwycięsko” – pisze Cioran. „Zdoławszy zabić w sobie czas, święty znajduje się poza, ponad t y m w s z y s t k i m, c o j e s t. Być w czasie oznacza bezwzględnie żyć w t y m w s z y s t k i m, c o j e s t. Czas jest ramą t e g o w s z y s t k i e g o, c o j e s t. Świętość: być ponad c z y m k o l w i e k, c o j e s t, ale z miłością”¹⁷.

Gould chętnie odnosił do siebie tytuł powieści George’a Santayany The Last Puritan. Bruno Monsaingeon również chce w nim widzieć „ostatniego purytanina”, który odrzuca reguły gry, obowiązujące w amoralnym z gruntu świecie. Ale zamknięcie się w wieży z kości słoniowej także nie jest dla Goulda rozwiązaniem: Nie jestem adeptem teorii sztuki dla sztuki. Sztuka wydaje mi się czymś z gruntu niebezpiecznym lub przynajmniej czymś, czego nie należy pozostawiać bez nadzoru; artysta zaś, w samej swej esencji – istotą moralnie podejrzaną, która ma wszelkie szanse po temu, by źle skończyć¹⁸.

Tak postrzegano artystę w społeczeństwach purytańskich. Gould przyznaje, że wizja ta razić może dzisiaj swym anachronizmem, wszelako wydaje mu się nadal psychologicznie ugruntowana. Nie tylko z uwagi na niezmienną aktualność faustowskiego paradygmatu, również z powodów bardziej przyziemnych, związanych z kondycją społeczną artysty. Istota otoczona uwielbieniem graniczącym z bałwochwalstwem wystawiona jest siłą rzeczy na niebezpieczne pokusy, którym rzadko jest w stanie się oprzeć.

Gould zdaje się jednak wierzyć (pisze o tym w eseju o Yehudim Menuhinie), że w bardzo wyjątkowych wypadkach – dzięki duchowej przemianie – sztuka stać się może narzędziem zbawienia, a artysta misjonarzem¹⁹.

Szczególny wstręt budzą w nim idee współzawodnictwa, rywalizacji, hierarchizacji. Przeciwny jest wszelkim systemom wartościowania i punktowania, a klasyczna droga muzycznej kariery – od konserwatorium, poprzez festiwale i konkursy, do sal koncertowych – wydaje mu się pasmem gwałtów i kastracji. Ruchem na tej drodze kierują rozmaite jury, złożone głównie z nie spełnionych do końca, sfrustrowanych muzyków – westalek strzegących świętego ognia nijakości, przycinających wszystko, co nazbyt wystaje, tępiących twórczą oryginalność w imię obowiązującego consensusu miernoty. To, co zbyt indywidualne, zostaje odrzucone lub, jak mówi Gould, poddane duchowej lobotomii.

„Duch współzawodnictwa”, jak elegancko określa się bezlitosną walkę o władzę, napawa go odrazą: to zasadniczy powód jego ucieczki od świata. Swym uczuciom wobec reguł sportowej rywalizacji dał upust w długim słuchowisku radiowym The Scene z 1972 roku. Scena to ironiczna filipika rozpisana na głosy wymyślonych postaci. Gould komentuje turniej szachowy i mecz hokeja, wcielając się też kolejno w postacie włoskiego boksera, nadętego brytyjskiego producenta i sławnego wiedeńskiego psychiatry, Wolfganga von Krankmeistra… We wszystkich formach współzawodnictwa – sport, gry, biznes – widzi przejawy agresji. Cytuje arcymistrza szachowego Bobby Fischera: „Lubię patrzeć, jak moi przeciwnicy się męczą. Pragnę zmiażdżyć ich ego…” Prawo karze za zabójstwo fizyczne, ale mord psychiczny uchodzi bezkarnie. Gould nie chce uczestniczyć w grze, którą rządzą prawa dżungli. Środowisko muzyczne jawi mu się jako targowisko próżności, świat klanów i intryg, w którym sukces w mediach i efemeryczne, powierzchowne sądy zastępują artystyczną myśl i kryteria jakości.

Teatrem par excellence tej krwiożerczej tragifarsy jest estrada, arena otoczona przez widownię złaknioną krwi i oczekującą sportowego wyczynu. Interpretacja nie jest walką – mówił Gould – lecz aktem miłości. Na estradzie, zamiast dążyć do utożsamienia się z muzyką, artysta gra p o d p u b l i c z n o ś ć i, chcąc nie chcąc, staje się w jej rękach instrumentem. „Naciąga” interpretację, zniekształca proporcje dzieła, przystosowuje się do wymogów akustycznych sali, kaprysów przypadkowo spotkanego instrumentu i oczekiwań snobów spragnionych widowiska. Ucieka się do forteli i dynamicznych efektów, aby „podbić również drugi balkon”.

„Ten Niemiec-pianista galopował z towarzyszeniem orkiestry” – zapisuje Gombrowicz w Dzienniku. „Ukołysany tonami, błąkałem się w jakimś rozmarzeniu – wspomnienia – to znów sprawa, którą załatwić mam jutro – piesek Bumfili, foksterierek… Tymczasem koncert funkcjonował, pianista galopował. Byłże to pianista czy koń? Byłbym przysięgał, że wcale tu nie idzie o Mozarta, tylko o to, czy ten rączy rumak weźmie w cuglach Horowitza lub Rubinsteina. Faceci i facetki tu obecni zaprzątnięci byli pytaniem: jakiej klasy jest ten wirtuoz, czy jego piana są na miarę Arrau, a jego forta na wysokości Guldy? Marzyło mi się więc, że to mecz bokserski, i widziałem, jak on bocznym sierpowym pasażem zjechał Braiłowskiego, oktawami łupnął Giesekinga, trylem wymierzy knockout Solomonowi. Pianista, koń, bokser? Wtem wydało mi się, że to bokser, który dosiadł Mozarta, jedzie na Mozarcie, tłukąc go i waląc w niego, i bębniąc, i kłując ostrogami. Co to? Dojechał do mety! Oklaski, oklaski, oklaski! Dżokej zsiadł z konia i kłaniał się, ocierając czoło chusteczką”²⁰.

W piśmie „LOOK” z 9 marca 1971 roku Gould przytoczył swój dialog z Arturem Rubinsteinem. Sześć lat przed tą rozmową, 10 kwietnia 1964 roku, Gould po raz ostatni wystąpił publicznie w Los Angeles. Przez poprzednich dwanaście lat dał 117 recitali, wystąpił 153 razy z orkiestrą i 15 razy jako akompaniator lub w zespole kameralnym. Występy przyniosły mu wielką sławę i dużo pieniędzy, ale czuł się w tej roli bardzo nieszczęśliwy.

„Gould – Nie, nigdy więcej nie będę koncertował.

Rubinstein – Ależ oczywiście, że tak.

G. – Nie ma o tym mowy.

R. – Niech pan zapamięta, co panu powiedziałem.

G. – Obiecuję, że nie zapomnę. Ale jeśli ma to być zakład, obiecuję również panu, że pan go przegra.

R. – W żadnym momencie zatem nie doznał pan uczucia, że obecność publiczności jest źródłem czegoś bardzo specjalnego?

G. – Raczej nie. Czasami czułem, że dobrze mi się gra…

R. – …ale nie miał pan nigdy wrażenia, że ma pan dusze tych ludzi w swoich rękach?

G. – Och, wie pan, ja nie chcę mieć ich duszy. Chociaż to, co mówię, jest idiotyczne, gdyż zależało mi, rzecz jasna, na wywieraniu jakiegoś wpływu na ich życie, inaczej mówiąc – na czynieniu «dobra», by użyć niemodnego słowa. Ale nie życzyłem sobie nigdy mieć nad nimi władzy, ich obecność zaś sama w sobie nigdy tak naprawdę mnie nie stymulowała. Przeciwnie, wydawało mi się zawsze, że z jej powodu gram gorzej.

R. – No i proszę! Więc jednak absolutnie się różnimy. Absolutnie! To, co panu powiem, zabrzmi może niepoważnie, ale niech pan się nie śmieje, bo nic na to nie poradzę. Otóż mnie się wydaje, że w nas jest jakaś potęga”.

Rubinstein opowiada dalej, jak podczas modnych przed wojną seansów spirytystycznych budził powszechne zdumienie swą umiejętnością odgadywania i wywoływania duchów. Jego samego to jednak wcale nie dziwiło: po prostu koncentrował w sobie energię innych.

„R. – Widzi pan, sądzę, że ludzie, tacy jak Napoleon, Hitler albo Mussolini czy jeszcze Stalin – z których emanuje coś specjalnego – mają w sobie owej mocy znacznie więcej od innych. Dlatego to mówię, że gdyby miał pan za sobą tak długą karierę pianistyczną jak ja – ponad sześćdziesiąt pięć lat – wiedziałby pan, czym jest ów bezustanny, bezustanny, bezustanny kontakt z tłumem, który musi pan w jakiś sposób przekonać, ujarzmić albo trzymać w napięciu, pan rozumie. Weźmy na przykład ów moment, gdy publiczność wchodzi – niektórzy są po kolacji, inni myślą o interesach, kobiety lustrują suknie innych kobiet, panienki starają się wypatrzyć przystojnych młodzieńców lub vice versa – słowem, jest ogólne poruszenie, które ja oczywiście wyczuwam. Ale gdy jest się w formie, udaje się przykuć uwagę każdego z tych ludzi. Może pan zagrać jedną nutę i trzymać ją przez minutę – a słuchają pana, jakby miał pan ich w swoich rękach, tego rodzaju emanacja zaś niemożliwa jest w wypadku płyty”²¹.

O ile Gould ma wiele z Adriana Leverkühna z Doktora Faustusa Manna, o tyle Rubinstein, ze swym t e a t r a l n y m temperamentem, zdaje się raczej wywodzić w prostej linii z owych salonów i muzycznych wieczorów w Hôtel de Guermantes Prousta. Dla Goulda koncert publiczny jest niemoralną formą uprawiania muzyki. Widzi on w tym rodzaj ś w i ę t o k r a d z t w a. Muzyka, jak Bóg, nie powinna być obiektem p r z e d s t a w i e n i a. Ojcowie Kościoła sprzeciwiali się ongiś wykonywaniu muzyki w świątyniach, uważając, że wywołuje to, niestosowne w tym miejscu, „rozgorączkowanie duszy”. Gould podobnie zdaje się motywować swój sprzeciw wobec wszelkich form muzykowania n a ż y w o, fizycznego obcowania z publicznością.

Często estradę porównywał z t e a t r e m, a pracę w studiu – z f i l m e m. Ucieczka z sali koncertowej była ucieczką z c z a s u l i n e a r n e g o, ukierunkowanego i nieodwracalnego. W występie publicznym nie znosił tego, co nazywał t h e n o n - t a k e - t w o - n e s s, „brakiem drugiej szansy”. W trakcie każdego niemal recitalu kusiło go, aby się zatrzymać i zawołać: „Stop! Druga wersja”. Przez hermetyczne ściany studia nie przenika nieubłagany strumień czasu.

Do określenia postawy Goulda, Monsaingeon używa ładnej formuły Offrande sans demande: d a r n i e z a m ó w i o n y. „Gould wychodzi z rozkosznie totalitarnego założenia, że w sztuce nie powinno istnieć pojęcie p o p y t u – jedynie pojęcie p o d a ż y; a przynajmniej, że artysta nie powinien się liczyć z z a p o t r z e b o w a n i e m publiczności”²². Ta autokratyczna idea znajduje wyraz w stale rozrastającym się i najczęściej „trudnym” repertuarze. Większość artystów koncertujących, poganianych przez czas (Rubinstein i Horowitz przyznawali, że nie bardzo chce im się ćwiczyć…), pod naciskiem publiczności, impresariów i sponsorów – siłą rzeczy ogranicza do minimum krąg swych muzycznych zainteresowań.

Jałowa repetytywność takiego muzykowania doprowadzała Goulda do szału. Zamknąwszy się w czterech ścianach studia i zapewniwszy sobie uprzednio, dzięki działalności koncertowej, bezpieczeństwo materialne – nie musiał już iść na żadne kompromisy. Jeszcze jeden taki krach giełdowy jak w zeszłym tygodniu – śmiał się w rozmowie z Monsaingeonem – a będę musiał zabrać się do nagrywania koncertów Czajkowskiego i Griega!²³

Nie musiał. Jeśli nagrał sonatę Griega, to dlatego, że był to jego daleki przodek; zapewne też dlatego, że z muzyki tej wieje chłodem Dalekiej Północy. Nie schlebiał niczyim gustom: narzucał innym to, co sam uważał za ważne. Nawet gdy koncertował, nie zwracał zbytniej uwagi na oczekiwania publiczności. Żądano Bacha? Był Bach, ale za karę trzeba było przełknąć też Schoenberga, Křenka, Hindemitha lub Farteina Valena… Nie doczekaliśmy się całości Die Kunst der Fuge, kompletu sonat Beethovena albo Haydna, drugiej wersji Das Wohltemperierte Klavier – gdyż zajęty był nagrywaniem Istvana Anhalta, Oskara Moravca lub niezbyt pasjonujących, młodzieńczych utworków Ryszarda Straussa. Robił, co mu się podobało – był a u t o k r a t ą.5. Płodna zdrada

Autokratą był nie tylko w doborze repertuaru: jeszcze bardziej samowładnie podchodził do samej idei i n t e r p r e t a c j i. Wychodził z założenia, że jeśli odtwórca nie ma czegoś r a d y k a l n i e n o w e g o do powiedzenia na temat dzieła, to jego granie – a tym bardziej nagrywanie – jest stratą czasu. Powielanie tego, co już istnieje, jest nieusprawiedliwione i bezsensowne.

Pojęcia „wierności” lub „autentyczności” mało go interesują. Zapis nutowy jest otwartą propozycją, niedoskonałą, aproksymatywną formą przekazu, i istnieje nieskończona ilość sposobów jego realizacji. Tekst nie jest więzieniem, w którym należy zamknąć odtwórcę. Ten ostatni cieszy się pewną autonomią, ma prawo podejść k r y t y c z n i e do zapisanego dzieła. Nie musi być niewolnikiem tradycji. Nazbyt często wykonawcy przypominają owych turystów zwiedzających muzeum, którzy rzucają się na tabliczkę identyfikującą obraz i czują się przez to zwolnieni z obowiązku spojrzenia na samo płótno.

Interpretację oryginalną konstruujemy uwolniwszy się od wszelkich historycznych uwarunkowań, idąc za głosem czystej „muzykalności”. Wykonawca musi wierzyć, choćby i ślepo, w trafność tego, co robi, i musi być przekonany, że jest w stanie odkryć możliwości interpretacyjne, jakich nie przewidział nawet sam kompozytor²⁴.

Sposobu interpretacji nie narzuca ani tradycja, ani „duch epoki”: może go podyktować jedynie wymóg unaocznienia w e w n ę t r z n e j s p ó j n o ś c i dzieła – o ile taka spójność istnieje. A wystarczającym sprawdzianem jest spójność samej interpretacji.

Bruno Monsaingeon powiada, że dzieło dla Goulda „pozuje” jak model dla malarza; jest dlań tym, czym książka dla reżysera, który podjął się jej adaptacji filmowej. Gould kreuje, a nie odtwarza. Nie widzi siebie w roli skromnego rzemieślnika i wiernego sługi, który nie śmie podnieść głowy przy kompozytorze. Wszystkie wielkie klasyczne interpretacje – mówił – są już uwiecznione na płytach. Wykonawca musi odtąd dosłownie przekomponowywać muzykę albo zmienić zawód²⁵.

Toteż przekomponowuje: nie tylko lekceważy często oznaczenia, naniesione przez kompozytora – grając forte zamiast piano i odwrotnie, staccato zamiast legato, andante zamiast allegro – ale niekiedy nie waha się ingerować w t e k s t. W Burlesque z Partity a-moll Bacha, w miejsce napisanych oktaw, które z harmonicznego punktu widzenia uznaje za zbyt banalne, stosuje seksty lub decymy. W Menuecie z Partity B-dur osiąga efekt kuranta, grając pierwszą repryzę o oktawę wyżej niż w oryginale. W swoich transkrypcjach dzieł Wagnera dopisuje wewnętrzne głosy, aby stworzyć wrażenie ruchu w nazbyt długo trzymanych akordach.

Photo: Don Hunstein/Sony Classical

Nigdy się nie dowiemy, co pomyśleliby o tym Bach, Beethoven lub Wagner. Znamienne są jednak reakcje żyjących kompozytorów, którzy słyszeli swe dzieła w wykonaniu Goulda. Kanadyjczyk Jacques Hétu przeżył w pierwszej chwili swoisty szok, słuchając nagrania swych Variations pour piano. Nie tylko utwór, trwający średnio 8 minut 45 sekund, rozciągnięty jest u Goulda do 11 minut 19 sekund, lecz nawet w szczegółach interpretacja stale stoi w sprzeczności ze wskazówkami dotyczącymi tempa lub dynamiki. „Daje to jakby negatyw zdjęcia, zamiast prawdziwego obrazu” – pisze Hétu, by ostatecznie uchylić kapelusza przed „Gouldem – autentycznym twórcą”, dla którego „tekst muzyczny stanowił często «pretekst» do skonstruowania własnej, wspaniałej wizji, narzucającej się słuchaczowi z nieodpartą logiką”²⁶.

Podobna była reakcja Ernsta Křenka, którego III Sonatę Gould grał wielokrotnie, umieszczając ją nawet w programie swego ostatniego recitalu w Los Angeles. Płytowe nagranie, mimo temp niezgodnych z oznaczeniami, było tak przekonywające, że dla większości pianistów stało się „wzorcem z Sčvres”. „Tylko nieliczni po wysłuchaniu mej własnej, skromniejszej, lecz bliższej tekstowi interpretacji skłonni byli uważać, że to kompozytor ewentualnie mógł mieć rację”²⁷.

Traduttore traditore? Jedni chcą widzieć w tej postawie tylko pretensjonalność, inni – p ł o d n ą z d r a d ę. Przyjmijmy, że to pretensjonalność. Skąd wobec tego to odczucie, że – w porównaniu z Gouldem – niemal wszyscy inni pianiści, nawet najwięksi, przypominają w pewnym sensie „maszyny do grania”, by nie rzec – „grające szafy”?; że słuchając wielu jego nagrań, mamy wrażenie, jak pisze Michel Schneider, „ p i e r w s z e g o i o s t a t n i e g o s ł o w a” ?; że niejednokrotnie wydaje nam się z całą pewnością, iż znaleźliśmy się u samych źródeł muzyki; że jesteśmy oto świadkami narodzin dzieła? Ujmując to innymi słowami: Gould był w stanie wejść w skórę kompozytora i zachować krytyczny stosunek do zapisanych nut. Nawet w najgłębszej ekstazie nie tracił nigdy czujności.

Bruno Monsaingeon opowiada, jak podczas próby przed nakręceniem filmu o Sztuce Fugi Gould zagrał mu ostatnią, niedokończoną fugę. „Był w stanie niewiarygodnego uniesienia. Kiedy dotarł do ekspozycji ostatniego tematu, opartego na nutach B. A. C. H. , miałem wrażenie, że zaraz zleci z krzesła. W pewnej chwili mówi: «To najbardziej transcendentny twór ludzkiego ducha», a w parę sekund później na jego twarzy pojawia się grymas i Gould dodaje: «O! tutaj Bach zrobił błąd w kontrapunkcie, trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie; z pewnością gdyby pożył dłużej, toby to poprawił». I zaproponował na poczekaniu wariant korekty”²⁸.

Po moskiewskim recitalu Goulda wielki pedagog Henryk Neuhaus zakrzyknął: „Zmartwychwstał Bach!”…FILMOGRAFIA (2007–2020)

Pełniejsze dane na temat cytowanych publikacji wyszczególnione są w bibliografii. Publikacje powtarzające się najczęściej oznaczone zostały w przypisach skrótowo jak następuje:

„Reader” – The Glenn Gould Reader, red. T. Page, Nowy Jork 1990.

Friedrich – Otto Friedrich, Glenn Gould: A Life and Variations, Nowy Jork 1990.

Payzant – Geoffrey Payzant, Glenn Gould. Un homme du futur, Paryż 1983.

Cott – Glenn Gould. Entretiens avec J. Cott, Paryż 1983.

GI – Glenn Gould: Le dernier puritain, Paryż 1983.

GII – Glenn Gould: Contrepoint à la ligne, Paryż 1985.

GIII – Glenn Gould: Non, je ne suis pas du tout un excentrique, Paryż 1986.

TP – tekst Goulda dołączony do jednej z jego płyt.

CD – broszurki załączone do płyt kompaktowych z serii „Glenn Gould Edition”, pod red. Michaela Stegemanna (jeśli nie zaznaczono inaczej).

Wszystkie cytowane teksty, jeśli nie zaznaczono inaczej, przetłumaczone zostały przez autora.

Część I Sztuka fugi

¹ Let’s Ban Applause, „Musical America” 02/1962.

² Ibidem.

³ „Piano Quarterly” 1978 (w: „Reader”, s. 279–280).

⁴ E. Cioran, Le Livre des leurres, Paryż 1992, s. 120.

⁵ G. Gould/Lettres, Paryż 1992, s. 232.

⁶ Prospects of recording, „High Fidelity” 04/1966.

⁷ Ibidem.

⁸ B. Pociej, Idea, dźwięk, forma, Kraków 1972, s. 202.

⁹ Ibidem, s. 205.

¹⁰ Ibidem, s. 205.

¹¹ Cioran, op. cit., s. 142.

¹² Pociej, op. cit., s. 71.

¹³ A. Boucourechliev, Le Language musical, Paryż 1993, s. 21.

¹⁴ V. Nabokov, La défense Loujine, Paryż 1991, s. 102.

¹⁵ M. Schneider, Glenn Gould, piano solo, Paryż 1988, s. 137.

¹⁶ TP Byrd/Gibbons z 1973 r. (w: „Reader”, s. 13).

¹⁷ Cioran, op. cit., s. 145.

¹⁸ GIII, s. 143.

¹⁹ „Musical America” 12/1966.

²⁰ W. Gombrowicz, Dziennik 1953–1956, Paryż 1971, s. 46.

²¹ „LOOK”, 7/03/1971 (także w: „Reader”, s. 283–290).

²² GI, s. 12 (wstęp B. Monsaingeona).

²³ Ibidem.

²⁴ Stokowski: A Portrait for Radio, audycja CBC, 1971.

²⁵ Cyt. za B. Monsaingeonem.

²⁶ J. Hétu, Variations et variantes (w: Glenn Gould, pluriel, 1988, s. 17–22).

²⁷ „Music–Konzepte” Monachium 1984, nr 39/40 (w: Glenn Gould, Centre Culturel Canadien, Paryż 1986, s. 18–19).

²⁸ „Diapason” 10/1987, Paryż, s. 67.

²⁹ GIII, s. 189.

³⁰ Ibidem.

³¹ GI, s. 16 (wstęp B. Monsaingeona).

³² So You Want to Write a Fugue?, „HiFi/Stereo Review” 04/1964 („Reader”, s. 234–245).

³³ C. Dalhaus, Idea muzyki absolutnej, Kraków 1988, s. 133.

³⁴ So You Want to…, loc. cit.

³⁵ Ibidem.

³⁶ Ibidem.

³⁷ Friedrich, s. 172.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: