- W empik go
Głos, Efemera - ebook
Głos, Efemera - ebook
W małej wiosce opodal miasta Wizja ludzie nie znają smutku ani rozpaczy. Ale ta na pozór idylliczna społeczność skrywa okropną tajemnicę. W dzieciństwie Nalah nie rozumiała, dlaczego zawsze gdy jest smutna, rodzice każą jej zanosić ciastka niemej dziewczynce nazywanej Głosem.
Wiedziała tylko, że potem smutki znikają. Dopiero kiedy dorosła, odkryła mroczną prawdę, a wtedy zapragnęła uciec z wioski, która stała się dla niej więzieniem. Jednak dopiero po wizycie w Wizji, gdzie trafiła do Świątyni Smutku, pojęła, co musi uczynić, by w pełni odzyskać wolność…
Książka zawiera dwa pierwsze rozdziały pierwszego tomu serii "INNI" pt. “Pisane szkarłatem”, autorstwa Anne Bishop.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-33-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywali ją Głosem, ponieważ go nie miała. Była grubą, tępą niemową, sierotą utrzymywaną przez wioskę. Społeczność dawała jej dach nad głową i wyznaczała opiekunów. Włączała też w życie wioski. Och, bynajmniej nie zapraszano jej do domów, wręcz przeciwnie – o odpowiedniej porze wszyscy przychodzili z odwiedzinami do Głosu. Kiedy ktoś miał „smutkowy dzień”, jak mawiała moja matka, albo jeśli zdarzyło się coś nieprzyjemnego, pieczono niewielkie ciasteczko i zasmucona osoba zanosiła przysmak do domu Głosu.
Głos zasiadała na specjalnym krześle w pokoju przyjęć i nigdy nie odmawiała przyjęcia ciasteczka. Nigdy. Kiedy dzieci dawały jej przysmaki, uśmiechała się do nich. Czasami uśmiechała się nawet do dorosłych, ale nigdy do starszych wioski, choć przyjmowała ciastka i od nich. Jej akceptacja była częścią rytuału – należało zaczekać, aż zje ciasteczko, a wówczas smutek mijał, człowiek czuł się lepiej i mógł wrócić do normalnego życia.
Nigdy nie dziwiło mnie, że sierota ma pokój przyjęć podobny do pokoju posłuchań w ratuszu, gdzie rezydowali starsi wioski. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego jeśli komuś jest smutno, musi piec ciastko i zanosić je Głosowi, ani dlaczego do jej domu dzieci zawsze odprowadzał ktoś dorosły, pilnując, żeby nie zjadły przeznaczonego dla sieroty ciasteczka. Nigdy nie czułam niczego prócz litości dla tej dziewczynki – była tylko dziesięć lat starsza ode mnie i wówczas była jeszcze dziewczynką – której włosy i szyję zawsze skrywał kaptur, a proste bluzy i spodnie na pewno nie przyciągały wzroku chłopców.
Żyłam sobie tak szczęśliwie – i niewinnie – w wiosce, która utrzymywała Głos. Dopiero kiedy skończyłam dziesięć lat, po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk prawdy.
To było gorące lato, deszcz prawie nie padał. Mężczyźni nosili tuniki bez rękawów i cienkie spodnie, które ledwie sięgały za kolana. Ci młodsi – kawalerowie, którzy szukali żon – ośmielali się nawet skracać spodnie do połowy uda, co bardzo cieszyło dojrzałe kobiety, żenowało mężczyzn o guzowatych kolanach i gorszyło starszych wioski. Jednak dopiero kiedy kobiety zaczęły mdleć z gorąca przy codziennych obowiązkach, starsi wioski złagodzili zasady dotyczące damskiego stroju i pozwolili im nosić tuniki z krótkimi rękawami i spodnie ucięte tuż poniżej kolana. Twierdzili, że jest za gorąco na wysiłek, więc widok kobiecych członków nie podnieci ciała mężczyzn.
Jednak liczba kobiet, które zaszły w ciążę tego lata – i liczba kawalerów, którzy musieli pospiesznie zawrzeć kontrakty małżeńskie – udowodniła wszystkim, jak bardzo mylili się starsi, oraz jak głosiły złośliwe plotki, jak bardzo są starzy.
Ale to wszystko nie miało znaczenia dla dziesięcioletniej dziewczynki, która rozkoszowała się pieszczotą ciepłego wietrzyka na gołej skórze, bawiąc się na dworze z przyjaciółkami. Właśnie tym zajmowałyśmy się, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk prawdy – w cieniu wielkiego drzewa we trzy rzucałyśmy sobie piłkę: Kobbi (która naprawdę miała na imię Kobrah), Tahnee i ja, Nalah. W pewnej chwili minęła nas Głos, ubrana w tunikę z rękawami i długie spodnie – jak w zimie. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ widok jej grubych kończyn tylko raziłby oczy. Nagle zjawili się chłopcy, a w oczach mieli taki błysk, że wszystkie trzy przytuliłyśmy się do siebie jak owce, które wyczuły stado dzikich psów i instynktownie wiedzą, że oddzielenie się od stada oznacza śmierć.
Jednak tego dnia to nie my interesowałyśmy chłopców. Głos obejrzała się przez ramię, pojęła niebezpieczeństwo i pospiesznie ruszyła w stronę najbliższego domu, bez wątpienia w poszukiwaniu ratunku.
Byli od niej szybsi i wkrótce otoczyli ją ciasno.
– Nie jest ci gorąco? – dokuczali jej. – Nie jest ci gorąco? Chodź, ochłodzimy cię.
Popychali ją, szarpali, a ona wciąż próbowała iść dalej, zupełnie jak bezbronne, nieme zwierzę. Aż nagle jeden z nich złapał jej kaptur i ściągnął go, po raz pierwszy za naszej młodej pamięci odsłaniając jej szyję.
Chłopcy gwałtownie cofnęli się i zamilkli, zaskoczeni. Głos odwróciła się i spojrzała na nas. Spojrzała mi prosto w oczy.
Nie przypominała już bezbronnego, niemego zwierzęcia. W jej oczach była inteligencja, równie kaleka jak jej ciało. Oraz gniew.
Jacyś dorośli wreszcie nas zauważyli i zrozumieli, że dzieje się coś złego. Kiedy zorientowali się, co widzieliśmy – i dlaczego – ich głosy przepełniła złość. Sierota została odprowadzona do domu, a chłopców zaprowadzono do ratusza, gdzie starsi mieli wymierzyć im karę. Nas, dziewczynki, odprowadzono do domów, szepcząc chwilę z naszymi matkami.
Resztę popołudnia spędziłam w samotności, starając się nie rozmyślać. Obserwowałam grę światła i cienia na ścianie mojej sypialni, ale w ruchome wzory liści na białej ścianie pokoju wciąż wplątywały się moje myśli.
Głos nie urodziła się niema. Czy rany, po których zostały jej te okropne blizny odniosła wtedy, kiedy straciła rodziców? Czy był czas, kiedy nazywano ją inaczej? A nasi uzdrowiciele? Potrafili przecież szyć lepiej niż najlepsze szwaczki i byli dumni ze zdrowia mieszkańców wioski. Nawet jeśli nie zdołali uratować jej głosu, dlaczego tak nieudolnie ją poskładali?
Wzór na ścianie zmienił się, a przez mój umysł przepłynęła kolejna myśl. Słowa wypowiadane codziennie na lekcjach przez nauczycieli wzbierały we mnie, aż nie mogłam już myśleć o niczym innym – i wtedy nagle wyczułam w nich groźbę. Szanuj swoich rodziców. Dziękuj za nich każdego dnia, bo bez nich będziesz sierotą, a życie sieroty pełne jest smutku.
Ale przecież o Głos dbała cała wioska. Miała dom.
Jej dom to jeden z najstarszych w wiosce. Czy ona pierwsza tam zamieszkała? Spytaj mamę albo babcię, czy wcześniej nie mieszkała tam inna niema sierota.
Wszyscy przynosili jej smakołyki. Nawet małe dzieci w asyście dorosłych przychodziły do niej z ciasteczkami.
Czy naprawdę tego pragnęła?
I dlaczego miała takie blizny?
Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Nie chciałam ich znać. Cierpiałam – i ze względu na siebie, i ze względu na Głos.
Wyszłam z pokoju mniej więcej godzinę przed kolacją. Moja matka przyjrzała mi się uważnie, a potem powiedziała:
– Upiekę ci smutkowe ciastko. Zaniesiesz je Głosowi i od razu poczujesz się lepiej.
– Nie – odparłam schrypniętym głosem, jakby coś utknęło mi w gardle. – Sama je upiekę.
Moja matka przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, a potem skinęła głową.
– Dobrze. Jesteś już dość duża.
Więc upiekłam maleńkie smutkowe ciasteczko, a mama wyszła do ogrodu i nie powiedziała ani słowa, że opóźniam przygotowania do kolacji (przygotowywanie innego jedzenia podczas pieczenia smutkowego ciastka podobno przynosiło pecha).
Kiedy tylko ciasteczko wystygło, na tyle że można je było przełożyć na talerzyk – ten, którego używaliśmy wyłącznie do zanoszenia smakołyków Głosowi – wyszłam z domu. Żadne z moich rodziców nie zaprotestowało i nie zażądało, żebym najpierw zjadła kolację, co wskazywało tylko, jak bardzo się o mnie martwili.
Głos czekała już w pokoju przyjęć. Siedziała na swoim dziwacznym krześle, które wyglądało, tak jakby zostało zrobione dla dużo potężniejszej osoby. Skoro tam była, widocznie nie byłam pierwszym z jej gości tego dnia. Zapewne Kobbi i Tahnee przyszły tu przede mną ze swoimi matkami. Głos siedziała sama, w czym też nie było nic dziwnego. W jej domu zawsze przebywał jakiś opiekun, ale kiedy miała gości, opiekun miał trochę czasu dla siebie.
Podeszłam bliżej i stanęłam w przepisowej odległości. Ale nie podałam Głosowi talerzyka. Choć została wykąpana, a jej głowę i szyję zasłaniał nowy kaptur, kiedy spojrzałam jej w oczy, przypomniałam sobie te okropne blizny.
Dotknęłam własnej szyi i zebrało mi się na płacz.
– Przykro mi – wyszeptałam. Ku mojemu zaskoczeniu oczy Głosu również napełniły się łzami, choć nigdy nie okazywała żadnych uczuć, wyjąwszy uśmiechy. Potem uśmiechnęła się – a był to prawdziwy, ciepły, pełen zrozumienia i miłości uśmiech – wzięła ode mnie ciasteczko i zjadła. Od razu poczułam się o wiele lepiej. Otarłam łzy z twarzy i też się uśmiechnęłam. – Muszę już iść.
Nie zareagowała, kiedy odwróciłam się, żeby odejść. Nigdy nie reagowała.
Ale zanim zdążyłam wyjść i pobiec do domu, do pokoju weszli chłopcy – ci sami, którzy dokuczali Głosowi, a za nimi ich surowi ojcowie i zdenerwowane matki. Pospiesznie zeszłam im z drogi i przylgnęłam do ściany, żeby mnie nie zauważyli. Ale w tej chwili i tak nie zwrócili na mnie uwagi.
Pierwszy chłopiec podszedł do krzesła i wyciągnął talerzyk ze swoim poczęstunkiem.
Głos wzięła ciastko i cisnęła na podłogę.
Dorośli aż sapnęli, zaszokowani, a ojciec chłopca podbiegł do drzwi prowadzących do reszty domu i zawołał na pomoc opiekuna.
Potem drugi chłopiec wyciągnął swój poczęstunek. Głos zgniotła w dłoni jego ciasteczko, a potem rozmazała je na swoim ubraniu.
Gdy zbliżył się trzeci chłopiec, ten, który ściągnął jej kaptur, odkrywając jej tajemnicę i odsłaniając ból… Poruszała się tak szybko, że nikt nie zdążył jej powstrzymać. W jednej chwili siedziała na krześle, a w następnej skoczyła na niego – jedną ręką chwyciła ciastko, a drugą jego głowę. Kiedy zaczął krzyczeć, wepchnęła mu ciastko w usta i zmusiła go, by przełknął. Zrobił to – a wyraz oczu Głosu w tym momencie prześladował mnie potem przez całe lata.
Wkrótce chłopiec ten zachorował na czarne krosty – bolesne wrzody, tworzące się głęboko pod skórą. Czasami kilka tygodni trwało, nim wezbrały na tyle, że można je było przeciąć. Przy czym jedno oczyszczenie nigdy nie wystarczało, bez względu na starania uzdrowiciela. Chory raz za razem cierpiał katusze, ponieważ wrzód zbierał wciąż na nowo i na nowo trzeba go było przecinać. Dopiero po kilku wizytach udawało się usunąć twardy sęk i wreszcie rana się goiła.
Jednak bez względu na starania uzdrowicieli usunięcie sęka zawsze pozostawiało blizny.
Zawsze.
W następnych tygodniach nie widywałam w wiosce Głosu, ale słyszałam przyciszone rozmowy dorosłych, którzy martwili się, że odmawia przyjmowania poczęstunków. Wreszcie starsi i uzdrowiciele uznali, że dla dobra całej wioski konieczne jest podjęcie odpowiednich kroków.
Ciekawość zwyciężyła, udałam więc, że mam smutkowy dzień, upiekłam ciasteczko i zaniosłam Głosowi.
Dzieci nie powinny poznawać tak okrutnej prawdy.
Głosowi odebrano wszelką swobodę. Jej opiekunem był teraz barczysty młody człowiek. Ubrano ją w suknię z dopasowanym do niej kapturem. Krój rękawów był przemyślny, ale nie do końca ukrywał więzy, którymi przywiązano ją do krzesła. Już i to było wystarczająco okrutne, ale… Zrobili coś z jej ustami. Kiedy opiekun naciskał drewniany kołek, otwierała je na tyle szeroko, by można było wepchnąć do nich ciasteczko. Potem, również na siłę, zamykano jej usta, żeby nie mogła go wypluć.
Odebrali jej wszelki wybór. Musiała zjadać to, co przynosili jej wieśniacy.
Gdy przyszłam, popatrzyła na mnie, a ja poczułam się tak, jakbym przychodząc tutaj i zmuszając ją do przyjęcia poczęstunku, dokonała aktu zdrady. Ale nie mogłam jej powiedzieć, że to nie jest prawdziwe smutkowe ciasteczko, ponieważ obok stał opiekun i przyglądał się wszystkiemu. Nie mogłam też zmienić zdania i wycofać się. Nikt tak nie robił. Nigdy. Musiałam więc patrzeć, jak opiekun przemocą otwiera Głosowi usta, wpycha w nie ciastko i siłą je zamyka.
Nie rozpłakałam się, póki nie dotarłam do domu. A wtedy ukryłam się w zacisznym kącie ogrodu i płakałam tak długo, aż poczułam się chora.
Od tamtej pory unikałam domu Głosu. Och, nadal piekłam smutkowe ciasteczka, kiedy moja matka dochodziła do wniosku, że nie jestem w harmonii ze światem. Nadal pozwalano mi chodzić do Głosu samej, więc rodzice nie mieli pojęcia, że kiedy tylko znikam im z oczu, szukam sobie kryjówki… i zjadam ciastko.
Z niewiadomych powodów w każdym ciasteczku tkwił gorzki, galaretowaty rdzeń, wielkości dojrzałego winogrona. Jego obecności nie dawało się wytłumaczyć ani użytymi składnikami, ani sposobem przyrządzenia ciasteczka. W dodatku gdy już poczuło się tę gorycz, nie sposób było się jej pozbyć. Można było wypluć tylko ciastko, ale wówczas nic już nie osładzało tego smaku.
Kiedy po raz pierwszy zjadłam smutkowe ciasteczko, chorowałam przez cały dzień. Moja matka doszła do wniosku, że coś musiało mi zaszkodzić, ale na szczęście nie dociekała, co to było.
Za drugim razem na brzuchu zrobiła mi się czarna krosta. Była strasznie bolesna, ale bałam się powiedzieć o niej rodzicom, bo wówczas musiałabym się przyznać, że sama zjadam smutkowe ciasteczka, zamiast zanosić je Głosowi. Cierpiałam w milczeniu, jednak wkrótce odkryłam, że gorący kompres przyspiesza zbieranie wrzodu, a przekłuć go można zwykłą igłą do szycia. Sęk, który w końcu udało wydostać się z rany, przypominał galaretowaty rdzeń smutkowego ciasteczka.
Być może gdybym była starsza, zrozumiałabym już wtedy. Ale musiało upłynąć jeszcze siedem lat.