- promocja
Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską - ebook
Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską - ebook
Z Mannem o karierze i wyzwaniach codzienności
Dystans do otaczającej go rzeczywistości i własnej osoby, czyli "Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską" - intymne dywagacje o codzienności dziennikarza z wieloletnim doświadczeniem. Cechy charakterystyczne: barwa głosu, komizm, wygląd. Niepowtarzalny, kochany przez słuchaczy i widzów. Nie boi się poruszać trudnych tematów i rozpoczynać dialogu. Tłumacz, autor, rockman. Prywatnie - syn, mąż, ojciec. Mann, Wojciech Mann. Niechętny do rozmów przez lata, zgodził się na szczery i intymny wywiad. Nikt nie mógł przypuszczać, że w trakcie prac nad pozycją “Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską", radiowiec utraci posadę w radiowej Trójce, w której nadawał przez ponad pół dekady. W książce znajdziesz . kulisy pracy nad dopiero rodzącym się Radiem Nowy Świat."Głos. Wojciech Mann w rozmowie z Katarzyną Kubisiowską" - odważna rozmowa o codzienności
“Głos...” to historia kariery dziennikarza, ale i uniwersalna opowieść o tym, w jaki sposób pozostać niezależnym i wolnym. Autorka, Katarzyna Kubisiowska – reporterka „Tygodnika Powszechnego”. Ukończyła filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowała przy takich opracowaniach naukowych jak “Panorama kina najnowszego. 1980–1995. Leksykon” i “Lektury na ekranie, czyli mały leksykon adaptacji filmowych.” .
Szukasz szczerej rozmowy z kontrowersyjnym dziennikarzem? - Sprawdź autobiografię "
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6153-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw znałam jego kojący głos oraz niespieszny sposób artykulacji, wbrew czasom pędzącym na łeb na szyję.
Potem poznałam człowieka, w całości. W sumie dość późno: w listopadzie 2018 roku przyjechałam do Warszawy, żeby przeprowadzić z nim wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”, o jego ojcu Kazimierzu Mannie, malarzu i grafiku. Z dworca odebrała mnie żona Wojciecha Ewa. Kwadrans w aucie, kilkadziesiąt zdań i zorientowałam się, że to osoba otwarta. Pomyślałam: dobra wróżba.
Wróżyło się inaczej: Wojciech Mann poczęstował mnie uprzejmą rezerwą. W rozmowie skupiony, ale i ostrożny. Z jednej strony opowiadał z rozmachem, z drugiej kontrolował każde słowo. Im bardziej osobiście pytałam, tym sprytniejsze uskoki robił. Emocje ubierał w garnitur dobrze skrojonej anegdoty.
To dla mnie mało, chciałam więcej.
Po raz drugi przyjechałam do Mannów w lipcu 2019 roku. Cel: praca nad _Głosem_. Pan Wojtek w gotowości, lecz sceptyczny, pytał: „Kto to będzie czytał?”. Ewa mu wtórowała: „Mąż wszystko powiedział w swoich poprzednich książkach”.
Wiedziałam, że nie powiedział, i wiedziałam, że aby powiedział więcej, inaczej, głębiej, potrzebuje czasu oraz zaufania, a tego na skróty zdobyć się nie da. I rzeczywiście: z rozmowy na rozmowę dystans topniał. Robiło się bliżej, prawdziwiej, swobodniej. Pytałam o ludzi, którzy na niego wpływali, i czasy, które go formowały. Obserwowałam, jaka siła płynie z jego uważności. Doceniałam organiczny wstręt do patosu. Podziwiałam gawędziarski styl – obrazowy, lecz bez nadmiaru detali, dygresyjny, lecz nie gubiący wątku, z puentą, lecz nienaciąganą. A w tym wszystkim, rzecz jasna, rozbrajający dowcip.
W trakcie powstawania _Głosu_ nastąpiło kilka gwałtownych zwrotów akcji – symbolicznych dla czasu. Najpierw rozmawiałam z Wojciechem Mannem pracującym w Trójce sukcesywnie niszczonej przez prawicowe dywersje. Potem rozmawiałam z Wojciechem Mannem na radiowym bezrobociu. Od lipca 2020 roku rozmawiałam z Wojciechem Mannem prowadzącym audycje w studiu internetowego Radia Nowy Świat finansowanego z dobrowolnych wpłat słuchaczy.
Zmienił się też sposób naszej komunikacji. Z powodu pandemii COVID-19 od marca zaczęliśmy się kontaktować via Skype: pan Wojtek z domu pod Warszawą, ja z mieszkania w Krakowie – dzielił nas ekran, łączył internet.
Szczególnie dwie rozmowy mnie poruszyły, pewnie dlatego że były spontaniczne. Wieczorem 14 sierpnia wybrałam jego numer. „Dzwonię, by się z panem posmucić, umarła Demarczyk”. Trochę pomilczeliśmy, trochę powspominaliśmy Czarnego Anioła. Rozłączyliśmy się. Po minucie dzwoni on: „Chciałem jeszcze powiedzieć, że przed pani telefonem słuchałem zespołu Śmierć”.
Za kilka dni znów odbieram telefon od Manna. „Dzielę się z panią ekscytacją: kupiłem właśnie prace mojego ojca. Niezwykła jest ich historia”.
Jest schyłek sierpnia 2020 roku, trwają ostatnie prace nad tą książką. Chcę wierzyć, że uwypukliła ona nie tylko to, co w głosie Manna znane, ale wniknęła w jego wewnętrzną strukturę. Odsłoniła składowe, które ten głos czyniły wolnym w każdym z systemów, a to dla osoby debiutującej za Gomułki i potem pracującej pół wieku w publicznym radiu jest wyczynem na miarę zdobycia Mount Everestu bez butli tlenowej. _Głos_ jest więc próbą oświetlenia wolności z wielu różnych perspektyw. Pokazania, jaką płaci się cenę za suwerenność: kiedy zawiera kompromisy, kiedy oddaje haracz, kiedy pali mosty.
I czy ta gra jest warta świeczki.
_Katarzyna Kubisiowska_
Kraków, 31 sierpnia 2020 r.------------------------------------------------------------------------
Katarzyna Kubisiowska: Pierwsze skojarzenie ze słowem „radio”.
Wojciech Mann: AGA. W tamtym czasie ludzie mieli zazwyczaj bakelitowe radia, niewielkie – pioniery. A u nas w domu stało większe, na licencji szwedzkiej, przypuszczam, że z nieco lepszym brzmieniem. Byłem z niego dumny. Nie mam pojęcia, skąd ono się wzięło. I choć te pierwsze radia to nie była cud-technika, dla mnie AGA to kosmiczny wynalazek.
Ze względu na dźwięk?
Ze względu na to, co widziałem wkoło. Nie dziwiłem się, że z mojego okna roztaczał się widok na gruzy – naturalna sprawa po wojnie. Ale na tle tego krajobrazu po bitwie radio było szczeliną, przez którą wpływał inny świat.
Ładniejszy?
Niepojęty, pociągający… W radioodbiorniku najbardziej fascynował mnie jego tył. Gdy zdejmowało się dziurkowaną osłaniającą dyktę, ukazywało się miasto przyszłości: świecące lampy i przewody. Z przodu była szybka z napisami, nawet nie wiedziałem, czy te nazwy oznaczają miasta, państwa czy planety. I z kreseczek, przy których strzałka zatrzymywała się i teoretycznie można było usłyszeć to coś, co było napisane. Rzadko się to zgadzało, ale pociągał sam fakt, że to był inny świat niż Warszawa i okolice. Dla mnie dźwięki spoza polskiej rozgłośni były początkowo albo nie do odebrania, albo nie tak interesujące, bo w obcych językach. Lecz gdy radio gadało po polsku, a jeszcze grało muzykę, to był dla mnie szczególny moment.
Opisze go pan?
Bez zamykania oczu zamykałem oczy. Gdy słyszałem zapowiedź wieczorów z muzyką taneczną albo że wystąpi orkiestra Jana Cajmera*, wiedziałem, że zbliża się coś niezwykłego. Radio siłą rzeczy kazało uruchomić wyobraźnię; przecież nie wiedziałem, jak wygląda ten pan, który mówi, czy ta pani, która śpiewa. Nie będę bajał, że już wtedy marzyłem o tym, by w radiu w przyszłości cokolwiek robić…
Bo to już było poza wyobraźnią?
Nie miałem wstępu do miasta przyszłości, mogłem tylko na nie patrzeć. Ale miałem też poczucie kontroli: mogłem gałeczką zrobić głośniej, mogłem czasem posłuchać innego głosu, gdy odpowiednio długi drut był wsadzony w gniazdo antenowe. Niestety, bardzo często trafiałem na nachalne rozgłośnie po rosyjsku, które nie bardzo mnie interesowały.
A skojarzenie ze słowem „głos”?
Dwa głosy bardzo lubiłem. Pierwszy to był głos Jerzego Wasowskiego czytającego bajki Kiplinga. Ujęła mnie barwa jego głosu, oczarowała jej łagodność. Gdy później poznałem pana Jerzego, dotarło do mnie, że jego głównym _métier_ jest zupełnie coś innego.
Ponad siedemset piosenek to nie byle co.
Świadomość, że Wasowski jest wspaniałym kompozytorem, zyskałem w okresie nastoletnim, czyli późno.
A głos drugi?
Dość agresywny: głos czytającego _Polską Kronikę Filmową_ w kinie. To był pan, który nazywał się Włodzimierz Kmicik. Nie załapałem się na Andrzeja Łapickiego czytającego _Kroniki_.
Na co dzień zwraca pan uwagę na ludzki głos?
Zwracam. I jednocześnie wiem, że głos to nie wyłącznie tembr, ale też dykcja, zasób słów, konstruowanie zdań.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem Wandę Warską… Zakochałem się w kobiecie obdarzonej głosem o takiej barwie, nie mając pojęcia, jak ona wygląda.
A kiedy pan Warską zobaczył?
W filharmonii, na koncercie w ramach Jazz Jamboree. Ujrzałem elegancką panią, chyba w białej koszuli. Musiałem sobie spasować wyobrażenie z wyglądem. Nie chcę popełnić nietaktu, ale wrażenie, zanim zobaczyłem ją na własne oczy, było takie, że jest filigranową kobietą, a była normalna. W żadnym razie jednak nie wiązało się to z rozczarowaniem.
Było też paru wokalistów, których głosy utkwiły mi w pamięci, bo odróżniały się od standardowej reszty. Nie będę rozwodził się o Armstrongu, ale był też charakterystyczny wokalista Louis Prima, zachrypnięty, który naprawdę mnie urzekł. Był też Fred Buscaglione, Włoch, rewelacyjny, taki kawał gangstera.
Co musi być w głosie, by zrobił wrażenie?
Na to składa się kilka czynników. Kiedyś spotkałem na ulicy pana w średnim wieku, później się okazało, że był muzykologiem i logopedą. Dziwna sytuacja: jako młody człowiek stałem z kolegami w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu. Musieliśmy głośno rozmawiać. I ten pan zaczął mówić, że przysłuchiwał się naszym głosom i że moja barwa jest ciekawa, ale jest w niej pewien brak. I ten pan zrobił mi króciutki wykład, w którym padło stwierdzenie, że brakuje mi czegoś takiego, co mają na przykład Piotr Fronczewski i Marian Kociniak: podźwięku metalicznego.
I jak pan zareagował?
Zrobiło mi się przykro. Długo zastanawiałem się, czy nie mogę w głosie wyćwiczyć tej metaliki. Okazało się, że nie mogę.
I?
I musiałem się z tym pogodzić. Właściwie podczas pracy w radiu nie koncentrowałem się na barwie głosu, przecież nie miałem za sobą żadnej szkoły operowania głosem, tylko dbałem o właściwą dykcję i wszystkie poboczne umiejętności, takie jak regulowanie oddechu, by się nie zatchnąć przy dłuższym zdaniu w głupim miejscu.
A jak się reguluje oddech?
Jeśli czytam tekst albo mam w głowie ułożone zdanie, to w pewnym momencie już samo doświadczenie z własnym organizmem pozwala przewidzieć, ile przeczytam bez rozpaczliwego doganiania kropki. I wtedy dobrze jest oddech złapać gdzieś w okolicach przecinka czy pauzy, by starczyło napędu na dłuższą wypowiedź. Ale ja wtedy nie lubiłem swojego głosu.
Kiedy pan polubił?
Nigdy.
Ale pan kokietuje!
No właśnie nie. Byłem wkurzony na to, jak brzmię w pierwszej fazie, jak gdzieś usłyszałem, a to się zdarzało, bo dużo audycji nagrywałem, w związku z tym mogłem, będąc zupełnie gdzie indziej, często siebie słyszeć. A potem przyszła druga faza, gdy już trochę przywykłem i nauczyłem się rozpoznawać siebie i przestałem się szarpać: „ojej, jaki ja mam brzydki głos”. A z tym lubieniem to… No, pani Kasiu, no kurczę, to ja mógłbym panią spytać, kiedy pani polubiła swój wygląd.
Proszę się na mnie nie obrazić, ale my się do siebie przyzwyczajamy. Gdybym ja się urodził z twarzą Roberta Redforda…
A chciałby pan?
Moja żona mówi, że on jest fajny, ja bym pewnie innego wybrał. Ale to wtedy bym sobie całe mieszkanie wyłożył lustrami i bym patrzył, jak wyglądam z boku, z przodu, z góry. I byłbym w siódmym niebie. A tak to ja się musiałem do siebie przyzwyczaić, no i koniec.
Ciekawi mnie jednak, kogo by pan wybrał.
No skoro mówimy o tym, jak bym chciał wyglądać, to zawsze uważałem, że wzorem chłopa byłby Gregory Peck. I z głosem, i ze wszystkim był jak trzeba. Nie był ani laluś, ani lizus, był po prostu gość.
Jeszcze miał 190 cm wzrostu.
Oczywiście, czego mu, kurde, zazdroszczę i wszystkim innym wysokim.
Ale na pewno nieraz pan słyszał komplementy na temat swojego głosu.
Taka historia: mam trzydzieści lat, jestem za granicą, konkretnie w Stanach Zjednoczonych. Łażę po galerii handlowej z czterema milionami sklepów. W Polsce wtedy jeszcze galerie handlowe nie były rozpowszechnione, więc tę amerykańską zwiedzam jak muzeum. W pewnym momencie wszedłem do księgarni i kupiłem książkę. Płacąc, rozmawiałem z kasjerką, a obok stały dwie amerykańskie nastolatki. Jedna z nich popatrzyła na mnie i powiedziała, że mam głos jak James Earl Jones, aktor afroamerykański. Pomyślałem sobie, że skoro zupełnie nieznajoma Amerykanka mówi mi coś tak fantastycznego, to, kurde, chyba jestem coś wart.
To czas, kiedy już pan pracował w Trójce.
I byłem po zaaplikowanej sobie lekcji poprawiania różnych rzeczy.
Właśnie… czyżby metaliki?
Dykcji. Do dziś zresztą mam skłonność do mówienia niedbałego, muszę się pilnować. A wtedy pracowałem nad dykcją intensywnie, bo potrafiłem i świsnąć, i przyseplenić.
Czytałem jakieś kawałki, nagrywałem na taśmę, a potem odsłuchiwałem i sprawdzałem, gdzie zaliczyłem wpadkę, gdzie jest niewyraźność. Tu głównie chodzi o końcówki wyrazów i zbitki słów czy głosek, które gorzej mi wychodziły. Wtedy to było dla mnie męczące powtarzanie w kółko, by wreszcie zrobiło się czytelnie. Na studiach, na anglistyce, któryś z prowadzących zajęcia tłumaczył mi różnicę między artykulacją angielską a polską. Powiedział, że najlepszy przykład, by tę różnicę zauważyć, to puścić sobie bez dźwięku najpierw spikera anglojęzycznego, a potem polskiego. Wtedy widać, że nasi otwierają usta o połowę mniej od tamtych. Zagraniczni artykułują, nie wstydzą się, ruszają szczęką, mięśniami, językiem.
Robią dźwięk?
A u nas każdy półgębkiem mruknie i efekt jest taki, że w polskich filmach nie można zrozumieć dialogów. Dźwiękowcy są przygłusi, a reżyser nie zwraca uwagi na dykcję swoich aktorów. Ostatnio oglądałem jakiś współczesny serial i z tego właśnie powodu wpadałem w furię. A potem przypadkiem włączyłem powtórkę _Czterdziestolatka_, gdzie wszystko, do ostatniego przecinka, było pieczołowicie nagrywane. Czysta przyjemność.
Ale był na to czas: zdjęcia do dwudziestu jeden odcinków _Czterdziestolatka_ nagrywano trzy lata.
W każdej produkcji, dotyczy to również produkcji radiowej, bardzo ważny jest inspektorat jakości. Zresztą, gdy zaczynałem w radiu, to dostawałem szkołę: ktoś mnie słuchał i ktoś oceniał.
Kto?
Wszyscy. To już jest jakaś archaiczna czynność. Zdarzają się incydentalne oceny, ale głównie ideologiczne. Lecz już nie ma zwyczaju opiniowania, jak ktoś brzmi, jak formułuje zdania. Kiedyś w radiu była poradnia językowa – bat na niechlujów. Ta poradnia raz na jakiś czas wypuszczała biuletyn, w którym była podana audycja, autor oraz popełnione błędy językowe i artykulacyjne. Bez złośliwości, po prostu obiektywna ocena fachowców.
Pan kiedyś trafił do tego biuletynu?
Oczywiście, zdarzyło się parę razy, szczególnie w wypadku audycji na żywo. Błędy to naturalna sprawa, kwestia jest taka, czy one zdarzają się sporadycznie, czy nagminnie. Czy one są charakterystyczne dla mówiącego, czy też to wypadek przy pracy.
Więc ja taką szkołę przechodziłem na przełomie lat 60. i 70.
A skojarzenie ze słowem „mikrofon”?
Ono nie wiąże się z radiem… Chociaż nie, jednak z radiem. Pierwszy raz wystąpiłem na Myśliwieckiej w zupełnie kuriozalnej roli – jako wokalista. Miałem może piętnaście lat i byłem członkiem harcerskiego zespołu Gawęda, w którym zasłynąłem przede wszystkim z tego, że nie umiałem śpiewać.
Gawęda to pomysł mamy?
Tak. Mój kolega z klasy przez chwilę tańczył w Gawędzie, opowiadał, jak tam jest fajnie. Zostałem przyjęty i zaakceptowany wbrew moim talentom.
Jak to wyglądało?
Najpierw druh Andrzej Kieruzalski sprawdzał możliwości wokalne: siedział ze swoim akordeonem i trzeba było mu powtórzyć dźwięk – taki elementarz. I mnie udało się żadnego dźwięku nie powtórzyć. Zostałem więc jako wokalista przesunięty do najbardziej ostatniego rzędu z prośbą, bym raczej tylko ruszał ustami, bo a nuż ktoś usłyszy. Jakimś zrządzeniem losu Gawęda miała coś nagrać dla radia i nie wiem, czy to był przypadek, czy ktoś zapomniał, że ja nic nie umiem, lecz znalazłem się w grupie, która tam pojechała. Nas, harcerzyków, było kilkanaścioro. Wszedłem do radia, zagapiłem się na to magiczne wszystko: prawdziwy mikrofon i kolumnę głośnikową do odsłuchu. Potem odbyło się nagranie piosenki, podczas którego tylko ruszałem ustami, by nie zepsuć sesji. Byłem potwornie przejęty, a nawet nie mogłem się w domu pochwalić, że cokolwiek nagrałem.
A ten głos nieradiowy, o którym pan wspomniał?
To już jest początek lat 70., czas, gdy intensywnie grałem w brydża. Miałem kolegę do brydża, który był realizatorem obrazu w telewizji. Ktoś nie mógł, ktoś zachorował i do programu dziecięcego, w którym odbywał się konkurs, zabrakło jednego jurora, trzeba go było szybko znaleźć. W panice kolega mnie zaproponował tę rolę, a ja się zgodziłem. Nagranie odbywało się na placu Powstańców Warszawy. Wszedłem, a oni sterowali mną jak kukiełką. Tu mnie przeczesali, tam usiadłem. I to wszystko na żywo. Najważniejsze było rozdawanie nagród. Odbył się konkurs, ja bardzo rezolutnie oceniłem: Joasia dostała cztery kredki, Marysia dwie, dla Kasi jest gumka. Koniec. I ze studia przy placu Powstańców Warszawy szedłem piechotą, Tamką w dół, do domu na Powiślu. W pewnym momencie po przygodno-przypadkowym zetknięciu się z telewizją doświadczyłem pierwszego dotknięcia celebryctwa. Kiedy już znalazłem się blisko domu, koło kiosku „Ruchu”, i po coś do niego podszedłem, zobaczyłem obok tego kiosku panią z chłopczykiem może sześcioletnim, który się na mnie wybałuszył i powiedział: „Mama! To ten pan, co w telewizji ołówki rozdaje!”. Pomyślałem: „Jakaż to jest siła tej telewizji!”. Tu mnie kolega od brydża wstawił na zastępstwo i już jestem sławny! Wszystko wydało mi się jakieś szczególne tego dnia. Pomyślałem o naszym pięknym kraju i o sobie, który w każdej małej miejscowości rozdaje dwa ołówki.
A sława płynąca z pracy w radiu?
Na początku marzyłem, by po moich wystąpieniach radiowych pojawiał się jakiś _feedback_ od słuchaczy. I jasne, w trakcie audycji ludzie dzwonili, jasne, czasem przychodził do redakcji list, ale to jednak nie zmieniało faktu, że pozostawałem anonimowy. Pamiętam incydent, kiedy równolegle z występami w Trójce dostałem propozycję poprowadzenia porannej audycji w Jedynce, z zupełnie innego budynku, ze studia przy Malczewskiego. Trójka nadawała na UKF, miała ograniczony zasięg, Jedynka nadawała na falach długich, które miały zasięg na pół Europy.
To dzięki masztowi w Gąbinie liczącemu blisko 650 metrów wysokości.
W latach 90. ten maszt w czasie prac konserwatorskich wywrócił się w ułamkach sekund.
A z porannego dyżuru w Jedynce do domu miałem dość daleko. Gdy byłem przy gotówce, to wracałem taksówką. I zawsze sobie myślałem, że może ten taksówkarz słuchał audycji i ja teraz do niego powiem, żeby jechał na Dobrą, a on mnie pozna, ucieszy się, wykrzyknie: „A, to pan!”.
Nigdy żaden tego nie powiedział. To było rozczarowujące, bo przecież ja przed chwilą mówiłem przez radio!
No a stali słuchacze?
Jednym z piszących do mnie listy „z prowincji” był Marek Niedźwiecki. Potem mi mówił, że byłem dla niego ważną postacią we wczesnej młodości, kiedy marzył o pracy w radiu.
Pamięta pan te listy?
Pamiętam, że pisał je gość, który kocha muzykę, komentuje ją, dzieli się wrażeniami i o coś pyta. To nie były listy fana.
A listy fanów?
Przygód typu niebezpieczny fan czy fanka trochę się zdarzyło. Jedna fanka nocowała na naszej wycieraczce. Mama nawet chciała ją przygarnąć, ale moja żona postanowiła ją przegnać i przegnała – musiała zagrać złą kobietę. To była akurat jednorazowa przygoda. Ale była też fanka z Białegostoku, która atakowała mnie pod radiem. Przyjechała pod radio z propozycją, bym jechał z nią na kurs, gdzie mnie odchudzi i uzdrowi. Grzecznie usiłowałem ją spławić i w momencie, kiedy definitywnie podziękowałem za troskę, z opiekuńczej zmieniła się w mniej opiekuńczą. Zażyczyła sobie zwrotu kosztów podróży. Wręczyła mi dwustustronicową księgę pisaną odręcznie pismem na poziomie ucznia trzeciej klasy szkoły podstawowej z powklejanymi serduszkami i złotymi poradami.
Wchodzenie w kontakt z niestabilnymi ludźmi może grozić problemami. Niedoświadczeni ludzie pracujący w mediach mogą to traktować jak pochlebstwo, ale potem może się to różnie rozwinąć.
Myślałem, że pewien młody muzyk chce mi pokazać swoje kolejne dokonania gdzieś tam nagrane. I w pierwszej fazie tych kontaktów, choć było to dosyć uciążliwe, to jednak słuchałem go i z nim rozmawiałem. On potrafił czekać na mnie pod radiem albo, jak się zorientował, gdzie mieszkam, przychodzić do domu. Zacząłem się niepokoić, kiedy jego wizyty trafiały się po północy. Początkowo myślałem, że to jakiś alkohol czy coś, ale nie. No i trochę zacząłem go unikać, po czym zadzwoniła do mnie jego mama z pretensją, dlaczego ja mu robię krzywdę, co mnie już kompletnie wytrąciło z równowagi, bo wydawało mi się, że wykazałem anielską cierpliwość. Ale z rozmowy niestety wynikło, że on się leczy psychiatrycznie. I wtedy to wszystko nabrało zupełnie innego znaczenia. Więc to było naprawdę niebezpieczne.
* Jan Cajmer, właśc. Johann Zeimer (ur. w 1911 r. w Samborze, zm. w 1974 r. w Lozannie) – polski pianista, dyrygent i aranżer pochodzenia żydowskiego o korzeniach austriackich. Z Polskim Radiem związany od roku 1945. W latach 1946–1957 dyrygował Orkiestrą Taneczną Polskiego Radia.------------------------------------------------------------------------
Buntował się pan w dzieciństwie?
Tu jestem mało przydatny.
Nie buntował się pan?
Nie miałem powodu.
Są buntownicy bez powodu.
Mój bunt domowy nie miał racji bytu. Byłem wychowywany w pełnej swobodzie. Jeśli coś stanowiło problem, to głośna muzyka. Ale to denerwuje większość rodziców, moi nie stanowili wyjątku.
Chyba głównie to był problem pana mamy, bo tata, który był malarzem, mnóstwo czasu spędzał w pracowni.
A babcia ze strony mamy uwielbiała Presleya, więc też nie przyczyniła się do mojego buntu. Więcej, babcia dawała mi pieniądze na longplaye. To była pani absolutnie z innego wieku.
Pochodziła ze Lwowa, zresztą tak jak moi rodzice.
A skąd się wzięli we Lwowie?
Wiem tyle, że nasi przodkowie w XVIII wieku przywędrowali tam z Nadrenii, byli kolonistami niemieckimi. A dziadkowie i rodzice zawsze czuli się związani ze Lwowem.
Przez niemieckie nazwisko miewał pan kłopoty?
To jest fenomen, bo nikt nigdy nie wyraził zdziwienia, aż do momentu pobytu w Ludowym Wojsku Polskim. Tam pewien żołnierz zaczął się do mnie zwracać per Mun. Tym pytaniem pani mi uświadomiła, że z nazwiskiem nie miałem żadnego problemu, pomijając przekręcenia. Jeszcze jako nastolatek wystartowałem w teleturnieju o bigbicie, zgłosiłem się z paroma kolegami. Prowadzący powiedział: „A teraz poproszę, by podszedł pan Maur”. Parę razy musiał powtarzać, bo nie wiedziałem, że chodzi o mnie.
A więcej o teleturnieju pan powie?
To był początek studiów. Nagranie odbyło się w pierwszej siedzibie telewizji, na placu Powstańców Warszawy. Najpierw eliminacje, a potem teleturniej. Prowadził go gwiazdor początków telewizji – Ryszard Serafinowicz, który potem wyjechał z Polski. To było chyba moje pierwsze fizyczne zetknięcie z telewizją. Nie zająłem pierwszego miejsca. Ani drugiego, a nawet trzeciego. Więc się wkurzyłem.
Wróćmy jeszcze do pana babci…
W młodości miała absolutnie dramatyczne przeżycia osobiste, które znam ze szczątkowych przekazów rodzinnych. Wiem, że wyszła za oficera armii austro-węgierskiej. Udali się w podróż poślubną koleją, pociąg wjechał na most, który się zawalił. Mężowi udało się wyratować żonę, a sam utonął. Babcia, po odbyciu żałoby, wciąż jako młoda bardzo osoba, poznała mojego dziadka – Władysława Niemczewskiego – i wyszła za niego za mąż. To była lwowska rodzina ziemiańsko-mieszczańska; dziadek, z wykształcenia inżynier rolnik, prowadził rozmaite interesy.
Babcia miała na imię Józefa, mówiło się na nią Juka i była przy mężu. Miała przedwojenne maniery. Lubiła przyjęcia, otaczała się miłymi ludźmi.
„A Kazio – mojej córki mąż – to taki sympatyczny, lecz niezamożny, ale bardzo kulturalny i muzykalny” – mówiła babcia.
Gdy chciała sobie i córkom – dwóm siostrom – zrobić przyjemność, jechały do Wiednia na zakupy do domów mody. I cały rytuał życia bezstresowego, w dobrej kondycji finansowej, całkowicie gruchnął po wojnie. Musieli opuścić dom, który dziadek zbudował i o którym babcia mi opowiadała, jak bardzo go kochała.
Co jeszcze mówiła?
Na przykład opowiadała o tym, że dziadek na jej prośbę obstalował instalację elektryczną, dzięki czemu ona – nie wychodząc z łóżka w sypialni – mogła włączyć światło na klatce przed domem. Takie preludium nowoczesności. Zresztą dziadek miał jazdę na nowoczesność, chwilami zupełnie groteskową. Jeszcze przed wojną wybrał się na jakąś wystawę do Wiednia, na której był demonstrowany wynalazek: telewizor. Kupił go, przywiózł do domu, tylko nie zwrócił uwagi, że we Lwowie nikt jeszcze niczego nie nadaje. Był rozczarowany.
Telewizor przetrwał wojnę?
Niczego nie przetrwał. Tuż przed wybuchem wojny lokaj zdążył dziadków dokładnie okraść ze wszystkich dywanów, porcelan, obrazów. Wszystko poszło. Kiedy w latach 80. pojechałem do Lwowa, po raz pierwszy zobaczyłem dom dziadków.
A babcia tam pojechała?
Nikt poza mną nie pojechał.
Adam Zagajewski napisał wiersz _Jechać do Lwowa_ i zadedykował go swoim rodzicom, którzy w 1945 roku musieli opuścić swoje rodzinne miasto. Rodzice Zagajewskiego nigdy już do Lwowa nie pojechali.
Za komuny wyjazd do Związku Radzieckiego to nie była prosta sprawa. A może był w nich lęk, że wizyta zdemoluje dobre wspomnienia? Przypuszczam, że nie wiedzieli nawet, czy ich dom jeszcze istnieje. Nie odczuwałem ze strony dziadków i rodziców szczególnie wielkiego zapału do osobistych wizyt. Kiedy sam miałem okazję pojechać do Lwowa, to siłą rzeczy musiałem sprawdzić okolice rodzinne i ze zdumieniem zobaczyłem ulicę nietkniętą wojną, z domem stojącym tak jak w ich opowieściach: z ogrodem i z garażem.
Jakie to uczucie?
Dziwne. Nie potrafię tego dokładnie nazwać. Ale próbowałem skleić wszystko, co od nich usłyszałem, z miejscem, w którym być może bym żył, gdyby inaczej to wszystko się potoczyło.
Byłby pan lwowianinem.
Poruszyło mnie to, że przy konsekwentnym tępieniu śladów polskości we Lwowie władza radziecka tu i ówdzie przeoczyła pewne rzeczy. Po mieście oprowadzała mnie Polka, która z dumą mi pokazywała ocalałą, niezniszczoną tabliczkę z nazwą ulicy w języku polskim. A na frontonie rodzinnego domu zobaczyłem niestłuczony herb rodziny dziadka.
Rodzina wyjechała ze Lwowa przed wojną. Nie znam dokładnych okoliczności, bo ciotka, siostra mamy, która wiedziała więcej na ten temat, skąpiła opowieści. Nie mam pojęcia, czy dziadek dom wynajął, czy zastawił. Pytałem ciotkę, czy da się wszcząć procedury odzyskania domu, ale mówiła, że istnieje problem z papierami.
A babcia, z tym swoim przedwojennym sznytem, lubiła jednocześnie Presleya. I, jak się okazało, lubiła też broń palną. Z emerytury kupiła mi pistolet hukowy.
Sama też strzelała?
Gdy z wizytą przyjeżdżało wujostwo, czyli siostra mamy z mężem, to babcia, otwierając drzwi, strzelała z pistoletu. Taki żart. Wujek bladł, a ona była w siódmym niebie.
Kiedyś z kolegami z podstawówki założyłem kolejną organizację o bardzo nieokreślonych celach poza jednym, że ma być tajna. Postanowiliśmy zorganizować uroczyste wywieszenie flagi organizacji. Polegało ono na tym, że spotkaliśmy się wieczorem w naszym mieszkaniu w przedwojennej kamienicy, gdzie okna naszego pokoju sublokatorskiego wychodziły na podwórko studnię. Rodzice wyjechali, została tylko babcia, wtedy lat pewnie osiemdziesiąt. Wywiesiliśmy flagę przez lufcik, po czym z pistoletu mieliśmy oddać dwanaście salw. W podwórku studni brzmiało to bardzo głośno i nie zdążyliśmy wszystkich odpalić, kiedy przyjechała milicja zawiadomiona przez któregoś z sąsiadów. Weszli do mieszkania, przeprowadzili błyskawiczne śledztwo, przypuszczam, że rozśmieszyła ich przyczyna kanonady, i spisali raport z interwencji. Jeden dyktował drugiemu, a babcia siedziała w fotelu. Dokładnie to pamiętam, jak pierwszy dyktuje: „Grupa młodych ludzi, strzelali ze straszaka, w fotelu zastaliśmy otumanioną staruszkę”. I w tym momencie babcia mówi: „Co pan tam pisze? Ja im naboje podawałam!”.
To świadczyło o dużej przytomności umysłu. Babcia była w siódmym niebie.
A co się działo z dziadkami w czasie okupacji?
Mieszkali na Mokotowie, przytulili się do znajomych. Ten czas jest dla mnie niejasny – po prostu trwali, nie słyszałem o żadnych wydarzeniach licujących z sytuacją. Pamiętam tylko jedną historię o tym, jak babcia uratowała mamę i siebie z łapanki, dzięki temu, że płynnie mówiła po niemiecku. Zresztą identycznie jak ojciec i siostra mamy. Oni jeszcze mówili świetnie po francusku, przedwojenna szkoła.
Próbuję sobie pana babcię wyobrazić…
Krucha, siwa, z bystrym okiem. Dość niezależna, chwilami kłopotliwa, bo uparta.
Uparta?
Drobny przykład: lubiła kawę z mlekiem, a do niej rogala z ciasta francuskiego, by móc sobie go maczać. Inaczej być nie mogło. Tę cechę odziedziczyła moja mama, która pijała kawę ze śmietanką; a jeśli przypadkiem kupiłem jej nie śmietankę w zielonym pudełku, tylko w niebieskim, to twierdziła, że ta druga jest obrzydliwa, mimo że jej nawet nie skosztowała. Taki typowy rys charakteru.
Poza tym babcia miała swoje opinie i konsekwentnie się ich trzymała. Jeśli zaakceptowała moją muzykę, to nie reagowała na próby tłumaczenia przez mamę, że dostaje niewielką emeryturę i powinna przestać kupować mi płyty czy dawać na nie pieniądze. Babcia uznała, że być może dzięki temu się rozwijam, a przy okazji stwarza mi możliwość realizowania marzeń. Jednak zdarzały się momenty, które zazwyczaj kończyły się scysją: kiedy babcia mówiła apodyktycznie, jak ona by coś zrobiła. I tu nie było argumentu. A już najgorsze było, gdy oświadczała: przed wojną ja bym w ogóle nie dopuściła do tego czy tego. Następowała kolizja, bo moja mama nie była pozbawiona temperamentu.
W sumie popularna domowa sytuacja.
Scysję równie dobrze mogła wywołać taka wypowiedź: „Przed wojną, to ja bym tę pomidorową inaczej zrobiła”. Albo taka sytuacja: wczesne lata 60., nasze mieszkanie jest małe, choć według mojej oceny superluksusowe, a babcia potrafiła wyjechać z czymś takim: „Do obiadu to powinny być w metalowych uchwytach okrągłych ładnie pozwijane serwetki przy każdym talerzu”. No i zagoniona mama potrafiła eksplodować, że ona tu z trudem wiąże koniec z końcem i zdąża ledwie z tym czy z tamtym, a mama jej każe serwetki zwijać i wkładać do metalowych obrączek.
Pan był ukochanym wnukiem?
Tak. Po tym całym upadku rodziny dziadkowie mieszkali pod Warszawą, w Komorowie, podnajmując pokój u rodziny, do której należał domek. W ten sposób żyli do połowy lat 50. – do śmierci dziadka. Jeździliśmy tam na wakacje – to też zagadka, jak się mieściliśmy w pokoiku.
Godzili się na takie życie?
Nie słyszałem słowa rozgoryczenia czy narzekania ze strony dziadków. Na co dzień byli dość pogodnymi ludźmi, którzy cieszyli się, że mają żyjącą rodzinę i wnuki.
A te wakacje w Komorowie?
Dobre wspomnienia, choć tam też odbywał się niezły cyrk. Właściciel domu był alkoholikiem, wpadał na dziwne pomysły. Na przykład kiedyś grał z kolegami w sąsiednim pokoju w pokera i zaczął podejrzewać jednego z nich, że szachruje, więc mu przybił rękę nożem do stołu. Taki sąsiad niepokoi. Zresztą on zawsze chodził z nożem. Kiedyś widziałem, jak chciał babcię przestraszyć.
Przestraszył?
Babcię? On miał o coś do babci pretensje, przyszedł do pokoju, w którym z nią przebywałem, trzymał ręce za sobą – nie wiadomo było, czy to czymś grozi – i ją straszył. Mówił: „Jeśli w dalszym ciągu będzie tak, jak mnie się nie podoba, to wie pani, co ja zrobię?”. I wyjął zza pleców rękę, w której trzymał nóż, a potem drugą, w której tkwił wielki kiszony ogórek. I ten ogórek nożem przeciął na pół, dodając: „O, tak zrobię!”.
A babcia stwierdziła, że chyba znowu się upił.
To był człowiek niestabilny. Zasłynął jeszcze tym, że usiłował w biegu wskoczyć do kolejki podmiejskiej, lecz źle się złapał, przewrócił, ale zaczepił nogą i w ten sposób spory kawałek go przeciągnęło głową po bruku. Gdy zatrzymali tę kolejkę, widząc, że wlecze człowieka, on wstał, otrzepał się i odszedł. Chyba był odporny.
A babcia i Presley?
Była
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.