- W empik go
Gniazda szlacheckie Tom 1: opowiadania historyczne - ebook
Gniazda szlacheckie Tom 1: opowiadania historyczne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Marcin Mniszewski
Stara to szlachta Mniszewscy, od niepamiętnych lat na Mazowszu osiadła. Pieczętowali się Grzymałą, a przydomek mieli Ksztacz. Skąd on przydomek urósi, co było powodem, że im go nadano? O tem nic pewnego powiedzieć nie można. Niektórzy tłumaczą to tak, że ponieważ wszyscy prawie Mniszewscy mieli dziwny sposób wymowy, podobny do syku kaczora, więc mówiono o nich: „kszatają. *) jak kaczory, gdy się do nich zbliżać” Tłumaczenie, trzeba przyznać, wcale prawdopodobne. Ród to był zresztą zacny, miłością ludzi się cieszył, miał też za sobą znaczne zasługi, dla dobra Rzeczypospolitej położone.
Ongi Mniszewscy fortunę posiadali nielada, z biegiem atoli czasu zmalała, zdrobniała, wskutek działów familijnych. Wszakże do tego nie przyszło, iżby który z nich na niedostatek narzekał. Żyli skromnie, ale poczciwie, po Bożemu.
W początkach XVIII wieku, za panowania króla Augusta II, głośnym był wśród szlachty swojej
*) Wyraz staropolski, znaczy: syskać, skrzeczeć.
okolicy pan Marcin Mniszewski. Życie pędził samotne, bo jakoś ożenić się nie mogł, czy nie chciaJ.
Postawę miał niepoczesną: nizki, juchy, zawsze dobrodusznie uśmiechnięty, każdemu z drogi ustępował. Kontusz nosił zwykle perłowy sukienny, żupanik drelichowy, takież szarawary i buty kozłowe. Przy włóczkowym pasiku szabla skromna, na rapciach skórzanych wisiała, w węgorza skórkę oprawna, na pozór tynfa niewarta, a w rzeczy istocie wielkie posiadająca zaięty. Boć stal w niej była najprzedniejsza, hart dziwnie doskonały, do tego stopnia, że wpół ją nagiąć mogłeś, a w potrzebie bez wysiłku żadnego żelazo krajała, niby drwa. Zalety niepoślednie miał ten oręż, niepoślednią też rękę miał pan Marcin. Cudów dokazywał ze swoją „pohulajką” – tak szablę zwal – znano z tego jak jego, tak oną bestyjkę szeroko. To też najbuńczuczniejsi z szaławiłów nie zaczepiali go, wiedząc, że rozgniewany, nietylko uszy i nosy obcina, ale potrafi doraźniejszem pamiętnem na całe życie obdarować.
Pan Marcin, jak się wyżej rzekło, usposobienie miał spokojne, byle mu w kaszę nie dmuchać. Zwady unika! starannie, przecież, gdy mu kto dojadł – nie ścierpiał. Bez tańca się wonczas nie obeszło, a zawsze wychodziła zwycięsko „pohulajka”, dzielną ręką pana kierowana. Zresztą uczynny, towarzyski, dobrego serca – łatwo jednał sobie ludzi, acz twardy miał kark, do ukłonów nienawykty. Zasady równości szlacheckiej strzegł pilnie i przed żadnym, bodaj największym magnatem nie czapkował, godności osobistej na szwank nie narażając.
Cw napozór skromny szlachcic nie od parady głowę na karku nosił. Podczas zabawy krotochwile tak ucieszne stwarza!, że jeno pękać od śmiechu, a gdy trza było rady jakiej zasięgnąć w sprawie ważnej, do niego, jak w dym, się udawano. Nie jednego z sąsiadów z ciężkiej tarapaty wyprowadził, a zdarzyło się kilka razy, że honor płockiej szlachty pięknie salwował.
Na krótko przed zawiązaniem Konfederacyi Tarnogrodzkiej, włóczyły się po Rzeczypospolitej bandy rozmaitego żołdactwa, przeważnie saskiego, plondrując i niszcząc wsie i miasta. Dowodzili niemi bądź jenerałowie regularni, bądź też rabusie prości, a wszyscy pod zasłoną samego króla jegomości, któren sprowadził żołnierza cudzego autoramentu, niby dla zabezpieczenia spokoju Królestwa. Jak postępowali owi zabezpieczacze, nie trzeba rozpowiadać. Rabowali, łupili bez miłosierdzia. Najsłynniejsza z band owych zostawała pod dowództwem niejakiego Sessana, dezertera z wojska francuskiego. Ten Sessan, skończony łotr, pod względem okrucieństwa nie miał sobie równego. Po całym kraju grasował, niesłychane gwałty wyprawiając. Nie pominął też i Mazowsza. Szlachta, jak mogła, odpierała gwałtownika. Atoli Sessan potrafi! z rozmaitych okazyi przedziwnie się wywijać. „Do czasu dzban wodę nosi”, powiada stara gadka; sprawdziła się też i na tym Szwabie.
Pewnego sierpniowego wieczora, w miasteczku Bodzanowie, po odbytym walnym jarmarku, w winiarni zebrało się kilku szlachty okolicznej. Byli panowie Kozłowscy, pan Zaleski, pan Barszczewski…. oraz inni… a pomiędzy nimi znalazł się i pan Marcin. Ciągnęli sobie nader przykładnie węgrzyna, rozprawiając, jak zwykle – o sprawach publicznych. A że inwazya i gwałty Sasów były na porządku dziennym, przeto jednogłośnie narzekano na dziwne zachowanie się króla jegomości, na codzienne krzywdy, iakie czynili najezdnicy… zgoła, wzajem udzielano sobie pożałowania. Że Sessan już się był za Wisłę przeprawił i koło Bielska, Drobina i Raciąża zwykłe awantury łotrowskie wyprawia!, jego tedy nazwisko z ust szlachty nie schodziło.
Tak gawędząc i popijając, naraz słyszą… krzyki jakieś na ulicy. Ten i ów się porwał, winiarz co tchu chłopca pchnął, iżby ten o powód niepokoju się rozpytat, gdy wpadł do izby mieszczanin, wofając z przerażeniem:
– Sasi w miasteczku… Ratuj, kto w Boga wierzy!!
Więcej ze strachu nie mógł powiedzieć, trząsł się cały, jak w zimnicy. Szlachta z początku nie dowierzała, aliści krzyki i płacze coraz to głośniej się odzywały. W istocie oddział Sessana wpadł nagle do miasteczka i na dobre począł gospodarzyć. Jak się okazało, oddział liczył około pięciu dziesiątków rajtaryi, która zuchwale wdzierała się do domów, wyrzucając z nich spokojnych mieszkańców i lokując się w nich bez ceremonii. Sessan ze starszyzną dworek proboszcza za kwaterę obrał.
Zwykle się tak urządzał rabuś, że napadał znienacka, łupił, co się dało i umykał, zanim napadnięci mogli oprzytomnieć z pierwszego wrażenia.
Pan Marcin, od tego i owego z mieszczan języka pochwyciwszy, wziął na stronę winiarza, szepnął mu parę słów, poczem w głos się ozwał:
– Panowie bracia, pójdźmyż swego pludra zaznać.
Sąsiedzi jęli perswadować, że nic należy na tak jawne niebezpieczeństwo się narażać, że trzeba co tchu pchnąć na okolicę po pomoc; ale Ran Marcin ramionami jeno poruszył i stanowczo powtórzył:
– Trzeba nam poznać onego łotra, zanim się działać pocznie.
Więc posłuchali sąsiedzi i udali się wraz z panem Marcinem na plebanię.
Tam się roztasował Sessan z dwunastoma swoimi oficerami, dysponując, jak szara gęś, pod obcą strzechą. Proboszcz, starowina, nie sprzeciwiał się jego żądaniom. Właśnie nasi sąsiedzi weszli do dworka, gdy Sasi proboszcza w obroty wzięli. Rozparło się to plugastwo po siedzeniach, drwiąc z poczciwego księżyny i znęcając się nad nim.
– No, papa – wołał Sessan – jeść, pić i talara…
Proboszcz u drzwi stał z głową opuszczoną, jakby nie słysząc tych obelg. Aż tu wchodzą nasi z panem Marcinem. Ujrzawszy ich, proboszcz odetchnął, Sessan i Sasi z miejsc się porwali.
– A! kanoniku… gości masz, jak widzę – począł Marcin, kłaniając się uprzejmie pludrom.–Słyszałem o tem. Dlatego właśnie nawet przyszliśmy, iżby poznać tak zacnego woiownika, jakim jest j… w. jenerał – tu się do Sessana zwrócił.
Sessan, acz mówić po polsku dobrze nie umiał, jednak wybornie mowę naszą rozumiał.
Z podelba na pana Marcina spojrzawszy, rzecze:
– Po co tu waćpana przychodziła? Może ze mną chciała zaczynać?
– A no jużci, skorom tu przyszedł, muszę z tobą kpie jeden zacząć – odparł słodziutko pan Marcin.
Sponsowiał Sesan.
– So to iest? So ty powiedziałem kanalia Polaka? – zawołał.
– O! patrzcież, iak się gniewa złodziej! – rzecze pan Marcin. – Gadajże tu z podobnymi pludrami.
– So to jest? Ja ciebie nauczyć, ty szlachcica jakaś! Ja tobie pokazać pluder.
Na znak pana Marcina, szlachta raptownie sunęła na Sasów z dobytemi szablami. Zanim ci ostatni zdołali się opamiętać, już leżeli powiązani w pająki jak barany. Sessan opiera! się najdłużej. I tego przecież skrępowano, poczem wszystkich ułożono rzędem na podłodze.
– A teraz mi sza, łotry! – rzekł do nich pan Marcin. – Skoro któren parę z ust puści, pożegna się z życiem, tak mi Boże dopomóż. Księże proboszczu – dodał umyślnie głośno – niechaj to łotrostwo wypocznie sobie przez noc, byleby żywy duch z nimi się nie widział. My tymczasem pójdziemy z resztą się rozprawić.
Mrugnął na proboszcza znacząco.
– Z sukursem bracia szlachta lada chwila pośpieszą – kończył. – Mamy blizko sześćdziesiąt szabel, a i połowa zawiele na tę garść nędznych tchórzów. Skoro się w miasteczku uporamy, wrócimy do tych – rękę powiązanych wskazał. – Na szubienicę dzisiaj zapóźno, a żadnemu z nich konopianej stuły nie pożałuję. Oddawna na nią zasłużyli.
To rzekłszy, odciągnął księdza na stronę.
– Niczemu się jegomość nie dziwuj i nie przecz – szepnął. – Wnet tu nadejdzie winiarz… Co powie, co gadać będzie, to z mojego nakazu.
Znalazłszy się na ulicy, zaśmiał się wesoło pan Marcin.
– Wam… sąsiedzi mili, w głowie się pomieścić nie może to, co czynię?
– Bo nie może – potaknął Kozłowski.
– Tedy mi nie przeszkadzajcie i nie kontrujcie.
Słowu więcej nie rzeki, a w winiarni do gospodarza się zwrócił:
– Mój Małdrzyku… tam, u proboszcza, gotowi. Czyn, com ci powiedział.
To rzekłszy, zadysponował nowy gąsior wina i najspokojniej wziął się do kubka. Sąsiedzi z podziwem patrzyli na niego, dopytywali, co zamyśla… Pan Marcin jeno się uśmiechnął, mrucząc:
– Obaczycie!
Niezadługo, bodaj w godzinę, usłyszano ruch na ulicach, nawoływania, a wreszcie tętent kopyt. Wróci! tez i winiarz z twarzą wesołą, ręce zacierając.
– Jakże tam, mości Małdrzyku? – zapytał pan Marcin.
– Kat ich wziął. Zemknęli, aż się za nimi kurzy.
– Owo co jest! – w glos się rozśmiał pan Marcin. – Teraz wam powiem, jakim sposobem łotrów w pole wyprowadziłem. Sessana manierę wojowania znam. Zanimbyśmy się w gromadę zebrali, żeby ich przetrzepać, jużby łotrzykowie złupili miasteczko i podążyli dalej. Nicbyśmy nie zyskali nad stratę. Jam też wykalkulowal tak: zastraszyć hultajstwo i kwita. Udało nam się jeneralissimusów w dybki ująć, zaczem kochany Małdrzyk nałgał im, jakośmy in gremio z okolicy już się zebrawszy, mieli zamiar w pień ich wyciąć. Po to chodził na plebanie…..
– Jużcić – potaknął winiarz. – Skórom głośno o tem rozpowiadał dobrodziejowi przy nich (jak mi pan Mniszewski nakazał), nuż hołota w prośby. Wiecem z miłosierdzia rzekomo ich rozpętał, oni… w te pędy na koń i… bodaj, aż się za Wisłą oprą.
Śmiała się szlachta z tego przedziwnego fortelu pana Marcina, do rana prawie na wesołej gawędzie przesiedziano, a gdy się rozjeżdżali, mieszczanie nie wiedzieli, jak im mają dziękować…
Tak przytomny umysł posiadał pan Marcin Mniszewski.
Byli tacy, co mu tym razem zarzucali, iż Sessana i jego pomocników puścił, zamiast ich doraźnie zoperować na gałęziach, albo przynajmniej do grodu odesłać, na to zaś pan Marcin odpowiadał:
– Calebym niepolitycznie postąpił. Naprzód Sessan rozgłasza, iż jest kontrybuentem króla jegomości, więc ferując i wykonywając na nim wyrok sami, narazilibyśmy się na odpowiedzialność, jako gwałciciele woli królewskiej. A w grodzie Sessan dałby sobie radę. Doczeka się on końca innym razem. Tymczasem szło o to, aby miasteczko od grabieży osłonić. I cel ten osiągnęliśmy.
Skartmikówna Bolecka
O rodzinie Boleckich heraldycy nasi nie rozpisywali się nazbyt. Wspomnieli o niej zaledwie Kuropatnicki i ks. Kacper, ale jeno kilkoma stówy, A przecież by(a to szlachta godna, chociaż fortuną ni dostojeństwy nie błyszczała.
Ci Boleccy nosili w herbie Abdank, z dokumentów zaś rodzinnych okazuje się, że osiedli na Mazowszu jeszcze za Wazów, z Podlasia przywędrowawszy. Nie rozradzali się licznie. Pod koniec panowania króla Jana nazwisko to reprezentowała wyłącznie panna Urszula Bolecka, jedyna córka pana skarbnika Boleckiego, zmarłego coś wkrótce po wyprawie wiedeńskiej.
Pan skarbnik zostawił jedynaczce folwarczek niewielki, lecz zagospodarowany pięknie i dość intratny. Za opiekuna uprosił pana Żaboklickiego, krewnego po żonie, z którym w przyjaźni był zażyłej.
Co prawda, skarbnikówna opieki nie potrzebowała. Żaboklicki de nomine liczył się opiekunem, w gruncie rzeczy panna Urszula sama sobie radę dawała. Bo tez osobliwy był charakter tej dziewki, bardzo sprawiedliwie niejeden mężczyzna mógłby go jej pozazdrościć. Trzydziestkę już przeszła, a chociaż ten i ów w konkury zajeżdżał (wcale trafiali się kawalerowie stateczni, trza dodać), mimo to każdemu stanowczo odmawiała. Perswadowano jej, przekładano, że maż w takiem położeniu, w jakiem pozostaje, jest potrzebnym nieodbicie, ona zaś odpowiadała, iż jej z panieństwem bardzo dobrze, że wątpi, czy zamąż wyszedłszy, byłaby równie szczęśliwą.
Z początku mniemali ludzie, że sobie rady z gospodarstwem nie da i niebawem skapituluje; mniemania te wszakże okazały się ornylnemi. Skarbnikówna, przy pomocy podstarościego Świerszcza, jako wzór gospodyni słusznie zasłynęła. Od świtu do nocy na nogach, sama zaglądała wszędzie, sarna dysponowała, nawet sama na jarmarki, gdy tego potrzeba zaszła, jeździła. Stanowcza, energiczna, ruchliwa, jakby na mężczyznę stworzona. Bywało i na konia siadła, a gdy jej się kto sprzeciwił, z pewnością ruski miesiąc pamiętał.
Zdybawszy raz nocą przy spichlerzyku złodzieja, choć chłop był, jak dąb… sama jedna tak go obdarowała, iż ledwie życie uniósł.
Z kruciczką się arie obchodzić umiała, nie chybiając prawie nigdy.
Myślałby kto… z opisu tego biorąc miarę, że pozór powinien odpowiadać usposobieniu. Otoż inaczej było. Skarbnikówna mimo trzydziestki i oryginalności, należała do prawdziwie pięknych kobiet. Bo to wzrost w miarę, twarz krągła, oko niebieskie, a takim blaskiem rozjaśnione, że gwiazdy przypominało. Wyraz twarzy łagodny, lecz stanowczy, godności peten, mial w sobie coś pociągającego. Otoś może cokolwiek za gruby, lecz na to nikt nie zważał. A płeć – alabastrowa! A kształty – toczone! Spojrzawszy na tę dziwną mieszaninę temperamentów, odbijających się w postaci panny Urszuli, tak się jakoś człowiekowi robiło… kat wie jak. Delicya kobietka i… kwita.
Nic dziwnego tedy, że konkurentów miała huk, a chociaż ich z kwitkiem odprawiała, nie dawali za wygrane.
Pewnego poobiedzia – był zaś dzień grudniowy – siedziała skarbnikówna z wrzecionem przed kominem, na którym grube polano brzozowe płonęło, słuchając Świerszcza, składającego relacye jakieś. Na dworze śnieżyca kotłowała, że psa nie wygnać po za wrota. Wicher dął straszliwie, jak gdyby przygrywając hecom szatańskim. Ciemność przytem, choć oko wykol, zgoła pięścibyś własnej nie dojrzał.
Słuchając relacyi podstarościego, skarbnikówna nagle milczenie mu nakazała i uszu nadstawiła:
– Czy mi się zdaje, czy też coś huka na dworze? – szepnęła.
– Jakże nie, panno skarbnikówno – rzecze Świerszcz, przysłuchawszy się. – I to bodaj koło dworu…
– Biegajże asan obaczyć, co to jest?
Nie dał sobie podstarości drugi raz powtarzać: co żywo wybiegł w dziedziniec.
Hukanie, a raczej nawoływanie nie ustawało, zbliżając się ku dworowi. Wreszcie po kilku chwilach drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł mężczyzna jakiś, a za nim podstarości.
Zrzuciwszy z siebie kożuch i otarłszy twarz ze śniegu, niespodziany ten gość poprawi} czupryny, wąsa podkręcił, następnie ukłonem skarbnikównę witał.
– Niechybniebym życie dał, moja mościa dobrodziejko, gdyby nie łaskawa pomoc w sam czas. A! co za pogoda… Bógże wam stokrotny zapłać, moiściwi, boście mnie uratowali, śmierci niemal wydzierając.
– Niezasłużone to są podziękowania – rzecze Urszula. – Traf chciał, żeśmy nawoływania usłyszeli waszmościne i tym sposobem…
– Tym sposobem żyw jestem, moja dobrodziejko – podchwycił gość. – Wybaczy mi też dobrodziejka – dodał po chwili – że się do ogieniaszka przysunę. Przeziąbłem do szpiku…
– Proszę, siadaj waszmość.