Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gniazda szlacheckie Tom 1: opowiadania historyczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniazda szlacheckie Tom 1: opowiadania historyczne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Druk Sy­nów St. Nie­mi­ry, War­sza­wa, plac Wa­rec­ki 4

Pan Mar­cin Mni­szew­ski

Sta­ra to szlach­ta Mni­szew­scy, od nie­pa­mięt­nych lat na Ma­zow­szu osia­dła. Pie­czę­to­wa­li się Grzy­ma­łą, a przy­do­mek mie­li Ksztacz. Skąd on przy­do­mek uró­si, co było po­wo­dem, że im go nada­no? O tem nic pew­ne­go po­wie­dzieć nie moż­na. Nie­któ­rzy tłu­ma­czą to tak, że po­nie­waż wszy­scy pra­wie Mni­szew­scy mie­li dziw­ny spo­sób wy­mo­wy, po­dob­ny do syku ka­czo­ra, więc mó­wio­no o nich: „ksza­ta­ją. *) jak ka­czo­ry, gdy się do nich zbli­żać” Tłu­ma­cze­nie, trze­ba przy­znać, wca­le praw­do­po­dob­ne. Ród to był zresz­tą za­cny, mi­ło­ścią lu­dzi się cie­szył, miał też za sobą znacz­ne za­słu­gi, dla do­bra Rze­czy­po­spo­li­tej po­ło­żo­ne.

Ongi Mni­szew­scy for­tu­nę po­sia­da­li nie­la­da, z bie­giem ato­li cza­su zma­la­ła, zdrob­nia­ła, wsku­tek dzia­łów fa­mi­lij­nych. Wszak­że do tego nie przy­szło, iżby któ­ry z nich na nie­do­sta­tek na­rze­kał. Żyli skrom­nie, ale po­czci­wie, po Bo­że­mu.

W po­cząt­kach XVIII wie­ku, za pa­no­wa­nia kró­la Au­gu­sta II, gło­śnym był wśród szlach­ty swo­jej

*) Wy­raz sta­ro­pol­ski, zna­czy: sy­skać, skrze­czeć.

oko­li­cy pan Mar­cin Mni­szew­ski. Ży­cie pę­dził sa­mot­ne, bo ja­koś oże­nić się nie mogł, czy nie chciaJ.

Po­sta­wę miał nie­po­cze­sną: niz­ki, ju­chy, za­wsze do­bro­dusz­nie uśmiech­nię­ty, każ­de­mu z dro­gi ustę­po­wał. Kon­tusz no­sił zwy­kle per­ło­wy su­kien­ny, żu­pa­nik dre­li­cho­wy, ta­kież sza­ra­wa­ry i buty ko­zło­we. Przy włócz­ko­wym pa­si­ku sza­bla skrom­na, na rap­ciach skó­rza­nych wi­sia­ła, w wę­go­rza skór­kę opraw­na, na po­zór tyn­fa nie­war­ta, a w rze­czy isto­cie wiel­kie po­sia­da­ją­ca za­ię­ty. Boć stal w niej była naj­przed­niej­sza, hart dziw­nie do­sko­na­ły, do tego stop­nia, że wpół ją na­giąć mo­głeś, a w po­trze­bie bez wy­sił­ku żad­ne­go że­la­zo kra­ja­ła, niby drwa. Za­le­ty nie­po­śled­nie miał ten oręż, nie­po­śled­nią też rękę miał pan Mar­cin. Cu­dów do­ka­zy­wał ze swo­ją „po­hu­laj­ką” – tak sza­blę zwal – zna­no z tego jak jego, tak oną be­styj­kę sze­ro­ko. To też naj­buń­czucz­niej­si z sza­ła­wi­łów nie za­cze­pia­li go, wie­dząc, że roz­gnie­wa­ny, nie­tyl­ko uszy i nosy ob­ci­na, ale po­tra­fi do­raź­niej­szem pa­mięt­nem na całe ży­cie ob­da­ro­wać.

Pan Mar­cin, jak się wy­żej rze­kło, uspo­so­bie­nie miał spo­koj­ne, byle mu w ka­szę nie dmu­chać. Zwa­dy uni­ka! sta­ran­nie, prze­cież, gdy mu kto do­jadł – nie ścier­piał. Bez tań­ca się won­czas nie obe­szło, a za­wsze wy­cho­dzi­ła zwy­cię­sko „po­hu­laj­ka”, dziel­ną ręką pana kie­ro­wa­na. Zresz­tą uczyn­ny, to­wa­rzy­ski, do­bre­go ser­ca – ła­two jed­nał so­bie lu­dzi, acz twar­dy miał kark, do ukło­nów nie­na­wyk­ty. Za­sa­dy rów­no­ści szla­chec­kiej strzegł pil­nie i przed żad­nym, bo­daj naj­więk­szym ma­gna­tem nie czap­ko­wał, god­no­ści oso­bi­stej na szwank nie na­ra­ża­jąc.

Cw na­po­zór skrom­ny szlach­cic nie od pa­ra­dy gło­wę na kar­ku no­sił. Pod­czas za­ba­wy kro­to­chwi­le tak uciesz­ne stwa­rza!, że jeno pę­kać od śmie­chu, a gdy trza było rady ja­kiej za­się­gnąć w spra­wie waż­nej, do nie­go, jak w dym, się uda­wa­no. Nie jed­ne­go z są­sia­dów z cięż­kiej ta­ra­pa­ty wy­pro­wa­dził, a zda­rzy­ło się kil­ka razy, że ho­nor płoc­kiej szlach­ty pięk­nie sal­wo­wał.

Na krót­ko przed za­wią­za­niem Kon­fe­de­ra­cyi Tar­no­grodz­kiej, włó­czy­ły się po Rze­czy­po­spo­li­tej ban­dy roz­ma­ite­go żoł­dac­twa, prze­waż­nie sa­skie­go, plon­dru­jąc i nisz­cząc wsie i mia­sta. Do­wo­dzi­li nie­mi bądź je­ne­ra­ło­wie re­gu­lar­ni, bądź też ra­bu­sie pro­ści, a wszy­scy pod za­sło­ną sa­me­go kró­la je­go­mo­ści, któ­ren spro­wa­dził żoł­nie­rza cu­dze­go au­to­ra­men­tu, niby dla za­bez­pie­cze­nia spo­ko­ju Kró­le­stwa. Jak po­stę­po­wa­li owi za­bez­pie­cza­cze, nie trze­ba roz­po­wia­dać. Ra­bo­wa­li, łu­pi­li bez mi­ło­sier­dzia. Naj­słyn­niej­sza z band owych zo­sta­wa­ła pod do­wódz­twem nie­ja­kie­go Ses­sa­na, de­zer­te­ra z woj­ska fran­cu­skie­go. Ten Ses­san, skoń­czo­ny łotr, pod wzglę­dem okru­cień­stwa nie miał so­bie rów­ne­go. Po ca­łym kra­ju gra­so­wał, nie­sły­cha­ne gwał­ty wy­pra­wia­jąc. Nie po­mi­nął też i Ma­zow­sza. Szlach­ta, jak mo­gła, od­pie­ra­ła gwał­tow­ni­ka. Ato­li Ses­san po­tra­fi! z roz­ma­itych oka­zyi prze­dziw­nie się wy­wi­jać. „Do cza­su dzban wodę nosi”, po­wia­da sta­ra gad­ka; spraw­dzi­ła się też i na tym Szwa­bie.

Pew­ne­go sierp­nio­we­go wie­czo­ra, w mia­stecz­ku Bo­dza­no­wie, po od­by­tym wal­nym jar­mar­ku, w wi­niar­ni ze­bra­ło się kil­ku szlach­ty oko­licz­nej. Byli pa­no­wie Ko­złow­scy, pan Za­le­ski, pan Barsz­czew­ski…. oraz inni… a po­mię­dzy nimi zna­lazł się i pan Mar­cin. Cią­gnę­li so­bie na­der przy­kład­nie wę­grzy­na, roz­pra­wia­jąc, jak zwy­kle – o spra­wach pu­blicz­nych. A że in­wa­zya i gwał­ty Sa­sów były na po­rząd­ku dzien­nym, prze­to jed­no­gło­śnie na­rze­ka­no na dziw­ne za­cho­wa­nie się kró­la je­go­mo­ści, na co­dzien­ne krzyw­dy, ia­kie czy­ni­li na­jezd­ni­cy… zgo­ła, wza­jem udzie­la­no so­bie po­ża­ło­wa­nia. Że Ses­san już się był za Wi­słę prze­pra­wił i koło Biel­ska, Dro­bi­na i Ra­cią­ża zwy­kłe awan­tu­ry ło­trow­skie wy­pra­wia!, jego tedy na­zwi­sko z ust szlach­ty nie scho­dzi­ło.

Tak ga­wę­dząc i po­pi­ja­jąc, na­raz sły­szą… krzy­ki ja­kieś na uli­cy. Ten i ów się po­rwał, wi­niarz co tchu chłop­ca pchnął, iżby ten o po­wód nie­po­ko­ju się roz­py­tat, gdy wpadł do izby miesz­cza­nin, wo­fa­jąc z prze­ra­że­niem:

– Sasi w mia­stecz­ku… Ra­tuj, kto w Boga wie­rzy!!

Wię­cej ze stra­chu nie mógł po­wie­dzieć, trząsł się cały, jak w zim­ni­cy. Szlach­ta z po­cząt­ku nie do­wie­rza­ła, ali­ści krzy­ki i pła­cze co­raz to gło­śniej się od­zy­wa­ły. W isto­cie od­dział Ses­sa­na wpadł na­gle do mia­stecz­ka i na do­bre po­czął go­spo­da­rzyć. Jak się oka­za­ło, od­dział li­czył oko­ło pię­ciu dzie­siąt­ków raj­ta­ryi, któ­ra zu­chwa­le wdzie­ra­ła się do do­mów, wy­rzu­ca­jąc z nich spo­koj­nych miesz­kań­ców i lo­ku­jąc się w nich bez ce­re­mo­nii. Ses­san ze star­szy­zną dwo­rek pro­bosz­cza za kwa­te­rę ob­rał.

Zwy­kle się tak urzą­dzał ra­buś, że na­pa­dał znie­nac­ka, łu­pił, co się dało i umy­kał, za­nim na­pad­nię­ci mo­gli oprzy­tom­nieć z pierw­sze­go wra­że­nia.

Pan Mar­cin, od tego i owe­go z miesz­czan ję­zy­ka po­chwy­ciw­szy, wziął na stro­nę wi­nia­rza, szep­nął mu parę słów, po­czem w głos się ozwał:

– Pa­no­wie bra­cia, pójdź­myż swe­go plu­dra za­znać.

Są­sie­dzi jęli per­swa­do­wać, że nic na­le­ży na tak jaw­ne nie­bez­pie­czeń­stwo się na­ra­żać, że trze­ba co tchu pchnąć na oko­li­cę po po­moc; ale Ran Mar­cin ra­mio­na­mi jeno po­ru­szył i sta­now­czo po­wtó­rzył:

– Trze­ba nam po­znać one­go ło­tra, za­nim się dzia­łać po­cznie.

Więc po­słu­cha­li są­sie­dzi i uda­li się wraz z pa­nem Mar­ci­nem na ple­ba­nię.

Tam się roz­ta­so­wał Ses­san z dwu­na­sto­ma swo­imi ofi­ce­ra­mi, dys­po­nu­jąc, jak sza­ra gęś, pod obcą strze­chą. Pro­boszcz, sta­ro­wi­na, nie sprze­ci­wiał się jego żą­da­niom. Wła­śnie nasi są­sie­dzi we­szli do dwor­ka, gdy Sasi pro­bosz­cza w ob­ro­ty wzię­li. Roz­par­ło się to plu­ga­stwo po sie­dze­niach, drwiąc z po­czci­we­go księ­ży­ny i znę­ca­jąc się nad nim.

– No, papa – wo­łał Ses­san – jeść, pić i ta­la­ra…

Pro­boszcz u drzwi stał z gło­wą opusz­czo­ną, jak­by nie sły­sząc tych obelg. Aż tu wcho­dzą nasi z pa­nem Mar­ci­nem. Uj­rzaw­szy ich, pro­boszcz ode­tchnął, Ses­san i Sasi z miejsc się po­rwa­li.

– A! ka­no­ni­ku… go­ści masz, jak wi­dzę – po­czął Mar­cin, kła­nia­jąc się uprzej­mie plu­drom.–Sły­sza­łem o tem. Dla­te­go wła­śnie na­wet przy­szli­śmy, iżby po­znać tak za­cne­go wo­iow­ni­ka, ja­kim jest j… w. je­ne­rał – tu się do Ses­sa­na zwró­cił.

Ses­san, acz mó­wić po pol­sku do­brze nie umiał, jed­nak wy­bor­nie mowę na­szą ro­zu­miał.

Z po­de­lba na pana Mar­ci­na spoj­rzaw­szy, rze­cze:

– Po co tu wać­pa­na przy­cho­dzi­ła? Może ze mną chcia­ła za­czy­nać?

– A no już­ci, sko­rom tu przy­szedł, mu­szę z tobą kpie je­den za­cząć – od­parł sło­dziut­ko pan Mar­cin.

Spon­so­wiał Se­san.

– So to iest? So ty po­wie­dzia­łem ka­na­lia Po­la­ka? – za­wo­łał.

– O! pa­trz­cież, iak się gnie­wa zło­dziej! – rze­cze pan Mar­cin. – Ga­daj­że tu z po­dob­ny­mi plu­dra­mi.

– So to jest? Ja cie­bie na­uczyć, ty szlach­ci­ca ja­kaś! Ja to­bie po­ka­zać plu­der.

Na znak pana Mar­ci­na, szlach­ta rap­tow­nie su­nę­ła na Sa­sów z do­by­te­mi sza­bla­mi. Za­nim ci ostat­ni zdo­ła­li się opa­mię­tać, już le­że­li po­wią­za­ni w pa­ją­ki jak ba­ra­ny. Ses­san opie­ra! się naj­dłu­żej. I tego prze­cież skrę­po­wa­no, po­czem wszyst­kich uło­żo­no rzę­dem na pod­ło­dze.

– A te­raz mi sza, ło­try! – rzekł do nich pan Mar­cin. – Sko­ro któ­ren parę z ust pu­ści, po­że­gna się z ży­ciem, tak mi Boże do­po­móż. Księ­że pro­bosz­czu – do­dał umyśl­nie gło­śno – nie­chaj to ło­tro­stwo wy­pocz­nie so­bie przez noc, by­le­by żywy duch z nimi się nie wi­dział. My tym­cza­sem pój­dzie­my z resz­tą się roz­pra­wić.

Mru­gnął na pro­bosz­cza zna­czą­co.

– Z su­kur­sem bra­cia szlach­ta lada chwi­la po­śpie­szą – koń­czył. – Mamy bliz­ko sześć­dzie­siąt sza­bel, a i po­ło­wa za­wie­le na tę garść nędz­nych tchó­rzów. Sko­ro się w mia­stecz­ku upo­ra­my, wró­ci­my do tych – rękę po­wią­za­nych wska­zał. – Na szu­bie­ni­cę dzi­siaj za­póź­no, a żad­ne­mu z nich ko­no­pia­nej stu­ły nie po­ża­łu­ję. Od­daw­na na nią za­słu­ży­li.

To rze­kł­szy, od­cią­gnął księ­dza na stro­nę.

– Ni­cze­mu się je­go­mość nie dzi­wuj i nie przecz – szep­nął. – Wnet tu na­dej­dzie wi­niarz… Co po­wie, co ga­dać bę­dzie, to z mo­je­go na­ka­zu.

Zna­la­zł­szy się na uli­cy, za­śmiał się we­so­ło pan Mar­cin.

– Wam… są­sie­dzi mili, w gło­wie się po­mie­ścić nie może to, co czy­nię?

– Bo nie może – po­tak­nął Ko­złow­ski.

– Tedy mi nie prze­szka­dzaj­cie i nie kontr­uj­cie.

Sło­wu wię­cej nie rze­ki, a w wi­niar­ni do go­spo­da­rza się zwró­cił:

– Mój Mał­drzy­ku… tam, u pro­bosz­cza, go­to­wi. Czyn, com ci po­wie­dział.

To rze­kł­szy, za­dys­po­no­wał nowy gą­sior wina i naj­spo­koj­niej wziął się do kub­ka. Są­sie­dzi z po­dzi­wem pa­trzy­li na nie­go, do­py­ty­wa­li, co za­my­śla… Pan Mar­cin jeno się uśmiech­nął, mru­cząc:

– Oba­czy­cie!

Nie­za­dłu­go, bo­daj w go­dzi­nę, usły­sza­no ruch na uli­cach, na­wo­ły­wa­nia, a wresz­cie tę­tent ko­pyt. Wró­ci! tez i wi­niarz z twa­rzą we­so­łą, ręce za­cie­ra­jąc.

– Jak­że tam, mo­ści Mał­drzy­ku? – za­py­tał pan Mar­cin.

– Kat ich wziął. Ze­mknę­li, aż się za nimi ku­rzy.

– Owo co jest! – w glos się roz­śmiał pan Mar­cin. – Te­raz wam po­wiem, ja­kim spo­so­bem ło­trów w pole wy­pro­wa­dzi­łem. Ses­sa­na ma­nie­rę wo­jo­wa­nia znam. Za­nim­by­śmy się w gro­ma­dę ze­bra­li, żeby ich prze­trze­pać, już­by ło­trzy­ko­wie złu­pi­li mia­stecz­ko i po­dą­ży­li da­lej. Nic­by­śmy nie zy­ska­li nad stra­tę. Jam też wy­kal­ku­lo­wal tak: za­stra­szyć hul­taj­stwo i kwi­ta. Uda­ło nam się je­ne­ra­lis­si­mu­sów w dyb­ki ująć, za­czem ko­cha­ny Mał­drzyk na­łgał im, ja­ko­śmy in gre­mio z oko­li­cy już się ze­braw­szy, mie­li za­miar w pień ich wy­ciąć. Po to cho­dził na ple­ba­nie…..

– Już­cić – po­tak­nął wi­niarz. – Skó­rom gło­śno o tem roz­po­wia­dał do­bro­dzie­jo­wi przy nich (jak mi pan Mni­szew­ski na­ka­zał), nuż ho­ło­ta w proś­by. Wie­cem z mi­ło­sier­dzia rze­ko­mo ich roz­pę­tał, oni… w te pędy na koń i… bo­daj, aż się za Wi­słą oprą.

Śmia­ła się szlach­ta z tego prze­dziw­ne­go for­te­lu pana Mar­ci­na, do rana pra­wie na we­so­łej ga­wę­dzie prze­sie­dzia­no, a gdy się roz­jeż­dża­li, miesz­cza­nie nie wie­dzie­li, jak im mają dzię­ko­wać…

Tak przy­tom­ny umysł po­sia­dał pan Mar­cin Mni­szew­ski.

Byli tacy, co mu tym ra­zem za­rzu­ca­li, iż Ses­sa­na i jego po­moc­ni­ków pu­ścił, za­miast ich do­raź­nie zo­pe­ro­wać na ga­łę­ziach, albo przy­najm­niej do gro­du ode­słać, na to zaś pan Mar­cin od­po­wia­dał:

– Ca­le­bym nie­po­li­tycz­nie po­stą­pił. Na­przód Ses­san roz­gła­sza, iż jest kon­try­bu­en­tem kró­la je­go­mo­ści, więc fe­ru­jąc i wy­ko­ny­wa­jąc na nim wy­rok sami, na­ra­zi­li­by­śmy się na od­po­wie­dzial­ność, jako gwał­ci­cie­le woli kró­lew­skiej. A w gro­dzie Ses­san dał­by so­bie radę. Do­cze­ka się on koń­ca in­nym ra­zem. Tym­cza­sem szło o to, aby mia­stecz­ko od gra­bie­ży osło­nić. I cel ten osią­gnę­li­śmy.

Skart­mi­ków­na Bo­lec­ka

O ro­dzi­nie Bo­lec­kich he­ral­dy­cy nasi nie roz­pi­sy­wa­li się na­zbyt. Wspo­mnie­li o niej za­le­d­wie Ku­ro­pat­nic­ki i ks. Kac­per, ale jeno kil­ko­ma stó­wy, A prze­cież by(a to szlach­ta god­na, cho­ciaż for­tu­ną ni do­sto­jeń­stwy nie błysz­cza­ła.

Ci Bo­lec­cy no­si­li w her­bie Ab­dank, z do­ku­men­tów zaś ro­dzin­nych oka­zu­je się, że osie­dli na Ma­zow­szu jesz­cze za Wa­zów, z Pod­la­sia przy­wę­dro­waw­szy. Nie roz­ra­dza­li się licz­nie. Pod ko­niec pa­no­wa­nia kró­la Jana na­zwi­sko to re­pre­zen­to­wa­ła wy­łącz­nie pan­na Ur­szu­la Bo­lec­ka, je­dy­na cór­ka pana skarb­ni­ka Bo­lec­kie­go, zmar­łe­go coś wkrót­ce po wy­pra­wie wie­deń­skiej.

Pan skarb­nik zo­sta­wił je­dy­nacz­ce fol­war­czek nie­wiel­ki, lecz za­go­spo­da­ro­wa­ny pięk­nie i dość in­trat­ny. Za opie­ku­na upro­sił pana Ża­bo­klic­kie­go, krew­ne­go po żo­nie, z któ­rym w przy­jaź­ni był za­ży­łej.

Co praw­da, skarb­ni­ków­na opie­ki nie po­trze­bo­wa­ła. Ża­bo­klic­ki de no­mi­ne li­czył się opie­ku­nem, w grun­cie rze­czy pan­na Ur­szu­la sama so­bie radę da­wa­ła. Bo tez oso­bli­wy był cha­rak­ter tej dziew­ki, bar­dzo spra­wie­dli­wie nie­je­den męż­czy­zna mógł­by go jej po­zaz­dro­ścić. Trzy­dziest­kę już prze­szła, a cho­ciaż ten i ów w kon­ku­ry za­jeż­dżał (wca­le tra­fia­li się ka­wa­le­ro­wie sta­tecz­ni, trza do­dać), mimo to każ­de­mu sta­now­czo od­ma­wia­ła. Per­swa­do­wa­no jej, prze­kła­da­no, że maż w ta­kiem po­ło­że­niu, w ja­kiem po­zo­sta­je, jest po­trzeb­nym nie­odbi­cie, ona zaś od­po­wia­da­ła, iż jej z pa­nień­stwem bar­dzo do­brze, że wąt­pi, czy za­mąż wy­szedł­szy, by­ła­by rów­nie szczę­śli­wą.

Z po­cząt­ku mnie­ma­li lu­dzie, że so­bie rady z go­spo­dar­stwem nie da i nie­ba­wem ska­pi­tu­lu­je; mnie­ma­nia te wszak­że oka­za­ły się or­nyl­ne­mi. Skarb­ni­ków­na, przy po­mo­cy pod­sta­ro­ście­go Świersz­cza, jako wzór go­spo­dy­ni słusz­nie za­sły­nę­ła. Od świ­tu do nocy na no­gach, sama za­glą­da­ła wszę­dzie, sar­na dys­po­no­wa­ła, na­wet sama na jar­mar­ki, gdy tego po­trze­ba za­szła, jeź­dzi­ła. Sta­now­cza, ener­gicz­na, ru­chli­wa, jak­by na męż­czy­znę stwo­rzo­na. By­wa­ło i na ko­nia sia­dła, a gdy jej się kto sprze­ci­wił, z pew­no­ścią ru­ski mie­siąc pa­mię­tał.

Zdy­baw­szy raz nocą przy spi­chle­rzy­ku zło­dzie­ja, choć chłop był, jak dąb… sama jed­na tak go ob­da­ro­wa­ła, iż le­d­wie ży­cie uniósł.

Z kru­cicz­ką się arie ob­cho­dzić umia­ła, nie chy­bia­jąc pra­wie nig­dy.

My­ślał­by kto… z opi­su tego bio­rąc mia­rę, że po­zór po­wi­nien od­po­wia­dać uspo­so­bie­niu. Otoż in­a­czej było. Skarb­ni­ków­na mimo trzy­dziest­ki i ory­gi­nal­no­ści, na­le­ża­ła do praw­dzi­wie pięk­nych ko­biet. Bo to wzrost w mia­rę, twarz krą­gła, oko nie­bie­skie, a ta­kim bla­skiem roz­ja­śnio­ne, że gwiaz­dy przy­po­mi­na­ło. Wy­raz twa­rzy ła­god­ny, lecz sta­now­czy, god­no­ści pe­ten, mial w so­bie coś po­cią­ga­ją­ce­go. Otoś może co­kol­wiek za gru­by, lecz na to nikt nie zwa­żał. A płeć – ala­ba­stro­wa! A kształ­ty – to­czo­ne! Spoj­rzaw­szy na tę dziw­ną mie­sza­ni­nę tem­pe­ra­men­tów, od­bi­ja­ją­cych się w po­sta­ci pan­ny Ur­szu­li, tak się ja­koś czło­wie­ko­wi ro­bi­ło… kat wie jak. De­li­cya ko­biet­ka i… kwi­ta.

Nic dziw­ne­go tedy, że kon­ku­ren­tów mia­ła huk, a cho­ciaż ich z kwit­kiem od­pra­wia­ła, nie da­wa­li za wy­gra­ne.

Pew­ne­go po­obie­dzia – był zaś dzień gru­dnio­wy – sie­dzia­ła skarb­ni­ków­na z wrze­cio­nem przed ko­mi­nem, na któ­rym gru­be po­la­no brzo­zo­we pło­nę­ło, słu­cha­jąc Świersz­cza, skła­da­ją­ce­go re­la­cye ja­kieś. Na dwo­rze śnie­ży­ca ko­tło­wa­ła, że psa nie wy­gnać po za wro­ta. Wi­cher dął strasz­li­wie, jak gdy­by przy­gry­wa­jąc he­com sza­tań­skim. Ciem­ność przy­tem, choć oko wy­kol, zgo­ła pię­ści­byś wła­snej nie doj­rzał.

Słu­cha­jąc re­la­cyi pod­sta­ro­ście­go, skarb­ni­ków­na na­gle mil­cze­nie mu na­ka­za­ła i uszu nad­sta­wi­ła:

– Czy mi się zda­je, czy też coś huka na dwo­rze? – szep­nę­ła.

– Jak­że nie, pan­no skarb­ni­ków­no – rze­cze Świerszcz, przy­słu­chaw­szy się. – I to bo­daj koło dwo­ru…

– Bie­gaj­że asan oba­czyć, co to jest?

Nie dał so­bie pod­sta­ro­ści dru­gi raz po­wta­rzać: co żywo wy­biegł w dzie­dzi­niec.

Hu­ka­nie, a ra­czej na­wo­ły­wa­nie nie usta­wa­ło, zbli­ża­jąc się ku dwo­ro­wi. Wresz­cie po kil­ku chwi­lach drzwi się otwo­rzy­ły i do kom­na­ty wszedł męż­czy­zna ja­kiś, a za nim pod­sta­ro­ści.

Zrzu­ciw­szy z sie­bie ko­żuch i otarł­szy twarz ze śnie­gu, nie­spo­dzia­ny ten gość po­pra­wi} czu­pry­ny, wąsa pod­krę­cił, na­stęp­nie ukło­nem skarb­ni­ków­nę wi­tał.

– Nie­chyb­nie­bym ży­cie dał, moja mo­ścia do­bro­dziej­ko, gdy­by nie ła­ska­wa po­moc w sam czas. A! co za po­go­da… Bóg­że wam sto­krot­ny za­płać, mo­iści­wi, bo­ście mnie ura­to­wa­li, śmier­ci nie­mal wy­dzie­ra­jąc.

– Nie­za­słu­żo­ne to są po­dzię­ko­wa­nia – rze­cze Ur­szu­la. – Traf chciał, że­śmy na­wo­ły­wa­nia usły­sze­li wasz­mo­ści­ne i tym spo­so­bem…

– Tym spo­so­bem żyw je­stem, moja do­bro­dziej­ko – pod­chwy­cił gość. – Wy­ba­czy mi też do­bro­dziej­ka – do­dał po chwi­li – że się do ogie­niasz­ka przy­su­nę. Prze­zią­błem do szpi­ku…

– Pro­szę, sia­daj wasz­mość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: