- W empik go
Gniazda szlacheckie. Tom 2: opowiadania historyczne - ebook
Gniazda szlacheckie. Tom 2: opowiadania historyczne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 257 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk Synów St. Niemiry, Warszawa, plac Warecki 4
Radziwiłł „Panie Kochanku”
I.
Książę wojewoda, ordynat nieświeski, niezmiernie się kochał w szlachetnym kunszcie łowieckim. Pasya to byta rodzinna, w spadku krwi otrzymana, której żaden z Radziwiłłów nie folgował. Książę wojewoda „Panie Kochanku” oddawał się jej namiętnie. Pod koniec nawet życia (dopóki mu oczu starczyło), często przez nią na poważne niebezpieczeństwo się narażał. Miał też sławę znamienitego myśliwego, na którą w zupełności zasługiwał. Aby się przekonać o jego odwadze, celności oka i pewno-ścic ręki, trzeba było naocznie widzieć, jak oszczepem rozjuszone maruchy godził, lub rozszalałe, wściekłe dziki kordelasem kładł. Zapaliwszy się, upamiętanie tracił, nie widział zgoła nic wkoło siebie. Po śmierci panów Wołodkiewicza i Borowskiego Leona, najdzielniejszych po sobie łowców, z którymi rad był polować – nieco ochłódl, lecz żyłki nie stracił i byle okazya, Wiśniowski musiał urządzać pole.
– Bo to, panie kochanku – mawiał do swoich – acanowie nie wiecie, że mi S-ty Hubert, w osobliwej dla mnie łasce, gdym gwoli iego czci w Nalibockich lasach kapliczkę fundował, objawienia udzieli!… – Radziwile – powiedział, – panie kochanku – za afekt, jaki mi okazałeś, radę ci dam. Zamiast trzymać Finkiego i Ciecierkiewicza, na których opłacenie starczyć nie możesz i musisz często od Wojnarowicza na skrypt pożyczać, zastaw jeszcze dając, poślij, a co lepiej – sam jedź na Madagaskar i stamtąd sprowadź kilka porządnych sfor. Ja ci – mówił, panie kochanku – świętem, niebieskiem słowem ręczę, że gdy to uczynisz, a nie zważając na bajdurzenie onych nibyto uczonych doktorów, rusznicy i rohatyny z ręki nie wypuścisz, możesz być o zdrowie spokojnym i wszelkie deyfedreki aptekarskie na smarowidła do wozów przeznaczyć… – Jakożem tego świętego, panie kochanku usłuchał i wcale sobie to chwalę. Kosztowała mnie ta wyprawa ua Madagaskar. Bóg wie nie wiele! (Łopuski zaświadczy, bo sam z wielkim psiarzem jejmość imperatorowej tej wyspy o cenę wybranych psów konferował) alem zdrów, jak rydz.
I w rzeczy samej służyło mu polowanie. Odmładzało go, emocyowało… przysparzając humoru.
Zdarzyło się pewnego razu księciu polować w okolicach Nieświeża. Czas był letni, lecz nie nadto skwarny, w sam raz dla tej zabawy. Wyruszono, jak zazwyczaj, o świcie, omen w podróży zapowiada! pomyślny bieg łowom, wszyscy tedy w najlepszem byli usposobieniu. Jakoż zabawa udała się znakomicie. Książę własnoręcznie położył pięciu niedźwiedzi i parę pysznych rogaczów, żartował więc, śmiał się, anegdoty iedna za drugą prawił…
Cokolwiek go obruszyło to, że Macewicz pozwolił umknąć starej niedźwiedzicy z dwojgiem młodych, lecz skończyło się na przekomarzaniu i przytykach.
Już po południu, Wiśniowski, iaworyt-łowczy pański, nakazał trąbić na zbor, zbierać ubitego zwierza i na przygotowane umyślnie wozy go składać. Potem książę wraz z dworem szukał stosownego miejsca, gdzieby rozstasować się było można do posiłku myśliwskiego.
Wiśniowski, z lasami książęcemi doskonale obeznany, prowadził, poręczając, że wie o dogodnej polance.
Szli tedy wszyscy za nim, z księciem na czele.
– Wiśniosiu – prawił książę – możebyśmy Macewicza, panie kochanku, za karę przy wozach zostawili? Pokpił dziś sprawę z kretesem, jak żak z infimy. Kiepski z niego, panie kochanku, łowiec zawsze, ale dziś…
Głową pokręcił.
– Słuchaj Macewicz, kochanku, ja uważam żeś ty od pewnego czasu nie swój. Co ci jest?
– Ależ mości książę… – począł tłumaczyć się biedny Macewicz – wolne żarty.
– Oadaj zdrów, jakie tam żarty. Od czasu, kiedyśmy tu ekonomczuka przyjmowali – tak ks. Karol nazywał Stanisława Augusta – skapconiałeś mi ogromnie. Ejże, Macewicz, panie kochanku, tyś sfę może o niego nadto blizko ocierał, a to heretyk chodzący jest! Farmazon! Od takiego rozmaite chandry ludziom się przyczepiają.
– Książę dziś supeł na mnie namotał – mruknął pod nosem Macewicz.
– Masz, panie kochanku, do siebie gada! Prognostyk jak najgorszy. Musiało tak być, jak powiadam. Otarłeś się o ekonomczuka i przeszedłeś far-
I mazoństwem. Ja, panie kochanku, na twojem miejscu będąc, prosiłbym księdza Katembryka, iżby ci wyznaczył rekolekcye surowe. To z wszelką pewnością pomoże.
Tak gwarząc żartobliwie, znaleźli się na miejscu przez Wiśniowskiego wskazanem. Drzewa tu tworzyły rodzaj altany, cienia pełnej, obszernej, w sam raz do spoczynku przydatnej.
Przygotowywano do posiłku bigosy, schaby i inne specyały, gdy Wojnarowicz, który był nieco na stronę się usunął, zbliżył się z miną frasobliwą.
– Mości książę… – zawołał.
– Albo co, panie kochanku? Nimfęś leśną zobaczył… hę? Ty do tego szczęście masz.
– Tam… w krzakach… – zaczął Wojnarowicz, niezbity z tropu.
– Oho… para niedźwiedzi umizgi stroi? – przerwał książę, wciąż dworując.
– Są, mości książę i niedźwiedzie, ale jest i… człowiek.
– Człowiek? Pattzaicie, panie kochanku, pewnie to duch którego z Macewiczów za niedołęstwo pokutuje…
Wstał książę z siedzenia i za Wojnarowiczem, wraz ze wszystkimi, się udał.
Czekała ich nielada niespodzianka.
Na ziemi, o kroków kilka od miejsca na spoczynek obranego, leżała olbrzymia niedźwiedzica, przy niej dwoje młodych, tuż zaś człowiek, krwią broczący.
W milczeniu spoglądano po sobie.
– Kto to jest, panie kochanku? – spytał po chwili książę wojewoda.
Nikt leżącego nie znał. Był to średnich lat mężczyzna, dorodny, ubrany podróżnie, bardzo skromne. Kontusz drelichowy, pas skórzany, szarawary płócienne i buty juchtowe – ot co na nim. Przy pasiku szabelka na rzemiennych rapciach, której ostrze w jednej trzymał ręce, w drugiej kru-ciczkę…
Leżał na wznak, z głową srodze pokiereszowaną, znać pazurami niedźwiedzi, prawy rękaw odzieży również był krwią zbroczony, poszarpany, co wskazywało, że i tam musiał go zwierz pomacać.
– Jakiś obcy, panie kochanku – szepnął nachmurzony książę wojewoda. – Po sto dyabłów tędy się włóczył? Na co?
– Haniebnie mu się dostało – rzekł Zabłocki, przyglądając się leżącemu.
– Hm… za Macewicza oberwał, boć, dalipan, to jego niedźwiedzica. Żyje, czy powędrował, panie kochanku, ad patres?
Przypadł do leżącego Fryczyński, ucha nadstawił, słucha.
– Dysze, ale słabo? – odparł.
– A to go ratować! – żwawo poruszył się książę wojewoda. – Dalejże… Wlać mu gorzałki do gęby, rany obmyć i przewiązać. Żywo! Ruszajcie się! Człowiek jest, panie kochanku i pono szlachcic, ak mi się widzi.
Rzucono się na ten rozkaz.
Wojnarowicz skoczył po gorzałkę, zęby leżącemu rozcisnąl przemocą i wlał mu w usta kilka kropel płynu. Zabłocki około ran chodzi…!
– Ziemią i liśćmi mu obłóż – doradza! książę – wielce skuteczny to sposób, lepszy od wszelkich dryakwi i plastrów. Praktykowałem go ze skutkiem u Persów, dokądem z Łopuskim po pantofle dla ekonornczuka jeździ!, i gdzie mnie… panie kochanku, przyjmowali z honorami niebywatemi…
Nieznajomy coraz to wyraźniejsze znaki życia dawał, oczy nawpól rozwarł, lecz jeszcze nie wiedział, co się dokoła niego dzieje.
Upływ krwi wielce go snać osłabił.
– Wziąć mi go na wóz i Finkiemu zawieźć – zadysponował książę wojewoda. – Krzywdę na mojej ziemi poniósł, trza mu to wynagrodzić. Sam się, panie kochanku, o nią dopytywał, bo po co lazł… gdzie nie trzeba, ale…
Ręką machnął.
Jak najostrożniej podniesiono nieznajomego i na wozie ułożono.
Ów posiłek łowiecki za wcale przedni obiad mógł wystarczyć, wszystkiego było wbród i arcysmakowicie. Szynki z dzika, łapy niedźwiedzie wędzone, combry sarnie, bigos odgrzewany… O gdańskiej oczywiście nie przopomniano, a krupnik cieszył się wielkim odbytem… Myśliwi nie pardonowali niczemu, zawijali uczciwie, aż im się uszy trzęsły.
Książę z początku milczał, ochoty do rozmowy nie okazując. Powoli jednak rozchmurzy się, westchnął i szepnął jakby do siebie:
– Macewicz nabroił, a Radziwił! grzywny zapłaci, panie kochanku…
– Jakże to rozumieć, mości książę? – spytał Zabłocki.
– Nic dziwnego, że asindziej nie rozumiesz, bo z takiego rodu jesteś, że wam wszystkim, począwszy od tego, któren, panie kochanku, mydłem handlował i tak się zbogacił natemu Niemców, że pkidry im musiał zostawić, a sam naguteńki, jak go matka porodziła, do dom wrócił, skończywszy zaś na waćpami i twoim krewniaku co to, panie kochanku, królewskie flaki co czwartku jada i za to krotochwile teatrom komponuje… – wszystkim wam powiadam którejś klepki brak…
– Książę dzisiaj na straszne dogadywanie wziąłeś, aż uszy cierpną – rzecze Zabłocki urażony.
– Chyba tobie, bo masz nadto długie i delikatne, jakie owo w Dardanelach się spotykają, ale każdy inny przyzna mi, panie kochanku, żem szczery…
– Chyba tobie, boś zonaozlak, ale każdy inny przyzna mi, panie kochanku, żem szczery…
Pokiwał głową dodając:
– i dla tego cierpię!
– Oj to prawda! – mruknął z przekąsem Zabłocki.
– Może nie, panie kochanku? – podjął książę żywo. – Mój strukczaszy, żebyś ty wiedział, jaki masz obrzydliwy język… Akuratnie znałem na wyspie Terefere pewnego agę, któren zamiast śliną, żabim skrzekiem plwał. Niepodobno było na niego patrzeć, panie kochanku… Łopuski raz musiał z nim obiadować; biedak, panie kochanku, dwa tygodnie potem chorował… A taki co cierpię, to cierpię i za Macewicza zapłacę… jak amen w pacierzu.
– Skądże to mości książę takie przeczucie?– ozwał się Puzyna.
– Skąd? – ramiona stulił książę. – Łaska Boża, panie kochanku. Gdybyście asindziejowie tak przykładny żywot prowadzili (ks. Kantembryk zaświadczy), spuściłby i na was Bóg odrobinę swej łaski, ale… – ręką rzucił – kto się tam teraz o poczciwość w życiu stara… Kat nadał temu Wiśniowskiemu polowanie na dziś wyznaczać. Malo tego, że nam najlepsza sztuka z, pod ręki uszła, ale oto… trze-
_ – 1J –
ba nieszczęścia z tym nieznajomym… Panie kochanku… mam jakieś niemile przeczucie…
– Et, co ma być? – przerwał Puzyna. – Do pojutrza o wszystkiem się zapomni.
– Hm… wy, panie kochanku, może, ale co ja… długo ten dzień zapamiętam! Tak mi coś do ucha szepce.
II.
Nieznajomego ulokowano w oficynach, otaczając wszelkiemi wygodami i opieką. Dr. Finkę dwa razy dziennie go odwiedzał, opatrywał, Ięki zadawał – zaś pani Puksztowa, rezydentka, stateczna i poważnego wieku matrona, doglądała go, jak krewniaka.
Czyniła to chętnie – miała bowiem serce poczciwe, miłosierdzia pełne, co więcej, nieznajomy ujął ją powierzchownością.
Twierdziła napewno, że musi to być z zacnej rodziny kawaler, nielada przymiotów i zalet – co gdy wypadkiem doszło do księcia wojewody, ten się jeno zżymnął.
– Tra… la… la – rzekł – każda kwoczka kogutowi rada, panie kochanku.
Okazało się, że rany były niebezpieczniejsze niż pozór wydawał: jątrzyły się, goiły z trudnością, znać w złych miejscach pozadawane. Gorączka nie opuszczała chorego dosyć długo… Niemal tydzień
przeleżał bezprzytomny – następnie począł coś bez związku i ładu prawić, tak, że go nic a nic zrozumieć nie było można.
Finkę za zdrowie ręczył – ale przed miesiącem (mówił) ani podobna choremu będzie wstać…
Niecierpliwiło to srodze wszystkich, osobliwie samego księcia wojewodę, któren chciał się dowiedzieć, z kim do czynienia ma.
– Nuż intruz jaki, jeszcze mi gotów powietrze w Nieświeżu zapaskudzić! Skaranie Boże! – narzekał.
Macewicz chodził, jak struty, bo mu książę wciąż dogadywał, zwalając całą biedę na niego. Co dnia dowiadywał się o zdrowiu chorego, aby raz niepewności się zbyć i przekonać, kto zacz jest i skąd.
A tu, jak na złość, dzień za dniem się wlókł, chory od rzeczy gadał, ani rusz słowa rozsądnego pochwycić.
Finkę na prośby i nagabywania Macewicza, iżby przyspieszył wyzdrowienie, ręce rozkładał i głową trząsł, powiadając, że nad to, co robi, więcej poradzić nie potrafi. Cieciorkiewicz tak samo mówił, dobijając tem potwierdzeniem zrozpaczonego Macewicza.