Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gniazda szlacheckie. Tom 2: opowiadania historyczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniazda szlacheckie. Tom 2: opowiadania historyczne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 257 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom Dru­gi

Druk Sy­nów St. Nie­mi­ry, War­sza­wa, plac Wa­rec­ki 4

Ra­dzi­wiłł „Pa­nie Ko­chan­ku”

I.

Ksią­żę wo­je­wo­da, or­dy­nat nie­świe­ski, nie­zmier­nie się ko­chał w szla­chet­nym kunsz­cie ło­wiec­kim. Pa­sya to byta ro­dzin­na, w spad­ku krwi otrzy­ma­na, któ­rej ża­den z Ra­dzi­wił­łów nie fol­go­wał. Ksią­żę wo­je­wo­da „Pa­nie Ko­chan­ku” od­da­wał się jej na­mięt­nie. Pod ko­niec na­wet ży­cia (do­pó­ki mu oczu star­czy­ło), czę­sto przez nią na po­waż­ne nie­bez­pie­czeń­stwo się na­ra­żał. Miał też sła­wę zna­mie­ni­te­go my­śli­we­go, na któ­rą w zu­peł­no­ści za­słu­gi­wał. Aby się prze­ko­nać o jego od­wa­dze, cel­no­ści oka i pew­no-ścic ręki, trze­ba było na­ocz­nie wi­dzieć, jak oszcze­pem roz­ju­szo­ne ma­ru­chy go­dził, lub roz­sza­la­łe, wście­kłe dzi­ki kor­de­la­sem kładł. Za­pa­liw­szy się, upa­mię­ta­nie tra­cił, nie wi­dział zgo­ła nic wko­ło sie­bie. Po śmier­ci pa­nów Wo­łod­kie­wi­cza i Bo­row­skie­go Le­ona, naj­dziel­niej­szych po so­bie łow­ców, z któ­ry­mi rad był po­lo­wać – nie­co ochłódl, lecz żył­ki nie stra­cił i byle oka­zya, Wi­śniow­ski mu­siał urzą­dzać pole.

– Bo to, pa­nie ko­chan­ku – ma­wiał do swo­ich – aca­no­wie nie wie­cie, że mi S-ty Hu­bert, w oso­bli­wej dla mnie ła­sce, gdym gwo­li iego czci w Na­li­boc­kich la­sach ka­plicz­kę fun­do­wał, ob­ja­wie­nia udzie­li!… – Ra­dzi­wi­le – po­wie­dział, – pa­nie ko­chan­ku – za afekt, jaki mi oka­za­łeś, radę ci dam. Za­miast trzy­mać Fin­kie­go i Cie­cier­kie­wi­cza, na któ­rych opła­ce­nie star­czyć nie mo­żesz i mu­sisz czę­sto od Woj­na­ro­wi­cza na skrypt po­ży­czać, za­staw jesz­cze da­jąc, po­ślij, a co le­piej – sam jedź na Ma­da­ga­skar i stam­tąd spro­wadź kil­ka po­rząd­nych sfor. Ja ci – mó­wił, pa­nie ko­chan­ku – świę­tem, nie­bie­skiem sło­wem rę­czę, że gdy to uczy­nisz, a nie zwa­ża­jąc na baj­du­rze­nie onych ni­by­to uczo­nych dok­to­rów, rusz­ni­cy i ro­ha­ty­ny z ręki nie wy­pu­ścisz, mo­żesz być o zdro­wie spo­koj­nym i wszel­kie dey­fe­dre­ki ap­te­kar­skie na sma­ro­wi­dła do wo­zów prze­zna­czyć… – Ja­ko­żem tego świę­te­go, pa­nie ko­chan­ku usłu­chał i wca­le so­bie to chwa­lę. Kosz­to­wa­ła mnie ta wy­pra­wa ua Ma­da­ga­skar. Bóg wie nie wie­le! (Ło­pu­ski za­świad­czy, bo sam z wiel­kim psia­rzem jej­mość im­pe­ra­to­ro­wej tej wy­spy o cenę wy­bra­nych psów kon­fe­ro­wał) alem zdrów, jak rydz.

I w rze­czy sa­mej słu­ży­ło mu po­lo­wa­nie. Od­mła­dza­ło go, emo­cy­owa­ło… przy­spa­rza­jąc hu­mo­ru.

Zda­rzy­ło się pew­ne­go razu księ­ciu po­lo­wać w oko­li­cach Nie­świe­ża. Czas był let­ni, lecz nie nad­to skwar­ny, w sam raz dla tej za­ba­wy. Wy­ru­szo­no, jak za­zwy­czaj, o świ­cie, omen w po­dró­ży za­po­wia­da! po­myśl­ny bieg ło­wom, wszy­scy tedy w naj­lep­szem byli uspo­so­bie­niu. Ja­koż za­ba­wa uda­ła się zna­ko­mi­cie. Ksią­żę wła­sno­ręcz­nie po­ło­żył pię­ciu niedź­wie­dzi i parę pysz­nych ro­ga­czów, żar­to­wał więc, śmiał się, aneg­do­ty ied­na za dru­gą pra­wił…

Co­kol­wiek go ob­ru­szy­ło to, że Ma­ce­wicz po­zwo­lił umknąć sta­rej niedź­wie­dzi­cy z dwoj­giem mło­dych, lecz skoń­czy­ło się na prze­ko­ma­rza­niu i przy­ty­kach.

Już po po­łu­dniu, Wi­śniow­ski, ia­wo­ryt-łow­czy pań­ski, na­ka­zał trą­bić na zbor, zbie­rać ubi­te­go zwie­rza i na przy­go­to­wa­ne umyśl­nie wozy go skła­dać. Po­tem ksią­żę wraz z dwo­rem szu­kał sto­sow­ne­go miej­sca, gdzie­by roz­sta­so­wać się było moż­na do po­sił­ku my­śliw­skie­go.

Wi­śniow­ski, z la­sa­mi ksią­żę­ce­mi do­sko­na­le obe­zna­ny, pro­wa­dził, po­rę­cza­jąc, że wie o do­god­nej po­lan­ce.

Szli tedy wszy­scy za nim, z księ­ciem na cze­le.

– Wi­śnio­siu – pra­wił ksią­żę – mo­że­by­śmy Ma­ce­wi­cza, pa­nie ko­chan­ku, za karę przy wo­zach zo­sta­wi­li? Po­kpił dziś spra­wę z kre­te­sem, jak żak z in­fi­my. Kiep­ski z nie­go, pa­nie ko­chan­ku, ło­wiec za­wsze, ale dziś…

Gło­wą po­krę­cił.

– Słu­chaj Ma­ce­wicz, ko­chan­ku, ja uwa­żam żeś ty od pew­ne­go cza­su nie swój. Co ci jest?

– Ależ mo­ści ksią­żę… – po­czął tłu­ma­czyć się bied­ny Ma­ce­wicz – wol­ne żar­ty.

– Oadaj zdrów, ja­kie tam żar­ty. Od cza­su, kie­dy­śmy tu eko­nom­czu­ka przyj­mo­wa­li – tak ks. Ka­rol na­zy­wał Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta – skap­co­nia­łeś mi ogrom­nie. Ejże, Ma­ce­wicz, pa­nie ko­chan­ku, tyś sfę może o nie­go nad­to bliz­ko ocie­rał, a to he­re­tyk cho­dzą­cy jest! Far­ma­zon! Od ta­kie­go roz­ma­ite chan­dry lu­dziom się przy­cze­pia­ją.

– Ksią­żę dziś su­peł na mnie na­mo­tał – mruk­nął pod no­sem Ma­ce­wicz.

– Masz, pa­nie ko­chan­ku, do sie­bie gada! Pro­gno­styk jak naj­gor­szy. Mu­sia­ło tak być, jak po­wia­dam. Otar­łeś się o eko­nom­czu­ka i prze­sze­dłeś far-

I ma­zoń­stwem. Ja, pa­nie ko­chan­ku, na two­jem miej­scu bę­dąc, pro­sił­bym księ­dza Ka­tem­bry­ka, iżby ci wy­zna­czył re­ko­lek­cye su­ro­we. To z wszel­ką pew­no­ścią po­mo­że.

Tak gwa­rząc żar­to­bli­wie, zna­leź­li się na miej­scu przez Wi­śniow­skie­go wska­za­nem. Drze­wa tu two­rzy­ły ro­dzaj al­ta­ny, cie­nia peł­nej, ob­szer­nej, w sam raz do spo­czyn­ku przy­dat­nej.

Przy­go­to­wy­wa­no do po­sił­ku bi­go­sy, scha­by i inne spe­cy­ały, gdy Woj­na­ro­wicz, któ­ry był nie­co na stro­nę się usu­nął, zbli­żył się z miną fra­so­bli­wą.

– Mo­ści ksią­żę… – za­wo­łał.

– Albo co, pa­nie ko­chan­ku? Nim­fęś le­śną zo­ba­czył… hę? Ty do tego szczę­ście masz.

– Tam… w krza­kach… – za­czął Woj­na­ro­wicz, nie­zbi­ty z tro­pu.

– Oho… para niedź­wie­dzi umi­zgi stroi? – prze­rwał ksią­żę, wciąż dwo­ru­jąc.

– Są, mo­ści ksią­żę i niedź­wie­dzie, ale jest i… czło­wiek.

– Czło­wiek? Pat­t­za­icie, pa­nie ko­chan­ku, pew­nie to duch któ­re­go z Ma­ce­wi­czów za nie­do­łę­stwo po­ku­tu­je…

Wstał ksią­żę z sie­dze­nia i za Woj­na­ro­wi­czem, wraz ze wszyst­ki­mi, się udał.

Cze­ka­ła ich nie­la­da nie­spo­dzian­ka.

Na zie­mi, o kro­ków kil­ka od miej­sca na spo­czy­nek ob­ra­ne­go, le­ża­ła ol­brzy­mia niedź­wie­dzi­ca, przy niej dwo­je mło­dych, tuż zaś czło­wiek, krwią bro­czą­cy.

W mil­cze­niu spo­glą­da­no po so­bie.

– Kto to jest, pa­nie ko­chan­ku? – spy­tał po chwi­li ksią­żę wo­je­wo­da.

Nikt le­żą­ce­go nie znał. Był to śred­nich lat męż­czy­zna, do­rod­ny, ubra­ny po­dróż­nie, bar­dzo skrom­ne. Kon­tusz dre­li­cho­wy, pas skó­rza­ny, sza­ra­wa­ry płó­cien­ne i buty juch­to­we – ot co na nim. Przy pa­si­ku sza­bel­ka na rze­mien­nych rap­ciach, któ­rej ostrze w jed­nej trzy­mał ręce, w dru­giej kru-cicz­kę…

Le­żał na wznak, z gło­wą sro­dze po­kie­re­szo­wa­ną, znać pa­zu­ra­mi niedź­wie­dzi, pra­wy rę­kaw odzie­ży rów­nież był krwią zbro­czo­ny, po­szar­pa­ny, co wska­zy­wa­ło, że i tam mu­siał go zwierz po­ma­cać.

– Ja­kiś obcy, pa­nie ko­chan­ku – szep­nął na­chmu­rzo­ny ksią­żę wo­je­wo­da. – Po sto dy­abłów tędy się włó­czył? Na co?

– Ha­nieb­nie mu się do­sta­ło – rzekł Za­błoc­ki, przy­glą­da­jąc się le­żą­ce­mu.

– Hm… za Ma­ce­wi­cza obe­rwał, boć, da­li­pan, to jego niedź­wie­dzi­ca. Żyje, czy po­wę­dro­wał, pa­nie ko­chan­ku, ad pa­tres?

Przy­padł do le­żą­ce­go Fry­czyń­ski, ucha nad­sta­wił, słu­cha.

– Dy­sze, ale sła­bo? – od­parł.

– A to go ra­to­wać! – żwa­wo po­ru­szył się ksią­żę wo­je­wo­da. – Da­lej­że… Wlać mu go­rzał­ki do gęby, rany ob­myć i prze­wią­zać. Żywo! Ru­szaj­cie się! Czło­wiek jest, pa­nie ko­chan­ku i pono szlach­cic, ak mi się wi­dzi.

Rzu­co­no się na ten roz­kaz.

Woj­na­ro­wicz sko­czył po go­rzał­kę, zęby le­żą­ce­mu roz­ci­snąl prze­mo­cą i wlał mu w usta kil­ka kro­pel pły­nu. Za­błoc­ki oko­ło ran cho­dzi…!

– Zie­mią i li­ść­mi mu ob­łóż – do­ra­dza! ksią­żę – wiel­ce sku­tecz­ny to spo­sób, lep­szy od wszel­kich dry­akwi i pla­strów. Prak­ty­ko­wa­łem go ze skut­kiem u Per­sów, do­ką­dem z Ło­pu­skim po pan­to­fle dla eko­norn­czu­ka jeź­dzi!, i gdzie mnie… pa­nie ko­chan­ku, przyj­mo­wa­li z ho­no­ra­mi nie­by­wa­te­mi…

Nie­zna­jo­my co­raz to wy­raź­niej­sze zna­ki ży­cia da­wał, oczy na­wpól roz­warł, lecz jesz­cze nie wie­dział, co się do­ko­ła nie­go dzie­je.

Upływ krwi wiel­ce go snać osła­bił.

– Wziąć mi go na wóz i Fin­kie­mu za­wieźć – za­dys­po­no­wał ksią­żę wo­je­wo­da. – Krzyw­dę na mo­jej zie­mi po­niósł, trza mu to wy­na­gro­dzić. Sam się, pa­nie ko­chan­ku, o nią do­py­ty­wał, bo po co lazł… gdzie nie trze­ba, ale…

Ręką mach­nął.

Jak naj­ostroż­niej pod­nie­sio­no nie­zna­jo­me­go i na wo­zie uło­żo­no.

Ów po­si­łek ło­wiec­ki za wca­le przed­ni obiad mógł wy­star­czyć, wszyst­kie­go było wbród i ar­cy­sma­ko­wi­cie. Szyn­ki z dzi­ka, łapy niedź­wie­dzie wę­dzo­ne, com­bry sar­nie, bi­gos od­grze­wa­ny… O gdań­skiej oczy­wi­ście nie przo­po­mnia­no, a krup­nik cie­szył się wiel­kim od­by­tem… My­śli­wi nie par­do­no­wa­li ni­cze­mu, za­wi­ja­li uczci­wie, aż im się uszy trzę­sły.

Ksią­żę z po­cząt­ku mil­czał, ocho­ty do roz­mo­wy nie oka­zu­jąc. Po­wo­li jed­nak roz­ch­mu­rzy się, wes­tchnął i szep­nął jak­by do sie­bie:

– Ma­ce­wicz na­bro­ił, a Ra­dzi­wił! grzyw­ny za­pła­ci, pa­nie ko­chan­ku…

– Jak­że to ro­zu­mieć, mo­ści ksią­żę? – spy­tał Za­błoc­ki.

– Nic dziw­ne­go, że asin­dziej nie ro­zu­miesz, bo z ta­kie­go rodu je­steś, że wam wszyst­kim, po­cząw­szy od tego, któ­ren, pa­nie ko­chan­ku, my­dłem han­dlo­wał i tak się zbo­ga­cił na­te­mu Niem­ców, że pki­dry im mu­siał zo­sta­wić, a sam na­gu­teń­ki, jak go mat­ka po­ro­dzi­ła, do dom wró­cił, skoń­czyw­szy zaś na wać­pa­mi i two­im krew­nia­ku co to, pa­nie ko­chan­ku, kró­lew­skie fla­ki co czwart­ku jada i za to kro­to­chwi­le te­atrom kom­po­nu­je… – wszyst­kim wam po­wia­dam któ­rejś klep­ki brak…

– Ksią­żę dzi­siaj na strasz­ne do­ga­dy­wa­nie wzią­łeś, aż uszy cierp­ną – rze­cze Za­błoc­ki ura­żo­ny.

– Chy­ba to­bie, bo masz nad­to dłu­gie i de­li­kat­ne, ja­kie owo w Dar­da­ne­lach się spo­ty­ka­ją, ale każ­dy inny przy­zna mi, pa­nie ko­chan­ku, żem szcze­ry…

– Chy­ba to­bie, boś zo­na­ozlak, ale każ­dy inny przy­zna mi, pa­nie ko­chan­ku, żem szcze­ry…

Po­ki­wał gło­wą do­da­jąc:

– i dla tego cier­pię!

– Oj to praw­da! – mruk­nął z prze­ką­sem Za­błoc­ki.

– Może nie, pa­nie ko­chan­ku? – pod­jął ksią­żę żywo. – Mój struk­cza­szy, że­byś ty wie­dział, jaki masz obrzy­dli­wy ję­zyk… Aku­rat­nie zna­łem na wy­spie Te­re­fe­re pew­ne­go agę, któ­ren za­miast śli­ną, ża­bim skrze­kiem plwał. Nie­po­dob­no było na nie­go pa­trzeć, pa­nie ko­chan­ku… Ło­pu­ski raz mu­siał z nim obia­do­wać; bie­dak, pa­nie ko­chan­ku, dwa ty­go­dnie po­tem cho­ro­wał… A taki co cier­pię, to cier­pię i za Ma­ce­wi­cza za­pła­cę… jak amen w pa­cie­rzu.

– Skąd­że to mo­ści ksią­żę ta­kie prze­czu­cie?– ozwał się Pu­zy­na.

– Skąd? – ra­mio­na stu­lił ksią­żę. – Ła­ska Boża, pa­nie ko­chan­ku. Gdy­by­ście asin­dzie­jo­wie tak przy­kład­ny ży­wot pro­wa­dzi­li (ks. Kan­tem­bryk za­świad­czy), spu­ścił­by i na was Bóg odro­bi­nę swej ła­ski, ale… – ręką rzu­cił – kto się tam te­raz o po­czci­wość w ży­ciu sta­ra… Kat nadał temu Wi­śniow­skie­mu po­lo­wa­nie na dziś wy­zna­czać. Malo tego, że nam naj­lep­sza sztu­ka z, pod ręki uszła, ale oto… trze-

_ – 1J –

ba nie­szczę­ścia z tym nie­zna­jo­mym… Pa­nie ko­chan­ku… mam ja­kieś nie­mi­le prze­czu­cie…

– Et, co ma być? – prze­rwał Pu­zy­na. – Do po­ju­trza o wszyst­kiem się za­po­mni.

– Hm… wy, pa­nie ko­chan­ku, może, ale co ja… dłu­go ten dzień za­pa­mię­tam! Tak mi coś do ucha szep­ce.

II.

Nie­zna­jo­me­go ulo­ko­wa­no w ofi­cy­nach, ota­cza­jąc wszel­kie­mi wy­go­da­mi i opie­ką. Dr. Fin­kę dwa razy dzien­nie go od­wie­dzał, opa­try­wał, Ięki za­da­wał – zaś pani Pu­kszto­wa, re­zy­dent­ka, sta­tecz­na i po­waż­ne­go wie­ku ma­tro­na, do­glą­da­ła go, jak krew­nia­ka.

Czy­ni­ła to chęt­nie – mia­ła bo­wiem ser­ce po­czci­we, mi­ło­sier­dzia peł­ne, co wię­cej, nie­zna­jo­my ujął ją po­wierz­chow­no­ścią.

Twier­dzi­ła na­pew­no, że musi to być z za­cnej ro­dzi­ny ka­wa­ler, nie­la­da przy­mio­tów i za­let – co gdy wy­pad­kiem do­szło do księ­cia wo­je­wo­dy, ten się jeno zżym­nął.

– Tra… la… la – rzekł – każ­da kwocz­ka ko­gu­to­wi rada, pa­nie ko­chan­ku.

Oka­za­ło się, że rany były nie­bez­piecz­niej­sze niż po­zór wy­da­wał: ją­trzy­ły się, go­iły z trud­no­ścią, znać w złych miej­scach po­za­da­wa­ne. Go­rącz­ka nie opusz­cza­ła cho­re­go do­syć dłu­go… Nie­mal ty­dzień

prze­le­żał bez­przy­tom­ny – na­stęp­nie po­czął coś bez związ­ku i ładu pra­wić, tak, że go nic a nic zro­zu­mieć nie było moż­na.

Fin­kę za zdro­wie rę­czył – ale przed mie­sią­cem (mó­wił) ani po­dob­na cho­re­mu bę­dzie wstać…

Nie­cier­pli­wi­ło to sro­dze wszyst­kich, oso­bli­wie sa­me­go księ­cia wo­je­wo­dę, któ­ren chciał się do­wie­dzieć, z kim do czy­nie­nia ma.

– Nuż in­truz jaki, jesz­cze mi go­tów po­wie­trze w Nie­świe­żu za­pa­sku­dzić! Ska­ra­nie Boże! – na­rze­kał.

Ma­ce­wicz cho­dził, jak stru­ty, bo mu ksią­żę wciąż do­ga­dy­wał, zwa­la­jąc całą bie­dę na nie­go. Co dnia do­wia­dy­wał się o zdro­wiu cho­re­go, aby raz nie­pew­no­ści się zbyć i prze­ko­nać, kto zacz jest i skąd.

A tu, jak na złość, dzień za dniem się wlókł, cho­ry od rze­czy ga­dał, ani rusz sło­wa roz­sąd­ne­go po­chwy­cić.

Fin­kę na proś­by i na­ga­by­wa­nia Ma­ce­wi­cza, iżby przy­spie­szył wy­zdro­wie­nie, ręce roz­kła­dał i gło­wą trząsł, po­wia­da­jąc, że nad to, co robi, wię­cej po­ra­dzić nie po­tra­fi. Cie­cior­kie­wicz tak samo mó­wił, do­bi­ja­jąc tem po­twier­dze­niem zroz­pa­czo­ne­go Ma­ce­wi­cza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: