Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniazdo Białozora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gniazdo Białozora - ebook

Zakochanych w sobie nawzajem Idę i Antoniego czeka długoletnia rozłąka. Jej powodem nie są jednak różnice charakteru, zwaśnione rody, czy mezalians. Powód jest prosty: kryzys ekonomiczny. Rodzina Antoniego może pochwalić się wielopokoleniową tradycją szlachecką. Jednak dobre czasy dobiegły końca, a mężczyzna z zadłużonym majątkiem zostaje zmuszony do emigracji z kraju i fizycznej pracy parobka, zajmującego się dojeniem krów. Ida zostaje zaś w swojej rodzinnej Nietroni, gdzie codziennym wysiłkiem udowadnia swą wierność i oddanie. Jeżeli wystawionym na próbę kochankom uda się przetrwać rozłąkę – będzie to zasługą ich gorącej miłości i szacunku.

Na tle historii miłosnej Idy i Antoniego pokazana jest sytuacja społeczno-polityczna na Polesiu, po odzyskaniu niepodległości.

„Gniazdo Białozora" jest ostatnią powieścią napisaną przez Marię Rodziewiczównę.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-3554-8
Rozmiar pliku: 499 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG.

Jezioro leżało lśniąc srebrem w triumfie słonecznym majowego odwieczerza. Wszystko żyjące było barwą, wonią i śpiewem: łozy i trzciny, olchy i brzozy, porosty wodne, jałowe piachy nadbrzeżne i powietrze aż mgławe od kwietnego pyłu. Cały kraj święcił gody!

Otulony w gąszcz łóz, w zatoczce skąd widna była bezkreśna, gładka toń wodna, niewidzialny w nawisłych warkoczach brzozy, strojnej w wielki kierz jemioły, stał człowiek ze strzelbą i patrzał. Słońce miał za sobą, więc wzroku nic nie ćmiło i biegł po widowisku, cudnem dla przyrodnika. Bliżej w czerotach roiło się od kaczek wrzaskliwych, swarliwych, łapczywych i rozpustnych.

Zielonogłowe kaczory hulały zapamiętale, lub tłukły się do pół śmierci. Wrzask panował jak w karczmie. Smyrgały wśród tej kaczej czeredy kuliki i rybitwy, bekasy i czajki — czasem porywał się i odlatywał, zgorszony gomonem, ciężki kulon, lub bąk, spłoszony w swej medytacji.

Na gładzi jeziora, jak zjawy, wytryskiwały z głębi nury i nikły, przepływały majestatycznie jak nawy czarne łabędzie, przemykały śmiesznie czubate perkozy, muskały lotkami o toń w tańcach i korowodach, w igrzyskach i łowie czajki, zabłąkane mewy, przelotne miękopióry i burzyki, którym w tej rozkoszy godów nie śpieszno było na daleką północ.

Wrzaski, poświsty, chrapliwe wabie, chichoty, trąbienia, hejnały, bitewne wyzwiska — cała orkiestra wiosennej gry życia.

Parę razy, na widok rzadkiego gościa, myśliwy kładł prawicę na strzelbie, jakby ją od boku do oka chciał podnieść, i wpół ruchu ustawał w refleksji — przed mordem.

A wtem w błękicie nieba zamajaczył ciemny punkt i ozwał się gwizd drapieżny.

Jezioro nagle opustoszało, co żyło, skryło się pod wodę lub w haszcze i zapanowało milczenie lęku.

Cień wielkiego ptaka zatoczył krąg nad wodą, białawemi, potężnemi skrzydły prawie musnął toń i odpłynął w dal błękitu.

Uśmiechnęła się cała twarz człowieka.

— Witaj bracie! Dobrych ci łowów!

Długą chwilę obumarło jezioro trwogą.

Pierwsze nabrały rezonu kaczki, bezpieczne w trzcinach, ale nie śmiały wytknąć się na szeroką gładź — buszowały bezczelnie w ukryciu.

Tedy myśliwy powoli sięgnął do torby u boku.

— Bracie, pomogę ci! — cisnął daleko na wodę ciemny przedmiot i zawabił jak cyranka.

Natychmiast z łóz porwały się dwa kaczory i spadły z pluskiem na wodę otwartą.

Jak aksamity świeciły ich zielone głowy — płynęły na tego wabia samicy.

Nie zdążyły — jak pocisk spadł na nich ptak mocarny i już trzymał jednego w szponach stalowych, bez wysiłku uniósł zdobycz w powietrze i popłynął w błękicie ku ciemniejącym w dali borom.

Patrzał za nim człowiek, z wyrazem przyjacielskim w oczach. Patrzał długo, aż dal pochłonęła skrzydlatego władcę — i wyszeptał:

— Użyj, bracie, sytości! I tobie i nam już tu niedługie trwanie i panowanie!I.

Katastrofa zdarzyła się na piaszczystym gościńcu — w pustce. Samochód zatoczył się jak człowiek kulą tknięty — skręcił wbok, uderzył o krzywą sosnę i przewrócił się.

Szofer wyleciał w powietrze i padł z jękiem na ziemi. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, krzyki — potem z rozbitego pudła wydostał się mężczyzna z okrwawioną twarzą i jął ratować resztę towarzyszy. Było ich dwoje. Kobieta wyszła bez szwanku i wydobyta na drogę, machinalnie zaczęła poprawiać kapelusz, wołając:

— Jureczku!... Panie hrabio — co z Jurkiem?

Okrwawiony hrabia pomógł wydobyć się „Jureczkowi“, który okazał się szczupłym mężczyzną z trochę tylko nadwichniętą ręką. I oto stanęli wszyscy nad zepsutą maszyną w pustce — zupełnie bezradni.

— Gdzie my właściwie jesteśmy? Trzeba wydobyć mapę. Ach, do djabła, ręką nie władam.

Hrabia począł szukać mapy we wnętrzu samochodu.

— Panie hrabio! I moją torebkę proszę mi wydostać! — wołała kobieta. — Ach, dziękuję panu. Mówiłam ci dawno, mężusiu, że ten komunard szofer zrobi nam na złość rozbicie! Pewnie był pijany.

Wtedy dopiero właściciel obejrzał się wokoło.

— Do djabła, a toć on leży bez ruchu. Zabił się.

— Ech! — mruknęła lekceważąco dama, wydobywając z torebki puder i przeglądając się w lusterku.

Szofer nie był zabity — leżał zapatrzony w niebo, obojętny na wszystko.

— Potłuczeni jesteście mocno, Sawicki? — spytał, stojąc nad nim chlebodawca.

— Nogę mam złamaną! — odpowiedział spokojnie.

— Co się stało?

— Kierownica pękła!

— A do djabła! Co teraz robić?

— Do ludzi iść — po pomoc i szukać innego szofera. Ja mam na miesiąc szpitala.

Hrabia rozłożył mapę na piasku i orjentował się.

— Jesteśmy tutaj... Do Zahosta siedm kilometrów. Ale tu na zachód powinien być niedaleko Nietroń — wieś i dwór. Zaraz się rozejrzę! — Wyszedł na piaszczyste wzgórze, i po chwili przeglądu przez lornetkę, wrócił.

— Zaraz się kończą piaski i widać na prawo wieś — na lewo pewnie dwór. Niedalej jak kilometr na oko. Pójdę tam po pomoc.

— Pójdziemy wszyscy. Ja tu za nic nie zostanę — zaprotestowała dama.

— Sawicki — miejcie oko na maszynę! — rzucił pan.

Szofer nic nie odpowiedział, a oni ruszyli: dama uczepiona do ramienia hrabiego, jej mąż utykając na nogę i piastując wykręconą kiść.

Był to żałosny pochód. Pantofelki damy lgnęły w piasku, przewracała się co krok z powodu wysokich obcasów, piszczała, jęczała, bliska płaczu, zanim przebrnęli wydmę. Potem znaleźli ścieżkę, wydeptaną od wsi i ruszyli ku dworowi.

Znaczył się gromadą starych drzew i wrzaskiem czarnej chmury gnieżdżących się w pobliżu gawronów.

— Ach, cóż to za straszny kraj! — jęczała dama. — A te komary! Jak ja będę wyglądała! A kto tam mieszka! Dzicy ludzie!

— Zapewne jakiś zbankrutowany szlagon. Znam tę nazwę Nietroń, ale nie pamiętam właściciela.

— Polowanie na kaczki musi tu być wspaniałe, — ozwał się mąż damy.

— Chyba mi nie każesz towarzyszyć!

— Nie. Znajdziemy lepsze u hrabiego!

— Niezawodnie.

Ścieżka zmieniła się w polną drożynę, pełną wybojów i kałuż z widocznemi śladami, że wożono świeżo nawóz. Po obu stronach były już pola uprawne, przygotowane pod kartofle.

I oto znaleźli się w obejściu dworskiem. Podwórze otaczały drzewa dzikie i resztki płotów, połatane starym drutem kolczastym. Wprost otworu, gdzie niegdyś była brama, stały resztki spalonego domu i dalej sad. Na lewo długa, niska, słomą kryta oficyna była widocznie zamieszkała, bo kręciły się tam kury i szczekały psy.

Zresztą nie było widać śladu człowieka i wielka cisza południowego posiłku i spoczynku panowała nad tym dworem — zmącona tylko zgiełkiem gawronich lęgów w olszynie opodal.

Skierowali się ku oficynie, a że nikt na spotkanie nie wychodził, hrabia otworzył środkowe drzwi pod gankiem z daszkiem — i znaleźli się odrazu w izbie niskiej, długiej i pomimo słońca, trochę mrocznej — gdzie przy stole obiadowało sporo osób.

— Przepraszam państwa! — rzekł hrabia. — Rozbił się nam samochód na trakcie — jesteśmy poturbowani, bezradni w tem bezludziu i prosimy o ratunek.

Od stołu powstał mężczyzna wysoki, szczupły, z gęstą szpakowatą czupryną.

— Proszę, państwa! — rzekł spokojnie, bez wielkiego zapału.

— Jestem Wiesztorp z Rydwian, a to moi towarzysze podróży, pan wicewojewoda Siecki z małżonką, — przedstawił się hrabia.

— Białozor! — mruknął gospodarz. — Proszę — niech się państwo rozgoszczą. Pan hrabia potrzebuje opatrunku, widzę — Michale!

Na to wezwanie wstał od stołu drugi mężczyzna, taki sam szczupły i szpakowaty, a reszta obiadujących poruszyła się ze swych miejsc.

Stary jegomość z wielką brodą patrjarchy wycofał się zaraz w głąb domu, podeszła jejmość znikła w bocznych drzwiach, dwoje dzieci, chłopak i dziewczynka, smyrgnęły za nią. W izbie zostali dwaj mężczyźni i dziewczyna, która się zajęła rozkładaniem na stole nakryć dla gości.

— To mój brat, trochę doktór, — rzekł Białozor. — On pana opatrzy. Czy nikt na miejscu wypadku nie został ciężko ranny?

— Owszem. Szofer tam leży ze złamaną podobno nogą — i samochód trzeba ubezpieczyć.

Michał już zbadał hrabiego.

— No — to głupstwo. Jodyną zalać i benzyną krew zmyć. Ida — daj mi tu apteczkę.

Dziewczyna wyszła i wróciła z pudełkiem. Postawiła je pod oknem na ławce, przyczem ani spojrzała, ani okazała zajęcie gośćmi.

Zato dama nie spuszczała z niej szyderczych, krytycznych oczu. Żeby ujrzeć takiego raroga, trzeba było zajechać w ten deskami zabity kraj. Była wprawdzie dorodna, swobodna w ruchu i nawet nie brzydka, ale kiedy była, i czy wogóle była między ludźmi?...

Głowę oplatał warkocz, gruby i tęgo spleciony, barwy dojrzałej pszenicy. Miała na sobie ciemną bluzkę pod szyję i z długiemi rękawami, spódnicę tak długą, że ledwie widać było ciemne pończochy i skórzane sandały bez obcasów. Ręce i twarz były opalone jednolicie na bronz, a ręce miały zgrubiałe stawy.

— Dziewka od trzody! — zdecydowała dama.

Tymczasem gospodarz wyszedł i po chwili zajechał pod gmach wozem pojedyńczym, wysłanym słomą.

— Michale, jedźmy po szofera... Ido, podaj państwu obiad i przyrządź posłanie w stryja pokoju dla tego biedaka.

— A co zrobić z samochodem? — zakłopotał się wicewojewoda.

— Radzę odstawić go końmi do Zahosta. Jest tam poczta. Wyślę depeszę do Rydwian — do wieczora mój przyślą, i będziemy mogli dalej jechać. Pan będzie tak uprzejmy wynająć na wsi konie i posłańca na mój rachunek, — hrabia sięgnął do pugilaresu.

Ale Białozor odparł spokojnie:

— Posłałem już cztery fornalskie konie po samochód — i oto chłopak — co z depeszą konno do Zahosta pojedzie. Proszę, niech się państwo tymczasem posilą. Ruszajmy, Michale, tam człowiek bardzo nas wygląda.

— Proszę na obiad! — rozległ się cienki głosik, i dziewczynka dziesięciolatka postawiła na stole półmisek kartofli i zaczęła rozlewać barszcz na talerze.

Zasiedli. Nakrycie było złożone z grubego fajansu i wytartego frażetu; czarny chleb, dzban mleka i bukiet bzu na stole.

— _Pauvres gueux! Comme c’est rustique!_ — rzekła dama. — _La petite est gentille_...

— Jak się nazywasz, kochanie?

— Terka. Ale ja umiem po francusku.

— Taak! A któż cię nauczył? — zaśmiał się hrabia.

— Ciocia.

— A ty tu dawno mieszkasz?

— My tu jesteśmy zawsze. A tylko stryj i ciocia przybyli do nas z Rosji. Mamusi nie pamiętam, bo umarła na tyfus, gdy miałam trzy lata, a Michaś pięć. Nas hodowała Ida.

— A któż jest Ida?

— Nasza najstarsza, co tu wszystkiem rządzi.

Gwarząc, przysuwała półmiski, krajała chleb, zmieniała talerze, przejęta swą rolą gospodyni. Na zakończenie przyniosła foremkę czerwonego kisielu z żórawin, i rzekła:

— To już wszystko — i zniknęła.

Towarzystwo zapaliło papierosy, poczem wyszli na ganek, a potem ścieżką — w stronę sadu. Stał jeszcze w pełni kwiecia, rozgrodzony, zdziczały, ale pełen subtelnej woni i brzęku pszczół. Damę jednak rychło wypłoszyły komary i wróciła ku domowi.

— I trzeba tu tkwić do wieczora! A jeśli hrabiego samochód się spóźni, to może nawet przenocować! — pomyślała z rozpaczą.

Szofer, pozostawiony na drodze, cierpiał bez skrzywienia. W wojsku był kilka razy ranny — nauczył się cierpliwości. Ułożył się trochę wygodniej i trwał w swej bezradności.

I oto ujrzał jak z pomiędzy krzaków jałowcu, czając się i rozglądając, wyszło na drogę czterech chłopców i dziewczyna, wiejskie obdarte, dzikie pastuszki.

Zawahali się na jego widok, ale gdy pozostał nieruchomy i oczy przymknął — obstąpili samochód, obejrzeli i zaczęli rewidować. Jeden najśmielszy ściągnął derę, drugi dobrał się do koszyka z zapasami, dziewczyna ściągnęła szal jedwabny damy — czwarty, najstarszy, zbliżył się do niego — pochylił się — sięgnął do kieszeni kurty skórzanej.

Szofer błyskawicznym ruchem — wydobył rewolwer i wypalił w powietrze.

Zgraja rzuciła się do ucieczki, porzucając zrabowane rzeczy, a jednocześnie ukazał się na drodze wóz i nadbiegł Białozor.

— Strzelał pan? — spytał. — Do kogo?

— Do luftu. Jakieś dranie chłopskie już przyszły rabować.

— Niema czemu się dziwić. Cała wieś niedawno wróciła z bolszewji. Co pan ma złamanego?

— Lewą nogę — polskiem szczęściem pod kolanem. Bez doktora się nie obejdzie.

— Damy rady. Ja jestem „kostopraw“, — odparł Michał Białozor. — Ale musi pan przecierpieć przewóz pod dach. To niedaleko.

— Choćby i daleko! Byłem w korpusie Dowbora, znam się z tym krajem i drogami. A moje burżuje?

— We dworze u nas. A ot konie i ludzie po samochód... No — dźwigniemy pana. Weźcie mnie za szyję — i zaciśnijcie zęby.

Gdy go złożono na słomie zbielał aż do warg z bólu, ale nie syknął. Dał mu doktór łyk wina z blaszanej manierki i powoli, stępa ruszyli ku domowi. Białozór został, dyrygując transport rozbitego samochodu.

Gdy zajechali przed dom, dama zakryła oczy i schroniła się do wnętrza.

— Hej — jest tam kto? Chodź, Ida — zawołał doktór. — Weź go krzepko za szyję — dobrze. — Michaś, otwórz drzwi szeroko do naszej stancji. Ostrożnie, powoli — równo. Zemdlał — nic to — zaraz się ocknie. Teraz go rozebrać. Zamknij, Michaś, drzwi. Tu nie widowisko dla gapiów, a człowiek, co cierpi.

Stosowało się to zapewne do damy, która zaglądała do pokoju, skrapiając sobie czoło wodą kolońską.

Od sadu nadeszli mężczyźni, ale zajęli się chłopakiem, który na spienionym koniu wrócił z kwitem depeszy, i zaczęli rachować, kiedy może nadejść zbawczy samochód hrabiego.

Nudzili się i niecierpliwili niesłychanie. Miejscowi byli niewidzialni i nikt się nimi nie zajmował. Stary pan z brodą patrjarchy — snuł się między ulami w sadzie, panna na grzędach warzywa obrabiała motyką kapustę, ciotka karmiła chmarę kurcząt — gospodarz jeszcze nie wrócił z dostawy samochodu do miasteczka, doktór był przy szoferze.

Oglądać nie było wiele. Parę gospodarskich budynków było skleconych ubogo po wojennem zniszczeniu, bydło było na paszy — z obór wyjeżdżały fury nawozu i wlokły się wolno w pole, kilkoro cieląt hasało po okólniku, dwa psy łańcuchowe schrypnięte szczekaniem na obcych, ukryły się w budzie przed komarami, i jak zwykle na wsi cała wielka praca, trud i mozół walki o byt odbywał się w cichości i niepozornie. Darły się tylko bezustannie gawrony.

— I ci ludzie to znoszą — i mogą tu wytrzymać, — oburzała się dama. — Panie hrabio, jak pan myśli? Depeszę już otrzymano? Kiedy przyjdzie wyzwolenie z tej męki?

— Myślę, że o zachodzie słońca!

— Ciekawym, czy to duży objekt ten majątek? — zagadnął wicewojewoda. — Za powrotem sprawdzę w urzędzie ziemskim.

— Zdaje mi się, że to graniczy z Rydwianami. Mam doskonałe mapy sztabowe niemieckie, zobaczymy! Bogactwa tu nie czuć.

— Ani kultury rolnej.

Nareszcie na drodze ukazała się wracająca fornalka i Białozor, a jednocześnie Terka z ganku zawołała piskliwie:

— Proszę na podwieczorek!

Weszli do jadalni i Białozor rzekł:

— Samochód zostawiłem pod opieką policji i najlepszego kowala w miasteczku — drobiazgi zabrałem na wóz. Jakże szofer? — spytał wchodzącego brata.

— Wyliże się, ale przeleży ze sześć tygodni. Organizm już mocno zużyty.

— U mnie służy zaledwie od miesiąca. Zostawię mu pieniądze na kurację i odszkodowanie i sprawy za niedozór maszyny mieć nie będzie. Nie chcę go niszczyć, ani psuć opinji, ale to zupełny bolszewik!

— Tymczasem nie warto z nim mówić, bo bardzo wyczerpany i zaczyna się gorączka.

— Zostawię polecenie u komendanta policji, aby nim się zajęli. Przepraszam stokrotnie za ambaras, a koszta wszelkie zwrócę.

— My nie Kasa chorych, panie wojewodo, i rachunku prowadzić i przedstawiać nie będziemy, — odparł doktór spokojnie.

Dygnitarz spojrzał na mówiącego.

— Pan przecie jest lekarzem.

— Ale nie praktykuję. Odpoczywam w domu po podróży.

— A gdzie pan doktór podróżował? — spytała pani.

— Na dwa lata przed wojną — jako student czwartego kursu medycyny w Warszawie zostałem zesłany do Tomska. Tam skończyłem nauki i miałem zacząć zarabiać. Ale mnie moskale zabrali na służbę i tłukłem się po całej Rosji — po szpitalach. Gdy nastali bolszewicy, uciekłem i zacząłem iść do kraju; byłem dwa lata w tajgach, a potem trzy lata przedzierałem się — z przeszkodami na zachód. No — i doszedłem, ale bez papierów i trochę zmęczony podróżą.

— Wierzę — pięć lat! — zawołał hrabia.

— A państwo ten majątek już dawno kupili? — spytał wicewojewoda gospodarza.

— Nie tak bardzo dawno. Mój pradziad kupił od Jelców, sto pięćdziesiąt lat temu.

— Pan znajduje, że to niedawno? — zaśmiał się.

— Nasi sąsiedzi Protasewicze siedzą tu od królowej Bony, a Jelcowie, nasi krewni — od króla Władysława IV-go.

— W tym strasznym kraju tyle wytrzymać! — zawołała dama. — To bohaterstwo! I państwo nie mogli sprzedać i wynieść się w inne strony!

Kilkoro par oczu utkwiło w niej. Szarozielonawe ostre źrenice Idy, lekko zmrużone doktora, i siwe chłopaka Michasia; Białozor patrzał na świat za oknem.

— Proszę pani i Wiesztorpy z Rydwian siedzą tu od wieków! — zaśmiał się hrabia. — Polesie ma wielką przyszłość przed sobą. Gdy te bagna zostaną osuszone, rzeki ujęte w kanały, miljony ludzi tu znajdzie chleb — a Polska zaspokoi głód ziemi mas włościańskich.

Nikt nie zabrał głosu — więc, by rozmowę podtrzymać, spytał gospodarza:

— A sprawa osadnicza jakże się tu przedstawia?

— Ode mnie zabrano folwark i od Protasewiczów też, ale co się tam dzieje, nie wiem.

— Szkoda, że się Polacy tu nie trzymają solidarnie i nie pomagają sobie wzajem. Rządowi chodzi o wzmocnienie żywiołu polskiego na Kresach.

— Cieszy mnie to oświadczenie pana wojewody. Może to wróży zapłatę za tę ziemię wziętą pod osadnictwo — a chociażby nie płaceniem za nią podatków jak dotychczas.

— Rozumie się, że to będzie uregulowane zczasem, ale pan pojmuje, że nie nagle. To są wielkie dzieła, a Państwo nasze młode i ubogie i w stadjum tworzenia wszystkiego od — podstaw. Zresztą podatki tu są minimalne i przy skrzętności i pracy byt i rozwój zupełnie możliwy. Ma pan pewnie lasy?

— Bardzo zniszczone. Częściowo obrabowane przez Niemców — a potem danina leśna na odbudowę wsi.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: