- nowość
- promocja
Gniew Smoka. Jak walczył Bruce Lee - ebook
Gniew Smoka. Jak walczył Bruce Lee - ebook
KING BRUCE LEE KARATE MISTRZ?
WOJOWNIK CZY POZER?
Aktor i ikona popkultury, twórca Jeet Kune Do – Bruce Lee do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem w dziedzinie sztuk walki.
Ale czy poza planem filmowym też potrafił stawić czoła przeciwnikowi? A może efektowne ciosy były tylko wyreżyserowanymi chwytami?
Aby poznać prawdę, John Little – ekspert w dziedzinie metod treningowych Bruce’a Lee i jedyna osoba, której udostępniono osobiste notatki Małego Smoka – przeprowadził trwające ponad trzydzieści lat śledztwo. Dotarł do ludzi, którzy byli świadkami potyczek i sparingów Bruce’a Lee z najlepszymi zawodnikami na świecie. Wszystko po to, aby dowiedzieć się, czy zarzuty zazdrosnych konkurentów miały w sobie ziarno prawdy, czy były tylko wierutnymi kłamstwami.
Od ulic Hongkongu, przez pojedynki w Seattle i Oakland, aż po kadry hollywoodzkich filmów: oto historia Małego Smoka, kandydata do miana największego wojownika XX wieku.
Pozycja obowiązkowa dla fanów Bruce’a Lee i miłośników sztuk walki!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-796-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walk w moich filmach nie nazywam przemocą. Nazywam jeakcją. Film akcji sytuuje się gdzieś na granicy rzeczywistości i fantazji. Gdybym miał być całkowicie realistyczny, uznalibyście mnie za brutala. Po prostu zniszczyłbym przeciwnika, roznosząc go na strzępy albo wyrywając mu flaki. Nie byłoby w tym takiego kunsztu.
Bruce Lee („Hong Kong Standard”, 10 lutego 1973)
Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty trzeci był w Ameryce ciekawy. Skończyła się wojna w Wietnamie*, trwała afera Watergate, mająca doprowadzić prezydenta Nixona do ustąpienia ze stanowiska, Motorola zaprezentowała pierwszy telefon komórkowy, a do zbiorowej świadomości wkradł się fenomen zwany kung-fu.
Szał na sztuki walki zaczął się od serialu telewizyjnego _Kung Fu_, którego premiera miała miejsce w październiku 1972 roku. Zaledwie siedem miesięcy później był to najpopularniejszy serial w kraju: oglądano go aż w dwudziestu ośmiu milionach domów. Sukces tytułu zaskoczył wszystkich – zwłaszcza zarząd studia Warner Bros., które go wyprodukowało. Wyczuwając nadchodzący trend, na początku 1973 roku oddział filmowy wytwórni kupił prawa do dystrybucji w Ameryce Północnej fatalnie zdubbingowanego, niskobudżetowego filmu o kung-fu wyprodukowanego przez hongkońskie studio Shaw Brothers. Występował w nim urodzony w Indonezji aktor Lo Lieh, a amerykański tytuł brzmiał prowokacyjnie: _Five Fingers of Death_. Wkrótce po premierze w marcu 1973 roku został kinowym hitem numer jeden. Gatunek okazał się żyłą złota, toteż w kinach zaczęły królować filmy z „rąbanką”; nie minęło wiele czasu, a nie sposób było się nie zgodzić z tekstem piosenki Carla Douglasa _Kung Fu Fighting_ – wszyscy uprawiali kung-fu, przynajmniej na ekranie.
Ale nie wszyscy spośród tych, którzy je uprawiali, osiągnęli status światowej gwiazdy. Ten zaszczyt przypadł tylko jednej osobie – urodzonemu w Ameryce cudownemu dziecku, Bruce’owi Lee. Kiedy filmy z Lee trafiły do kin, widzowie byli urzeczeni; cały świat zwariował na punkcie sztuk walki.
Jednoosobowa branża
Nagła śmierć trzydziestodwuletniego Bruce’a Lee w lipcu 1973 roku, tuż przed premierą jego ostatniego filmu, _Wejście smoka_, sprawiła, że świat zafascynował się człowiekiem, który wkrótce stał się marką samą w sobie. W księgarniach można było kupić liczne książki mu poświęcone. _The Legend of Bruce Lee_ Alexa Bena Blocka, _Bruce Lee. The Man Only I Knew_ Lindy Lee, _Bruce Lee. King of Kung Fu_ Felixa Dennisa i Dona Atyeo – te biografie były wielokrotnie czytane przez rosnące rzesze fanów, którzy ślęczeli nad nimi i analizowali je tak, jak studiuje się święte księgi. Ukazywały się magazyny takie jak „Fighting Stars”, „Black Belt”, „Deadly Hands of Kung Fu”, „Official Karate” oraz „Inside Kung Fu” – i wiele innych, które pojawiły się i zniknęły w latach siedemdziesiątych – a czytelnicy kupowali często po kilka egzemplarzy tego samego numeru, ponieważ wiedzieli, że niemal co miesiąc pojawiał się artykuł o Lee.
Kiedy najzagorzalszym fanom Lee, pragnącym dowiedzieć się więcej o zmarłej gwieździe sztuk walki, przestały wystarczać książki i magazyny, wybierali się oni do Chinatown w swoich miastach i odwiedzali tamtejsze księgarnie. W większości z nich można było znaleźć czasopisma i plakaty importowane z Hongkongu, ze zdjęciami i historiami, do jakich nie miały dostępu zachodnie wydawnictwa. Pochłaniano je równie zachłannie, by choć w niewielkim stopniu zaspokoić pragnienie zgłębiania wiedzy na temat Bruce’a Lee. Ściany licznych sypialni gęsto pokrywały plakaty z jego wizerunkiem – ołtarzyki upamiętniające jego rosnące dziedzictwo. Postać Lee była pierwszym, co widzieli jego fani po otwarciu rano oczu, i ostatnim, co oglądali przed zaśnięciem.
Po książkach, magazynach i plakatach przyszły szkoły sztuk walki, które zaczęły wyrastać na rogach ulic i w pawilonach handlowych. Ćwiczono nie tylko na oficjalnych zajęciach; na szkolnych podwórkach i w piwnicach liczne armie naśladowców Bruce’a Lee przecinały powietrze kopniakami i ciosami, małpując ruchy pokazywane przez ich bohatera w filmach (które w połowie lat siedemdziesiątych wyświetlano w kinach po kilka razy w roku).
Wiem o tym, ponieważ sam byłem jednym z takich naśladowców. Kiedy filmy z Bruce’em Lee wracały do kin, przemycałem do sali kamerę 8 mm (a później Super 8 mm Sound) i skulony, by nikt mnie nie przyłapał, nagrywałem mistrza w akcji. Parę tygodni później, po wywołaniu filmu w punkcie Kodaka, spędzałem niezliczone godziny na studiowaniu biomechaniki kopnięć i ciosów Bruce’a Lee, często klatka po klatce, aż w końcu lepiej rozumiałem, jak wykorzystywał ciało, by zaprezentować tak oszołamiający repertuar technik sztuk walki. Kiedy niedaleko mojego domu otwarto szkołę karate, błagałem rodziców o pieniądze na lekcje, które szczęśliwie otrzymałem. W dojo, niedaleko przebieralni, wisiał czarno-biały plakat przedstawiający Lee w pozycji gotowości z _Wejścia smoka _– inspirował on nas dodatkowo, gdy wtajemniczano nas w sztuki walki.
Dla mnie i dziesiątek tysięcy mnie podobnych Bruce Lee był mistrzem wszech czasów w walce – nie miał sobie równych. Ale potem nadeszła krytyka. Zaczęła się w tych samych dojo, w których wisiały jego portrety. Instruktorzy, zapewne nie chcąc, by ich uczniowie darzyli szacunkiem i podziwem nieżyjącego praktyka innej sztuki walki niż ta, którą sami reprezentowali, podkreślali, że Lee nigdy nie walczył w turniejach; tak naprawdę nie było wiadomo, czy kiedykolwiek w ogóle z kimś walczył. Trudno było puścić takie opinie mimo uszu. W końcu wypowiadali je ludzie noszący czarne pasy, którzy poświęcili lata sztuce, w której teraz my się szkoliliśmy. Nie minęło wiele czasu, a legenda Lee niepodzielnie panującego w świecie sztuk walki została podkopana; wydawało się, że ma on więcej przeciwników niż zwolenników. Ostatecznie fani Lee musieli pogodzić się z faktem, że widziano w nim jedynie aktora filmowego, który robił wyreżyserowane wygibasy na ekranie i uosabiał przerost formy nad treścią.
Reputacja Lee została dodatkowo nadszarpnięta, gdy Bob Wall i Chuck Norris, zwycięzcy turniejów karate (a także odtwórcy ról drugoplanowych w filmie Lee _Droga smoka_ z 1972 roku), zaczęli go krytykować w amerykańskiej prasie. Wall stwierdził: „Bruce miał ogromne kompleksy. Nie był w ogóle pewny siebie . Przy swoich sześćdziesięciu kilogramach na pewno nie był w stanie spuścić lania żadnemu Joe Lewisowi czy Chuckowi Norrisowi”. Norris ze swej strony powiedział w 1986 roku amerykańskiemu prezenterowi Davidowi Brennerowi: „Rzecz w tym, że ja walczyłem przez wiele lat, tym się zajmowałem. Bruce nigdy nie brał udziału w turniejach, nie walczył zawodowo”. Ani Wall, ani Norris nie zająknęli się w wywiadach o tym, że uczestniczyli wyłącznie w turniejach karate bezkontaktowego. Nie miało to znaczenia. Kiedy kolejny utytułowany amerykański karateka, wspomniany już Joe Lewis (mistrz świata zarówno w karate bezkontaktowym, jak i karate kontaktowym), dorzucił swoje trzy grosze, opisując Lee jako „chińskiego aktorzynę, a nie zawodnika”, szkody były nie do naprawienia. W świecie sztuk walki Bruce’a Lee postrzegano jako kogoś, kto nie umiał „naprawdę walczyć”.
Kinowi twardziele
Wypowiedzi Walla i Norrisa trudno uznać za nieuzasadnione. W końcu aktorzy filmowi rzadko okazują się w rzeczywistości tak mocni, jak wydają się w filmach. Przykadem może być Sylvester Stallone, człowiek, który na nowo rozbudził zainteresowanie boksem w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy napisał scenariusz do filmu _Rocky_ i w nim wystąpił. Jego gra była tak wiarygodna, że większość fanów sądziła, iż Stallone naprawdę zna się na boksie. Nawet on sam w to wierzył, aż do momentu, kiedy zaczął zdjęcia do drugiej części _Rocky’ego_. Wtedy uznał, że jest gotów, by wejść na ring i zmierzyć się z Robertem Duránem, panamskim bokserem, uważanym za najlepszego zawodnika wszech czasów w wadze piórkowej. Durán robił takie uniki, że „włoski ogier” okładał wyłącznie powietrze, sam zaś zadawał ciosy, przed którymi Stallone nie był w stanie się bronić.
– Z początku myślałem, że to będzie ciekawe, no bo byłem od niego trochę cięższy i trochę wyższy – wspominał później Stallone. – Potem dotarło do mnie, na czym polega różnica między amatorem a wytrawnym zawodowcem. On umiał przesunąć głowę tylko odrobinę… tak że nie dało się go uderzyć. Ten człowiek zrobiłby ze mnie miazgę na ringu. Powiem tak: walka między nami trwałaby jedenaście sekund, łącznie z odliczaniem.
Parę lat później Stallone zapomniał chyba, czego nauczył go Durán, i błędnie uznał, że jest gotów wymienić prawdziwe ciosy w scenie walki z zawodowym karateką Dolphem Lundgrenem w czwartym _Rockym_.
Lundgren się zgodził – a Stallone trafił na oddział intensywnej terapii w szpitalu w Los Angeles.
Płomień wygasa
Mijały lata. Odzywały się głosy kolejnych znawców sztuk walki, którzy tak jak Wall, Norris i Lewis krytykowali Bruce’a Lee. Ci sami ludzie czerpali korzyści z napływu uczniów do swoich szkół sztuk walki (czyli dochodowych biznesów), a zawdzięczali go przecież wizerunkowi Lee. Teraz jednak stwierdzili, że już go nie potrzebują. Ich wiedza o sztukach walki w zupełności wystarczała, by prowadzić z powodzeniem studio, a Bruce Lee tylko odwracał uwagę od interesów. Fani Lee zostali zakrzyczani i ucichli. Kimże byli, by się sprzeciwiać najwybitniejszym w Ameryce, utytułowanym mistrzom sztuk walki? Przyparci do muru, przyznawali, że nie mają żadnych dowodów na to, jakoby ich bohater walczył naprawdę. Owszem, krążyły historie o tym, że Lee wygrał w młodości parę bójek, ale przecież coś takiego udało się kiedyś każdemu. Takie drobne potyczki nie uzasadniały twierdzenia, iż był on „mistrzem sztuk walki” jakiejkolwiek epoki, nie mówiąc już o „wszech czasach”. Chociaż fanów ubywało, niektórzy nadal trwali w przekonaniu, że oczy ich nie oszukały, że to, co pokazał Lee w swoich filmach – umiejętności, prędkość, siłę i zręczność – nie zniknęłoby podczas starcia w prawdziwym życiu. Sam pomysł, że mogłoby się tak okazać, wydawał im się nonsensem.
Mimo to pod koniec lat siedemdziesiątych światowe fanatyczne uwielbienie dla Bruce’a Lee przygasło. Jego filmy nie były już regularnie wyświetlane w kinach, nie mówiono o nim z tym samym namaszczeniem, jakim go kiedyś obdarzano w najróżniejszych szkołach sztuk walki, wyrastających masowo w dużych miastach Europy i Ameryki Północnej. Co więcej, chociaż Lee przez lata uczył wiele osób swojej własnej sztuki walki, znalezienie instruktora jego metody przypominało szukanie igły w stogu siana. Tylko dwie osoby na całym świecie uczyły wówczas sztuki Bruce’a Lee – Dan Inosanto w Los Angeles i Taky Kimura w Seattle. Dla porównania w samych Stanach Zjednoczonych było ponad tysiąc dwustu instruktorów taekwondo. Nastąpił boom na szkoły sztuk walki, które konkurowały między sobą o zyski, a ponieważ osób nauczających innych stylów było o kilka tysięcy więcej, sztuka Bruce’a Lee stopniowo ginęła w rynkowym zgiełku. Niektórzy z uczniów Lee, na przykład Jesse Glover z Seattle i Dan Inosanto z Kalifornii, napisali książki, w których potwierdzali umiejętności swojego nauczyciela. Ponieważ publikacje te były dostępne tylko na zamówienie, ich odbiorcami stali się głównie fani Bruce’a Lee, a ich o jego zdolnościach nie trzeba było przekonywać. Poza tym gronem wieść nie rozniosła się zbyt szeroko.
Moją wieloletnią relację ze sztukami walki można określić jako ambiwalentną; byłem świadkiem wielu ulicznych potyczek, starć amatorskich i profesjonalnych, sędziowałem podczas Ultimate Fighting Championship (UFC). Sam brałem udział w kilku starciach, co szybko utwierdziło mnie w przekonaniu, że o sztukach walki umiem przede wszystkim pisać. Przez lata nauczyłem się, że dobry zawodnik musi nie tylko znać się na technikach robienia ludziom krzywdy. Kiedy walczy z kimś o zbliżonych umiejętnościach, musi wykazać się zręcznością, koordynacją, równowagą, wyczuciem czasu, tempem, mocą, mobilnością i zdolnością pokonywania lęku, a często także bólu, odwagą, percepcją, szybkością reakcji i pewnością siebie. Niektórzy z nas mają część tych atrybutów; prawdziwi zawodnicy – większość. Ci światowej klasy mają je wszystkie. Czy Bruce Lee miał te atrybuty, czy może wygłaszane przez lata osądy Walla, Norrsia i Lewisa były słuszne? Chciałem się tego dowiedzieć.
Szukanie odpowiedzi
Na początku lat dziewięćdziesiątych mieszkałem w Kalifornii i pracowałem dla potentata kulturystyki Joe Weidera. Joe zatrudnił mnie do pisania artykułów do różnych magazynów, które wydawał: „Muscle & Fitness”, „Shape”, „Men’s Fitness” oraz „Flex”. Właśnie wtedy pojawiła się możliwość, by przeprowadzić wywiady z uczniami i przyjaciółmi Bruce’a Lee. Powiedziałem redaktorowi naczelnemu, że chcę napisać artykuł dla „Muscle & Fitness” o tym, jak Bruce Lee trenował i kształtował sylwetkę. Bądź co bądź, chociaż jego umiejętności w walce mogły być kwestionowane, nie dało się zaprzeczyć, że miał imponującą budowę. Naczelny uznał, że to dobry pomysł, dostałem zielone światło. Bardzo ucieszyła mnie perspektywa pisania tego artykułu – dawał mi on okazję do odszukania i wysłuchania ludzi, którzy nie tylko wiedzieli, jak trenował Lee, ale też mogli mi opowiedzieć, czy umiał się naprawdę bić. Wpadłem w wir poszukiwań, rozmawiałem z każdym, kto znał Bruce’a Lee, pracował z nim albo się z nim uczył: z tymi, którzy znali go w Hongkongu w latach pięćdziesiątych; z przyjaciółmi i uczniami z Seattle z 1959 roku; z tymi, którzy uczyli się jego sztuki walki prywatnie, bezpośrednio od niego albo w jego niewielkich szkołach w Seattle, Oakland i Los Angeles w latach sześćdziesiątych; a także z tymi, którzy go znali i z nim pracowali, kiedy kręcił filmy w Hongkongu między 1971 a 1973 rokiem. Z tych wstępnych poszukiwań zrodziły się dodatkowe – niektóre wynikły z podróży do Hongkongu, inne z wypraw do San Francisco, Oakland, Los Angeles i Seattle. Gdy analizowałem wszystkie te świadectwa, stopniowo wyłaniał się zupełnie nowy obraz faktycznych umiejętności Bruce’a Lee w sztukach walki. Bardzo kontrastował on z tym, jaki odmalowywali przez dziesięciolecia krytycy.
Mamy także „uliczne osiągnięcia” Bruce’a Lee, o których opowiedzieli ci, którzy przy nich byli i widzieli je na własne oczy.
Uwaga o tekście
Termin „kung-fu” nie musi mieć powiązania ze sztukami walki. Jest to sformułowanie ogólne stosowane do opisania umiejętności i perfekcji osiąganej po latach pilnej nauki. Może zatem odnosić się do każdej umiejętności rozwijanej przez ciężką pracę i nieustanne ćwiczenia. Tu stosuję zapis _kung-fu_ (w transkrypcji Wade’a i Gilesa), a także _gung-fu_ (w transkrypcji pinyin) do opisania chińskich sztuk walki w ogóle, jednak „kung-fu” stanowi także część nazw określonych stylów sztuk walki, takich jak wing chun kung-fu oraz Shaolin kung-fu. Kiedy Bruce Lee używał tego terminu, stosował pisownię w pinyin, jednak te dwie wersje należy traktować jako zamienne.
* Wojna trwała do 1975 roku. W 1973 z Wietnamu wycofały się wojska amerykańskie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Betonowa dżungla
Należy pamiętać, że przemoc i agresja są dziś częścią codziennego życia… Nie można po prostu udawać, że nie istnieją.
Bruce Lee („New Nation” , 15 sierpnia 1972)
W 2009 roku stałem w gabinecie dyrektora szkoły imienia św. Franciszka Ksawerego w Hongkongu. Nie wezwano mnie na dywanik, bo narozrabiałem; miałem poczekać, aż wicedyrektor Joseph Lu znajdzie coś na zapleczu.
Szkoła imienia św. Franciszka Ksawerego to katolickie gimnazjum dla chłopców – jedno z aż osiemdziesięciu pięciu gimnazjów katolickich w Hongkongu. Budynek szkoły wzniesiono w 1955 roku, kiedy placówkę przeniesiono z Szanghaju, bo przejęcie kontynentalnej części kraju przez komunistów zagroziło istnieniu chrześcijańskich instytucji edukacyjnych. Tutaj wykłada się głównie po angielsku, ale mówi się także po chińsku i w innych językach. To duża szkoła, z obszernym głównym budynkiem wysokim na pięć pięter, podpartym po bokach dwoma mniejszymi, mającymi po cztery piętra. Budowle te stoją na wartej niezłą sumkę trzydziestodwuarowej działce w Kowloon, najludniejszym obszarze Hongkongu. Od 1955 roku szkoła się rozbudowała i przeszła remonty, ale ogólnie rzecz biorąc, nie zmieniła się za bardzo.
Pan Lu wrócił z pomieszczenia na zapleczu z brązową teczką w dłoni. Otworzył ją i przejrzał parę stron. W końcu skupił wzrok na konkretnej kartce.
– O, proszę – powiedział, odwracając teczkę, by pokazać mi to, na co patrzył.
Przyjrzałem się zdjęciu, które zostało przypięte do dolnego lewego rogu zblakłego białego kartonu o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. To były akta ucznia sprzed pięćdziesięciu trzech lat. W formularzu było miejsce na dane, uzupełnione niebieskim długopisem. Podano datę przyjęcia ucznia: 10 września 1956. Zatem chłopcu na zdjęciu brakowało dwóch miesięcy do szesnastych urodzin. Fotografia pokazywała młodego człowieka, który wyglądał na zadowolonego, był przystojny i schludny. Zauważyłem, że data wpisana jako rok jego urodzenia jest błędna: 27 listopada 1941. Wiedziałem, że ten chłopiec tak naprawdę urodził się w 1940 roku – w kulturze chińskiej był to rok smoka. Rok 1941 w dacie oznaczał narodziny w roku węża. Niemożliwe. Choć nie widziałem jeszcze jego aktu urodzenia ze szpitala w San Francisco, wiedziałem, że ten młody to smok. Zapewne najsłynniejszy smok wszech czasów.
Na karcie znajdowały się też dodatkowe informacje: imię i nazwisko chłopca, jego adres i numer telefonu. Była tam także zawarta ocena: „Słaby uczeń”, której z pewnością dokonał dyrektor szkoły La Salle, z której chłopak został przeniesiony.
Byłem zdziwiony, że u Franciszka Ksawerego wciąż mają jego teczkę; w końcu minęło już ponad pięćdziesiąt lat. Dziesiątki tysięcy uczniów przewinęły się przez szkołę od czasu pojawienia się tego ucznia. Mimo niezbyt wybitnych osiągnięć w nauce kadra mówiła o nim z dumą. Nie jeden, ale dwóch wicedyrektorów, a także obecny administrator szkoły zjawili się w gabinecie i stali obok mnie, zaglądając do karty owego ucznia. Szybko wspomnieli, że chłopak wygrał kiedyś międzyszkolne mistrzostwa w boksie jako członek ich reprezentacji, zaledwie dwa lata po przyjęciu. Zaskoczyło mnie, że się tym chlubią: nie miało to przecież większego związku z nauką, która oczywiście jest głównym zadaniem szkoły. Jak się okazało, trzech uczniów ze szkoły Franciszka Ksawerego uczestniczyło w 1958 roku w międzyszkolnym turnieju bokserskim, ale ten ze zdjęcia jako jedyny przywiózł z tych zawodów złoty medal. Być może dawno by o tym zapomniano, podobnie jak zapomniano nazwiska innych uczniów trenujących boks, którzy wtedy stanęli do zawodów wraz z nim, gdyby nie nazwisko młodzieńca na zdjęciu: Bruce Lee.
Przeniesienie Bruce’a do szkoły imienia św. Franciszka Ksawerego nastąpiło niedługo po jego wydaleniu ze szkoły La Salle, innej katolickiej placówki w tej samej dzielnicy, skąd został usunięty w trybie natychmiastowym. Przypadek Bruce’a Lee byłby gratką dla psychologów, zaciekawiliby się tymi wszystkimi walkami i hipermaczystowskimi wybrykami, których się dopuszczał w tamtym okresie. Może nawet doszliby do wniosku, że to, co skłaniało go do takiego zachowania, wciąż motywowało go do walki aż do ostatnich lat i miesięcy jego życia. Wydawało się, że Bruce stale starał się dowieść światu swojej męskości, a jeśli przyjrzeć się jeszcze wcześniejszym rozdziałom jego życia, można dojść do wniosku, że starał się być może dowieść jej przed samym sobą.
W 1983 roku Albert Goldman, autor kąśliwych biografii Elvisa Presleya (_Elvis_ z 1981 roku) i Johna Lennona (_The Lives of John Lennon_ z 1988 roku), wybrał Bruce’a Lee na bohatera swojego dwuczęściowego artykułu opublikowanego w magazynie „Penthouse”. Zgodnie ze swoim sposobem działania Goldman przedstawił Bruce’a w zdecydowanie negatywnym świetle. Zwłaszcza jedno ze zdań w artykule świadczy o ignorancji autora: „Dzięki Azjacie Bruce’owi Lee czterystu milionom Chińczyków – mówiąc bez ogródek – wyrosły jaja”. To stwierdzenie spotkało się z ostrą reakcją przyjaciela Bruce’a Lee, Dana Inosanty, który słusznie je skrytykował. Twierdzenie Goldmana było oczywistym fałszem – populacja mężczyzn w Chinach wynosiła w roku premiery ostatniego filmu Bruce’a 458 760 000, co świadczy o tym, że chińscy mężczyźni nie potrzebowali pomocy Bruce’a w temacie klejnotów. Jednak fakt, że obrał on za cel właśnie tę część anatomii Bruce’a, nie był bez znaczenia, zwłaszcza że Bruce urodził się z niezstąpionym jądrem (wada ta nosi nazwę wnętrostwa).
Schorzenie to będzie mieć istotne znaczenie w pewnych okresach jego życia. Na przykład z powodu wnętrostwa został uznany za niezdolnego do służby przez komisję wojskową prowadzącą pobór w czasie wojny w Wietnamie – decyzja ta być może ocaliła Bruce’owi życie, a przynajmniej ocaliła go przed poważną traumą psychiczną, z jaką mierzyły się rzesze żołnierzy po powrocie do domu. Wnętrostwo wraz z innymi kwestiami natury psychologicznej i środowiskowej miało przez lata stanowić dla Bruce’a silną motywację do poszukiwania własnego poczucia męskości. Innymi słowy, wbrew temu, co napisał Goldman, Bruce Lee był pewnie zbyt zajęty hodowaniem własnych jaj, żeby martwić się, czy wyrosną one reszcie chińskiej populacji mężczyzn.
Narodziny smoka
Bruce Lee urodził się w Szpitalu Chińskim w San Francisco 27 listopada 1940 roku, co oznacza, że był Amerykaninem (i zawsze się za niego uważał). Ów fakt również miał rzutować na różne momenty jego życia – w sposób zarówno negatywny, jak i pozytywny. Jego matka Ho Oi Yee (po angielsku nazywana Grace) była w San Francisco sama, kiedy urodził się Bruce. Jej mąż Li Hoi Chuen, znany aktor opery kantońskiej (chińskiego odpowiednika wodewilu), przebywający ponad cztery i pół tysiąca kilometrów od rodzącej żony, pracował w swoim fachu na scenie w nowojorskim Chinatown. Matka nadała chłopcu imię Li Jun Fan, co można luźno przetłumaczyć na angielski jako „wróć do San Francisco”. Jednak rodzice Bruce’a później doszli do wniosku, że znaki tworzące imię Lee Jun Fan są nieco zbyt podobne do znaków w imieniu ojca, Li Hoi Chuena, a to byłby przejaw lekceważenia, przynajmniej w kulturze chińskiej. Dlatego imię dziecka zmieniono na Li Yuen Kam, co oznacza „obrońcę San Francisco”. „Byliśmy sami – wspominała jego matka – a on był moim obrońcą”. Ani „Lee Jun Fan”, ani angielska wersja imienia, „Bruce” (jedno i drugie zawarto w dokumentach Agencji Imigracji i Naturalizacji Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych), nie były stosowane aż do czasu, gdy chłopiec został zapisany do anglojęzycznego gimnazjum w Hongkongu.
Kiedy rodzina Li wróciła z nowo narodzonym dzieckiem do mieszkania w Kowloon na początku 1941 roku, imię chłopca znowu zmieniono – a wraz z nim sposób, w jaki traktowała go rodzina. Państwo Li mieli za sobą bolesne doświadczenie śmierci pierwszego dziecka, trzymiesięcznego chłopca imieniem Li Teung. Dla państwa Li nie była to jedynie tragedia, która może się wydarzyć, gdy podejmuje się ryzyko sprowadzenia na świat nowego życia – widzieli w niej przejaw działania złych duchów. Wierzyli, że to demony odpowiadają za śmierć synka. Doszli do wniosku, że polują one na małych chłopców, by schwytać ich dusze i zabrać ze sobą do podziemnego świata. Aby złe duchy zostawiły ich w spokoju, państwo Li w 1938 roku zaadoptowali dziewczynkę imieniem Fung (po angielsku Phoebe). Zaledwie czterdzieści dni później Grace Li urodziła córkę biologiczną Yuen (po angielsku Agnes). Niedługo po narodzinach Agnes jej matka znowu zaszła w ciążę.
Obie córki były zdrowe, zatem państwo Li uznali, że złe duchy pragną tylko dusz chłopców – najwyraźniej dziewczynki ich nie interesowały. Kiedy ze związku Grace i Hoi Chuena w październiku 1939 roku narodził się syn, byli zachwyceni, ale zarazem przerażeni. Chłopiec, Sum (po angielsku Peter), musiał być chroniony złe duchy na pewno wrócą i porwą ich synka. Aby je zmylić co do płci dziecka, Grace przekłuła Peterowi ucho i ubierała go w dziewczęce stroje. Trwało to do czasu, gdy była pewna, że jest dość silny i zdrowy, by można było otwarcie mówić o jego biologicznej płci. Taktyka najwyraźniej się sprawdziła. Peter wyrósł na zdrowe i silne ponadroczne dziecko, kiedy w 1941 roku w zatłoczonym mieszkaniu rodziny Li pojawił się Bruce.
Zmylić duchy
Z perspektywy państwa Li maskowanie płci Petera okazało się skutecznym odstraszaczem demonów, nie było zatem powodu, by sądzić, że nie zadziała w przypadku Bruce’a. W mieszkaniu państwo Li nazywali nowe dziecko Sai Fong (Mały Feniks) – czyli żeńskim przezwiskiem. Podobnie jak wcześniej z Peterem, przekłuli ucho Bruce’a i co noc, kiedy szedł do łóżka, zakładali mu spódnicę.
Kiedy chłopiec był dość duży, by pójść do szkoły publicznej, kontynuowali obraną strategię: wysłali go do szkoły dla dziewcząt. Peter musiał znosić takie fortele przez jakieś dwa lata, z Bruce’em jednak było inaczej – tkwił w bardzo niejednoznacznej tożsamości płciowej do czasu, gdy miał dziewięć lat. Traktowany przez rodzinę jak dziewczynka, a przy tym cierpiący na wnętrostwo, wyraźnie odstawał od innych chłopców, z którymi spędzał czas, co stopniowo obudziło w młodym człowieku palące pragnienie, by jasno pokazać – wszystkim – że jest płci męskiej.
Z każdym kolejnym rokiem Bruce był coraz bardziej zdeterminowany, by zaznaczyć męskość, którą tak długo tłumili jego rodzice. Jego dziewiąte urodziny były pod tym względem rytuałem przejścia, bo rodzice w końcu uznali, że można skończyć z udawaniem dziewczynki. Jego kolega William Cheung wspominał później: „Bruce wpadł do mnie, gadaliśmy i powiedział, że cieszy się na dziewiąte urodziny, bo przez te wszystkie lata musiał chodzić spać w spódnicy, żeby zmylić złe duchy. Poza tym uczęszczał do podstawówki dla dziewczynek, więc kiedy wracaliśmy do domu, było mi go bardzo żal”.
Młoda gwiazda filmowa
Dzieciństwo Bruce’a Lee było, delikatnie mówiąc, nietypowe. Zanim zaczęła się wieloletnia maskarada mająca zmylić złe duchy, został przywieziony na plan filmowy i posadzony przed kamerą, jeszcze w San Francisco, miesiąc po narodzinach. Jaką dostał rolę? Małej dziewczynki. Kręcono _Kobietę ze złotej bramy_, film pierwszej chińskiej reżyserki, słynnej Esther Eng. Miał on premierę w San Francisco w 1941 roku, ale w Hongkongu wyświetlono go dopiero w 1946 roku, a wtedy Bruce znowu pojawił się przed kamerami.
Chociaż miał dopiero sześć lat, zagrał rolę drugoplanową w filmie _Narodziny ludzkości_. Dwa lata później znowu stanął przed kamerami, tym razem w filmie _Fu Gui Fu Yun_. Niedługo po dziewiątych urodzinach obsadzono go w głównej roli w filmie zatytułowanym _Dzieciak Czen_ (alternatywne anglojęzyczne tytuły to _The Kid_ oraz _My Son, A-Chang_). Dla chłopca okazał się on ważnym filmem, bo nie tylko stał się hitem w Hongkongu, ale też był to pierwszy raz, gdy Bruce został podpisany jako „Lee Siu Loong” (czyli „Mały Smok Lee”). Pod tym nazwiskiem miał być znany już zawsze w całym kantońskojęzycznym świecie. Ten pseudonim artystyczny stworzył Yuen Bo Wan, słynny hongkoński autor komiksów, które były inspiracją do powstania filmu.
Postać grana przez Bruce’a w tym filmie była fascynująca: młody, sprytny zawadiaka, który często się bił, czasami kradł i nosił przy sobie nóż. Historia ta w dużej mierze przepowiadała autentyczne doświadczenia chłopaka, które czekały go w okresie nastoletnim w Kowloon. Na razie był najsłynniejszym dziewięciolatkiem w ówczesnej kolonii brytyjskiej, Hongkongu, co natychmiast sprawiło, że stał się zarówno popularny, jak i narażony na nękanie w szkole publicznej.
Powab tai-chi
Przygoda Bruce’a Lee ze sztukami walki zaczęła się, kiedy chłopak miał około dziesięciu lat. Jego ojciec był adeptem taijiquan i uczył się go pod kierunkiem Liang Tzu-penga (1900‒1974). Młody Bruce często obserwował, jak Hoi Chuen wykonuje powolne okrężne ruchy, i słuchał uważnie, gdy ojciec czytał mu na głos fragmenty z powieści o wojownikach i magazynów, które wychwalały dawnych mistrzów tai-chi. Chłopak chłonął to wszystko, zwłaszcza historie o niemal nadludzkich mocach znawców tai-chi, którzy byli w stanie odeprzeć atak bez jednego dotknięcia. Inspirujące były także opowieści o tym, jak słabsi pokonują silniejszych, starsi pokonują młodszych, a tai-chi zwycięża nad wszystkimi bardziej agresywnymi stylami chińskiej samoobrony.
Młody umysł Bruce’a był też oczarowany filozofią yin-yang, będącą podstawą tej sztuki, oraz ideą, że wszystko zrodzone jest z _tai chi –_ „wielkiej ostateczności”, odwiecznej energii wszechświata – i wzajemnie od siebie zależne. Na powierzchni (a nawet na głębszym poziomie) układało się to w spójną całość; to, co postrzegamy jako przeciwieństwa, nie może istnieć bez swojego odpowiednika. Czym jest dzień bez nocy? Czym jest dół bez góry? Czym jest mężczyzna bez kobiety? Ponadto czarna kropka w białej części symbolu yin-yang i biała kropka w części czarnej symbolizują tę wzajemną współzależność: w najczystszej formie jednego obecna jest odrobina przeciwieństwa. A zatem w każdym świętym jest odrobina diabła i odwrotnie. Symbol pokazuje także, że jeśli dowolny atrybut doprowadzimy do jego skrajnej formy, to zmieni się on w swoje przeciwieństwo.
To podstawowe chińskie rozumienie pojęcia tao (道), oznaczającego „drogę” – uważa się, że stworzył je w IV wieku p.n.e. tajemniczy filozof Laozi. W rozdziale drugim _Tao Te Ching_ Laozi pisze:
Stąd to, co jest postrzegane jako piękne – jest naprawdę piękne, tylko wówczas, gdy porównać je z tym, co brzydkie. Działanie uznane za sprawne jest przyrównywane do działania postrzeganego jako nieudolne. Człowiek uważa się za bogatego, tylko gdy porówna swój majątek z nędzarzem. Działanie, które wydaje się trudne, jest takie z powodu rzeczy, które przychodzą łatwo. Coś nazwiemy długim dopiero, gdy porównamy z czymś stosunkowo krótkim. Jedna rzecz jest wysoka, ponieważ inna jest niska. Tylko z powodu dźwięku znamy ciszę, natomiast przywódca wydaje się przewodzić tylko dlatego, ponieważ inni za nim idą.
Fakt, że metoda walki mogła bazować na tak oszołamiającej filozofii, oczarował Bruce’a. Filozofia yin-yang miała odtąd już zawsze być dla niego punktem odniesienia w sztukach walki. Hoi Chuen, zachwycony zainteresowaniem syna, nauczył go stu ośmiu ruchów formy tai-chi, które Bruce z czasem opanował do perfekcji. Potrafił z pamięci wyrecytować nazwę każdego ruchu w formie, a równocześnie wierzył w moc _chi_, wewnętrznej energii, którą ponoć posiadali mistrzowie taijiquan, potrafiący dzięki niej poprawić swoje techniki. Bruce szybko miał zyskać okazję, by sprawdzić przydatność tych codziennych praktyk.
Pierwsza walka Bruce’a Lee
Pewnego dnia, w drodze na lekcje, Bruce przypadkowo nadepnął na stopę ucznia z innej szkoły. Zaczęła się sprzeczka, nagle chłopców otoczyli uczniowie obu szkół, nawołujący, by rozstrzygnęli spór pięściami. Pod naciskiem tłumu dwaj chłopcy przeszli na pobliskie boisko, żeby się zmierzyć. Drugi uczeń, dużo większy i cięższy, patrzył, jak Bruce wyciąga ramiona i zaczyna wykonywać ruchy formy tai-chi, kolejno wykrzykując ich nazwy tak, by wszyscy słyszeli.
Wyglądało to i brzmiało imponująco, nie tylko dla tych, którzy zebrali się wokół, ale i dla przeciwnika, teraz żałującego, że się w to wpakował. Nie mogąc się doczekać rozpoczęcia walki, koledzy większego ucznia popchnęli go na Bruce’a, żeby wszystko przyspieszyć. Chłopak wymierzył cios, czym zakończył pokaz formy tai-chi, powalając Bruce’a na ziemię. Czar prezentowanej przez niego sztuki prysł, a większy przeciwnik szybko dosiadł jego piersi i przygwoździł go do ziemi. Zaczął okładać bezbronnego Bruce’a, demonstrując bardziej prymitywną wersję tego, co miłośnicy MMA opisaliby hasłem „połóż i dołóż”. Koledzy Bruce’a uciekli przerażeni, a on sam znosił upokarzające lanie do czasu, aż przeciwnik stracił zainteresowanie sytuacją, wstał i ruszył do szkoły. Poobijany i posiniaczony Bruce powlókł się do domu, by lizać rany (zwłaszcza tę zadaną jego dumie), i zaczął poważnie rozmyślać o tym, czy słusznie uważał tai-chi za niezwyciężoną technikę.
Osiem tygrysów z Junction Street
Jako dwunastolatek Bruce rozpoczął naukę w prestiżowym hongkońskim gimnazjum katolickim, szkole La Salle. Niestety nauczyciele widzieli w nim chłopca, który łatwo się złościł i ciągle szukał okazji, by dowieść swej wartości i męskości.
– Przepełniał go gniew – wspominał Robert Wang, były kolega Bruce’a ze szkoły La Salle. – Miał reputację awanturnika, brał udział w tylu bójkach, że regularnie lądował na dywaniku u dyrektora.
W tłocznym Kowloon przyciągał do siebie innych chłopców o podobnym usposobieniu. Kilku z nich założyło własny uliczny gang: Osiem Tygrysów z Junction Street. Wśród członków gangu zdarzały się imiona zwyczajne – John, Robby i Au Chun – ale też bardziej intrygujące: Kings, Big Mouth, Lunny, One-Eye i Speedy. Wyczuli, że Bruce by się wśród nich odnalazł, więc zaprosili go, by do nich dołączył. On zaś bez wahania się zgodził. Jednak poza naturalną nastoletnią skłonnością do buntu chłopcy mieli inne powody, by połączyć siły.
W latach pięćdziesiątych XX wieku w Hongkongu, wówczas brytyjskiej kolonii, doszło do politycznego trzęsienia ziemi. Kiedy komuniści przejęli kontrolę nad Chinami, uchodźcy (zwłaszcza z rejonu południowego) zaczęli licznie migrować do Hongkongu. Z kontynentu uciekali nie tylko przedsiębiorcy – komuniści pod wodzą Mao Zedonga oczyszczali republikę z triad, grup przestępczości zorganizowanej.
Nie trzeba było długo czekać, by triady wznowiły swoją niecną działalność w kolonii.
– Ulice Hongkongu były wtedy jak dżungla – wspominał William Cheung. – Triady chciały zrekrutować młodych ludzi do brudnej roboty, bo jeśli miało się mniej niż osiemnaście lat, to nie szło się do więzienia, tylko do poprawczaka.
Oznaczało to, że kiedy nastolatków odsyłano do zakładów, sprowadzani byli nowi rekruci z ulicy, dzięki czemu triady nie doznawały uszczerbku w ludziach i ich przywódcy mogli swobodnie kontynuować działalność przestępczą. By móc stawić czoła rosnącemu zagrożeniu ze strony triad, w całym Kowloon i na wyspie Hongkong zaczęły wyrastać mniejsze uliczne gangi. Nie potrafiły one jednak oprzeć się pokusie pieniędzy i władzy, więc były stopniowo wchłaniane przez lepiej zorganizowane społeczności triad.
Cheung, którego ojciec pracował w hongkońskiej policji, wspominał, że „triady lubiły rekrutować sławnych ludzi, ich rodziny i dzieci, bo sławy budziły respekt i mogły wciągnąć do gangu wiele kolejnych osób”. Dzięki kontaktom Hoi Chuena w branży rozrywkowej trzynastoletni Bruce miał już za sobą występy aż w ośmiu głośnych filmach (a nawet dziewięciu, jeśli liczyć rolę w _Kobiecie ze złotej bramy_). Innymi słowy, był właśnie takim chłopakiem, jakiego chciały mieć w swoich szeregach triady. Jednak ich początkowe wysiłki spełzły na niczym; gang Bruce’a, przynajmniej na razie, dawał mu wystarczającą ochronę przed wpływem przestępczości zorganizowanej.
Ponieważ był nastoletnią gwiazdą filmową w zatłoczonym mieście, w którym dosłownie miliony ludzi znały jego twarz, miał dodatkowe problemy, niezwiązane ze staraniami, by nie wpaść w łapy grupy przestępczej. Bruce musiał też mierzyć się z ciągłymi wyzwaniami, dowodzić w walce, że nie jest tylko ładniutkim aktorem, ale że jest tak twardy jak wychowani przez ulice bohaterowie filmów, w których grał. Ku zaskoczeniu wielu kolegów ze szkoły skwapliwie korzystał z okazji, kiedy mógł uciec się do przemocy.
– Wyzwania rzucali mu nowo przybyli, chcący natychmiast zyskać sławę i uznanie dzięki zwycięstwu nad nim – wspominał Robert Wang. – Bruce za każdym razem podejmował te wyzwania z przyjemnością. Był nieustraszony. Każde starcie traktował jak walkę na śmierć i życie.
Któregoś razu w szkole do Bruce’a podszedł uczeń chcący wymusić od niego pieniądze. Obaj poszli do łazienki. Bruce prowadził, a niedoszły szantażysta szedł o krok za nim. Kiedy dotarli na miejsce, Bruce się odwrócił i pchnął przeciwnika na ścianę toalety. Wyciągnął nóż sprężynowy i przyłożył go chłopakowi do brzucha.
Poza twardziela, jaką przybrał wcześniej przeciwnik, nagle się ulotniła.
– Dobra, a teraz się rozbieraj – zażądał Bruce. – Do naga!
Uczeń posłusznie wypełnił rozkaz. Bruce zabrał jego ubrania i wyszedł. Rzucił rzeczy w pobliskie krzaki i ruszył do domu.
Nagi uczeń, który wstydził się wyjść z toalety, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i siedział tam przez wiele godzin. W końcu zasnął. Kiedy słońce zaszło, a chłopak nie wrócił do domu, rodzice wpadli w panikę. Zadzwonili do szkoły, ale nikt, kto pełnił dyżur, go nie widział. Skontaktowali się z nauczycielką, ale ona nie widziała chłopaka od popołudnia. Następnie zadzwonili na policję. Wysłano funkcjonariuszy, by przeszukano szkołę i okolicę. W końcu znaleziono chłopaka, drżącego i przerażonego, siedzącego samotnie w szkolnej łazience.
Innym razem, kiedy Bruce zobaczył białego ucznia z innej szkoły noszącego pas, podszedł do niego i znów wyciągnął nóż sprężynowy, żądając, by tamten oddał mu pas. Chłopak – co zrozumiałe – spełnił żądanie. Bruce wspominał później, że w tamtym okresie swojego życia był „gnojkiem, który szukał zaczepki. Mieliśmy łańcuchy i długopisy z ukrytymi nożami”. W mieście liczącym ponad dwa miliony ludzi, z których wielu to zrozpaczeni uchodźcy, nietrudno było o bitkę.
Kolejny raz wpakował się w kłopoty, kiedy pobił się z innym okolicznym twardzielem – Davidem Lee. Chłopcy ścierali się już wcześniej kilka razy, ale tym razem obaj wyciągnęli noże sprężynowe. Parę chybionych ciosów, aż w końcu nóż Bruce’a trafił w rękę drugiego chłopaka i polała się krew. Chłopcy zostali potem rozdzieleni albo sami przerwali walkę, gdy zdali sobie sprawę, że jeśli pozwolą jej eskalować, to skończy się tragicznie. Kiedy dyrektor La Salle dowiedział się o potyczce, nie był w stanie wyciągnąć konsekwencji, bo do starcia doszło poza szkołą. Jednak działania młodego człowieka były teraz czujnie obserwowane; kolejne potknięcie miało dla niego oznaczać wydalenie.
Wejście Yip Mana
Swoją nieustraszonością Bruce Lee nadrabiał braki w technice walki.
– Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym w trakcie bójek nie miał wsparcia swojego gangu – powiedział reporterowi w 1967 roku. – Postanowiłem, że nauczę się chronić, i zacząłem się uczyć gung-fu.
Przez krótki czas uczył się stylu hung kuen (znanego też jako hung gar), południowego stylu kung-fu. Szybko jednak zmienił przynależność, kiedy zobaczył, jak jego kolega William Cheung z łatwością kładzie przeciwnika z wykorzystaniem technik kung-fu, których Lee wcześniej nie widział. Zaintrygowany ich wybuchowym potencjałem, usiłował wyciągnąć od Cheunga jakieś informacje, aż w końcu ten wyjawił mu nazwisko instruktora – był nim Yip Man.
Yip Man, obecnie częściej nazywany „Ip Manem”, był palącym jak smok, statecznym sześćdziesięciolatkiem i już wtedy legendą w hongkońskich kręgach pasjonatów sztuk walki. Dorastał w chińskim mieście Foshan, gdzie uczył się od Chan Wah Shuna sztuki wing chun, systemu walki w bliskim kontakcie, w którym nauczano uderzania w środkową linię ciała przeciwnika i zadawania serii szybkich ciosów oraz wykorzystania nóg do atakowania dolnych kończyn. W 1909 roku Yip przeprowadził się do Hongkongu, by uczyć się w szkole imienia św. Stefana – gimnazjum, do którego wysyłali swoje dzieci bogaci obcokrajowcy. Mówiło się, że w trakcie pobytu w Hongkongu uczył się dodatkowo stylu wing chun od mężczyzny nazwiskiem Leung Bik (którego uważa się za syna Leung Jana, ten zaś uczył nauczyciela Yip Mana, Chun Wah Shuna). Yip Man szkolił się w sztuce wing chun na początku XX wieku.
Podobnie jak w przypadku większości chińskich sztuk walki, wcześniejsza historia tej techniki jest głównie apokryficzna i ginie w mrokach mitu i legendy. Być może bardziej imponująca dla Bruce’a Lee była plotka, która krążyła po Hongkongu na początku lat pięćdziesiątych XX wieku – ponoć Yip Man, gdy ktoś rzucił mu wyzwanie w jego szkole kung-fu, zabił człowieka jednym ciosem. Historia jest niewątpliwie także apokryficzna, ponieważ nie ma żadnych dokumentów wskazujących, jakoby Yip Man został kiedyś oskarżony o zabójstwo w okresie między powrotem do Hongkongu w 1949 roku a śmiercią w 1972 roku. Jednak nastoletni Bruce Lee był z pewnością przekonany, że takie zdarzenie mogło mieć miejsce i że właśnie takiej zabójczej techniki chce się nauczyć.
W końcu namówił Cheunga, by ten zaprowadził go do szkoły wing chun prowadzonej przez Yip Mana, i tak poznał mistrza. Wong Shun Leung, najlepszy zawodnik szkoły, wspominał, jak zobaczył Bruce’a Lee po raz pierwszy:
Ćwiczyłem kung-fu w instytucie mistrza Yipa. Pomagałem też w nauczaniu. Wtedy Cheung przyprowadził tego elvisowatego młodzieniaszka. Lekko przechylony, opierał rękę o ścianę. Drugą trzymał w tylnej kieszeni spodni. Ciało wspierał tylko na jednej nodze. Ciągle się kołysał. Jego sposób bycia był bardzo frywolny, jakby uważał się za spryciarza. W ogóle mi się nie spodobał. Kiedy sobie poszedł, powiedziałem Cheungowi, że ten chłopak nie jest u mnie mile widziany.
Poza Wongiem istniała jeszcze jedna przeszkoda, z którą musiał się zmierzyć Bruce, zanim zaczął trening w szkole Yip Mana: rodzice. Podobnie jak wiele chińskich rodzin, państwo Lee uważali, że kung-fu to prosta droga do triad, a oni nie chcieli, żeby ich syn się w to pakował. Li Hoi Chuen widział, jak triady coraz mocniej zaznaczają swoją obecność w branży rozrywkowej, i pragnął uchronić rodzinę przed piętnem przestępczości zorganizowanej. Jednak Bruce wiedział, którego rodzica ma szansę przekabacić – w ciągu kilku kolejnych miesięcy nagabywał swoją matkę Grace, aż ta w końcu skapitulowała i dała mu pieniądze na lekcje wing chun. Grace potem przekonała męża, by ten zaakceptował jej decyzję. Gdy Bruce wrócił do szkoły Yip Mana, i tym razem zastał tam Wong Shun Leunga: „Parę miesięcy później przyszedł po raz drugi. Tym razem był przyzwoicie ubrany i grzeczniejszy. Mistrz Yip bardzo go polubił, więc wziął go na ucznia. On od razu podszedł i się ze mną przywitał. To było takie niespodziewane, że nie potrafiłem tego zrozumieć. Zostaliśmy współuczniami i przyjaciółmi”.
Yip Man bardzo chciał przyjąć Bruce’a Lee do swojej szkoły. Nie tylko widział kilka jego filmów (podobnie jak dziś, również wtedy celebryta w gronie uczniów to była korzyść dla firmy) – w dodatku gdyby Bruce się zapisał, oznaczałoby to dodatkowych osiem hongkońskich dolarów miesięcznie opłaty członkowskiej dla Yipa. Na Zachodzie sądzi się, że chińska sztuka kung-fu w najczystszej formie nie była skażona myśleniem o pieniądzach, prawda jest taka, że odkąd lekcje kung-fu stały się dostępne dla ogółu, pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Jeszcze w Foshan Yip Man musiał zapłacić dwadzieścia taeli, by przyjęto go na ucznia Chun Wah Shuna, a potem płacił kolejnych osiem taeli miesięcznie za jego lekcje.
Bruce zaczął naukę, gdy tylko pieniądze od matki znalazły się w kieszeni Yip Mana. Podczas pierwszych dwóch lekcji okazał się wzorowym uczniem, wszystko jednak zmieniło się w trakcie trzecich zajęć. Jak opowiadał syn Yip Mana, Yip Chun:
Ojciec z zasady nie lubił od razu uczyć nowych. Zatem po ich przyjęciu pierwszej lekcji udzielał Yip Bo-Ching. Trzeciego dnia po pierwszej lekcji Bruce w końcu narobił sobie kłopotów. Jeszcze rano odnalazł Yip Bo-Chinga, by poćwiczyć technikę lepkich rąk . Skupili się na tym w pełni. Nagle jednak, bez żadnego ostrzeżenia, Bruce wykonał wykop. Yip był od niego trochę starszy. Poza tym nie spodziewał się tego. Więc ucierpiał. Na szczęście Bruce był gotów tego dnia przeprosić, a William Cheung się za nim wstawił. Inaczej Bruce zostałby wydalony ze szkoły.
Mając za sobą to potknięcie, Bruce zaczął podchodzić do treningów wing chun tak, jakby od tego zależało jego życie – nie było dnia, żeby nie trenował. Pilne ćwiczenia sprawiły, że szybko opanowywał sztukę – tak szybko, że wkrótce był lepszy od wielu doświadczonych uczniów Yip Mana, a byli wśród nich tacy, którzy uczyli się wing chun od kilku lat. Tak szybki postęp był imponujący, jednak oddanie sztuce wing chun nie sprawiło, że Bruce stał się mniej wojowniczy.
W trakcie zajęć z wychowania fizycznego w gimnazjum La Salle wuefista postanowił zabrać uczniów na boisko, gdzie mieli zrobić po trzy okrążenia. Kiedy uczniowie się obijali albo nie biegli tak szybko, jak sobie tego życzył, chłostał ich po łydkach linijką. Uderzenie w gołą nogę zwykle dawało pożądany efekt. Do momentu, gdy nauczyciel uderzył w nogi Bruce’a. Zamiast przyspieszyć, Bruce zawrócił i spojrzał gniewnie na nauczyciela, po czym wyciągnął nóż sprężynowy. Nauczyciel szeroko otworzył oczy w przerażeniu i zaczął biec najszybciej, jak potrafił, uciekając przed ścigającym go Bruce’em. Wpadł do gabinetu dyrektora, zanim Bruce go dogonił. Czara goryczy się przelała: Bruce Lee został wydalony z gimnazjum La Salle w trybie natychmiastowym.
Hoi Chuen i Grace byli zszokowani i zawstydzeni zachowaniem syna. Szybko pociągnęli za wszystkie możliwe sznurki i przenieśli go do innego gimnazjum, aby mógł dokończyć edukację. Dzięki wpływom członka rodziny, darczyńcy gimnazjum imienia św. Franciszka Ksawerego, szkoła zgodziła się przyjąć młodego Lee. Równocześnie jednak pojawiło się ostrzeżenie, że to koniec – następnej szansy nie będzie. Bruce usłyszał jednoznacznie, że musi być pilny, zaangażować się ciałem i duszą w naukę w nowej instytucji. Intencja była słuszna, ale jej realizacja mogła być jedynie połowiczna. Lee ciałem faktycznie przebywał na zajęciach w szkole Franciszka Ksawerego, ale duszę oddał już innej szkole: tej u Yip Mana.