Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Goalie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Goalie - ebook

Ona nie zamierza angażować się w związek z hokeistą.

On zrobi wszystko, by zdobyć jej serce.

Arlee Bennett nigdy nie przypuszczała, że poświęci swój telefon w trakcie rozgrywek o Puchar Stanleya. Kiedy kij jednego z zawodników utknął między dwiema ściankami z pleksy, zareagowała instynktownie.

Prawdopodobnie bardzo szybko by o tym zapomniała, gdyby nie Kane Tremblay, przystojny bramkarz i przyjaciel jej brata, który po wyjściu z szatni w ramach podziękowania zaprasza ją na drinka. Jednak Arlee, rozczarowana poprzednim związkiem z hokeistą, nie zamierza dać kolejnemu z nich szansy.

Nawet wtedy, gdy sytuacja życiowa zmusza ją do zamieszkania w domu brata razem z czterema członkami drużyny Montreal Hunters i udawania dziewczyny Kane’a…

Czy chłodna w obyciu Arlee ulegnie urokowi mężczyzny o naturze golden retrievera?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-37-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

W książce wystę­pują tematy, które mogą wywo­łać nie­przy­jemne wspo­mnie­nia lub wpły­nąć na samo­po­czu­cie Czy­tel­nika. Należą do nich: poro­nie­nie, prze­moc psy­chiczna, dys­kry­mi­na­cja kobiet, trudne rela­cje z rodziną, śmierć, żałoba, pro­blemy zdro­wotne.

Zbież­ność osób, imion, nazwisk czy nazw jest przy­pad­kowa. Nazwy dru­żyn zostały wymy­ślone na potrzeby książki. Podo­bień­stwa w nazew­nic­twie do tych ist­nie­ją­cych w rze­czy­wi­sto­ści są nie­za­mie­rzone.

Aby unik­nąć nie­po­ro­zu­mień: do sceny z pierw­szej inte­rak­cji Arlee i Kane’a zain­spi­ro­wało mnie wyda­rze­nie z 2021 roku. Caro­line McLain poświę­ciła swój tele­fon, aby pomóc Tomowi Wil­so­nowi, hoke­iście z Washing­ton Capi­tals, w uwol­nie­niu kija uwię­zio­nego mię­dzy ścian­kami pleksy.

Akcja _Goalie_ roz­grywa się w Kana­dzie. Dru­żyna, do któ­rej należy główny boha­ter, ma sie­dzibę w Mont­re­alu, w pro­win­cji Quebec. W książce wystę­pują sceny zbli­żeń.

Jeśli śle­dzisz moje social media, to być może wiesz, że cho­ruję na endo­me­triozę. Od poja­wie­nia się pierw­szych obja­wów do posta­wie­nia dia­gnozy minęło ponad dzie­sięć lat. Przez dekadę cier­pia­łam z powodu bólu, braku wspar­cia ze strony leka­rzy i cią­głych komen­ta­rzy „taki twój urok”, „po ciąży przej­dzie”. Dla­tego, kiedy po tylu latach wresz­cie została mi posta­wiona dia­gnoza, któ­rej sama się domy­śla­łam, zde­cy­do­wa­łam, że muszę coś zro­bić, aby cho­ciaż spró­bo­wać zwięk­szyć świa­do­mość tego, jak ważne jest słu­cha­nie wła­snego ciała i intu­icji. Bo prze­cież to my naj­le­piej wiemy, jak się naprawdę czu­jemy. Nikt nie powi­nien godzić się na zby­wa­nie sło­wami „taki twój urok”. Nie­za­leż­nie od płci czy wieku. Ta książka powstała mię­dzy innymi po to, aby zwró­cić więk­szą uwagę na endo­me­triozę. Liczba wia­do­mo­ści pry­wat­nych od Czy­tel­ni­czek, które prze­czy­tały szkic _Goalie_ na Wat­t­pa­dzie i zma­gają się z nie­zro­zu­mie­niem ze strony leka­rzy czy oto­cze­nia z powodu towa­rzy­szą­cemu im bólu, była zatrwa­ża­jąca.

_Pamię­taj, aby się regu­lar­nie badać. <3\_ _A jeśli masz cho­ciaż cień podej­rzeń, że coś jest nie tak – udaj się do leka­rza. Jeśli pierw­szy nie pomoże, idź do dru­giego. Walcz o sie­bie do skutku – to może ura­to­wać Ci życie._

Część mojego wyna­gro­dze­nia ze sprze­daży _Goalie_ zosta­nie przeze mnie prze­ka­zana na rzecz Fun­da­cji Poko­nać Endo­me­triozę. Fun­da­cji, któ­rej misją jest nie­sie­nie pomocy wszyst­kim cier­pią­cym na endo­me­triozę, ale rów­nież ich bli­skim.ROZDZIAŁ 1

1

_Arlee_

Na prze­strzeni ostat­nich mie­sięcy moją rela­cję z hoke­jem można okre­ślić tylko w jeden spo­sób: hate-love. Cho­ciaż ten sport jest dla mnie nie­mal świę­to­ścią, to rów­no­cze­śnie nie­na­wi­dzę go tak bar­dzo, że mam ochotę wypro­wa­dzić się do miej­sca, w któ­rym nikt go nie upra­wia. Dawno temu sądzi­łam, że ni­gdy nie będę chciała wyrzu­cić hokeja ze swo­jego życia, ale oczy­wi­ście się myli­łam. Jak w wielu kwe­stiach. Wystar­czył jeden dupek, Tho­mas Col­lins, żebym stra­ciła serce do tego sportu. Ten sam dupek, który wła­śnie roz­pę­dzony wjeż­dża w mojego star­szego brata, kie­ru­ją­cego się z krąż­kiem w stronę bramki Flo­rida Piran­has. Sekundę póź­niej obaj dobi­jają do bandy, a ludzie sie­dzący przy plek­sie aż wstają z krze­seł.

Po are­nie roz­no­szą się odgłosy krzy­czą­cych, buczą­cych i pisz­czą­cych ludzi. Gdy­bym była laikiem, pew­nie pie­ni­ła­bym się na sędziego za to, że nie roz­dzie­lił hoke­istów, ale nie jestem i po pro­stu patrzę ze zmarsz­czo­nymi brwiami na tłu­ką­cych się na lodzie face­tów. Obaj zrzu­cili ręka­wice i kaski, a teraz po pro­stu pró­bują napie­przać się pię­ściami. Są za daleko, abym mogła dostrzec wyraź­nie ich twa­rze, ale gdy­bym miała się zało­żyć… mina mojego brata najpew­niej wyraża z tru­dem hamo­waną wście­kłość. Gdy­bym powie­działa mu przed meczem, jak dokład­nie skoń­czył się mój zwią­zek z Tho­ma­sem, praw­do­po­dob­nie Lucas wylą­do­wałby na ławce kar na znacz­nie dłu­żej niż tylko dwie minuty.

Walki na lodzie są nie­od­łącz­nym ele­men­tem gry w hokeja. Napom­po­wani adre­na­liną, prze­peł­nieni testo­ste­ro­nem faceci chyba tylko w ten spo­sób potra­fią spu­ścić z sie­bie nagro­ma­dzoną w trak­cie meczu parę.

Lucas zjeż­dża z tafli na ławkę, w ogóle się nie roz­glą­da­jąc. Po wej­ściu za bandę natych­miast rzuca kaskiem o pod­łogę.

Na ten widok par­skam śmie­chem.

Ner­wus.

Przez chwilę przy­glą­dam mu się z oddali, ale szybko sku­piam spoj­rze­nie na roz­gry­wa­nym meczu. Mont­real Hun­ters i Flo­rida Piran­has idą łeb w łeb. Dawno nie widzia­łam, aby dru­ży­nie mojego brata tak dobrze szło. To ich pierw­sze play-offy¹ od… chyba dzie­się­ciu lat.

Co jakiś czas czuję na sobie czyjś wzrok, ale gdy tylko zaczy­nam się roz­glą­dać, nie zauwa­żam nikogo, kto mógłby na mnie patrzeć. Zrzu­cam to więc na karb mojego zmę­cze­nia.

Z chwilą, gdy Lucas wraca na lód, sku­piam się na jego grze. Obser­wuję go niczym jastrząb ofiarę. Kon­cen­truję się wyłącz­nie na dol­nych par­tiach ciała, a kon­kret­nie pra­wej nodze. Pró­buję doszu­kać się jakich­kol­wiek pozo­sta­ło­ści po zeszło­rocz­nej kon­tu­zji. Robię to wła­ści­wie od początku meczu i – ku mojej uldze – nie dostrze­gam zupeł­nie nic. Jego ruchy są płynne, a postawa sta­bilna. Naj­wy­raź­niej nie kła­mał, kiedy mówił mi w trak­cie naszej ostat­niej roz­mowy tele­fo­nicz­nej, że wszystko jest w porządku. Nie do końca mu wie­rzy­łam, bo nie­jed­no­krot­nie przy­ła­py­wa­łam go w prze­szło­ści na kłam­stwie odno­śnie do jego zdro­wia i tylko dla­tego tu dziś jestem. Żeby zoba­czyć na żywo, czy na pewno wró­cił do peł­nej spraw­no­ści. Oglą­da­nie trans­mi­sji w tele­wi­zji nie było do tego wystar­cza­jące.

Popra­wiam czapkę z dasz­kiem i się­gam do kie­szeni bluzy po wibru­jący tele­fon, po czym na oślep odbie­ram połą­cze­nie. Mój brat wła­śnie pró­buje prze­szko­dzić środ­ko­wemu Flo­rida Piran­has w ataku na bramkę i nie zamie­rzam tego prze­ga­pić.

– Halo?! – odzy­wam się gło­śno, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć wrzawę.

Bram­karz bez­błęd­nie blo­kuje strzał, a krą­żek chwilę póź­niej zostaje prze­jęty przez Granta, lewego skrzy­dło­wego Mont­real Hun­ters.

– Jesteś w Mont­re­alu i do nas nie przy­je­cha­łaś?

Spi­nam się w tym samym momen­cie, w któ­rym roz­po­znaję dzwo­niącą. Ura­żony głos matki brzmi tak, jak­bym co naj­mniej zhań­biła dobre imię naszej rodziny, a prze­cież tylko się nie ode­zwa­łam. No, dobra, nie roz­ma­wia­łam z nimi od mie­sięcy, ale to nie moja wina.

Zresztą, mam prze­cież dwa­dzie­ścia jeden lat, nie powin­nam musieć jej się z cze­go­kol­wiek tłu­ma­czyć.

– Skąd…? – Głos grzęź­nie mi w gar­dle w tej samej chwili, w któ­rej tuż przede mną poja­wia się przy­ci­śnięta do pleksy twarz Tho­masa.

Nie mam poję­cia, co się stało kilka sekund temu, bo przez matkę prze­sta­łam sku­piać się na meczu, ale cokol­wiek to było, wywo­łało nie­małe zamie­sza­nie. Męż­czy­zną, który zaata­ko­wał Tho­masa, jest bram­karz Mont­real Hun­ters i teraz…

Nim zdo­łam ogar­nąć, co ja tak wła­ści­wie robię, zry­wam się z krze­sła i rzu­cam w stronę bandy. Pomię­dzy dwiema czę­ściami pleksy utknął jasno­nie­bie­ski kij i bram­karz wła­śnie pró­buje go wyszarp­nąć. Nie myślę, tylko dzia­łam. Ści­skam moc­niej tele­fon w ręce i ude­rzam nim o koń­cówkę kija. Jedno, dru­gie, trze­cie ude­rze­nie i… hoke­ista aż cofa się śli­zgiem; naj­wy­raź­niej naprawdę mocno cią­gnął za uchwyt.

Czuję na sobie spoj­rze­nia ludzi sie­dzą­cych na try­bu­nach. Wwier­cają się we mnie jak pie­przone śruby. Ktoś nawet to nagrał. Szlag. Im wię­cej czasu mija od mojego nie­zbyt genial­nego pomy­słu, tym bar­dziej do mnie dociera, że mam nie­równo pod kopułą. Bram­karz prze­cież mógł sobie wziąć nowy kij, ale nie… Arlee stwier­dziła, że musi pomóc.

Taa… nie­na­wi­dzę hokeja, nie?

No, wła­śnie widać.

Wra­cam na swoje miej­sce i zer­kam na komórkę. Na widok roz­trza­ska­nego ekranu nie odczu­wam nawet mini­mal­nej zło­ści, wła­ści­wie… spływa po mnie ulga. Może jed­nak moje zacho­wa­nie nie było takie głu­pie? Teraz przy­naj­mniej mam wymówkę, dla­czego nie kon­ty­nu­uję roz­mowy z matką. Co prawda tele­fon niby działa, ale nie­wiele na nim widzę.

Reszta meczu jest względ­nie spo­kojna. Względ­nie, bo oczy­wi­ście Tho­mas dalej pró­buje roz­py­chać się łok­ciami i ata­kuje każ­dego hoke­istę z Mont­real Hun­ters, który jest aktu­al­nie w posia­da­niu krążka, ale próby odwetu nie są zbyt ostre. Nie­mniej wresz­cie tre­ner Flo­rida Piran­has doko­nuje zmiany, a Tho­mas – ku mojej nie­skry­wa­nej ucie­sze – zjeż­dża z lodu.

Oddy­cham z ulgą, gdy tylko tracę go z oczu.

Po zakoń­czo­nym meczu, wygraną dru­żyny mojego brata, natych­miast ruszam w stronę wyj­ścia. Czapkę z dasz­kiem nacią­gam bar­dziej na czoło i prze­py­cham się przez tłum ludzi, co jakiś czas tylko rzu­ca­jąc „prze­pra­szam”. Nie roz­py­cham się łok­ciami, nie jestem tego typu czło­wie­kiem, ale moje zde­cy­do­wane ruchy mogą wyglą­dać z boku nie­zbyt kul­tu­ral­nie. Nie powin­nam się tym przej­mo­wać, ale mimo to z tyłu mojej głowy poja­wia się myśl, że naj­pew­niej będę to póź­niej ana­li­zo­wać. Czy kogoś przy­pad­kiem nie ude­rzy­łam? Może ktoś poczuł się zaata­ko­wany? Nad­mierne myśle­nie dopro­wa­dza mnie cza­sem do ist­nego sza­leń­stwa.

Przy roz­wi­dle­niu skrę­cam w prawo i zatrzy­muję się tuż za rogiem. Ścią­gam z ramie­nia mały ple­cak i wkła­dam do środka rękę. Pró­buję wygrze­bać z niego pla­kietkę z wej­ściówką. Lucas pew­nie już wie, przez moją akcję z tele­fo­nem, że tu jestem. Powin­nam może cho­ciaż spró­bo­wać do niego zadzwo­nić, ale kiedy przed koń­cem gry chcia­łam zer­k­nąć na skrzynkę pocz­tową, mój tele­fon kom­plet­nie odmó­wił posłu­szeń­stwa. Zasko­czę go więc, cze­ka­jąc przed szat­nią.

Mój ambitny plan jed­nak szybko się roz­pada.

Nie potra­fię zna­leźć cho­ler­nej pla­kietki.

Kucam i bez więk­szego namy­słu wysy­puję zawar­tość ple­caka na posadzkę. Opa­ko­wa­nia leków prze­ciw­bó­lo­wych i awa­ryjny ter­mo­for natych­miast wrzu­cam z powro­tem do środka. Oprócz tego mam chu­s­teczki, port­fel, power­bank i klu­czyki do auta, ale ni­gdzie nie dostrze­gam pie­przo­nej wej­ściówki.

Nie­mal walę się dło­nią w czoło, gdy przy­po­mi­nam sobie, że zosta­wi­łam ją w samo­cho­dzie z myślą „żeby nie zapo­mnieć”. Że też cho­lerna mgła mózgowa musiała mnie dopaść aku­rat dzi­siaj. Przy­się­gam, że szlag mnie kie­dyś trafi z moim orga­ni­zmem.

Wci­skam pospiesz­nie do ple­caka wszyst­kie kla­moty, po czym wstaję i oddy­cham głę­boko. Okej, muszę wymy­ślić coś innego. Może powin­nam wró­cić do auta? Poru­szam ustami na boki. Nie, nie ma szans, że zdążę. Zapar­ko­wa­łam tuż obok wjazdu, więc prze­bi­cie się teraz przez tłum zaj­mie mi co naj­mniej pół godziny. A gdzie doj­ście do samo­chodu i powrót?

Prze­krę­cam się w stronę barie­rek oddzie­la­ją­cych ogól­no­do­stępny kory­tarz od tej czę­ści, do któ­rej mogą wcho­dzić tylko dru­żyny, per­so­nel areny i cała reszta obsługi. Gdy to robię, nie­mal natych­miast natra­fiam na uważne spoj­rze­nie wyso­kiego i wyglą­da­ją­cego jak trzy­drzwiowa szafa ochro­nia­rza. Odno­szę wra­że­nie, że koleś obser­wuje mnie jak podej­rzaną o napad z bro­nią w ręce.

Bez prze­sady, to nie Stany Zjed­no­czone.

Ruszam w jego stronę i z całej siły sta­ram się uśmiech­nąć słodko, cho­ciaż raczej wycho­dzi z tego cho­ler­nie nie­za­do­wo­lony gry­mas. Nie moja jed­nak wina, że moim natu­ral­nym wyra­zem twa­rzy jest „resting bitch face”.

– Dzień dobry – rzu­cam lekko i wygrze­buję z tyl­nej kie­szeni bilet. Wid­nieje na nim kod kre­skowy i mam cichą nadzieję, że jakimś cudem po zeska­no­wa­niu wysko­czy infor­ma­cja o posia­da­nej przeze mnie wej­ściówce „za kulisy”. – Zapo­mnia­łam swo­jej pla­kietki, a chcia­ła­bym zro­bić nie­spo­dziankę bratu.

Nie­na­wi­dzę. Takich. Sytu­acji.

Po pierw­sze typ pod­nosi brew i posyła mi jedno z tych spoj­rzeń, które suge­rują, że nie zamie­rza nabie­rać się na moje kłam­stewka. Po dru­gie prze­suwa swoje ciemne oczy po moim ciele i nie umyka mojej uwa­dze fakt, że jego usta wykrzy­wiają się w kpią­cym uśmieszku.

Przy­się­gam, jeśli rzuci komen­ta­rzem o tym, że jako _puck bunny_² powin­nam się bar­dziej skąpo ubrać, to kopnę go w jaja, nie zwa­ża­jąc na kon­se­kwen­cje. Koja­rzy­cie te wszyst­kie Tik­Toki o tym, że „każda rodzina potrze­buje takiej córki, która jest wyta­tu­owana, ma wszystko gdzieś, naj­pierw robi, potem myśli, i kiedy przy­jeż­dża pod dom poli­cja, to wszy­scy pytają: co tym razem zro­bi­łaś?”. To wła­śnie jestem ja.

– Bez wej­ściówki nie wej­dziesz – odpo­wiada wresz­cie chłodno.

W ogóle mnie to nie zaska­kuje. Wła­ści­wie… prze­wi­dzia­łam to w tym samym momen­cie, w któ­rym otwo­rzy­łam usta, żeby zacząć się tłu­ma­czyć. Cza­sem to nad­mierne myśle­nie do cze­goś się przy­daje. Przy­naj­mniej mam plan zapa­sowy. Irra­cjo­nalny i odro­binę infan­tylny, ale jest.

– Jasna sprawa! – rzu­cam luźno, po czym salu­tuję mu i robię w tył zwrot.

Naprawdę powin­nam iść po pro­stu do auta. Tak zro­biłby każdy, racjo­nal­nie myślący doro­sły. Ale ja i racjo­nal­ność to jak powie­dze­nie, że gracz NHL jest zaje­bi­stym łyż­wia­rzem figu­ro­wym.

Nie jest.

Skrę­cam w główny kory­tarz i cho­ciaż ludzi jest tu już tro­chę mniej, to i tak idę wzdłuż ściany. Prze­su­wam po niej pal­cami, pró­bu­jąc wyczuć nie­wielką szcze­linę. Dawno temu, w naprawdę zamierz­chłych cza­sach, kiedy jako nasto­latka gra­łam w dziew­czę­cej dru­ży­nie hoke­jo­wej, spę­dza­łam na tej are­nie tyle czasu, że pozna­łam chyba wszyst­kie tajne przej­ścia. Więc to nie szczę­ście spra­wia, iż wresz­cie udaje mi się zna­leźć wyj­ście z sytu­acji. Po pro­stu wiem, czego szu­kać.

Uśmie­cham się do sie­bie trium­fal­nie, kiedy wresz­cie natra­fiam na nie­rów­ność. Roz­glą­dam się powoli na boki i gdy tylko prze­cho­dzi obok mnie grupka kibi­ców, napie­ram ramie­niem na ścianę. Ukryte drzwi odska­kują deli­kat­nie, a ja natych­miast wśli­zguję się do wąskiego kory­ta­rza. Oczy­wi­ście, że jest tu ciemno i gdyby nie roz­wa­lony tele­fon, mogła­bym sobie roz­świe­tlić drogę, ale cóż. Cierp ciało, sko­roś chciało.

Kiedy udaje mi się dotrzeć do wyj­ścia, odszu­kuję w ciem­no­ści małą waj­chę i pod­wa­żam ją pal­cem. Zanim jed­nak wycho­dzę z kory­ta­rzyka, wyglą­dam przez szparę. Znaj­duję się dosłow­nie trzy metry od ochro­nia­rza, z któ­rym roz­ma­wia­łam. Na szczę­ście koleś nie ogląda się przez ramię, więc czym prę­dzej wycho­dzę na główny hol i pospiesz­nym kro­kiem kie­ruję się w stronę szatni.

Zdą­żam na czas. Dosłow­nie. Gdy tylko zatrzy­muję się kilka kro­ków przed drzwiami z logo Mont­real Hun­ters, w przej­ściu staje bar­czy­sty męż­czy­zna. Jego zie­lone oczy nie­mal natych­miast spo­glą­dają wprost w moje, a ciemne brwi marsz­czą się w sku­pie­niu.

Kane Trem­blay. Dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni bram­karz. Uro­dził się w Van­co­uver i od dzie­ciaka gra w hokeja. Miło­ścią do tego sportu zara­ził go sie­dem lat star­szy od niego brat, Lin­coln, środ­kowy Van­co­uver Coy­otes…

Pew­nie jesz­cze mogła­bym wymie­nić w myślach jego sta­ty­styki z zeszłego sezonu, ale – ku mojemu zasko­cze­niu – prze­rywa mi w tym sam Kane.

– Nie żal ci było tele­fonu? – Zatrzy­muje się tuż przede mną z prze­wie­szoną przez ramię błę­kitną torbą z logo Mont­real Hun­ters.

Przez naprawdę krótką chwilę nie mam poję­cia, o czym on mówi. Dopiero po kilku sekun­dach przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież uży­łam swo­jej komórki jako młotka. Jak kre­tynka.

– Nie szkoda – odpo­wia­dam luźno, wzru­sza­jąc ramio­nami. – A tobie nie szkoda było rzu­cać się na Col­linsa, odsła­nia­jąc bramkę?

Męż­czy­zna przez chwilę przy­gląda mi się ze sku­pie­niem, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Wresz­cie uśmie­cha się nie­znacz­nie kąci­kiem ust i popra­wia czapkę, prze­krę­ca­jąc daszek do tyłu. Wci­ska dłoń do kie­szeni spodni dre­so­wych i prze­chyla z zacie­ka­wie­niem głowę.

– Cze­kasz na kogoś?

– Ja? – Przy­ty­kam dłoń do piersi, uda­jąc zdzi­wie­nie. – Nieee, wydaje ci się. – Uśmie­cham się słodko i wachluję rzę­sami. – Tak sobie tutaj stoję i cza­tuję, aż szat­nia będzie pusta, żeby móc nie­po­strze­że­nie wejść do środka i wcią­gać nosem zapach prze­po­co­nych ciał hoke­istów.

Męż­czy­zna mruga kil­ka­krot­nie, odchy­la­jąc nie­znacz­nie głowę, a na jego twa­rzy przez zale­d­wie uła­mek sekundy widać zdu­mie­nie.

– Żar­tu­jesz?

– Oczy­wi­ście, że żar­tuję. – Prze­wra­cam oczami i prze­staję się uśmie­chać.

Naprawdę mam nadzieję, że koleś zro­zu­mie moją alu­zję, czy­taj: „Idź sobie stąd”, ale albo jest nie­do­myślny, albo naiwny, albo… W sumie nie powie­dzia­łam mu wprost, nie? A do takich jak on, typo­wych _puck­boyów_³, trzeba mówić wiel­kimi lite­rami.

Otwie­ram usta, żeby go spła­wić, ale zanim zdo­łam się ode­zwać, on robi to pierw­szy.

– Masz ochotę na drinka?

– Co? – wykrztu­szam z tru­dem, kom­plet­nie zbita z pan­ta­łyku.

– Chciał­bym ci posta­wić drinka w ramach podzię­ko­wa­nia – wyja­śnia, uśmie­cha­jąc się łagod­nie. W oczach błysz­czy mu jesz­cze eufo­ria po uda­nym meczu, ale oprócz tego dostrze­gam rów­nież błysk zacie­ka­wie­nia.

Nie. Podoba. Mi. Się. To.

– Nie jestem zain­te­re­so­wana – odpo­wia­dam oschle i spo­glą­dam w bok.

Bła­gam, idź sobie, czło­wieku, i daj mi spo­kój. Już byłam z jed­nym hoke­istą, kolej­nego dupka nie potrze­buję. I tak, wiem, ludzie są różni, ale nie zamie­rzam ryzy­ko­wać. Zbyt długo leczy­łam serce i umysł po Col­lin­sie.

Nie mam poję­cia, czy Kane chce coś jesz­cze powie­dzieć, bo w ogóle nie zwra­cam na niego uwagi, ale nawet jeśli tak jest, to prze­szka­dza mu w tym mój brat, który wła­śnie wycho­dzi z szatni. Z chwilą gdy jego jasno­nie­bie­skie oczy spo­glą­dają w moje, jego usta roz­chy­lają się w szoku, a torba nie­mal ześli­zguje mu się z ramie­nia. Zale­d­wie sekundę póź­niej rzu­cam się na niego z piskiem jak totalna wariatka. Obej­muję go rękami za kark i nogami w pasie, ści­ska­jąc tak mocno, że gdy­bym była bar­dziej odpo­wie­dzialna, pew­nie zaczę­ła­bym się mar­twić, iż mogła­bym go uszko­dzić.

Lucas sapie gło­śno. Jego torba upada na posadzkę, a on zata­cza się w tył. W ostat­niej chwili łapie rów­no­wagę i rów­nież mnie obej­muje.

– Co ty tu robisz?

Śmieję się cicho i odchy­lam nie­znacz­nie, po czym uśmie­cham się słodko i wachluję rzę­sami.

– Przy­je­cha­łam zoba­czyć, jak gra mój ulu­biony brat.

– Jestem twoim jedy­nym bra­tem – mówi powoli, marsz­cząc brwi.

Odry­wam prawą dłoń od jego karku i macham nią lek­ce­wa­żąco.

– Nomen­kla­tura – pry­cham, prze­wra­ca­jąc oczami. – Byłeś świetny. Twoje zagra­nia, te wszyst­kie uniki i zmyłki, a naj­bar­dziej podo­bało mi…

– Okej, okej – prze­rywa mi i powoli odsta­wia na pod­łogę. – Co chcesz?

Pry­cham po raz kolejny.

– Od razu tam, że coś chcę…

Posyła mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Arlee, ty jesteś miła tylko wtedy, kiedy cze­goś chcesz. Im mil­sza jesteś, tym prośba jest poważ­niej­sza – wyja­śnia tym swoim tonem star­szego brata, który nie­jed­no­krot­nie dopro­wa­dzał mnie do wście­kło­ści. – Od pół roku zapra­szam cię na moje mecze, a ty poja­wi­łaś się dopiero teraz, i to jesz­cze na meczu z Flo­rida Piran­has, więc… – Oddy­cha głę­boko, a jego spoj­rze­nie mięk­nie. – Co się dzieje?

Nie­na­wi­dzę tego, jak ten czło­wiek potrafi ana­li­zo­wać moje zacho­wa­nie. Nie­na­wi­dzę, że jako chyba jeden z nie­licz­nych bez­błęd­nie potrafi odgad­nąć, iż się z czymś zma­gam. Po pro­stu nie-na-wi-dzę.

– Od wczo­raj jestem bez­ro­botna i potrze­buję noc­legu – wyrzu­cam z sie­bie na jed­nym wyde­chu i skła­dam dło­nie jak do modli­twy. – Kilka dni, maks.

Lucas kręci głową i wzdy­cha gło­śno.

– Chyba chcia­łaś powie­dzieć kilka tygo­dni, o ile nie mie­sięcy.

Otwie­ram usta, jed­nak zanim zdo­łam cokol­wiek powie­dzieć, tuż obok mnie roz­brzmiewa głos Kane’a:

– Możesz z nami zamiesz­kać. Mamy wolny pokój na pię­trze.ROZDZIAŁ 2

2

_Arlee_

_Możesz z nami zamiesz­kać. Mamy wolny pokój na pię­trze._ Te dwa zda­nia tłuką się w mojej gło­wie przez całe dwa­dzie­ścia minut drogi z Cen­tre Bell do Bros­sard, mia­sta poło­żo­nego na wschód od Mont­re­alu. Z jed­nej strony to bar­dzo miłe, że Kane nie ma nic prze­ciwko mojej obec­no­ści i wła­ści­wie zgo­dził się na nią, zanim Lucas to zro­bił, ale z dru­giej… Od kiedy mój brat ma współ­lo­ka­to­rów? Mówił mi o tym, a ja zapo­mnia­łam? Nie no, aku­rat to raczej bym zapa­mię­tała.

Pocie­ram pal­cami czoło, skrę­ca­jąc w Aleję de Lugano. Zgod­nie ze wska­zów­kami na nawi­ga­cji objeż­dżam dookoła nie­wielki Park Étang ze sta­wem, wjeż­dżam na pod­jazd pię­tro­wego domu z czer­wo­nej cegły i kie­ruję się na tył pose­sji.

Nie mam poję­cia, czy Lucas i Kane poje­chali jed­nym autem, czy może busem z dru­żyną, ale gdy tylko wejdę do domu, nie zamie­rzam go opusz­czać aż do rana, więc par­kuję wysłu­żoną hondę z daleka od sze­ro­kich drzwi gara­żo­wych. Tak na wypa­dek, gdyby faceci nie chcieli zosta­wiać swo­ich szpa­ner­skich wozów pod chmurką. Mimo że Doma­ines de la Rive-Sud to eks­klu­zywna oko­lica z ogrom­nymi posia­dło­ściami, na próżno szu­kać tutaj ogro­dzeń czy cho­ciażby bramy wjaz­do­wej ze szla­ba­nem. Sta­wiam więc, że chłopcy cho­wają swoje cacka w garażu. Przy­naj­mniej ja bym tak zro­biła na ich miej­scu.

Wysia­dam z auta i z całej siły trza­skam drzwiami. Oczy­wi­ście, że natych­miast odska­kują. Robię więc to po raz kolejny. I jesz­cze raz. Dopiero za pią­tym odno­szę suk­ces.

– Prze­ro­bię cię na żyletki – odgra­żam się, kie­ru­jąc kroki do tyłu auta. Się­gam po walizkę, która waży co naj­mniej dwa­dzie­ścia kilo, i sapię gło­śno, kiedy wresz­cie udaje mi się ją wycią­gnąć. Sta­wiam ją na kostce, po czym przez chwilę zasta­na­wiam się, czy torbę rów­nież teraz wziąć, ale w końcu potrzą­sam głową i zamy­kam z hukiem bagaż­nik. Jutro to zro­bię.

Popra­wiam ple­cak na ramie­niu i zaci­skam dłoń wokół rączki walizki, ale zanim zdo­łam ją pocią­gnąć w stronę tyl­nego wej­ścia do domu, pod­jazd roz­świe­tlają świa­tła samo­chodu. War­kot sil­nika i gło­śne dud­nie­nie basów spra­wiają, że natych­miast uno­szę brew. Czer­wone porsche wjeż­dża gwał­tow­nie na pose­sję, a w tym cza­sie brama gara­żowa zaczyna się pod­no­sić. Chwilę póź­niej auto znika mi z pola widze­nia i wła­śnie ten moment wybie­ram na to, aby wresz­cie się poru­szyć. Mój brat jeź­dzi czar­nym mer­ce­de­sem klasy G, który – ku jego utra­pie­niu – nazy­wam g-wago­nem, więc zakła­dam, że to spor­towe cacko należy do Kane’a.

Jestem mniej wię­cej w poło­wie drogi do wej­ścia, już nawet stoję na dru­gim stop­niu, gdy z oko­licy garażu dociera do mnie nie­znany, męski głos.

– Skar­bie, co ty myślisz, że robisz?

Odwra­cam się w stronę faceta i ścią­gam w nie­zro­zu­mie­niu brwi.

– Co? – pytam nie­zbyt inte­li­gent­nie, wcią­ga­jąc walizkę o sto­pień wyżej.

Koleś się poru­sza i dopiero, gdy jego twarz roz­świe­tla lampa zawie­szona nad tylną werandą, roz­po­znaję w nim Damiena John­sona, dwu­dzie­sto­trzy­let­niego pra­wego obrońcę Mont­real Hun­ters. Jego ciemne oczy wwier­cają się w moją twarz z czymś na wzór zacie­ka­wie­nia i iry­ta­cji rów­no­cze­śnie.

– Pyta­łem, co tu robisz – wyja­śnia oschle. – Koja­rzę cię, więc zakła­dam, że byłaś u nas na jakiejś impre­zie, ale sorry, dzi­siaj żad­nej nie orga­ni­zu­jemy, więc zmy­kaj.

Roz­chy­lam wargi w zdu­mie­niu, co on chyba opacz­nie rozu­mie, sądząc po jego następ­nym komen­ta­rzu.

– Na szybki nume­rek rów­nież nie mam ochoty.

Zaci­skam mocno szczęki i obrzu­cam go kpią­cym spoj­rze­niem.

– Sorry, koleś, ale nie dała­bym ci się prze­le­cieć nawet gdy­byś był ostat­nim face­tem na Ziemi, a ode mnie zale­ża­łoby prze­dłu­że­nie gatunku – infor­muję obo­jęt­nie, po czym sta­bi­li­zuję kola­nem walizkę, żeby nie spa­dła. Następ­nie opie­ram dło­nie na bio­drach i spo­glą­dam wycze­ku­jąco na męż­czy­znę. – Będziesz tak stać jak sopel lodu, czy może poka­żesz wresz­cie, że masz jaja i pomo­żesz mi z baga­żem? No, chyba że ich nie masz… – Spo­glą­dam suge­styw­nie na jego kro­cze. – W sumie to moż­liwe, sądząc po two­jej dzi­siej­szej grze.

Moje słowa chyba wpra­wiają go w zdu­mie­nie, bo otwiera usta i natych­miast je zamyka. Gapi się na mnie jak sroka w gnat, na co z gło­śnym wes­tchnie­niem prze­wra­cam oczami. No, tak. Zapewne jest jed­nym z tych, któ­rzy nie są przy­zwy­cza­jeni do oschło­ści i obo­jęt­no­ści ze strony kobiet.

– Czyli nie…

– Kim ty wła­ści­wie jesteś? – prze­rywa mi, rusza­jąc w moją stronę zde­cy­do­wa­nym kro­kiem.

Być może powin­nam się wzdry­gnąć na tę jego sta­now­czość w gło­sie i w ogóle, tak zapewne zro­bi­łaby co naj­mniej połowa kobiet na świe­cie, ale nie­spe­cjal­nie mnie to rusza. Ni­gdy nie sły­sza­łam od Lucasa, żeby któ­ry­kol­wiek z jego kum­pli z dru­żyny miał zapędy do bycia prze­mo­cow­cem, więc…

Damien zatrzy­muje się przed scho­dami i nawet teraz, bez wcho­dze­nia na stop­nie, jest ode mnie wyż­szy. Patrzy na mnie z góry i być może nawet myśli, że mnie to w jaki­kol­wiek spo­sób ruszy. Ma trochę̨ ponad dwa metry, co zde­cy­do­wa­nie uła­twia mu grę na pozy­cji obrońcy, więc zupeł­nie nie rozu­miem jego dzi­siej­szych pro­ble­mów w obro­nie.

Niby nie każdy hoke­ista to dupek, ale każdy dupek, któ­rego pozna­łam, to hoke­ista, więc naprawdę z ogrom­nym tru­dem gryzę się w język, żeby nie rzu­cić w jego stronę kolej­nej uszczy­pli­wej uwagi. Nawet ja wiem, że cza­sami powin­nam się po pro­stu przy­mknąć albo przy­sto­po­wać z komen­ta­rzami.

Chrzą­kam i wycią­gam do Damiena prawą rękę.

– Arlee – przed­sta­wiam się spo­koj­nie, sta­ra­jąc się, aby w moim gło­sie nie roz­brzmie­wała żadna nega­tywna nuta.

Facet z waha­niem ści­ska moją dłoń, ścią­ga­jąc przy tym w sku­pie­niu brwi. Otwiera nawet usta, ale zanim zdoła cokol­wiek powie­dzieć, na teren pose­sji wjeż­dża czarne mase­rati. Auto zatrzy­muje się tuż przed scho­dami, a chwilę póź­niej od strony pasa­żera wysiada Lucas.

Uśmie­cham się do niego i nie­mal wyry­wam rękę z uści­sku Damiena, żeby poma­chać bratu.

– Jecha­li­ście do domu przez Kah­na­wake⁴? – pytam, krzy­żu­jąc ramiona na pier­siach.

– Nie – bur­czy. – Kane jeź­dzi jak stary dzia­dek.

Pry­cham pod nosem, wyczu­wa­jąc na sobie spoj­rze­nie Damiena. Zer­kam na niego na sekundę i nie­mal par­skam śmie­chem na widok kon­ster­na­cji w jego oczach.

– Zna­cie się? – pyta, nie kry­jąc zasko­cze­nia.

– To moja sio­stra.

– To mój brat – odpo­wia­damy rów­no­cze­śnie.

– Twoja… – Damien urywa nagle, otwie­ra­jąc sze­rzej oczy. – Jesteś sio­strą Lucasa?

– Naj­lep­szą pod słoń­cem.

– I naj­bar­dziej skromną – bur­czy Lucas, wycią­ga­jąc z bagaż­nika mase­rati spor­tową torbę. Kiedy zatrza­skuje klapę, Kane rusza spo­koj­nie autem i wjeż­dża do garażu. – Czemu nie weszli­ście do środka?

– Nie mam klu­czy. – Spo­glą­dam zna­cząco na brata. – A Damien myślał, że przy­szłam się tutaj zaba­wić z któ­rymś z was i chciał mnie prze­go­nić.

– Wcale tak nie myśla­łem! – pro­te­stuje gwał­tow­nie chło­pak, uno­sząc wysoko dło­nie.

Posy­łam mu kpiące spoj­rze­nie.

– Nie­ład­nie tak kła­mać, John­son – cmo­kam.

Lucas kle­pie go w ramię kilka razy, zanim zgar­nia ze stop­nia moją walizkę i bez pro­blemu wnosi ją po scho­dach na werandę.

– Prze­pra­szam, Arlee, za…

– Nie płaszcz się przed nią – prze­rywa mu ze śmie­chem mój brat, otwie­ra­jąc drzwi. – Moja sio­stra za godzinę nie będzie o tym pamię­tać.

– Nie­prawda!

– Może za dwie – popra­wia się i rzuca mi roz­ba­wione spoj­rze­nie znad ramie­nia. – Nie dręcz go, Arlee.

Prze­wra­cam oczami i pry­cham pod nosem, ale już nic wię­cej nie mówię, tylko wcho­dzę do… Chcia­ła­bym móc okre­ślić ten budy­nek mia­nem „domu”, ale chyba jed­nak lep­szym okre­śle­niem jest „willa” albo „zamczy­sko”. Pod­łoga wyło­żona jest mar­mu­rem, a co naj­mniej jego imi­ta­cją. Ten, kto tu wcze­śniej miesz­kał, miał dość wyra­fi­no­wany gust – cho­ler­nie nie­po­dobny do mojego wyobra­że­nia co do miesz­ka­nia hoke­istów. Ściany zdo­bią obrazy w zło­tych ramach, z sufitu zwi­sają złote żyran­dole, a im dalej się wcho­dzi, tym bar­dziej to miej­sce krzy­czy „jeste­śmy zaje­bi­ście bogaci”!

Nie podoba mi się tu.

Ani tro­chę.

Ale nie zamie­rzam wyra­żać swo­jego zda­nia na głos. Nie chcę wyjść na więk­szą sukę, niż już wyszłam. Pew­nie swoim zacho­wa­niem i tak ich wszyst­kich do sie­bie zrażę. Jak zawsze.

– Może zapro­wa­dzę cię do two­jego pokoju? – pro­po­nuje pojed­naw­czym tonem Damien.

Spo­glą­dam na niego z unie­sioną brwią.

– Może naj­pierw zapro­po­nu­jesz mi coś do picia?

– Arlee… – odzywa się ostrze­gaw­czo Lucas.

Znowu prze­wra­cam oczami. Jesz­cze tro­chę i naba­wię się przez niego zeza.

– Co?

– Daj mu spo­kój.

– Chry­ste… – mam­ro­czę z gło­śnym wes­tchnie­niem i uśmie­cham się słodko do Damiena. – Mój brat cię niań­czy, co?

– Arlee!

Spo­glą­dam znowu na Lucasa i posy­łam mu pyta­jące spoj­rze­nie, ale on nie zwraca na mnie uwagi, tylko sku­pia się na Damie­nie.

– Moja sio­stra to pie­przona har­pia…

– Ej! – obu­rzam się.

– …zamiast roz­pa­czać nad twoją suge­stią, że przy­szła tu po jed­no­ra­zowy nume­rek, prę­dzej by cię połknęła i nie w tym sen­sie, o któ­rym myślisz, tylko dosłow­nie pożar­łaby cię, prze­mie­liła i wypluła, na koniec kwi­tu­jąc, że dostała nie­straw­no­ści.

– To było nie­miłe – oznaj­miam poważ­nie, cho­ciaż tak naprawdę mam ochotę wybuch­nąć śmie­chem. Głów­nie z powodu dez­orien­ta­cji na twa­rzy Damiena i faktu, że Kane, który w poło­wie wypo­wie­dzi mojego brata wszedł do domu, teraz stoi w progu i gapi się na mnie jak cielę na malo­wane wrota. – Bar­dzo nie­miłe.

– To była naj­praw­dziw­sza prawda – oznaj­mia z tym swoim głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem na ustach Lucas, a kiedy ponow­nie pry­cham, unosi brew. – A może nie? Może powi­nie­nem prze­pro­wa­dzić poważną roz­mowę z moimi współ­lo­ka­to­rami i powie­dzieć im… – Chrząka i przy­biera groźną minę: – „Moja sio­stra jest nie­ty­kalna, jeśli któ­ryś spró­buje zacią­gnąć ją do łóżka, to będzie miał ze mną do czy­nie­nia?”.

Na samą myśl o tym, że mógłby odwa­lić taką szopkę, robiąc ze mnie bez­bronną idiotkę, wzbiera we mnie iry­ta­cja.

– No wła­śnie – kwi­tuje i par­ska śmie­chem, po czym spo­gląda na Kane’a. – Wła­zisz do środka czy będziesz tam stać jak posąg?

Zer­kam na bram­ka­rza i par­skam śmie­chem, bo facet dalej wygląda na roz­ma­rzo­nego. Mimo że wła­śnie zamyka drzwi i zrzuca z nóg adi­dasy, to rów­no­cze­śnie co jakiś czas na mnie zerka, jakby nie potra­fił ode­rwać ode mnie tych swo­ich zie­lo­nych oczu.

Uno­szę brew i prze­chy­lam głowę, gdy zatrzy­muje się tuż obok mnie i wysta­wia w moją stronę rękę.

– Nie przed­sta­wi­li­śmy się sobie ofi­cja…

– Wiem, kim jesteś – prze­ry­wam mu i ści­skam deli­kat­nie jego dłoń. – Arlee Ben­nett, har­pia. – Uśmie­cham się słodko na widok roz­ba­wie­nia w jego oczach. – Pożrę cię, prze­mielę i wypluję.

Męż­czy­zna potrząsa ze śmie­chem głową, po czym zarzuca rękę na bark Damiena i obaj ruszają w stronę kuchni. Po dro­dze zsu­wają z ramion torby i zosta­wiają je tuż przy scho­dach.

– Czy…?

– Arlee – prze­rywa mi ostrze­gaw­czo Lucas.

– Co znowu?! – Wyrzu­cam ramiona w górę. – Jesz­cze nic nie powie­dzia­łam!

– Ale chcia­łaś. – Spo­gląda suge­styw­nie na torby, a potem na mnie. – Wygra­li­śmy mecz.

– No i?

– Jeste­śmy zmę­czeni.

– I? To już nie mogę̨ o nic zapy­tać?

– Prze­cież wiem, że chcia­łaś im zwró­cić uwagę, żeby sprząt­nęli swój śmier­dzący potem sprzęt.

Roz­chy­lam w zdu­mie­niu wargi i przy­kła­dam dłoń do piersi.

– Ja? – pytam zbul­wer­so­wana. – Ja mogła­bym coś takiego powie­dzieć? W życiu! – zaprze­czam gwał­tow­nie.

Dokład­nie to była­bym w sta­nie powie­dzieć, on o tym wie i ja o tym wiem, ale nie zamie­rzam się do tego przy­zna­wać. Ale abs­tra­hu­jąc od moich moż­li­wo­ści bycia bez­po­śred­nią suką, wcale nie chcia­łam im suszyć głowy. Wła­ści­wie… wła­ści­wie chcia­łam zapro­po­no­wać, czy nie wrzu­cić do pralki ich stro­jów.

Poważ­nie!

Ale nawet jak­bym teraz o tym wspo­mniała, żaden z nich by mi nie uwie­rzył. No, może Kane, skoro nie­ustan­nie na mnie zerka. Nawet teraz, gdy wyciąga z lodówki jedze­nie.

– Chcia­łam zapy­tać, czy macie może coś moc­niej­szego do picia. – Ruszam w stronę brata i kle­pię go lekko w tors, doda­jąc ści­szo­nym gło­sem: – Nie rób ze mnie takiej wred­nej zołzy, bo naprawdę nie mam gdzie miesz­kać.

Posyła mi zna­czące spoj­rze­nie i cho­ciaż prze­czu­wam, że zaraz może mi się odgryźć, to cie­pło w jego oczach mnie uspo­kaja. Na razie chyba niczego nie spar­to­li­łam.

– Możesz tu zostać tak długo, jak tego potrze­bu­jesz.

– Dzię­kuję.

– Ale bądź miła dla chło­pa­ków.

– Jestem – bur­czę i wzdy­cham gło­śno, ponie­waż prze­chyla zna­cząco głowę. – Okej, okej, posta­ram się. Wiesz, że nie robię tego spe­cjal­nie.

– Wiem. – Uśmie­cha się łagod­nie i pociera dło­nią moje ramię. – Ale nie wszy­scy hoke­iści to…

– Dupki? – Uno­szę pyta­jąco brew. – Może zmie­nię zda­nie.

Kręci z gło­śnym wes­tchnie­niem głową, jed­nak nie mam moż­li­wo­ści, żeby jak­kol­wiek na to zare­ago­wać, bo tylne drzwi ponow­nie się otwie­rają, a do środka wcho­dzi kolejny hoke­ista.

– Och, na litość boską – mam­ro­czę pod nosem na widok Hun­tera Mar­shalla. – Ilu was tu mieszka?

– Czemu nikt mi nie powie­dział, że kogoś zapra­szamy? – bur­czy od wej­ścia dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni lewy obrońca.

– To moja sio­stra, będzie z nami przez jakiś czas miesz­kać – wyja­śnia Lucas.

– Acha. – Męż­czy­zna kiwa głową, po czym rzuca torbę obok pozo­sta­łych. Kiedy prze­cho­dzi obok nas, wyciąga do mnie dłoń zwi­niętą w pięść. – Hun­ter.

Przy­bi­jam z nim żół­wika.

– Arlee.

Mimika jego twa­rzy nie wyraża zupeł­nie nic. Żad­nego zasko­cze­nia, zbul­wer­so­wa­nia, zauro­cze­nia, pro­te­stu, dosłow­nie nic. Ten facet jest jak wykuty z lodu. Obo­jęt­nym kro­kiem pod­cho­dzi do lodówki, wyciąga z niej – chyba – shake’a i rusza w stronę kanapy. Opada na nią z wes­tchnie­niem i natych­miast przy­suwa ust­nik do warg. Wypija zawar­tość pojem­nika nie­mal na raz i z hukiem odsta­wia go na sto­lik.

– Następ­nym razem roz­pier­dolę kij na gło­wie Col­linsa – oznaj­mia poważ­nie, włą­cza­jąc tele­wi­zor.

Uśmie­cham się sze­roko. Nawet nie prze­szka­dza mi fakt, że padło nazwi­sko mojego eks. W taki spo­sób każdy może się o nim wypo­wia­dać i jesz­cze będę mu kibi­co­wać.

– Jak będziesz chciał to zro­bić, daj mi wcze­śniej znać, uwiecz­nię to na nagra­niu – rzu­cam z zado­wo­le­niem i uśmie­cham się do Lucasa. – To jak? Masz jakiś alko­hol?

Mój brat prze­wraca oczami, ale przy­ta­kuje mi ruchem głowy i macha dło­nią w stronę rogu salonu. W mig dostrze­gam znaj­du­jący się tam barek. Wypeł­niony jest po brzegi róż­nymi trun­kami, ale jak pod­cho­dzę bli­żej, orien­tuję się, że wszyst­kie butelki są zamknięte. Nie powinno mnie to dzi­wić. Żaden spor­to­wiec, któ­remu zależy na for­mie, nie pije w trak­cie roz­gry­wek.

– Którą mogę̨ otwo­rzyć? – Zer­kam przez ramię, żeby spoj­rzeć na brata, ale zamiast tego natra­fiam na zie­lone oczy Kane’a.

Znowu się na mnie gapi.

– Obo­jęt­nie. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie.

Ścią­gam brwi.

– Poważ­nie? Żadna z nich nie jest tą, którą zamier­za­cie otwo­rzyć po ostat­nim meczu?

– Nie.

– Huh – sapię pod nosem i chwy­tam pierw­szą lep­szą butelkę.

Nie­mal natych­miast ją odsta­wiam – moje auto jest mniej warte. Szkoda dobrego alko­holu na żało­sne upi­cie się z powodu kolej­nych zmian w moim życiu. Osta­tecz­nie się­gam po wódkę i robię sobie drinka z sokiem poma­rań­czo­wym, ale…

Nawet go nie dopi­jam. Jestem w poło­wie, kiedy zaczyna mnie morzyć sen, więc odno­szę szklankę do zmy­warki i pod­cho­dzę do stołu.

– Lucas? – Kładę dłoń na ramie­niu brata, który dosłow­nie pochła­nia ape­tycz­nie pach­nącą zawar­tość swo­jego tale­rza.

Sama powin­nam coś zjeść, ale wąt­pię, żebym zna­la­zła w lodówce cokol­wiek, co nie byłoby bombą kalo­ryczną.

– Mhm?

– Poka­żesz mi mój pokój?

– Ja to zro­bię – pro­po­nuje Kane, nie­mal zry­wa­jąc się z krze­sła.

Pew­nie gdy­bym nie była tak zmę­czona, rzu­ci­ła­bym jakimś komen­ta­rzem, ale nie mam na to siły. Jestem w tym domu zale­d­wie od pięt­na­stu… może dwu­dzie­stu minut i mój orga­nizm wresz­cie daje za wygraną. Adre­na­lina i walka o prze­trwa­nie po utra­cie pracy kom­plet­nie ze mnie wypa­ro­wują.

– Dzięki. – Uśmie­cham się do niego z wdzięcz­no­ścią.

Kane pro­wa­dzi mnie na pię­tro, nio­sąc moją walizkę. Ani tro­chę nie jestem zasko­czona, że nawet nie sap­nął, gdy ją pod­no­sił. Pod jego koszulką wyraź­nie odzna­czają się mię­śnie, a on sam pew­nie jesz­cze funk­cjo­nuje na zastrzyku ener­gii po meczu. Jeśli jest choć odro­binę podobny do mojego brata, to po zje­dze­niu tych nie­zli­czo­nych ilo­ści kalo­rii pad­nie jak kłoda, gdy tylko położy się do łóżka.

– Pokój gościnny nie ma łazienki – infor­muje, prze­pusz­cza­jąc mnie w progu małej, naprawdę przy­tul­nej sypialni. Na środku stoi jasne łóżko, a przy ścia­nie szafa i biurko. To dru­gie mnie bar­dzo cie­szy, bo przyda mi się w doryw­czej pracy. Przy­naj­mniej nie będę ryso­wać na table­cie powy­gi­nana jak para­graf. – Ale na końcu kory­ta­rza jest toa­leta i prysz­nic.

– Dzięki. – Posy­łam mu nie­wielki uśmiech, gdy odsta­wia walizkę przy sza­fie. – Dobry mecz – dodaję, gdy facet wyco­fuje się na kory­tarz.

– Jed­nak nie jest z cie­bie taka zołza – rzuca roz­ba­wio­nym gło­sem.

Pry­cham.

– Nie wiem, co ci mój brat o mnie naga­dał, ale…

– Znam two­jego brata od czte­rech lat i ani razu nie powie­dział o tobie złego słowa – prze­rywa mi miękko. – Co wię­cej, faj­nie jest w końcu poznać cię oso­bi­ście.

Nie kryję zasko­cze­nia. Przez naprawdę krótką chwilę mam nawet ochotę sobie zażar­to­wać, ale… mój zmę­czony mózg dopiero teraz pod­suwa mi myśl o tym, że Kane może wie­dzieć aż za dużo. Po moim wcze­śniej­szym zacho­wa­niu powi­nien mieć o mnie nie­zbyt dobre zda­nie, jed­nak teraz jego spoj­rze­nie wypeł­nione jest łagod­no­ścią. To tylko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że Lucas mógł podzie­lić się z nim zbyt wie­loma szcze­gó­łami z mojego życia.

– Dobrze wie­dzieć – odzy­wam się może nieco zbyt oschle, ale nie mam teraz ani czasu, ani ochoty roz­wo­dzić się nad tym, czy go przy­pad­kiem nie urażę.

Zamie­rzam nato­miast prze­ko­nać samą sie­bie, że udu­sze­nie brata nie jest dobrym pomy­słem. Aktu­al­nie jest jedy­nym czło­wie­kiem na kuli ziem­skiej, przy któ­rym czuję się bez­piecz­nie.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Play-offy (roz­grywki o Puchar Stan­leya) – to coroczny tur­niej eli­mi­na­cyjny NHL (Ame­ry­kań­skiej Ligii Hokeja na Lodzie), który ma na celu wyło­nie­nie mistrza ligi. Domyśl­nie zwy­cię­ska dru­żyna jest rów­nież mistrzem NHL. Osiem dru­żyn z każ­dej kon­fe­ren­cji kwa­li­fi­kuje się do play-offów na pod­sta­wie punk­tów z sezonu zasad­ni­czego.

2. _Puck bunny_ – dosłowne tłu­ma­cze­nie z jęz. angiel­skiego: krąż­kowy kró­li­czek, ale bar­dziej wła­ściwe jest „kró­li­czek hoke­jowy”. Ter­min ten uży­wany jest wobec fanek hokeja na lodzie, które rze­komo inte­re­sują się tym spor­tem, ale ze względu na pociąg sek­su­alny do zawod­ni­ków, a nie radość z samej gry.

3. _Puck­boy_ (z ang.) – hoke­ista, któ­rego inte­re­sują wyłącz­nie jed­no­nocne przy­gody. Pocho­dzi od słowa „fuck­boy”, w któ­rym słowo „fuck” zostało zamie­nione na „puck” – z jęz. angiel­skiego krą­żek hoke­jowy.

4. Kah­na­wake – Tery­to­rium Mohaw­ków Kah­na­wake – rezer­wat Pierw­szych Naro­dów Mohaw­ków z Kahnawá:ke usy­tu­owany na połu­dnio­wym brzegu Rzeki Świę­tego Waw­rzyńca w pro­win­cji Quebec w Kana­dzie. Kah­na­wake i Mont­real leżą po prze­ciw­nym stro­nach rzeki w kie­run­kach pół­noc-połu­dnie, pod­czas gdy Bros­sard leży na wschód od Mont­realu.

5. _The bitch came back_ (z ang.) – Suka wró­ciła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: