- W empik go
Gonitwy w dolinie Prądnika: baśń dziejowa - ebook
Gonitwy w dolinie Prądnika: baśń dziejowa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 220 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Deotymę.
1913
Nakład KsięgarnI Józefa Zawadzkiego w Wilnie.
Świętej pamięci
mojego ojca
Wacława Łuszczewskiego.
Zżółkły kartki mojej Baśni.
Lecz gdy sercem patrzę na nie,Świecą jasno, codzień jaśniej…..
Czyste złoto! Malowanie!
Zkąd ów połysk niezatarty?
Ach rozumiem, Ojcze miły!
Wszak ostatnie to są karty,
Co się oczu Twych prosiły,
I ostatnie Twe spojrzenie,
Świeci na nich nieskończenie…..
………………………….
…………………………..
Choć to piosnki puste, małe,
Przecie kwilą na Twą chwałę,
Bo na chwałę tej DOBROCI,
Która niby kwiat paproci,
Tyle skarbów nam odkrywa,
Ile nie śnią ich bogacze.
Ja, znalazłam ją, szczęśliwa!
Dziś, nieszczęsna! po niej płaczę.
W Twojej duszy kwitła ona,
Szarej ziemi ku ozdobie,
Lecz ku niebu tak wzniesiona,
Że aż Pan Bóg wziął ją sobie…
Warszawa,
1897 r.SŁOWO WSTĘPNE.
Baśń dziejowa, – te dwa wyrazy wydają się wręcz sobie przeciwne, a jednak w życiu ludzi i ludów, zadzierżgują się nieustannie, tak jak niebo i ziemia, choć sobie odwrotne, stykają się całem kołem widnokręgu.
Dawniej, marzyło mi się podwójne przedsięwzięcie: z jednej strony, w szeregu pieśni odlać postacie dziejowe, – z drugiej, w szeregu innych pieśni, odtworzyć podania i baśni, cały cudowny świat naszego ludu. Te dwa dzieła miały być czołem prowadzone, i miały przedstawiać dwie równomierne strony ducha.
Lecz zaledwie jedna praca zaczęła kształty przybierać, już zahaczała się o drugą; im dalej szły obie, tem ściślej na siebie zachodziły, tem bardziej nikła ich granica. Aż okazało się jawnem, że jedna bez drugiej samodzielnie ostać się nie zdoła, że są dwoma brzegami, pomiędzy któremi jedna tylko pieśń płynąć może.
Z początku, nieco było zasmucającem to zmniejszenie dwóch przedsięwzięć do jednego, ale smutek trwał krótko; i owszem, budowniczy ucieszył się myślą, że będzie mógł użyć wszystkich cegieł do jednego gmachu, zamiast je dzielić na dwa domki.
Im głębiej patrzyłam w przeszłość, tem wyraźniej dostrzegałam niebieskie małżeństwo jej dwóch pierwiastków: Rzeczywistości z Cudownością.
Nikt nie przeczy, że poematom dziejowym trzeba podstawy rzeczywistej, choćby tak drobnej jak jedno ziarenko. Ale i drugi żywioł, cudowny, ma równą w ich nastroju wagę.
Cudowność jest w poezji tem właśnie, co stanowi poezję: objawieniem innych światów.
Czy to objawienie opiera się na legendzie, czy na zabobonie, czy na czystej fantazji, zawsze nieco zaspakaja tęskną ciekawość człowieka, co otoczony widokiem samych skutków, próżno dręczy się i pyta wszędzie o przyczyny. Gdy poezja na niektóre z tych pytań, choć przypuszczalnie odpowiada, gdy kluczem wyobraźni otwiera zagadki, których myśl otworzyć niemoże, gdy czyny i koleje ludzkie tłumaczy przez wpływy istot i sił wyższych, – tłumy słuchają jej chciwie, i szepcą między sobą: "Może ona więcej wie od nas?"
To tez poeta, w każdej przygodzie życia, w każdym ruchu serca, w każdym przejawie myśli, szuka owego Deus ex machina, co jest filozofją poezji. Tam nawet gdzie nie znajdzie cudowności, dotwarza ją; ale rzadko dotwarzać musi; w przedmiotach godnych pamięci, napotka ją niechybnie.
Wszystko co wielkie, prędzej czy później, otacza się cudownością. Spojrzmy na postacie dziejowe: wszyscy praojcowie narodów, założyciele państw, ich zdobywcy i obrońcy, słowem wszyscy bohaterowie, owiani są tą aureolą. Umysł rzeszy, ilekroć widzi postać wyższą nad zwykłą miarę, przypuszcza że ta wyższość musi mieć stosunek bezpośredni z potęgami innego świata, i że tylko przy ich pomocy, może siłą ludzką stwarzać nadludzkie dzieła. A chociaż to przypuszczenie uwłacza poniekąd samodzielności człowieczej, jednak – rzecz dziwna – nikt się od niego nie uchyla, największym owszem zaszczytem dla bohatera, jest przejście w świat legendy, a czas tego przejścia daje niejako miarę jego wielkości: dla wielu, nadchodzi dopiero po długich wiekach; inni, wnet po śmierci przeobrażają się w cóś nadziemskiego; niektórzy są tak wielcy, że już za życia krążą o nich cudowne wieści.
A co się rzekło o ludziach, to rzec można i o wypadkach; każdemu wielkiemu, wpływowemu wypadkowi, wyobraźnia ludów nadaje zwolna kształty nadprzyrodzone.
Zadaniem dziejopisa jest, rozpędzić te chmury, i zmienić dzieje na wielką błękitną pustynię, po której tylko słońce prawdy idzie. Zadaniem poety jest owszem, uchronić ludzi od tej spiekoty ducha, i rażące światło rzeczywistości tak przysłonić obłokami, ażeby się w ich półprzezroczu, zdradzało tylko przez czarodziejską grę kolorów; a tym obłokiem, z którego poeta buduje swoje zaklęte pałace i krajobrazy, jest Cudowność.
W ludzkiem słowie, przybiera ona różne kształty, ale nigdzie nie występuje śmielej i rozrzutniej jak w Baśni; tam stokroć jeszcze bywa zuchwalszą niż w Podaniu.
Podanie jest zawsze nieśmiałe. Zaczyna od wyrazów:
"Chodzi wieść….. Tak mówią…..itp." Dziwom, które opowiada, usiłuje nadać pozory prawdopodobieństwa.
Baśń nie przypuszcza nawet, aby kto mógł wątpić o jej twierdzeniach, nie tłumaczy się ze swoich najdzikszych pomysłów. Niepohamowana w rozpędzie, jednym rzutem przeskakuje przepaści, nad któremi rozum stanąć musi; samą wyobraźnię zadziwia, samą fantazje prześciga, aż tą zuchwałością olśniwszy słuchaczy, wprawia ich w stan półsnu a półjawy, często tak błogi, że gdy się budzą, to z westchnieniem żalu.
Dla pisarza, Baśń ma jedną jeszcze zaletę: styl, sobie tylko właściwy. Inaczej się ma z Podaniem; autor może je opowiedzieć stylem jaki mu się podoba wybrać. Podanie jest rysunkiem, który przyjmuje wszelaki koloryt. W Baśni przeciwnie, opowiadacz może dowolnie odmieniać rysunek, ale koloryt, styl, musi zachować nietknięcie, pod karą chybienia celu. Jestto dla poety wielka trudność, a zarazem wielkie bogactwo. Prawdziwy artysta lubi trudności, chętnie poddaje się więzom sztuki; wie że poezja jest aromatem tak lotnym, iż zostawiona w zupełnej swobodzie, rozwiewa się niepochwytnie, im zaś większą liczbą kryształów zamknięta, tem dłużej trwa i mocniej pachnie.
Jednak Baśń, sama przez siebie, jeszcze nie jest poezją, i lud to czuje, kiedy najczęściej opowiada ją w niewiązanej mowie. Czemuż nią nie jest"? Wszak posiada jeden z głównych warunków poezji, cudowność? Tak, – ale nie posiada drugiego, niema ani cienia rzeczywistości, i tu się okazuje niższą od Podania, które w cudowną osnowę, wplata zawsze jakąś, choćby najlżejszą nitkę prawdy.
Dla tej to przyczyny umysły poważniejsze, które dobrze pojmują wysokie znaczenie Pieśni i Podań ludu, z niejakiem lekceważeniem spoglądają na jego Baśni.
Sami poeci, co z tych Pieśni i Podań tak świetnie już u nas umieli skorzystać, ze świata Baśni jakże mało przyswoili sztuce! A jednak nie brakuje im zasobów; od lat kilkunastu, żniwo natem polu jest obfite; Wójcicki, Siemieński, Baliński, Barszczewski, Gliński, że wielu innych pominę, w szacownych swoich pracach nagromadzili takie ogromy naszych. Baśni, że niedługo wyrównają zbiorom innych narodów. Poeci nasi podziwiają ich wdzięk rodzimy, powtarzają chórem że to skarbnica nieprzebrana, a jednak tej skarbnicy jeszcze prawie nie tknęli, ci zaś którzy tknąć próbowali, mimo wielu zalet roboty, nie dopięli celu, bo ślepo szli za ludem, przerabiając tylko na wiersz jego prozę. Nie tak postępuje prawdziwa sztuka. Poeta który pisze baśń dla baśni, próżno się trudzi; lud już ją lepiej od niego opowiedział. Zadaniem sztuki byłoby, dodać do Baśni to, czego jej w pierwotnym kształcie brakuje, dodać jej tło jakiejkolwiek rzeczywistości.
Czyżby naprzykład niemożna podania dziejowego ustroić w baśń jakby w szatę? Poeta mógłby nawet pożyczyć szat od kilku baśni; od jednej wziąłby koszulkę prostodusznosci, od drugiej błyskotliwy naszyjnik czarów, od innej czerwony płaszcz postrachu, od innej jeszcze wianek z pączków tajemnicy. Ubrania mogą być różne, ale wszystkie powinny być włożone na jedno podanie, bo podania, niby z kamienia wykute, nie dają się samowolnie łamać ani łączyć, kaźcie z nich musi zachować własną postać, podczas kiedy baśni tak są sobie bliskie, że można je przelewać i stapiać jakby kruszce.
Podobne dzieło nie byłoby nawet nowem; choć rzadko, jednak i takie utwory trafiają się między ludem; granica obu tych rodzajów nie jest u niego tak ściśle oznaczona, aby czasem ich nie kojarzył, i podania nie zamknął w baśni. Owe to rzadkie przykłady, mogą być wskazówką dla poety.
Ale nie każdemu podaniu będzie równo do twarzy w baśniowym przystroju. Naszem zdaniem, podania z czasów tak zwanych bajecznych, najkorzystniej by się w nim wydały. Mają one warunek "rzeczywistości", bo zamykają jakieś mgliste przypomnienie prawdziwych ludzi i wypadków, a przytem tak są obrosłe w "cudowność", że choć od wieków zasuszone w zielniku kronikarzy, dziś jeszcze na baśń zakrawają, i same się o jej kształt proszą.
Spróbujmy więc, pod swobodną muzykę baśni, podłożyć kilka słów dziejowych. Przysłowie mówi:
"Spróbować nigdy nie zaszkodzi".
Warszawa,
1866.
Część pierwsza.
O WDOWIE I JEJ TRZECH SYNACH.
Las się czernił het, daleko!
W lesie stała, chatka biała,
Z gołębnikiem i pasieką.
Pólko przy niej kłosem pływa –
W sadzie marszczą się warzywa –
Jabłoń wstrząsa złote gałki –
Słoneczniki kręcą głową –
A tu róże, a tam fjałki,
Szepcą, cichą woni mową.
Chatka, cała się uśmiecha.
Jakby futro na niej strzecha –
Bluszcz się zwiesza przez okienko –
W drzwiach, równianka dożynkowa.
A w tej chacie żyła wdowa.
Tkała równo, przędła cienko,
I kołacze piekła słodko.
Wzór gosposi!
A przy wdowie,
Dorastali trzej synowie,
Junak, Mądrali Dobrotko.
Junak chodzi z miną chwata.
Nieraz rzekłbyś, że ma chrapkę,
Na zawojowanie świata.
Prędki, giętki, a wysoki,
Zawsze trzyma się pod boki,
I na bakier nosi czapkę.
Żubra on za róg pochwyca.
Pływa, jakby skrzelą rybią.
Strzały nigdy mu nie chybią,
Choćby strzelał….. do xiężyca.
Mądral owszem starszych dziwi.
Wzrok ma bystry, lica blade.
Choć młodziuchny, ludzie siwi,
Chodzą nieraz doń po radę.
Oj bo Mądral, od lirników,
Podróżników, czarowników,
Dziwnej uczył się nauki.
Zna on drogę gwiazd błękitną,
Wie, co znaczą grzmotu huki,
Gdzie się gnieżdżą białe kruki,
I gdzie czarne lilje kwitną.
Jasne włosy miał Dobrotko.
Był nieśmiały, cichuteńki,
Ale serce miał jak złotko.
On pieszczochem u mateńki.
* * *
I wesoło jak wiewiórka,
Żyła sobie skrzętna czwórka.
Lecz co tylko jest pod słońcem,
To się kończy jakimś końcem.
Czy to lata służą komu?
Wdowa codzień włosy gładzi,
Codzień bielsze. Coraz rzadziej,
Skroń wychyla za próg domu.
Próżno matkę, trzej chłopacy
Wyręczają, cieszą, strzegą,
Czy od wieku, czy od pracy,
Zaniemogła dnia jednego.
I jak brzoza na jeziorze,
Coraz niżej się rozrasta,
Tak, na białe swoje łoże,
Pokłoniła się niewiasta.
Czarnym smutkiem zaszła chata.
– Od wsi do wsi Junak lata,
Po wróżbiarzy i guślarzy.
– Mądral w garczku zioła warzy,
I próbuje zaklęć mocy.
– A Dobrotko matkę pieści,
W dzień jej służy, a po nocy,
Opowiada jej powieści.
Smierć mocniejsza od miłości.
Wdowa leży coraz prościej.
Z twarzy jej się farba starła –
Usta zwarła – oczy zwarła –
Bledła….cichła….. i umarła.
Brzmią po lesie smutne głosy,
Aż się liście pozwieszały.
Junak jęczy i rwie włosy.
Mądral siedzi skamieniały.
A Dobrotko płacze….płacze…..
W jednej chatce, trzy rozpacze.
* * *
Wieczór nadszedł. O wieczorze,
Co zgiełk taki znaczyć może?
Trzeszczą łomy grzmi po borze,
Krzyk tak pełen gróźb i trwogi,
Krzyk pół-ludzki a pół-ptasi,
Że zadrgnęli chłopcy nasi,
I na równe wstali nogi.
Z progu patrzą: nad drzew szczytem,
Pod xiężycem krążąc w okół,
Z szumem skrzydeł, ze szpon zgrzytem,
Toczą walkę, sęp i sokół.
Złe spotkanie dla sokoła!
Sęp go drasnął….. już go łowi……
Sokół pierzcha….. zmniejsza koła…….
Wciąż okrąża daszek wdowi –
Aż runąwszy we drzwi chaty,
Padł na łono Dobrotkowi.
Sęp się rozżarł – rzuca czaty –
Łeb najeża wichrowaty –
We drzwi także mierzy lotem,
Już w nich miga siwym czubem…..
Ale Mądral, zręcznym zwrotem,
Drzwi zatrzasnął mu przed dziobem.
Junak, dalej do cięciwy!
Strzelił z okna. Sęp ucieka
Mdleje…. pada…. i, o dziwy!
Ptak przemienia się w człowieka.
Jak u karła, wzrost niewielki,
Lecz co tuszy, to niedźwiedziej.
Oczy skrzące jak węgielki,
I strzępiasta broda z miedzi.
Junakową tknięte strzałą,
Ramię strasznie go bolało,
Krew zeń bucha jak z garnucha.
On ucieka wywijasem,
Krzyczy, drzewa rwie z tartasem…
Ryknął – zniknął.
Cichnie dróżka.
Tylko jeszcze między lasem,
Coś tam huka jak pogróżka.
A i w chacie dziw tymczasem:
Sokół zmienił się w staruszka.
Ze sto lat mu pewno będzie,
Tylko oczy jeszcze młode.
W białych włosach ma żołędzie,
I do pasa srebrną brodę.
Strój podobny skórze rysiej,
W kilka barw się na nim łamie,
A fujarka mu przez ramię,
Na promyku słońca wisi.
Trzej chłopacy, osłupiali,
Przy nim stali, spoglądali,
Co to jeszcze będzie dalej?
Starzec siadł, i mówi z ławy:
– "Dzieci, mnie się to podoba,
Jak kto milczy, choć ciekawy.
Więc wam powiem, że my oba,
Czarodzieje, nie bez sławy.
Nazwy nasze powiem cicho.
Rzadko mówię je młodzieży.
W nich zagadka życia leży:
Jam jest Cetno, a on Licho.
Tamten, jako widzieliście,
Nienawidzi mnie bez miary,
Bo ja wszystko chcę do pary –
A on zawsze, nieparzyście.
Z dawien dawna, jak dwa wodze,
Rządy świata-śmy objęli.
Ja kojarzę, łączę, godzę –
A on kłóci, tnie, i dzieli.
Pod kształtami tysiącznemi,
Już walczyłem w ogniu, w wodzie,
I w powietrzu, i na ziemi,
Z tym złośnikiem o pstrej brodzie,
Co mię wszędzie dźga i bodzie.
A chciał dzisiaj skończyć dzieło!
Dzieci! Gdyby nie obrona,
Między wami znaleziona,
Byłoby mię Licho wzięło.
Dziś więc, o co chcecie, proście.
Nikt się nigdy nie użali,
Aby tacy jak ja, goście,
Dług po drodze zostawiali.
Znam ja wejście tego lochu,
Gdzie jest pełno starych łupów.
Tam pieniędzy jakby grochu,
A brylantów jakby krupów.
Nie? To taki miecz dać mogę,
Co na wojska rzuca trwogę.
Lub ten pierścień, jak włos cienki,
Co przykuwa myśl panienki.
Jeśli ciężą wam zgryzoty,
Mam ja tutaj, w puszce złotej,
Balsam, trzykroć zamawiany,
Co serdeczne goi rany."
–"U nas", – rzekną mu chłopaki, –
"Jest zgryzota… Ale takiej,
Żaden balsam nie uśmierza."
Tu rozwarli drzwi alkierza.
Starzec ujrzał martwą wdowę,
I zrozumiał schylił głowę.
–"Was mi sierot, żal" – Powiada. –
"Lecz tu trudna czarom tama.
I na śmierć istnieje rada,
Lecz tak straszna jak śmierć sama.
Za lasami, za puszczami,
Kędy tysiąc pokus mami,
Jest u końca, blisko słońca,
Góra cudna i straszliwa,
Co Sobotnią się nazywa.
Tam wyrasta z żywej skały,
Drzewo, sławne na świat cały,
Gdzie niebieskie są migdały.
Natem drzewie, ma swe gniazdko,
Ptak, nie z czubkiem ale z gwiazdką,
Co tak śpiewa, że nikt niewie,
Czy nie człowiek jest w tym śpiewie?
A przy pięknem onem drzewie,
Tryska źródło, dziw nad dziwy!
Pod kropelką jego wody,
Kto był stary, wstaje młody –
A kto umarł, wstaje żywy."
Co to? Co? Już chłopcy biegą?
Jeden skacze przez drugiego.
Mądral pierwszy wstrzymał pędy,
Aby spytać się: – "Którędy?"
A staruszek się uśmiecha.
– "Patrzeć na was" – rzekł – "pociecha.
Ale drogi cel daleki,
Przytem Duchy złe jej strzegą.
Kto nie wróci dnia siódmego,
Ten nie wróci już na wieki.
Trzeba, milcząc, iść prościutko.
Prosta droga zawsze krótką.
Lecz kto stąpi raz ukośnie,
Lub wymówi, choćby słowo,
Lub się zwróci, choćby głową,
Ten kamieniem w ziemię wrośnie.
Iść niedosyć z sercem śmiałem,
Trzeba serce mieć gorące.
Wiem że poszły tam tysiące,
Czy kto wrócił, nie słyszałem."