Good Economics. Nowe rozwiązania globalnych problemów - ebook
Good Economics. Nowe rozwiązania globalnych problemów - ebook
Fascynująca opowieść o naszej rzeczywistości i głos, którego potrzebujemy,
by odzyskać wiarę w przyszłość.
Świat, jaki znamy, na naszych oczach gwałtownie się zmienia. Masowe migracje powodowane wojną i biedą. Rosnące ceny podstawowych produktów. Katastrofy ekologiczne. Rewolucja technologiczna. Jak sobie z nimi radzić? Gdzie szukać perspektywy, która pomoże uporządkować poplątany obraz? W ekonomii?
Gdy w Wielkiej Brytanii i USA zapytano ludzi, której grupie zawodowej ufają najmniej, ekonomiści uplasowali w czołówce niechlubnego wyścigu. Tylko politycy wypadli gorzej. Być może dlatego, że ekonomia rodem z Wall Street już dawno przestała służyć ludziom – to oni mieli służyć ekonomii.
Ta książka ma szansę wreszcie to zmienić. Abhijit Banerjee i Esther Duflo, laureaci ekonomicznego Nobla, przywracają należne miejsce prawdziwym ludzkim potrzebom, a podszyte ideologią fake newsy zastępują rzetelnymi dowodami. Czy niekontrolowany rozwój technologiczny to szansa czy zagrożenie? Co z oddziaływaniem gospodarki na katastrofę klimatyczną? Jak naprawdę napływ imigrantów odbija się na lokalnych pracownikach? Good Economics ustawia te dyskusje w nowym świetle i jednocześnie przywraca wiarę w misję i znaczenie ekonomii.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3936-8 |
Rozmiar pliku: | 929 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w nadziei na to, że będą dorastały
w bardziej sprawiedliwym, ludzkim świecie,
oraz dla Sashy, któremu nie było to dane
PRZEDMOWA
Dziesięć lat temu napisaliśmy książkę o naszej pracy, która to książka, co nas zdziwiło, znalazła licznych czytelników. Schlebiało nam to, ale nie mieliśmy wątpliwości, że nic więcej z tego nie wyniknie. Wszak ekonomiści nie piszą książek – a już na pewno takich, które ludzie chcieliby czytać. My napisaliśmy i uszło nam to na sucho; trzeba było jednak wrócić do tego, czym się przede wszystkim zajmowaliśmy, czyli do pisania i publikowania artykułów naukowych.
Właśnie to nas pochłaniało, kiedy nadzieja i optymizm pierwszych lat rządów Obamy ustąpiły miejsca szaleństwu brexitu, wzburzeniu „żółtych kamizelek” i pomysłom budowy murów na granicach, a pochód dyktatorów (lub wygrywających wybory autokratów) zdeptał niepewne nadzieje wiązane z arabską wiosną. Nierówności eksplodowały, pojawiło się widmo kataklizmu klimatycznego i załamania się światowej polityki, a nasz arsenał środków służących przeciwdziałaniu takim zjawiskom okazał się pełen wyświechtanych komunałów.
Napisaliśmy Good Economics, by podtrzymać nadzieję. Chcieliśmy opowiedzieć o tym, co się nie udało i dlaczego, ale też przypomnieć o wszystkim, co poszło dobrze. To książka traktująca zarówno o problemach, jak i sposobach na poskładanie naszego świata z powrotem w spójną całość. Da się to jeszcze zrobić, o ile postawimy uczciwą diagnozę. To książka o tym, gdzie zawiodła nas polityka ekonomiczna, gdzie daliśmy się zaślepić ideologii, gdzie nie udało nam się dostrzec oczywistych zjawisk – ale też o tym, gdzie i do czego przydaje się rzetelna ekonomia, zwłaszcza we współczesnym świecie.
Sam fakt, że taką książkę trzeba było napisać, nie oznaczał jeszcze, że jesteśmy odpowiednimi kandydatami na jej autorów. Wiele problemów nękających świat nabrzmiewa dzisiaj szczególnie mocno na bogatej Północy, podczas gdy my poświęciliśmy karierę badaniu warunków życia ubogich ludzi w biednych krajach. Było dla nas oczywiste, że będziemy musieli przestudiować mnóstwo nieznanej nam wcześniej literatury i prawdopodobnie coś przegapimy. Potrzebowaliśmy czasu, żeby dojść do przekonania, że warto spróbować.
W końcu postanowiliśmy rzucić się na głęboką wodę między innymi dlatego, że mieliśmy już dość przyglądania się z bezpiecznej odległości, jak publiczna dyskusja o najważniejszych problemach ekonomicznych – imigracji, handlu, wzroście gospodarczym, nierównościach albo środowisku – ulega coraz większemu wypaczeniu. Poza tym po głębszym namyśle doszliśmy do wniosku, że trudności, z jakimi borykają się bogate kraje, w rzeczywistości przypominają do złudzenia te, z którymi mieliśmy styczność podczas badań prowadzonych w państwach rozwijających się – problemy ludzi pozostawionych na łasce losu w procesie szybkiego rozwoju, gwałtownie rosnących nierówności, braku zaufania do władz publicznych, podzielonych społeczeństw oraz scen politycznych itd. Wiele się nauczyliśmy podczas tych dociekań i odzyskaliśmy wiarę w cechy, które są mocną stroną ekonomistów: realizm, przywiązanie do faktów, sceptycyzm wobec prostych recept i uniwersalnych rozwiązań, pokora i szczerość w odniesieniu do tego, co wiemy i rozumiemy, a czego nie, a także – co być może najważniejsze – chęć wypróbowywania rozwiązań i pomysłów oraz popełniania błędów, o ile może nas to doprowadzić do ostatecznego celu, jakim jest stworzenie bardziej ludzkiego świata.Rozdział 2.
Z PASZCZY REKINA
Migracja ludności to wielka sprawa – tak wielka, że kształtuje politykę Stanów Zjednoczonych i dużej części Europy. Wsłuchując się w oderwaną od rzeczywistości, ale niezwykle chwytliwą narrację prezydenta Donalda Trumpa o hordach krwiożerczych przybyszów z Meksyku, ksenofobiczną retorykę Alternatywy dla Niemiec, francuskiego Zjednoczenia Narodowego i ekipy brexitowców, a także enuncjacje partii rządzących Włoch, Węgier i Słowacji, można odnieść wrażenie, że jest to najważniejsza kwestia polityczna w najbogatszych państwach świata. Nawet politycy europejskich partii głównego nurtu mają trudności z pogodzeniem liberalnych tradycji, których chcieliby dochować, z zagrożeniem widocznym u własnych granic. W krajach rozwijających się problem jest mniej widoczny, ale spory o uchodźców z Zimbabwe w Republice Południowej Afryki, rozpaczliwa sytuacja Rohindżów uciekających z Birmy do Bangladeszu oraz nowelizacja indyjskiej ustawy o obywatelstwie, odnosząca się do mieszkańców stanu Assam, wywołują przerażenie tych, których te sytuacje bezpośrednio dotykają.
Skąd ta panika? Odsetek międzynarodowych migrantów w całej populacji świata był w 2017 roku mniej więcej taki sam jak w 1960 i 1990 roku – wynosił około 3%. Unia Europejska przyjmuje co roku średnio 1,5-2,5 miliona migrantów spoza swojego terytorium. 2,5 miliona osób to mniej niż 0,5% populacji całej UE. Większość tych osób stanowią legalni przybysze, ludzie mający zapewnione zatrudnienie w Unii oraz osoby pragnące dołączyć do swoich rodzin. W latach 2015-2016 nastąpił wprawdzie zwiększony napływ uchodźców, ale już w 2018 roku liczba osób ubiegających się o azyl w Europie wróciła do poziomu 638 tysięcy, przy czym pozytywnie rozpatrzono tylko 38% wniosków. To jedna osoba na 2500 rezydentów Unii Europejskiej. Tylko tyle. W żadnym wypadku nie można mówić o zalewie migrantów.
Podnoszony przez rasistów alarm spowodowany strachem przed mieszaniem się różnych grup etnicznych i mitem czystości rasy nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Badania przeprowadzone wśród 22,5 tysiąca rodowitych mieszkańców krajów, w których imigracja jest istotną sprawą polityczną (Francji, Niemiec, Włoch, Szwecji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych), ujawniły ogromne błędy w postrzeganiu liczby migrantów i ich pochodzenia etnicznego. Przykładowo we Włoszech udział imigrantów w populacji wynosi 10%, ale mieszkańcy szacują go przeciętnie na 26%.
Respondenci wyraźnie przeszacowują też odsetek muzułmanów oraz osób pochodzących z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej w grupie przybyszów. Panuje przekonanie, że imigranci są gorzej wykształceni, biedniejsi, częściej pozostają bezrobotni i są bardziej skłonni żyć na garnuszku państwa, niż to jest w rzeczywistości.
Politycy podsycają ten strach, zniekształcając fakty. Podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi we Francji w 2017 roku Marine Le Pen często podkreślała, że 99% migrantów stanowią dorośli mężczyźni (w rzeczywistości 58%), a 95% przybyszów, którzy osiedlili się we Francji, „żyje na koszt narodu”, ponieważ nie chce pracować (w rzeczywistości 55% imigrantów w tym kraju znajduje zatrudnienie).
Dwa niedawno przeprowadzone eksperymenty pokazują, że taka taktyka wyborcza jest skuteczna, nawet w warunkach systematycznego sprawdzania faktów. Podczas jednego z badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych naukowcy posługiwali się dwoma zestawami pytań. Pierwszy dotyczył opinii respondentów na temat migracji, a drugi ich faktycznej wiedzy dotyczącej liczby i przekroju demograficznego przybyszów. Osoby, które odpowiedziały najpierw na pytania dotyczące faktów, zanim zapytano je o opinie (przypominając tym samym o ich własnych zniekształconych poglądach na temat migrantów), znacznie częściej zajmowały stanowisko przeciwne imigracji. Kiedy pokazywano im prawdziwe dane, zmianie ulegała znajomość faktów, ale nie podstawowe poglądy dotyczące imigracji. Eksperyment przeprowadzony równolegle we Francji przyniósł podobne wyniki. Ludzie, którym celowo przedstawiono fałszywe twierdzenia wypowiadane przez Marine Le Pen, byli bardziej skłonni na nią zagłosować. Niestety, nie zmieniali zdania, kiedy przedstawiano im fakty będące zaprzeczeniem wypowiedzi Le Pen. Samo poruszenie tematu imigracji sprawia, że ludzie zaczynają myśleć zaściankowo. Fakty nie mogą się przebić.
Istnieje ważny powód, dla którego ignoruje się fakty, a wynika on z teorii ekonomicznej sprawiającej wrażenie tak oczywistej, że mało kto potrafi się jej przeciwstawić, nawet kiedy przeczą jej bezsporne dowody. Analiza ekonomiczna zjawiska imigracji często sprowadza się do uwodzicielskiego sylogizmu. Na świecie jest mnóstwo biednych ludzi, którzy bez wątpienia mogliby zarabiać dużo więcej, gdyby udało im się dostać do naszego kraju, w którym sytuacja jest dużo lepsza, więc jeśli tylko będą mieli okazję, opuszczą kraj pochodzenia i tu przyjadą, a to przyczyni się do spadku wynagrodzeń i pogorszenia się naszego dobrobytu.
Uderzająca w tej argumentacji jest jej wierność standardowej postaci prawa popytu i podaży wykładanej w szkołach średnich. Ludzie chcą zarabiać więcej pieniędzy i dlatego są gotowi udać się tam, gdzie wynagrodzenia są wyższe (podaż rośnie). Krzywa popytu na pracę zaczyna się obniżać i w efekcie wzrost podaży pracy powoduje obniżenie zarobków wszystkich uczestników rynku pracy. Migranci może i dobrze na tym wychodzą, ale rodowici pracownicy cierpią. Do tego właśnie odczucia społecznego odwołuje się prezydent Trump, kiedy mówi, że kraj jest „pełny”. Ten rodzaj rozumowania jest tak bardzo uproszczony, że można go przedstawić w postaci wykresu na bardzo małej serwetce (zob. rys. 2.1).
Rys. 2.1. „Ekonomia na serwetce” wyjaśnia, dlaczego wszyscy zbiedniejemy przez imigrantów
Logika jest prosta, uwodzicielska i błędna. Po pierwsze, różnice płac między krajami (albo lokalizacjami, mówiąc bardziej ogólnie) w rzeczywistości mają niewiele wspólnego z tym, czy ludzie migrują, czy nie. Choć oczywiście jest wiele osób na tyle zdesperowanych, by opuścić swoje obecne miejsce zamieszkania, o czym będzie mowa za chwilę, cały czas pozostaje zagadką, dlaczego wielu innych nie opuszcza go, nawet jeżeli może.
Po drugie, brakuje wiarygodnych dowodów na to, że nawet duży napływ nisko wykwalifikowanych migrantów jest w stanie zaszkodzić lokalnej populacji, a zatem również tym jej członkom, którzy najbardziej przypominają migrantów pod względem kwalifikacji. W rzeczywistości wygląda na to, że imigracja służy wszystkim – zarówno imigrantom, jak i lokalnym mieszkańcom. Ma to wiele wspólnego z dziwaczną naturą rynku pracy, która nijak nie odzwierciedla standardowej wersji prawa popytu i podaży.
OPUSZCZANIE DOMU
Brytyjska poetka somalijskiego pochodzenia, Warsan Shire, napisała:
nikt nie opuszcza domu, dopóki
dom nie staje się paszczą rekina
i można tylko biec ku granicy
gdy wszyscy w mieście też biegną
sąsiedzi cię wyprzedzają
wypluwając płuca z wysiłku
chłopiec, z którym chodziłaś do szkoły
i całowałaś się do utraty tchu,
trzyma karabin większy od niego
opuszczasz dom dopiero wtedy,
gdy dom już nie chce, byś została
Najwyraźniej autorka wpadła na dobry trop. Miejsca, z których ludzie najbardziej desperacko chcą uciekać – kraje takie jak Irak, Syria, Gwatemala, a nawet Jemen – zdecydowanie nie należą do najbiedniejszych na świecie. Dochód na głowę mieszkańca Iraku po uwzględnieniu kosztów życia (ekonomiści nazywają to parytetem siły nabywczej) jest 20 razy wyższy niż w Liberii i co najmniej 10 razy wyższy niż w Mozambiku czy Sierra Leone. W 2016 roku, pomimo drastycznego spadku dochodów, Jemen był nadal trzy razy bogatszy niż Liberia (w chwili gdy piszemy tę książkę, nie ma nowszych danych). Będący ulubionym celem prezydenta Trumpa Meksyk jest krajem o dochodach w przedziale wyższym średnim i ma bardzo sprawny, kopiowany przez inne kraje system opieki zdrowotnej.
Ludzie, którzy próbują się wydostać z takich miejsc, prawdopodobnie nie muszą się zmagać ze skrajną, wyniszczającą biedą, w jakiej żyją mieszkańcy Liberii lub Mozambiku. Opuszczają miejsce pochodzenia raczej dlatego, że stało się nie do zniesienia ze względu na zapaść codziennej normalności – nieprzewidywalność i przemoc towarzyszące wojnom gangów narkotykowych w Meksyku, okrutne rządy junty wojskowej w Gwatemali i wojny domowe na Bliskim Wschodzie. Badania przeprowadzone w Nepalu dowiodły, że nawet kilka lat nieurodzaju nie zmusiło zbyt wielu Nepalczyków do wyjazdu za granicę. Tak naprawdę w chudych latach wyjechało nawet mniej osób, ponieważ wielu nie mogło sobie pozwolić na kosztowną wyprawę. Ludzie zaczęli wyjeżdżać dopiero wtedy, gdy w kraju wybuchła przemoc spowodowana tlącym się od lat powstaniem maoistowskim. Nepalczycy uciekali z paszczy rekina. Kiedy do tego dochodzi, bardzo trudno jest zatrzymać uchodźców, ponieważ w ich przekonaniu nie ma już domu, do którego mogliby wrócić.
Oczywiście jest też zupełnie inny typ migranta – człowiek bardzo ambitny, który pragnie wyjechać za wszelką cenę. Kimś takim jest Apu, główny bohater drugiej części wspaniałej trylogii Satyajita Raya zatytułowanej Aparajito, rozdarty między pozostaniem z samotną matką w rodzinnej wiosce a wyjazdem do miasta, które oferuje wiele ekscytujących możliwości. Kimś takim jest imigrant z Chin, który pracuje na dwa etaty i odkłada każdy grosz, żeby jego dzieci mogły kiedyś studiować na Harvardzie. Wszyscy wiemy, że tacy ludzie istnieją.
Jest też grupa pośrednia, czyli ogromna większość, której do wyjazdu nie zmuszają skrajne okoliczności wewnętrzne ani zewnętrzne. Jej przedstawiciele nie wydają się gonić za dodatkowym zarobkiem. Nawet kiedy nie muszą unikać kontroli granicznych i urzędników imigracyjnych, zostają tam, gdzie są – na przykład na wsi – pomimo ogromnych różnic w zarobkach w obrębie jednego kraju, między wsią a miastem. Badanie przeprowadzone wśród mieszkańców slumsów w Delhi, do których należy wielu niedawnych przybyszów z Biharu i Uttar Pradesh, dwóch ogromnych stanów położonych na wschód od miasta, pokazało, że po opłaceniu kosztów mieszkania przeciętna rodzina żyje za niewiele ponad dwa dolary dziennie (według parytetu siły nabywczej). To znacznie więcej niż ma do dyspozycji najbiedniejsze 30% ludzi w Biharze i Uttar Pradesh, którzy żyją za mniej niż dolara dziennie. Mimo to większość tych bardzo biednych ludzi (których jest około 100 milionów) nie zdecydowała się na przeprowadzkę do Delhi i ponaddwukrotne zwiększenie dochodów.
Nie tylko w krajach rozwijających się ludzie nie decydują się na przeprowadzkę w poszukiwaniu lepszych warunków życia. W okresie największego nasilenia kryzysu gospodarczego w Grecji w latach 2010-2015 na emigrację udało się mniej niż 350 tysięcy obywateli tego kraju. To najwyżej 3% greckiej populacji, a trzeba pamiętać, że w latach 2013-2014 bezrobocie w Grecji wynosiło 27%, Grecy zaś jako obywatele Unii Europejskiej mogą swobodnie się przemieszczać i podejmować zatrudnienie w Europie.
LOTERIA MIGRACYJNA
Być może jednak nie ma w tym żadnej zagadki, a my przeceniamy korzyści płynące z migracji. Ważnym problemem w ich ocenie jest to, że zwykle skupiamy się na zarobkach ludzi, którzy decydują się na wyjazd z kraju pochodzenia, a nie na wielu powodach, które skłaniają ich do takiej decyzji, ani na wielu czynnikach, które umożliwiają im udaną emigrację. Osoby wybierające emigrację zwykle dysponują szczególnymi umiejętnościami albo niezwykłą wytrwałością, w związku z czym i tak zarabiałyby więcej niż ich rodacy, nawet gdyby zostały w ojczyźnie. Choć migranci imają się wielu zajęć niewymagających wyjątkowych umiejętności, zwykle są to żmudne, ciężkie prace, do których potrzeba dużej cierpliwości i wytrzymałości (takie jak zbieranie owoców czy praca w branży budowlanej, które w Stanach Zjednoczonych wykonuje wielu przyjezdnych z Ameryki Łacińskiej). Nie każdy potrafi robić to dzień w dzień.
Nie można zatem naiwnie porównywać zarobków migrantów z zarobkami osób, które zostają w kraju pochodzenia, i wyciągać z tego wniosku, jak to czyni wielu zwolenników większej migracji, że korzyści płynące z migracji muszą być olbrzymie. Ekonomiści nazywają to problemem identyfikacji. Aby móc twierdzić, że różnica w zarobkach jest spowodowana wyłącznie zmianą miejsca zamieszkania i niczym innym, musielibyśmy wskazać dokładny związek między przyczyną a skutkiem.
Jednym z łatwiejszych sposobów sprawdzenia tego jest przyjrzenie się wynikom loterii wizowych. Zwycięzcy i przegrani w loterii są do siebie bardzo podobni pod każdym względem z wyjątkiem tego, że ci pierwsi mieli trochę więcej szczęścia, dlatego różnica w zarobkach będąca następstwem wygranej w loterii nie może wynikać z niczego innego niż zmiana miejsca zamieszkania, którą owa wygrana umożliwia. W ramach jednego z badań porównano zwycięzców i przegranych nowozelandzkiej loterii wizowej z maleńkiej wyspy Tonga na Pacyfiku Południowym. Większość obywateli tego państwa jest dość biedna. Okazało się, że tongijscy zwycięzcy loterii w ciągu roku od przeprowadzki więcej niż potroili swoje dochody. Na drugim krańcu spektrum zarobków mieszczą się indyjscy programiści, którzy wyjechali do Stanów Zjednoczonych po wygraniu loterii wizowej i zarabiają sześć razy więcej niż ich koledzy, którzy zostali w Indiach.
BOMBY WULKANICZNE
Przytoczone dane są jednak obarczone pewną wadą, która jednocześnie sprawia, że bardzo łatwo je zinterpretować. Otóż wynikają one z porównania grup osób biorących udział w loteriach wizowych. Ludzie, którzy w ogóle nie zdecydowali się wysłać wniosku, mogą jednak być zupełnie inni. Być może emigracja nie przyniosłaby im większych korzyści, ponieważ nie posiadają odpowiednich umiejętności. Dysponujemy jednak bardzo ciekawymi wynikami badań dotyczącymi ludzi, których do przeprowadzki zmusił czysty przypadek.
Vestmannaeyjar to niewielki archipelag położony u wybrzeży Islandii, dysponujący dobrze prosperującym przemysłem rybackim. 23 stycznia 1973 roku doszło tam do katastrofalnej erupcji wulkanu Eldfell. Wszystkich 5200 mieszkańców ewakuowano w ciągu czterech godzin i zginęła tylko jedna osoba, ale kataklizm trwał pięć miesięcy, a lawa zniszczyła jedną trzecią domów na wyspach. Dewastacji uległy zabudowania położone we wschodniej części największej wyspy (bezpośrednio na trasie spływu lawy) oraz część domostw znajdujących się w polu rażenia bomb wulkanicznych. Nie istnieją budynki odporne na działanie lawy, więc o zniszczeniach decydowało wyłącznie położenie i pech. Nic nie wskazywało na to, by domy położone we wschodniej części różniły się czymś od pozostałych – miały taką samą wartość rynkową, a ich mieszkańcy byli zwykłymi ludźmi. Erupcja wulkanu była w tym przypadku czymś, co socjologowie nazywają naturalnym eksperymentem – przyroda rzuciła kości, a my możemy bezpiecznie założyć, że przed katastrofą nie istniały żadne czynniki odróżniające ludzi, których domy uległy zniszczeniu, od pozostałych mieszkańców archipelagu.
Po kataklizmie zaistniała jednak pewna istotna różnica. Właściciele domów zniszczonych przez wulkan dostali pieniądze na ich odbudowę lub przeprowadzkę w dowolnie wybrane miejsce. Na zmianę miejsca zamieszkania zdecydowało się 42% poszkodowanych (oraz 27% ludzi, których domy nie uległy zniszczeniu). Islandia jest małym, ale świetnie zorganizowanym krajem, więc na podstawie archiwów podatkowych i innych rejestrów można prześledzić, jak w długim okresie potoczyły się losy ludzi, którzy opuścili Vestmannaeyjar. Co ciekawe, są też dostępne wyczerpujące dane genetyczne umożliwiające precyzyjne powiązanie emigrantów z archipelagu z ich potomkami zamieszkującymi na Islandii.
Na podstawie tych danych naukowcy stwierdzili, że każda osoba, która w chwili erupcji wulkanu miała mniej niż 25 lat, z ekonomicznego punktu widzenia dużo zyskała na utracie domu. W 2014 roku ci, których domy rodzinne uległy zniszczeniu w wyniku kataklizmu, zarabiali w ciągu roku średnio o ponad 3 tys. dolarów więcej niż osoby, które nie straciły domów rodzinnych, mimo że nie wszyscy poszkodowani zdecydowali się na wyjazd z archipelagu po erupcji. Poprawa losu stała się udziałem ludzi, których kataklizm dotknął w młodym wieku. Prawdopodobnie te osoby po wyjeździe miały większe szanse pójścia na studia, a konieczność przeprowadzki dała im możliwość wyboru zawodu, w którym mogły się sprawdzić, podczas gdy pozostanie na wyspach oznaczało pracę w rybołówstwie, czym trudni się zdecydowana większość tamtejszych mieszkańców. Zmiana drogi życiowej musiała być znacznie łatwiejsza dla młodych ludzi, którzy nie zainwestowali jeszcze wielu lat w naukę zawodu rybaka. Mimo wszystko była to zmiana wymuszona (przez przypadkową szczodrość lawy); osoby, które nie straciły domów, w większości zostały na wyspach i tak jak ich przodkowie nadal zajmują się rybactwem, z trudem wiążąc koniec z końcem.
Jeszcze bardziej niezwykły przykład tego typu inercji pochodzi z Finlandii, z okresu tuż po II wojnie światowej. Ponieważ Finlandia walczyła po przegranej stronie niemieckiej, była zmuszona oddać znaczną część swojego terytorium Związkowi Radzieckiemu. Cała ludność tego obszaru, czyli około 430 tys. osób stanowiących 11% fińskiej populacji, musiała zostać ewakuowana i przesiedlona do pozostałych części kraju.
Przesiedleńcy mieszkali przed wojną na terenach mniej zurbanizowanych i rzadziej podejmowali formalne zatrudnienie niż inni mieszkańcy Finlandii, ale poza tym byli bardzo podobni do reszty społeczeństwa. Dwadzieścia pięć lat później, pomimo urazów, jakie musiała pozostawić pospieszna i chaotyczna przeprowadzka, byli bogatsi od innych obywateli – głównie dlatego, że wykazywali większą mobilność, mieszkali w miastach i częściej byli formalnie zatrudnieni. Wygląda na to, że przymusowa przeprowadzka pozwoliła im podnieść kotwicę i uczyniła bardziej przedsiębiorczymi.
Skoro trzeba katastrofy albo wojny, aby zmotywować ludzi do przeprowadzki tam, gdzie płace są najwyższe, najwyraźniej bodźce ekonomiczne same w sobie nie są wystarczającym impulsem do zmiany miejsca zamieszkania.
CZY ONI WIEDZĄ?
Oczywiście jest możliwe, że biedniejsi ludzie po prostu nie zdają sobie sprawy z możliwości poprawy swojej sytuacji ekonomicznej poprzez migrację. Interesujący eksperyment terenowy przeprowadzony w Bangladeszu pokazuje, że nie jest to jedyny powód, dla którego się nie przenoszą.
Nie ma żadnych barier prawnych uniemożliwiających migrację w granicach Bangladeszu. Mimo to nawet w okresach niedostatku, które nazywa się tu monga („pora głodu”), gdy na obszarach wiejskich jest naprawdę niewiele możliwości zarobienia pieniędzy, bardzo mało ludzi migruje do miast, by podjąć niewymagającą kwalifikacji pracę na budowach lub w transporcie, a nawet do sąsiednich regionów rolniczych, w których cykl wegetacji może być trochę przesunięty. Chcąc zrozumieć przyczyny tego stanu rzeczy i zachęcić ludzi do sezonowej zmiany miejsca zamieszkania, badacze postanowili wypróbować różne sposoby pobudzania migracji w okresach niedostatku w regionie Rangpur na północy Bangladeszu. Lokalna organizacja pozarządowa wytypowała grupę przypadkowych osób, po czym części z nich przekazano informacje na temat korzyści płynących z migracji (głównie wysokości zarobków w miastach), a pozostałym zaoferowano oprócz tego wypłatę kwoty 11,5 dolara (wystarczającej na pokrycie kosztów podróży i kilkudniowego wyżywienia w mieście) po przeprowadzce do miasta.
Oferta zachęciła do migracji około jednej czwartej (22%) gospodarstw domowych, które w innej sytuacji nie zdecydowałyby się na wysłanie któregoś z domowników. Większości migrantów udało się znaleźć zatrudnienie. Członkowie grupy, która zdecydowała się na wyjazd, w całym okresie pobytu poza domem zarobili średnio po 105 dolarów, czyli znacznie więcej, niż mogliby zarobić w rodzinnej okolicy. Wysłali przy tym lub przywieźli z powrotem do rodzin średnio po 66 dolarów. W efekcie te gospodarstwa domowe, które zdecydowały się wysłać kogoś do miasta, spożywały średnio aż o 50% kalorii więcej niż pozostałe, co oznacza, że uniknęły śmierci głodowej i osiągnęły w miarę komfortowy poziom wyżywienia.
Dlaczego jednak migranci potrzebowali dodatkowego impulsu ze strony organizacji pozarządowej, aby zdecydować się na podróż? Dlaczego perspektywa śmierci głodowej nie była wystarczającym bodźcem?
W tym przypadku jest zupełnie jasne, że to nie brak informacji był decydującym ograniczeniem. Kiedy organizacja pozarządowa poinformowała losowo wybraną grupę ludzi o dostępności miejsc pracy (ale bez zachęty finansowej), nie przyniosło to absolutnie żadnego efektu. Co więcej, spośród osób, które otrzymały wsparcie finansowe i zdecydowały się na podróż, tylko mniej więcej połowa wyjechała ponownie w następnej porze niedostatku, pomimo osobistych doświadczeń związanych z poszukiwaniem pracy i zarabianiem pieniędzy. Przynajmniej tych ludzi nie powstrzymywał sceptycyzm co do możliwości znalezienia pracy.
Innymi słowy, mimo że osoby decydujące się na migrację – wymuszoną lub nie – zyskują ekonomicznie, trudno traktować poważnie pogląd, że większość ludzi czeka tylko na okazję, by rzucić wszystko i wyjechać do bogatszego kraju. Biorąc pod uwagę skalę korzyści ekonomicznych, migrantów jest znacznie mniej, niż można by się spodziewać. Musi ich powstrzymywać coś innego – do tej zagadki wrócimy później. Zanim jednak do niej dojdziemy, warto zrozumieć, jak działa rynek pracy dla migrantów, a w szczególności to, czy imigranci osiągają korzyści kosztem miejscowych, jak sądzi wiele osób.
CZY PRZYPŁYW UNOSI WSZYSTKIE ŁODZIE?
Pytanie to było tematem ożywionej debaty w środowisku ekonomistów, ale ogólnie rzecz biorąc, dowody wydają się sugerować, że nawet duże fale migracji mają bardzo niewielki negatywny wpływ na płace lub perspektywy zatrudnienia w populacji, do której dołączają imigranci.
Spór trwa głównie dlatego, że zwykle niełatwo to stwierdzić. Poszczególne kraje ograniczają imigrację, a już najmniej skłonne do wpuszczania ludzi są wtedy, gdy gospodarka ma się źle. Migranci również głosują nogami i mają naturalną skłonność do przemieszczania się tam, gdzie są większe możliwości. Jeśli połączymy te dwa czynniki i narysujemy wykres płac mieszkańców miast, którzy nie są imigrantami, w zależności od odsetka migrantów w miastach otrzymamy piękną krzywą rosnącą – im więcej migrantów, tym wyższe zarobki. To dobra wiadomość dla zwolenników imigracji, ale być może całkowicie nieuzasadniona.
Aby poznać rzeczywisty wpływ imigracji na płace miejscowej ludności, musimy poszukać zmian w migracji, które nie są bezpośrednią reakcją na poziom płac w danym mieście. A i to może nie wystarczyć, bo zarówno obecni mieszkańcy, jak i przedsiębiorstwa także głosują nogami. Przykładowo jest możliwe, że napływ migrantów wypiera z miasta tak wielu rodzimych pracowników, że płace pozostałych nie spadają. Gdybyśmy patrzyli tylko na płace tych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miastach zasiedlanych przez migrantów, całkowicie przeoczylibyśmy problemy osób, które zdecydowały się wyjechać. Nowa populacja imigrantów może również przyciągać firmy do jednego miasta kosztem innych miast, a my moglibyśmy nie zauważyć kosztów ponoszonych przez pracowników w tych pozostałych miejscach.
Ciekawą próbą obejścia przynajmniej części tych problemów jest przeprowadzone przez Davida Carda badanie dotyczące exodusu Kubańczyków z portu Mariel. Pomiędzy kwietniem a wrześniem 1980 roku 125 tysięcy obywateli Kuby, w większości słabo wykształconych, przybyło drogą morską do Miami. Fala migracji przyszła po nieoczekiwanym przemówieniu Fidela Castro, który dał ludziom przyzwolenie na wyjazd z kraju. Ich reakcja była natychmiastowa. Przemówienie zostało wygłoszone 20 kwietnia, a lawina ruszyła jeszcze przed końcem miesiąca. Wielu uciekinierów osiadło na stałe w Miami, wskutek czego liczebność siły roboczej w tym mieście wzrosła o 7%.
Co się stało z płacami? Aby się tego dowiedzieć, Card przyjął metodę różnicy w różnicach. Porównał zmiany płac i stopę bezrobocia wśród dotychczasowych mieszkańców Miami przed przybyciem migrantów i po nim z tymi samymi parametrami populacji czterech innych, „podobnych” miast w Stanach Zjednoczonych (Atlanty, Houston, Los Angeles i Tampy). Chciał sprawdzić, czy po przybyciu uciekinierów z Mariel (zwanych Marielitos) nie doszło do spowolnienia wzrostu wysokości płac i liczby miejsc pracy dla ludzi, którzy mieszkali wcześniej w Miami, w porównaniu z tymi samymi parametrami odnotowanymi w czterech innych miastach.
Card nie zauważył żadnej różnicy – płace autochtonów nie ucierpiały wskutek napływu Marielitos ani bezpośrednio po ich przybyciu, ani kilka lat później. Dotyczyło to również zarobków kubańskich przybyszów z poprzedniej fali migracji, którzy pod wieloma względami byli podobni do nowych migrantów i dlatego mogli najbardziej odczuć skutki napływu kolejnej grupy.
Opisane badanie okazało się ważnym krokiem w stronę uzyskania rzetelnej odpowiedzi na pytanie o wpływ migracji na lokalną gospodarkę. Marielitos nie wybrali Miami ze względu na możliwości zatrudnienia – po prostu był to najbliższy port, do którego mogli zawinąć. Fala migracji przyszła niespodziewanie, więc przynajmniej w krótkim okresie pracownicy i przedsiębiorcy nie mieli czasu, by zareagować (pracownicy poprzez wyjazd z miasta, a firmy poprzez przeniesienie działalności do niego). Badanie Carda było bardzo istotne zarówno ze względu na przyjętą metodę, jak i sformułowane wnioski. Pierwszy raz udało się wykazać, że model podaży i popytu może nie znajdować bezpośredniego zastosowania w przypadku migracji ludności.
Bez wątpienia dlatego właśnie jego wyniki stały się przedmiotem ożywionej dyskusji. Wiele razy je podważano i potwierdzano. Chyba żadne inne badanie empiryczne w ekonomii nie wywołało tak wielkich, pełnych pasji sporów. Stałym krytykiem badania exodusu z Mariel jest George Borjas, wielki zwolennik polityki ograniczania napływu nisko wykwalifikowanych imigrantów. Borjas przeanalizował ponownie tę sytuację, biorąc do porównania większą grupę miast i skupiając się przede wszystkim na nielatynoskich uczniach szkół średnich przerywających naukę, ponieważ uznał, że jest to grupa, o którą powinniśmy się martwić najbardziej. Zauważył, że w porównaniu z innymi miastami płace w Miami w tej grupie ludności zaczęły bardzo gwałtownie spadać po przybyciu fali imigrantów. Późniejsza ponowna analiza wykazała jednak, że również te nowe wyniki można podważyć, jeśli weźmie się pod uwagę latynoskich uczniów porzucających szkołę średnią (wydałoby się, że to najbardziej oczywista grupa, z którą należy porównywać kubańskich imigrantów, ale Borjas z jakiegoś powodu jej nie uwzględnił) i kobiety (również pominięte przez Borjasa bez wyraźnego powodu). Co więcej, w kolejnych badaniach polegających na porównywaniu Miami z różnymi miastami, w których trendy na rynku pracy były bardzo podobne jak w Miami przed exodusem, nie wykrywa się żadnego wpływu migracji na płace i poziom zatrudnienia. Borjas pozostaje jednak nieprzekonany, a spór o imigrantów z Mariel trwa.
Jeżeli ktoś ma trudności z wyciągnięciem z tego wszystkiego jakichś sensownych wniosków, nie jest sam. Szczerze mówiąc, sprawy nie ułatwia fakt, że żaden z uczestników sporu nie jest gotów zmienić zdania, a opinie zdają się korelować z poglądami politycznymi. Tak czy inaczej, uzależnianie przyszłej polityki imigracyjnej od jednego zdarzenia, które miało miejsce 30 lat temu w jednym mieście, wydaje się dość nierozsądne.
Na szczęście praca Carda zainspirowała wielu innych uczonych do podejmowania prób identyfikowania podobnych zdarzeń, w ramach których imigranci lub uchodźcy byli wysyłani w jakieś miejsce bez ostrzeżenia i bez żadnej kontroli nad tym, gdzie powinni się udać. Istnieje badanie dotyczące repatriacji do Francji Algierczyków europejskiego pochodzenia po uzyskaniu przez Algierię w 1962 roku niepodległości od Francji. W ramach innego badania analizowano wpływ masowej emigracji ze Związku Radzieckiego do Izraela po zniesieniu przez Moskwę w latach dziewięćdziesiątych ograniczeń w tym zakresie, wskutek czego liczba ludności Izraela wzrosła w ciągu czterech lat o 12%. W jeszcze innym przyglądano się skutkom dużego napływu Europejczyków do Stanów Zjednoczonych w okresie wielkiej emigracji (w latach 1910-1930). Za każdym razem obserwowano bardzo niewielki niekorzystny wpływ imigracji na lokalną populację. W rzeczywistości czasem ten wpływ był bardzo pozytywny. Przykładowo napływ europejskich przybyszów do Stanów Zjednoczonych zwiększał ogólne zatrudnienie wśród autochtonów, sprzyjał awansowi miejscowych na brygadzistów i kierowników oraz skutkował wzrostem produkcji przemysłowej.
Dysponujemy również podobnymi danymi dotyczącymi niedawnego napływu uchodźców z całego świata do Europy Zachodniej. Pewne szczególnie intrygujące badanie dotyczy Danii. Kraj ten jest wyjątkowy pod wieloma względami, między innymi dlatego, że prowadzi bardzo szczegółowe rejestry dotyczące wszystkich mieszkańców. W przeszłości uchodźcy byli rozlokowywani w różnych miastach, bez uwzględniania ich preferencji i możliwości znalezienia pracy. Ważna była jedynie dostępność komunalnych zasobów mieszkaniowych oraz zdolność lokalnej administracji do udzielenia tym ludziom pomocy w osiedleniu się. W latach 1994-1998 nastąpił duży napływ imigrantów z tak różnych krajów, jak: Bośnia, Afganistan, Somalia, Irak, Iran, Wietnam, Sri Lanka i Liban. Wszyscy ci ludzie zostali w mniej lub bardziej przypadkowy sposób rozproszeni po całym terytorium Danii. Kiedy w 1998 roku zarzucono politykę odgórnego rozlokowywania przybyszów, większość migrantów zaczęła się kierować tam, gdzie mieszkali już przedstawiciele ich grup etnicznych. Przykładowo imigranci z Iraku wybierali miejsca, w których wcześniej dość przypadkowo osiedli inni przyjezdni z ich kraju. W efekcie w niektórych duńskich gminach wyrosły o wiele liczniejsze społeczności imigrantów niż w innych, a jedyną widoczną przyczyną było to, że w pewnym momencie między 1994 a 1998 rokiem gminy te dysponowały wolnymi zasobami umożliwiającymi przyjęcie przybyszów.
Autorzy omawianego badania doszli do takich samych wniosków co autorzy badań historycznych. Porównanie zmian wysokości płac i stopy bezrobocia wśród gorzej wykształconych rodzimych mieszkańców miast, do których napłynęli imigranci, z podobnymi parametrami odnotowanymi w innych miejscach nie ujawniło dowodów na niekorzystny wpływ migracji na rynek pracy.
Każde z cytowanych badań sugeruje, że nisko wykwalifikowani imigranci na ogół nie pozbawiają miejscowych zatrudnienia, a ich pojawienie się nie powoduje obniżki płac. Poziom retorycznego zapału we współczesnym dyskursie politycznym bardzo utrudnia jednak dostrzeżenie faktów przez zasłonę poglądów politycznych uczestników sporu. Gdzie zatem można usłyszeć spokojny, metodyczny głos fachowców? Czytelnicy zainteresowani delikatną sztuką budowania konsensusu w dziedzinie ekonomii mogą zajrzeć na 267 stronę darmowego raportu o wpływie imigracji na gospodarkę przygotowanego przez Amerykańską Narodową Akademię Nauk, będącą najbardziej szacownym gronem naukowym w Stanach Zjednoczonych. Instytucja ta od czasu do czasu organizuje dyskusje panelowe, których celem jest podsumowanie konsensusu naukowego w danej sprawie. W panelu poświęconym imigracji wzięli udział zarówno jej zwolennicy, jak i przeciwnicy (w tym George Borjas). Musieli oni uwzględnić korzystne, niekorzystne i niewygodne fakty, a ich wywody są często bardzo zawikłane, jednak wspólnie doszli do bodaj najbardziej jednoznacznej konkluzji, jaką kiedykolwiek udało się osiągnąć grupie ekonomistów:
Badania empiryczne przeprowadzone w ostatnich dekadach prowadzą do wniosków w zasadzie zbieżnych z ustaleniami The New Americans National Research Council z 1997 roku, które mówią, że w okresie dłuższym niż 10 lat wpływ imigracji na poziom płac rodzimych mieszkańców jest bardzo niewielki.
CO TAKIEGO WYJĄTKOWEGO JEST W IMIGRANTACH?
Dlaczego klasyczna teoria popytu i podaży (im więcej czegoś mamy, tym niższa jest cena) nie znajduje zastosowania w przypadku imigracji? Ważne jest, aby dotrzeć do sedna tego pytania, ponieważ nawet jeśli to prawda, że imigracja nie ma wpływu na wysokość płac osób o niskich kwalifikacjach, to dopóki nie dowiemy się, dlaczego tak się dzieje, zawsze będziemy się zastanawiać, czy nie wynika to z jakichś szczególnych okoliczności lub danych.
Istnieje wiele czynników, które okazują się istotne, a są pomijane w podstawowym modelu podaży i popytu. Po pierwsze, napływ nowej grupy pracowników zazwyczaj powoduje przesunięcie krzywej popytu w prawo, co pomaga zniwelować efekt spadku. Przybysze wydają pieniądze – chodzą do restauracji, do fryzjera, na zakupy. Wskutek tego powstają nowe miejsca pracy, i to głównie dla innych osób o niskich kwalifikacjach. Jak widać na rysunku 2.2, to pociąga za sobą wzrost płac i być może w ten sposób kompensuje przesunięcie krzywej podaży pracy, dzięki czemu płace i poziom zatrudnienia nie ulegają zmianie.
Rys. 2.2. „Ekonomia na serwetce” w nowej odsłonie. Większa liczba migrantów nie zawsze oznacza obniżenie płac
W rzeczywistości istnieją dowody na to, że jeśli wzrost popytu na pracę zostanie stłumiony, migracja może rzeczywiście mieć „spodziewany” negatywny wpływ na rodzimych mieszkańców. Przez krótki czas pracownicy z Czech mogli swobodnie przekraczać granicę i podejmować pracę w Niemczech. W szczytowym momencie w przygranicznych miejscowościach niemieckich nawet 10% pracowników dojeżdżało z Republiki Czeskiej. W tym okresie płace miejscowej ludności nie uległy znaczącej zmianie, nastąpił jednak duży spadek zatrudnienia, ponieważ – inaczej niż w omawianych wyżej przypadkach – Czesi wracali do siebie, by wydać zarobione pieniądze. Nie nastąpił więc efekt domina, który mógłby wpłynąć na popyt na pracę w Niemczech. Imigranci nie mogą bowiem wywołać wzrostu gospodarczego w swoich nowych społecznościach, jeśli nie wydają w nich zarobionych pieniędzy; kiedy zabierają je ze sobą do kraju pochodzenia, społeczność przyjmująca nie odnosi korzyści ekonomicznych związanych z imigracją. Znajdujemy się wtedy ponownie w sytuacji przedstawionej na rysunku 2.1 (str. 28), gdzie poruszamy się po nachylonej w dół krzywej popytu na pracę, przy czym nie dochodzi do kompensującego ten spadek przesunięcia krzywej w prawo.
Po drugie, napływ nisko wykwalifikowanych migrantów może zwiększać popyt na pracę ze względu na spowolnienie procesu mechanizacji. Perspektywa stabilnego dopływu taniej siły roboczej zmniejsza atrakcyjność wdrażania technologii oszczędzających pracę. W grudniu 1964 roku meksykańscy robotnicy rolni, zwani braceros, zostali wyrzuceni z Kalifornii właśnie dlatego, że ich obecność była powodem zaniżania płac rodowitych Kalifornijczyków. Ich odejście nic nie dało tubylcom – płace i zatrudnienie nie wzrosły. Gdy tylko braceros opuścili Kalifornię, gospodarstwa rolne, które wcześniej w dużym stopniu polegały na ich pracy, zrobiły bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze, zmechanizowały produkcję. Przykładowo maszyny do zbioru pomidorów, które mogły podwoić wydajność pracy w przeliczeniu na jednego robotnika, istniały już od lat pięćdziesiątych, ale proces ich wdrażania przebiegał bardzo powoli. W Kalifornii wskaźnik ich upowszechnienia wzrósł z poziomu bliskiego zero procent, odnotowanego w 1964 roku, czyli w momencie odejścia braceros, do 100% w 1967 roku. Tymczasem w Ohio, gdzie nigdy nie było robotników napływowych, stopień upowszechnienia maszyn w tym samym okresie praktycznie się nie zmienił. Po drugie, rolnicy wycofali się z upraw, których nie dało się zmechanizować. W ten sposób Kalifornia, przynajmniej na jakiś czas, zrezygnowała z takich przysmaków, jak: szparagi, świeże truskawki, sałata, seler i ogórki na przetwory.
Po trzecie, w związku z dwiema powyższymi kwestiami, pracodawcy próbują reorganizować produkcję, aby efektywnie wykorzystać nową siłę roboczą, co może otworzyć drogę do nowych zawodów dla rodzimych pracowników o niskich kwalifikacjach. W omówionym wcześniej przypadku Danii, tamtejsi nisko wykwalifikowani pracownicy ostatecznie skorzystali na przybyciu migrantów, częściowo dlatego, że mogli dzięki temu zmienić zawód. Tam, gdzie imigracja była większa, więcej rodzimych pracowników przekwalifikowało się z pracy fizycznej na umysłową i zmieniło pracodawcę. Zwykle wybierali oni zawody wymagające wykonywania bardziej złożonych zadań, większych zdolności komunikacyjnych i szerszej wiedzy technicznej, co pokrywa się ze spostrzeżeniem, że przybywający do kraju imigranci prawie nie mówili po duńsku i nie mogli rywalizować z miejscowymi o pracę w tych zawodach. Taki sam rodzaj awansu zawodowego miał miejsce podczas wielkiej europejskiej emigracji do Stanów Zjednoczonych na przełomie XIX i XX wieku.
Mówiąc bardziej ogólnie, wygląda na to, że nisko wykwalifikowani autochtoni i imigranci nie muszą ze sobą bezpośrednio rywalizować. Mogą wykonywać różne zadania, przy czym imigranci mogą specjalizować się w zajęciach niewymagających intensywnej komunikacji, a rodzimi pracownicy w zadaniach, w których jest ona niezbędna. Obecność imigrantów może w rzeczywistości zachęcać firmy do zatrudniania większej liczby pracowników; w takiej sytuacji imigranci wypełniają prostsze zadania, a rodzimi pracownicy przechodzą do bardziej zaawansowanych i bardziej satysfakcjonujących zajęć.
Po czwarte, kolejnym przejawem tego, że migranci raczej uzupełniają miejscową siłę roboczą, niż z nią konkurują, jest ich gotowość do wykonywania zadań, które rodzimi mieszkańcy podejmują raczej niechętnie – koszenia trawników, smażenia hamburgerów, zajmowania się dziećmi i chorymi ludźmi. Kiedy jest więcej imigrantów, ceny tych usług zwykle spadają, co ułatwia życie rodzimym pracownikom i daje im możliwość podejmowania innych prac. Zwłaszcza wysoko wykwalifikowane kobiety mają większe szanse na podjęcie zatrudnienia, gdy w okolicy jest wielu imigrantów. Ich wejście na rynek pracy zwiększa z kolei popyt na nisko wykwalifikowaną siłę roboczą (opieka nad dziećmi, gotowanie, sprzątanie) w gospodarstwach domowych lub w firmach, którymi zarządzają.
Skutki imigracji zależą również w znacznym stopniu od tego, kim są migranci. Jeśli są wśród nich osoby bardzo przedsiębiorcze, mogą zakładać firmy i tworzyć miejsca pracy dla autochtonów. Osoby o najniższych kwalifikacjach zasilają szeregi prostych robotników, z którymi muszą rywalizować rodzimi pracownicy o niewielkich umiejętnościach.
O tym, kto migruje, decydują zazwyczaj bariery, które trzeba pokonać na drodze do kraju docelowego. Kiedy prezydent Trump przeciwstawiał niechcianych migrantów z „nędznego zadupia” tym dobrym, pochodzącym z Norwegii, najprawdopodobniej nie wiedział, że dawno temu to norwescy imigranci byli częścią „wzgardzonych mas”, o których wspominała w swoim sonecie Emma Lazarus. Tak się składa, że przeprowadzono badania dotyczące sytuacji norweskich imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych w epoce masowej migracji na przełomie XIX i XX wieku. W tamtych czasach jedynym ograniczeniem ruchu ludności były koszty podróży. W ramach tego badania porównano rodziny migrantów z tymi, w których nikt nie migrował. Okazało się, że migranci pochodzili zazwyczaj z najbiedniejszych rodzin; ich ojcowie byli znacznie ubożsi, niż wynosiła średnia. Historycy (i ekonomiści) doceniają ironię ukrytą w fakcie, że imigranci z Norwegii w swoich czasach byli właśnie takimi ludźmi, jakich Trump instynktownie wolałby trzymać na dystans. W jego oczach byliby bowiem przybyszami z „nędznego zadupia”.
W przeciwieństwie do nich ci, którzy dziś wyjeżdżają z biednych krajów, muszą mieć pieniądze na pokrycie kosztów podróży i odwagę (lub dobre wykształcenie) niezbędną do pokonania systemu kontroli imigracji, który zazwyczaj jest nastawiony przeciwko nim. Wielu posiada wyjątkowe talenty – umiejętności, ambicję, cierpliwość i wytrwałość – dzięki którym mogą tworzyć nowe miejsca pracy lub wychować dzieci na przedsiębiorczych ludzi dających innym zatrudnienie. Z raportu Centrum Amerykańskiej Przedsiębiorczości wynika, że w 2017 roku aż 43% spośród 500 firm o największych przychodach w Stanach Zjednoczonych (z listy Fortune 500) stanowiły podmioty, których założycielami bądź współzałożycielami byli imigranci lub ich dzieci. Co więcej, firmy założone przez imigrantów stanowią 52% podmiotów z pierwszej dwudziestkipiątki, 57% firm z pierwszej trzydziestkipiątki i dziewięć spośród trzynastu najbardziej wartościowych marek. Henry Ford był synem irlandzkiego imigranta. Biologiczny ojciec Steve’a Jobsa pochodził z Syrii. Sergey Brin urodził się w Rosji. Jeff Bezos nosi nazwisko swojego ojczyma, kubańskiego imigranta Mike’a Bezosa.
I nawet w tych, którzy na początku nie wyróżniają się niczym szczególnym, bycie imigrantem w obcym miejscu, bez więzi społecznych z jednej strony wzbogacających życie, a z drugiej ograniczających możliwość pełnego determinacji dążenia do sukcesu zawodowego, może wyzwolić chęć spróbowania czegoś nowego i innego. Abhijit zna wielu bengalskich mężczyzn z klasy średniej, którzy podobnie jak on nigdy nie zmywali naczyń w rodzinnym domu. Kiedy jednak w jakimś brytyjskim lub amerykańskim mieście zabrakło im pieniędzy, a mieli dużo czasu, zatrudnili się jako kelnerzy w lokalnej restauracji i odkryli, że takie zajęcie nawet bardziej im odpowiada niż praca umysłowa, o której marzyli. Być może niedoszli islandzcy rybacy znaleźli się w odwrotnej sytuacji – rzuceni w nieznane miejsce, gdzie znacznie więcej ludzi decydowało się na studia, uznali, że to wcale nie jest taki zły pomysł.
Bardzo dużym problemem w stosowaniu analizy popytu i podaży w odniesieniu do imigracji jest to, że napływ imigrantów zwiększa popyt na siłę roboczą, a jednocześnie zwiększa podaż pracowników. To jeden z powodów, dla których płace nie spadają, gdy jest więcej imigrantów. Jeszcze głębszy problem tkwi w samej naturze rynku pracy, bowiem prawo popytu i podaży niezbyt dobrze opisuje jego rzeczywiste funkcjonowanie.