Gorące uczynki - ebook
Gorące uczynki - ebook
„To kolejna polska specjalność: gorszyć się, potępiać, odsadzać od czci i wiary, a zarazem zachłannie czytać i w samotności delektować się „świństwami” – napisał Tadeusz Olszewski, w recenzji z 1988 roku, zaraz po ukazaniu się książki po raz pierwszy.
„Gorące uczynki”, napisane w drugiej połowie lat 80. XX wieku, to historia kontrkulturowej bohemy schyłku PRL-u. Na pierwszym planie tej powieści są emocje, poszukiwania własnych pragnień i sposobów wyrażania siebie.
„W efekcie „Gorące uczynki” były swego czasu czymś niezwykłym, ta opowieść o emocjonalnej szarpaninie między trójką bohaterów: Irysem, Dawidem i Ireną była pierwszą polską powieścią, w której właściwie wszyscy bohaterowie to bi – lub homoseksualiści, są też wątki lesbijskie” – pisał Krzysztof Tomasik.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935246-2-4 |
Rozmiar pliku: | 791 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co za udręka! Jaką fabułę tworzyć, kiedy wszystko rozpada się na luźny ciąg epizodów? Jakich konsekwencji szukać, kiedy prawda z natury swojej jest niekonsekwentna i wielopłaszczyznowa? Wspomniałem o kawalkadzie jeźdźców, otóż nie bez przyczyny. Pamiętam bowiem pierwszy swój zachwyt, kiedy usiadłem przy rodzinnym stole i ujrzałem obrzeże zielonych talerzy. Złoty pasek przedstawiał gromadę ludzką w radosnym, dionizyjskim pochodzie, na wozach i pieszo, z pękami kwiatów i gałęzi w dłoniach. Oto mój najwcześniejszy symbol najwyższej radości, przeniesiony teraz na dociekanie istoty snu Dawida. Najdziwniejsze jednak w całym tym szale bachantek i faunów było to, że choć zdawali się posuwać naprzód, to przecież pochód ich nie wykraczał nigdy poza właściwą im drogę, i w ten sposób kręcili się bez sensu wciąż w kółko i w kółko, a idący na przedzie mogli przy odrobinie silnej woli i wyobraźni dojrzeć smętnie wlokących się maruderów... Teoretycznie miało to być miejsce spotkania miłości ze śmiercią, bardziej jednak prawdopodobne, że z tego upojnego kręgu żadnego wyjścia nie było.
To szczególne – spotkałem po raz pierwszy Dawida wtedy, kiedy postanowił, że uratuje od śmierci swojego mistrza i nauczyciela. Stałem na postoju taksówek, zdenerwowany jak wszyscy, w zacinającym deszczu, kiedy nagle on odwrócił się do mnie z sobie tylko właściwym wdziękiem i spytał:
– Chcesz jechać ze mną?
Jeszcze dziś widzę twoją chorobliwą urodę, Dawidzie, czającą się w wykroju ostro zarysowanych policzków, w rozdętych białych chrapach, gorzkim grymasie grubych, purpurowych warg i przepastnym spojrzeniu piwnych, lekko skośnych oczu. I twoje ciało dorodne, tak nieprzyzwoicie udane, silne, ale całe zrobione jakby z delikatnych niebieskich żyłek i czułych, dygocących nerwów. Miałem wrażenie, że gdybyś wyszedł nagi na ulicę, nie byłoby to może największym twoim grzechem.
I oto siedzieliśmy już w taksówce, przemoczone ubrania parowały i pachniały lasem, seksem, domem. Moje dłonie były niesłychanie bliskie jego głowy, a jednak nie mogły jej dotknąć, nawet przypadkowo. Myślałem o tym, jak by wyglądał, gdyby jego włosy były czerwone lub płowe (inaczej, lecz nie najgorzej), i czy koledzy odnoszą się do jego piękności z należną czcią. Wzrok ludzki ma znikomą moc i nie jest w stanie przeniknąć całkowicie cudzego istnienia ani utożsamić go ze swoją istotą. Ten chłopiec mógłby być na przykład przeznaczony na ofiarę dla jakiegoś nieznanego boga z racji łask, jakimi wyraźnie został obdarzony. Po co jednak, zastanawiałem się dalej, miałby tworzyć Bóg kogoś takiego jak on? Czemu właśnie takiego?
Taksówka jechała dalej, wycieraczki rozgarniały co chwila szary płaszcz zimna, z radia zespół Maanam obwieszczał, że miłość jest cudowna, a Dawid, zaledwie zauważając towarzysza podróży, myślał o człowieku, którego postanowił uratować, sławnym choreografie Stefanie Szeolskim. Najbliższy przyjaciel Dawida, Irys Niemyk (rodzice nie byli katolikami, stąd dziwne imię), leader rockowej grupy Bizancjum, wychylił w tej samej chwili swoją skandynawską, długowłosą blond głowę z mijającej nas prywatnej nyski i wołał coś, ale on nie słyszał i nie widział. Śmierć Szeolskiego mogłaby przeszkodzić w realizacji baletu według Bachantek Eurypidesa, a tego Dawid nie chciał. Od Ireny dowiedział się, jak to się stało: rozmawiała z tamtym w teatrze na ulubiony ich wspólny temat...
– Ależ panie dyrektorze, jeszcze w siedemnastym, a nawet osiemnastym wieku nie widziano nic zdrożnego w tym – mówiła Irena, rozszerzając i mrużąc na przemian zielonkawe oczy, bo raziły ją skierowane na scenę jupitery – aby pobawić się genitaliami młodego chłopca, doprowadzić go do erekcji i tak dalej...
– Boże! – krzyknął zachwycony choreograf. – Przecież był to istny raj! Przeklęty niech będzie wiek dziewiętnasty ze swoim obłudnym mieszczaństwem! Ciekawe, czy siostry Napoleona bawiły się jeszcze jego kuśką...
...gdy nagle część stawianej właśnie dekoracji zawaliła się, przygniatając, wręcz grzebiąc pod stertą dykty i żelaznych szyn ciało dyrektora. Irena w jednej sekundzie szoku, stojąca wśród zwałów kurzu i biegających na wszystkie strony krzyczących ludzi, doznała dziwnego uczucia, jakby stało się właśnie to, co stać się powinno. Ta potworna myśl zmroziła ją całkowicie. Przecież lubiła biedną „Stefcię”, jak po cichu wszyscy go nazywali, wybaczała mu jego niepotrzebne kaprysy, obrażalskość i arogancką wiarę w swój wątpliwy urok. Jego krzykliwy głos był skandalem, jego istnienie było skandalem, ale jednak miało w sobie coś koniecznego, jak pasożyty, które widziała kiedyś w otwartym gardle zabitej sarny. Ponieważ był naprawdę świetnym choreografem. Ponieważ w gruncie rzeczy był to cokolwiek wyrośnięty, gruby chłopak, któremu bardzo brakowało czułości. Ponieważ kiedyś przekonała się, że jednak posiada pewną klasę. Zadzwoniła do niego z mieszkania Dawida, który słuchał wszystkiego z drugiego aparatu. Rozmowa dotyczyła pozornie projektów kostiumów do Bachantek, ale już po chwili Irena powiedziała:
– Byłam w Krakowie.
– Po co byłaś w Krakowie?! – spytał dziwnie napastliwym tonem.
– Spotkałam w hotelu dwóch chłopców, którzy opowiedzieli mi o sobie i o panu ciekawą historię...
Zapadła chwilka milczenia, a potem rozległ się rozmarzony głos:
– Takich dwóch bardzo ładnych... tak.
– Bardzo młodych i bardzo ładnych – nie dała się zbić z tropu.
– No niestety, było ich aż dwóch – rozległ się chichot.
– Nie było skandalu?
Po tamtej stronie wyraźnie powrócił spokój.
– Skandal? Nie. To nie był żaden skandal.
Odtąd miała dla swego szefa coś w rodzaju szacunku i zrozumiała, że tak jak ona kiedyś pokochała żonę Irysa Niemyka miłością niemożliwą, tak Stefan Szeolski przez całe życie namiętnie kochał chłopców i było mu obojętne, czy któryś niósł krzyż, czy portret przywódcy; zawsze tych rosłych, muskularnych, ze zwichrzoną czupryną i płonącym spojrzeniem. Wcześniej nawet tych, których musiał nazywać swoimi wrogami, mimo że ich krótkie spodenki opinały takie same długie, opalone i owłosione nogi jak jego. Aż dożył czasów, kiedy chłopcy odeszli od wiar i światopoglądów, a żar ich smukłych bioder zaczął wyrażać się w tańcu. O ile najpierw pragnął, aby oni mieli go w sobie, o tyle teraz wolał ich do swego wnętrza przyjmować, i tym sposobem stał się nieszczęsną „Stefcią” – bryłą ciała, którym wstrząsały drgawki i które krwawiło obficie, przenoszone do karetki.
Patrzyła na to wszystko oniemiała, potrącana i popychana, i nie potrafiła wzbudzić w sobie krztyny współczucia. Tak to się stało, przez zwyczajny przypadek, jak przypadkiem było, że Dawid i jego balet mistrz mieli taką samą, niezmiernie rzadką grupę krwi. Kiedy zaszła konieczność transfuzji, zgłosił się natychmiast, i właśnie teraz wkraczał w otwartą bramę szpitala. Wiedział, że za chwilę ujrzy przepływ purpurowego płynu, który wyrwie tamtego z ciepłej studni letargu. Nie pierwszy raz krew niewinnego młodzianka ratuje starca zaklętego w swej lubieżności. Starzec, zawieszony w śluzowatym niebycie, czymś pośrednim pomiędzy mrokiem a światłością, nie wie nawet, jak jego myśli, tak przedtem zniewolone przez ciało, rozbłysły nagle w niezwykłych wizjach:
– Jestem królem, który wiecznie ucieka, miotając się wśród śniegów, a czarna zbroja nie zawsze dobrze osłania go przed sztyletami mrozu.
– Jestem oszustem, którego biała ze strachu maska stała się bardziej szkarłatna przez krew.
– Jestem weneckim elegantem, który pewnej nocy obłupił swe miasto z karminu i różu, by pokryły trupią siność jego ust i policzków.
– Jestem samotnikiem w zimnym, północnym mieście, który pisząc książki, gryzł lewą dłoń z obrzydzenia.
– Jestem nikim w więziennej celi, który ze smutkiem wącha przywiędły, zielony goździk.
Takie wyznania wywołała krew Dawida i ona też przywróciła go na nowo iluzji życia, jego smutnym tryumfom i wątpliwym przyjemnostkom. I samotności, z roku na rok gorszej.
Piosenka grupy Bizancjum
POTWORY
słowa: Dawid Promyk
muzyka: Irys Niemyk
kłębią się szczerzą kły
przewodzi im najgorszy ZŁY
żerują na dobroci naiwności
błyszczą ślepia łuski lśnią
złote rogi spływają krwią
okrutne bestie nie znają litości
węże tygrysy pterodaktyle
tyranozaury i krokodyle
płazy najniższe i lwy królewskie
czarne kruki zawsze zwycięskie
potwory...
w swoją twarz oczy swe
zajrzyj a zrozumiesz mnie
w otchłani twojej wszystkie one żyją
w duszy twej twoich snach
drapieżne gady gryzą piach
aby nasycić się złotą żyłą
rekiny sępy hieny szakale
kozły rozpustne i orły w chwale
kłębią się w tobie jesteś ich pełen
żyjesz i nie wiesz nic o twym dziele
potwory to TY
Wprawdzie przetoczenie uratowało Szeolskiego od śmierci, ale nie oznaczało to jeszcze natychmiastowego wznowienia prób. Dawid więc ćwiczył codziennie, bardzo intensywnie jak zwykle, do bólu wszystkich mięśni. Puste popołudnia i wieczory usiłował zapełnić grą w tenisa i pływaniem. Wreszcie zatelefonowała Irena, zawiadomiła go, że Irys wrócił z trasy i spotkają się we troje na koncercie-przyjęciu zorganizowanym na strychu jej przyjaciółki. Miała wystąpić nowa kapela pankowa Cycki. Istotnie, kiedy znaleźli się na podwórku kamienicy, a następnie wspinali na strome schody, dobiegł ich uszu przerażający łomot. Otworzyły się obłażące drzwi i ukazała się w nich zalana panienka we wspaniałych ciuchach i trójkolorowej (czerwono-żółto-zielonej) fryzurze. Była to Michalina Lanckorońska, właścicielka strychu. Wołając: „Chodźcie, chodźcie, już się zaczęło...”, chwyciła Irenę i Dawida za ręce i poprowadziła całą trójkę zrujnowanym korytarzem do sali koncertowej. Płonęły tu tylko świece, bez względu na możliwość pożaru. Irenie jednak wystarczyło to, aby stwierdzić, że są wszyscy. Tak zwani wszyscy. Przysiedli na ławeczce pomiędzy kominem a prasą do grafik, pod przyczepioną do ściany klapą sedesu, pomalowaną w kwiatki, z napisem „Da-da sur mon bidet”. Członkowie zespołu Cycki wyglądali jeszcze dziwniej i bardziej kolorowo niż ich aktualna menedżerka.
Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnym słowików pieniem;
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitną prześliczne dwie róże.
– ryczał, budząc ogólną wesołość, wokalista, otrząsając co chwila z głowy białą farbę „sufitówkę”, którą posklejane miał włosy. Zresztą perwersyjny tekst zagłuszały bas i kotły, w każdym razie refren stanowiły ostre przekleństwa. Pomiędzy publicznością krążyły w różnych kierunkach butelka wódki i skręt z trawą. Po którymś tam razie Irys wykrzywił kapryśnie usta i zawołał głośno (inaczej nie było można):
– Chodźmy do komórki, ja już nie mogę tego słuchać!
Podnieśli się więc i dyskretnie wycofali.
– Dlaczego kazałeś nam wyjść? – pytała Irena, kiedy znowu szli korytarzykiem. – Mnie się podoba to, co oni robią. W każdym razie są przeciwko...
– Nie lubię, jak ludzie udają, że nie umieją grać, kiedy nie potrafią naprawdę – padła odpowiedź.
Irena z hamowaną agresją wzruszyła ramionami.
– Stary, po prostu jesteś inna orientacja muzyczna. To nie ich wina.
– Moja też nie – na to Irys.
– A zresztą dajmy spokój – Irena zamknęła od wewnątrz drzwi komórki – pora chyba zdjąć majtki.
– Właśnie chciałem to samo zaproponować – odezwał się wreszcie Dawid.
Znajdowali się we wnętrzu sypialni Michaliny. Nad niskim tapczanikiem z rozgrzebanym barłogiem wisiały na ścianie pornograficzne wizerunki różnych skojarzeń, nie tylko ludzko-ludzkich, ale także zwierzęcych. Na ścianie było namazane węglem: „Problem kobiety nie jest moim problemem”. Dawid z przyjemnością patrzył na nagie ciała swoich przyjaciół, którzy stojąc obok siebie, oboje jasnowłosi i niebieskoocy, byli jak brat i siostra. Z tą różnicą, oczywiście, że brat nie miałby niestety prawa dotykać dłonią sutków siostry. Podszedł do nich i przycisnął do siebie mocno. Pocałowali się, dość szybko gotowi do dalszych zmagań.
Ale nie było tak zawsze. Parę lat wcześniej w czasie jakiejś zabawy weszli we trójkę do wielkiej wanny. Tarmosili się i wygłupiali długo, lecz wtedy byli jeszcze zanadto zmieszani i niedoświadczeni, by wyszło z tego cokolwiek. W końcu Irena uciekła z łazienki i sama nie wiedząc dlaczego, rozpłakała się gdzieś w ciemnym kącie. Chłopcy wyszli z wanny, mając poczucie grzechu, tym większe, że nie został spełniony. Następnego dnia Irena zadzwoniła do Dawida i zapytała drżącym głosem, czy teraz są wrogami.
– Przykro mi, chyba tak – odpowiedział, myśląc sobie, że gdyby powiedział „nie”, byłoby równie głupio.
Potem wypalił pięć papierosów, otoczył się zapachem paczuli, założył sweter i poszedł na spotkanie z Irysem. Tak bardzo obawiali się swojego zachowania, że spotkali się w knajpie. Irys miał czerwony szaliczek ze złotą nicią i brązowo podbite oczy. Wyglądał niezwykle pociągająco, ale starał się to świadomie zwalczyć. Zamówił wódkę i powiedział groźnie:
– Chociaż nie mogę zaprzeczyć, że mam takie skłonności, to jednak nie chcę sobie łamać życia przez przyjaźń z tobą i... – zawahał się – z Ireną. Dlatego teraz będzie lepiej, żebyśmy się pożegnali na zawsze.
Dawid wstał.
Ciąg dalszy w wersji pełnej