Gorejąca biel. Powiernik Światła. Księga 5. Część 2 - ebook
Gorejąca biel. Powiernik Światła. Księga 5. Część 2 - ebook
Każde światło rzuca cień.
Każdy cień skrywa tajemnicę.
Każda tajemnica ukrywa prawdę.
Każda prawda rodzi legendę.
Każda legenda rzuca światło.
Gavin Guile, niegdyś najpotężniejszy człowiek na świecie, został powalony. Stracił swoją magię, tajny Zakon pragnie jego śmierci. Teraz, żeby chronić tych, których kocha, zmuszony jest przepłynąć morze i szukać pomocy samego Orholama.
Kiedy Biały Król uruchamia swoje potężne pułapki i samej Chromerii grozi zdrada i oblężenie, Kip Guile musi zebrać siły, zwołać sojuszników i wywalczyć sobie drogę powrotną, żeby stanąć do ostatniej nierównej walki.
Czy w najciemniejszej godzinie przybędzie Powiernik Światła?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-669-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Andross Czerwony – 18 lat temu (wiek: 48 lat)_
– Gramatykę można przeanalizować na kilka różnych sposobów – mówi Felia – jak to zwykle bywa z przepowiedniami Skryptora, i to bez redakcji. Gorzej, że widziałam już jej tłumaczenia. „Przełamanie wielkiej skały, czarne ognie piekła, ponownie na ziemię wypuszczone/wypuściły/ wypuszczą/wypuszczają…”.
– To nam pomaga?
– Powiedziałabym, że nie, gdybym wiedziała, ile będzie nas kosztowało zdobycie jej przez ciebie od tej dziewczyny…
Nagle mruga, żeby powstrzymać łzy. Zaciska zęby i odwraca wzrok.
– Powiedz mi. Nigdy mi nie powiedziałeś. Trzy tygodnie spędziłeś na statku, wracając do domu, a ja nadal cię wącham, jakby jej zapach mógł tak długo się utrzymać.
Co to jest?
– Udzieliłaś mi pozwolenia. Wprost.
– Nie wiedziałam, jakie to będzie uczucie!
Felię stać na więcej. Potem zacznie pytać o rzeczy, których nie chce wiedzieć.
Uderza mnie w pierś ręką, biorąc rozmach znad głowy, to musiało bardziej zaboleć ją niż mnie.
– Nie przewracaj oczami, Andy! Nawet się nie waż!
Przybieram beznamiętny wyraz twarzy, żeby ukoić jej wzburzenie. Upuszczam kartkę na stół. Macham ręką na niewolników, którzy towarzyszą nam w ogrodzie, żeby odeszli, rzucam spojrzenie Grinwoody’emu, dając mu znać, że ma im powiedzieć, że jeśli ktoś z nich będzie podsłuchiwał, to zostanie zbity i sprzedany na galerę albo do kopalni. A potem skupiam się ponownie na mojej ukochanej.
– Pytaj, o co zechcesz – mówię – ale tylko to, co naprawdę chcesz wiedzieć.
– Pieprzyłeś się z nią?
– Tak – odpowiadam natychmiast.
Myślałem, że to oczywiste.
Felia przełyka ślinę.
– Niech cię szlag.
Bierze kilka wdechów, ale nie potrafię się zorientować, czy zapanowała nad sobą. Robi to na własną odpowiedzialność. Usłyszy ode mnie tylko prawdę, jak jej przysiągłem.
– Musiałeś?
– Taka była nasza umowa.
– Wiem, jaka była umowa. Chcę, żebyś to powiedział.
– Uznałem, że tak będzie najlepiej.
– A jak trudno było cię przekonać? Wiem, że miałeś wiele kochanek przed naszym ślubem. Znudziłeś się mną? Wiem, że od śmierci Sevastiana, nie byłam tak ochoczą kochanką jak kiedyś…
– Przestań! To nie ma nic wspólnego z tobą ani z tym… – Biorę wdech. Cierpienie sięgało głębiej, niż myślałem. Jednakże jej gniew budzi coś w głębi mojego serca, coś płonącego i wściekłego.
Zduszam płomienie. Jak to często robię.
– Flirt nie wystarczał – mówię. – Delikatnie zasugerowałem łapówkę, ale jej rodzina jest bogata, a ona kochała swoją pozycję w bibliotece. Nie mogłem jej niczego dać. I była tak bardzo młoda i niewinna, że nie można było niczym jej zaszantażować. Nie miałem czasu, żeby wynająć agentów, którzy wywarliby nacisk na tych, których kochała, ani pewności, że jeśli to zrobię, ona tego zwyczajnie nie zgłosi. Dlatego ją uwiodłem.
– Dobrze się bawiłeś? – Felia prawie warczy na mnie.
Robię się zimny.
– Minął ponad miesiąc, odkąd ostatni raz dzieliłem z tobą łoże, i było tylko powierzchowne pożegnanie, nie rozpaczliwy akt miłości z kobietą, którą zazdrość doprowadzi do szaleństwa, moja droga. Tak, z przyjemnością sobie ulżyłem.
– „Ulżyłem” – powtarza.
Posłużyłem się tym słowem, żeby zasugerować, że seks był jedynie fizjologiczną czynnością, ale ona zmienia to w potępienie całego naszego małżeństwa. Jakbym chciał się od niej uwolnić. Od swoich przysiąg.
Niestety już powiedziałem więcej, niż powiedziałbym, gdybym w pełni nad sobą panował.
– Coś jeszcze? – warczę.
– A ona dobrze się bawiła? Jak to wyglądało? Dla niej? – Felia zamienia się w zimną sukę.
Biorę głęboki wdech, jeden, potem drugi, aż czerwień cofa się, aż znowu mogę patrzeć na nią ze współczuciem. Moja Felia. Była taka samotna, a wszystko, co kocha, jest zagrożone. Najpierw odebrano jej Sevastiana. Potem pojawił się dystans między nią a Gavinem. Teraz ta sprawa z Dazenem. I jeszcze ja.
Felia boi się, że mnie też straci.
– Czy dałem jej pierwszy orgazm w życiu? Czy zamieniłem ją we wszetecznicę, które pragnęła mojego członka, jak spragniony podróżny na pustyni pragnie wody? Czy obudziła mnie rano, gdy poczułem na sobie jej gorące usta? Czy błagała mnie o rzeczy, których ty zaczęłaś unikać wkrótce po naszym ślubie? Czy pragnęła mnie, jak ty nie pragnęłaś od lat? O to chcesz mnie zapytać? Dlaczego zamiast tego nie zapytasz i nie zadasz tego pytania sobie: czy kiedykolwiek sięgałem po półśrodki, gdy dążyłem do celu?
– Nigdy – szepcze, nie mrugnąwszy nawet powieką, ale przycisnęła rękami brzuch, jak człowiek, który otrzymał ranę w walce i chce wiedzieć, jak jest poważna; musi się dowiedzieć, ale nie śmie sprawdzić.
– Dlaczego nie zapytasz o to, co naprawdę chcesz wiedzieć? Czy ją potem objąłem? Czy pozwoliłem jej zasnąć z głową na moim ramieniu? – Wszystkie te pytania wymykają mi się jak ogary, która palą się do polowania. Nie mogę znieść jej nieszczerości. Felii nie obchodzą szczegóły techniczne, gdzie spółkowaliśmy, ile razy doprowadziłem dziewczynę do rozkoszy. Chce wiedzieć, czy ktoś może ją zastąpić.
Miłość mojego życia jest zaciekła i krwawi, i to jest moja wina w takim samym stopniu jak Orholama, Orei i Ulbeara.
– Fee – odzywam się łagodnie – niech ciemność nie zalega między nami. Decyzja, żeby się z nią przespać, była tylko polem bitwy, dzięki któremu mogłem zdobyć dla nas łup, i masz absolutną rację, że nie dreptałem na paluszkach wobec przysiąg małżeńskich, z których mnie zwolniłaś. Bo wtedy mogłoby się okazać, że wszystkie wysiłki poszły na marne. Chcesz słyszeć, jak przechodziłem od odgrywania zręcznego, uważnego kochanka, jakiego nigdy więcej nie pozna w swoim życiu, do udręczonego poczuciem winy męża, który musi wracać do żony i dzieci, żeby wiecznie rozpaczała z mojego powodu i bała się mnie utracić? Chcesz wiedzieć, jak przy każdym kroku odcinałem ją od rodziny i przyjaciół, żeby, kiedy nadejdzie czas zdradzić ich i obowiązki, zrobiła to z radością, jeśli dzięki temu sprawi, że zostanę jeszcze kilka tygodni? Jak dała mi zwoje, a ja odpłynąłem jeszcze tej samej nocy, bez słowa wyjaśnienia, niewątpliwie ją niszcząc? Bo tęskniłem za tobą? Myślisz, że jedna niezręczna, pozbawiona wyczucia rytmu dziewica mogłaby cię zastąpić? Myślisz, że mogłaby ci dorównać w sypialni albo…
– Jest o połowę ode mnie młodsza i nie urodziła trójki dzieci, a jak sam powiedziałeś, ja nie…
– Myślisz, że jestem mężczyzną, który może zakochać się w kobiecie, której nie szanuje? – warczę.
– Mężczyzna uwierzy prawie we wszystko, jeśli prawidłowo zająć się tym, co ma poniżej pasa.
– Myślisz, że w cztery tygodnie…
– Krótki czas tylko pogarsza sprawę! Nie boję się, że nie dorównuję tej biednej dziewczynie. Boję się, że nie dorównuję twojej wyobraźni. Mężczyzna nie może zakochać się w kobiecie od pierwszego wejrzenia. Zakochuje się w osobie, jaką sobie wyobraża. Ona jest płótnem, na które mężczyzna rzuca swoje nadzieje i marzenia. A jeśli raporty mówią prawdę, to ta dziewczyna była wyjątkowo gibkim i ponętnym płótnem.
– A kim ja jestem? Siedemnastolatkiem?
– Bo mężczyźni dostatecznie dorośli, żeby wiedzieć lepiej, nigdy nie zamieniali starzejących się żon na młodsze i głupsze?!
– Za dobrze mnie znasz, żeby w to uwierzyć. To szaleństwo przebrane za lęk. Dowiodłem mojej uczciwości tysiące razy. Wiesz o wszystkich kobietach, które próbowały mnie uwieść, odkąd się pobraliśmy. Wiesz o dawnych kochankach, które próbowały ponownie rozpalić moje zainteresowanie, odkąd zostałem Czerwienią. Widzę tylko ciebie, Firuzeh Eszter Laleh Dariush. Moja Felio, moja Felio Guile, jak mógłbym cię zastąpić? Jaką magiczną piczkę musiałaby mieć kobieta, żeby skusić mnie choćby na chwilę? Odwieść od ciebie? Ciebie?! Kobiety, która mogłaby zostać cesarzową, gdyby tylko zechciała? Myślisz, że wymieniłbym twoją siłę na naiwność, słabość tej dziewczyny?
Mimo to wciąż widzę strach w jej oczach.
– Jeśli w to wierzysz – mówię – nie straciłaś mnie, lecz siebie.
Spogląda mi w oczy, szuka pewnie fałszu. Skoro potrafiłem pogrywać z innymi tak zręczne, z takim okrucieństwem, to czy nie mógłbym także zwieść jej? Staram się patrzeć otwarcie, jak wtedy, gdy byliśmy młodzi, ale widzę tylko czerwień.
Po chwili widzę, że skierowała spojrzenie w głąb siebie.
– Nie czuję się silna. Już nie.
– Jesteś dostatecznie silna.
– Wątpię.
Wskazuję kierunek, podnosząc głos.
– Drzwi są tam.
Policzek. Felii dosłownie wyrywa się zduszony okrzyk.
– Pozwoliłbyś mi odejść? Tak łatwo? Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Co zrobiliśmy?
– Pozwolić ci odejść byłoby najtrudniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek bym dokonał. Jednak trwa wojna, nawet jeśli tylko ty i ja ją teraz widzimy. Jeśli zamierzasz stchórzyć. Muszę wiedzieć to, zanim powierzę ci przyszłość swoją i świata.
– Nie jestem dość silna…
– Siła to wybór. Odwaga to nawyk. Niestety tchórzostwo także.
Patrzy mi długo w oczy.
– Nie kochaliśmy się od twojego powrotu.
Unoszę ręce, poddając się. Czyj to był wybór?
Wtedy jednak rozumiem. Nawet po tak wielu latach małżeństwa ta nowa sytuacja wymaga nowych reakcji: wiedząc, że jest zraniona, zaczynałem tylko od podchodów. A zbolała potrzebowała zdecydowanego pościgu, podczas gdy ja byłem przekonany, że coś takiego wywoła tylko jej gniew.
I tak by było. Teraz to widzę.
Może jednak potrzebowaliśmy przeciąć ten czyrak. Ja nie potrzebowałem kłótni, nie potrzebowałem zamieszania i skutków wielkiej awantury, więc uznałem, że my tego nie potrzebujemy. Błąd.
Odpuszcza mi. Spuszcza wzrok. Odwraca się do stołu.
– Najgorsze z tego wszystkiego jest to – mówi – że widziałam już wcześniej kopie tego zwoju. Dlatego początkowo myślałam, że to wszystko się wydarzyło… na darmo.
Kiedy kończy zdanie, podchodzę i staję za nią. Wciągam zapach jej włosów, stoję nad nią, opieram ręce na stole po obu jej stronach, ale jej nie dotykam.
Felia kładzie rękę na moim rękawie, żeby odepchnąć mnie, otworzyć klatkę moich rąk, ale ja nie ustępuję, a ona nie pcha zbyt mocno.
– Potrzebuję cię pod każdym względem – mówię jej. – Bez ciebie jestem całkiem sam na tym świecie. Świeca na murach, gdy nadchodzi burza. Wół, który schodzi ze ścieżki pod ciężarem pustego jarzma, w którym szedł też jego towarzysz. Nie zdołam wykonać pracy, jaka nas czeka, bez ciebie, serce mego serca. Potrzebuję twojej mądrości. Potrzebuję twojej dobroci. Twojej wnikliwości. Twojej dłoni na wiośle. Potrzebuję tej siły w tobie, której nigdy nie doceniałaś. Ukrytej zaciekłości. – Całuję ją delikatnie w kark i w nagrodę widzę gęsią skórkę. – Jesteś moim kompasem, moją klepsydrą, moim wiatrem w żagle. Potrzebuję cię jak śpiewak głosu, jak melodia rytmu, jak chór tonacji. Potrzebuję cię, jak włócznik potrzebuje tarczy, jak rumak uzdy, jak łucznik łuku. Potrzebuję cię, jak zboże potrzebuje słońca, farbiarz barwników, krzesiciel światła. Potrzebuję cię, jak gwiazdy potrzebują nocy. Potrzebuję cię, jak poeta potrzebuje słów…
Ona nadal nic nie mówi.
– I pragnę ciebie. Pragnę cię jak tamtej nocy w winnicy nad Kamienistym Ruczajem. Pragnę cię jak tamtej bardzo niedyskretnej nocy w wigilię Dnia Słońca w naszym namiocie tuż obok namiotu twoich rodziców. Jak tego ranka, na szczycie czerwonej wieży, gdy luksjaci dobijali się do drzwi, zastanawiając się, jak mogły zostać zamknięte od zewnątrz. – Zniżam głos do szeptu, aż staje się tylko ciepłym oddechem w jej uchu. – Boże, jak ja cię pragnę…
Chwila przeciąga się, niedostatek i kara, gdy wdycham jej słodki zapach. Pragnę ją złapać i wziąć, podjąć za nią decyzję, której najwyraźniej nie chce podjąć. Nie zrobię tego jednak.
Nasz związek nigdy nie był związkiem słabszego partnera naginającego się do kaprysów silniejszego. I nie będzie. W całym świecie ona jest jedynym kwiatem, którego nie zmiażdżę pod kołami wielkiej machiny oblężniczej, jaką jest moja wola.
Felia nie porusza się.
Chwila przeciąga się nieznośnie.
Nie będę czekać wiecznie. Nie pozwolę, żeby moje pragnienie stało się słabością, mój głód zamienił w śmierć głodową. Odsuwam się.
Ona jednak łapie mnie za rękaw, jak jeździec, który panuje nad szalejącą masą ogiera bojowego za pomocą raptem paru cienkich pasków skóry. Zatrzymuję się.
Czy rzeczywiście jesteśmy partnerami?
Czasem zastanawiam się, czy ona nie jest zdecydowanie silniejsza z nas dwojga.
Nie każe mi czekać tak długo, żebym mógł rozważyć tę myśl. Chce wiedzieć, że jestem całkowicie na niej skupiony. Przechyla nieco głowę, żeby włosy zsunęły się z tego miejsca na szyi, w które ją pocałowałem.
Wiem, że ona tego potrzebuje. Wiem, że chce mnie trochę ukarać. Wiem, że potrzebuje poczuć, że ją ścigam, ale to mnie nieco irytuje – że komenderuje się mną jak psem. Jestem Andross Guile.
Wyrywam rękaw i odsuwam się, ale zanim Felia zdąży się odwrócić. Zanim zdąży powiedzieć słowo, łapię ją za włosy i całuję szorstko drugą stronę szyi. Obracam ją, podnoszę na stół i odnajduję jej usta.
W opowieściach, za każdym razem, gdy prawdziwi kochankowe łączą się, towarzyszy temu taka gorączka i pozbawiona wysiłku biegłość, że wstrząsa to niebem i ziemią, i nic już nigdy nie jest takie samo. To, rzecz jasna, kłamstwo, ale także tylko jeszcze jeden wyraz zasadniczej niedoskonałości soczewki, przez które dramat spogląda na rzeczywistość – wszystko, co pojawia się w lunecie, ma znaczenie.
W rzeczywiści kochanie się rzadko coś zmienia. Większość zbliżeń nie jest nawet godna zapamiętania. W większości wypadków niebo i ziemia rzadko trzęsą się z powodu kochającej się pary, a może nawet nigdy.
Czasem jednak tak się dzieje.
Mimo daru od przodków, daru pamięci Guile’ów, następne minuty zatarły się w wirze emocji uwolnionych od myśli i wpadły w odmęty namiętności.
– Przepraszam – mruczę jakiś czas później.
Zamierzałem rozerwać jej bieliznę z ilytańskiej koronki, żeby pokazać, jak nieopanowana jest moja żądza dla niej. Niedelikatność, jaka miała miejsce później… nie była efektem zupełnie racjonalnej decyzji.
– Możesz mi to wynagrodzić…
– Tak?
– …ale nie masz za co przepraszać.
– Co? – I wtedy to do mnie dociera. – Rzuciłaś na mnie urok?
– Nie możesz mi tego zarzucać, skoro ci to wyznałam, prawda?
– Felio! – Nie wiem, czy być wściekłym, czy trochę dumnym. Zwykle tak kurczowo przestrzegała chromeryjskich reguł.
– Chciałam, żebyś był brutalniejszy – odpowiada rzeczowo.
– Mogłaś poprosić.
– Chciałam, żebyś mnie potem przeprosił. I musiał mi to wynagrodzić. A skoro o tym mowa, w dalszym ciągu musisz.
– Wynagrodzić ci to?
– I to w tej chwili. Zanieś mnie do naszego łóżka. Nie jestem pewna, czy dam radę iść.
***
– Istnieje parę słów, które zmieniły znaczenie w naszym języku od czasu tych wcześniejszych tłumaczeń, ale to wszystko to była rzetelna praca naukowa. A potem zobaczyłam to. – Felia wskazuje jedno miejsce na jagnięcej skórze, gdzie zaczyna się redakcja.
– Co to takiego? – pytam.
– Niedoskonałość skóry? Przypadkowy ruch piórem? Plama, która pojawiła się z jakiegoś powodu w ciągu minionych stuleci. – Wzrusza ramionami. – Dobry tłumacz albo kopista nie spekulowałby, a jedynie przekazał to, co wie. Kiedy jednak patrzę na cały zwój i widzę, czego brakuje, odnoszę wrażenie, że ktokolwiek pisał redakcję, śpieszył się. W kilku miejscach okazał się niechlujny. Te trzy kropki tu na końcu linijki, jeśli dobrze zgaduję, gdzie wypadały linijki tekstu, to być może wszystko, co zostało z trzech rogów _shin_. To może być podstawa _khaf sofit_. To mogłoby być z łatwością _resh_ albo _nun sofit_, albo _tsadi sofit_ albo _zayin_ lub _dalet_, ale kiedy porównuję to z wcześniejszym charakterem pisma, to _shin_ tego skryby były wysokie i eleganckie, a jego _khaf sofit_ schodziły nieco niżej.
Zagłębia się w szczegóły. Widzi jednak moje zniecierpliwienie.
– Jeśli mam rację – mówi – to ta kropka… – Kładzie kawałek pergaminu we wskazanym miejscu i zakreśla nim delikatny łuk. – To część znaku przydechu, tak kiedyś zapisywano imię Or’holam. To właściwy okres. Znaki przydechu zaczęły znikać z zapisu w tekstach naukowych dopiero jakieś osiemdziesiąt lat później, wraz z powstaniem „Krasomówstwa” Polyphrastesa.
– Tyle że ten znak ewidentnie nie pojawił się w słowie „Orholam”. Odkryłaś coś innego – mówię.
– „Odkryłam” to takie mocne słowo. Domyśliłam się.
– Powiedz mi.
– Pokażę ci.
Ustawia krawędź pergaminu na oryginalnym zwoju tak, żeby jeden róg dotykał znaku przydechu i ciągnął się wzdłuż pustej linijki do trzech kropek brakującego _khaf sofit_.
– Rozumiesz, że to, co tu robię, w żadnej mierze nie jest „tłumaczeniem”. To przypuszczenia, nie nauka.
Nic nie mówię, a ona sięga po pióro, przycięte dokładnie tak, jak przycinali je starożytni Paryjczycy, żeby litery miały właściwie linie i łuki. Jej litery są nie tylko piękne, ale też tak doskonale pasują do charakteru pisma Skryptora, że nawet fałszerz byłby z nich dumny. Rozmieszczenie liter i ich rozmiar są ściśle wymierzone. Felia zaczyna od znaku przydechu i przesuwa się nieśpiesznie w lewo.
– Nie ma niczego w tym tekście ani w innych pismach Skryptora, co by to potwierdzało – mówi, rysując _khaf sofit_, a jego trzy laseczki wychodzą nad brzeg pergaminu, żeby dotknąć trzech kropek na zwoju. Felia kończy zdanie i odsuwa się.
– „Na strzaskanej skale czarne ognie piekła ponownie ześlą na ziemię dwieście upadłych chwał nieba”. Dosłownie „upadłych gwiazd”, ale kiedy pojawia się dwieście, znaczenie nigdy nie jest dosłowne. Dwieście spadających gwiazd albo „upadłych gwiazd” to eufemistyczne określenie, które czasem skraca się do „dwustu”.
– Istoty niebiańskie – mówię. – Elohim. Dawni bogowie.
– Ci, którzy zbuntowali się przeciwko Orholamowi i zostali wyrzuceni z jego dworu.
– Albo odeszli, buntując się przeciwko tyranowi, jak uważają heretycy – mówię.
– Braxianie? – pyta Felia. – Mieszkańcy Spękanych Ziem wierzą we wszystko, co uzasadnia ich pragnienie władzy. – Milknie. – Pewnie jak my wszyscy – dodaje.
– Masz na myśli siebie i mnie?
Przez chwilę jej oczy są jak otwarte drzwi i wylewa się przez nie dusza.
Zapominam czasem, że jej większa wrażliwość oznacza, że cierpi bardziej, niż ja jestem w stanie.
– Nie chcę tego – mówię. – A ty? Naginasz tłumaczenia, żebyśmy mogli to zrobić naszym chłopcom? To nie Felia, jaką znam. – Zanim łzy znowu napłyną do jej oczu, dodaję: – Więc nie wrzucaj nas do jednego wora z tymi zabójcami z pustyni.
Jest pokonana.
– Mój panie mężu, spójrz na ostatni list Gavina do ciebie. – Podaje mi pergamin, nie zaszyfrowany list Gavina, ale jego rozszyfrowaną treść.
– Skąd to masz? – pytam.
– Czytaj.
Zaznaczyła jeden akapit: „Ojcze, zmusiłem go teraz do ucieczki. Dazen niewątpliwie ma nadzieję wycofać się w góry wokół Kelfingu, ale zamierzamy złapać w pułapkę jego wojska przy zakolu rzeki w pobliżu miasta zwanego Rekton”.
Patrzę na mapę, jaką Felia rozpostarła na stole. Przesuwa ręką po Tyrei, na małą kropkę, którą jest Rekton nad Umbrą. Pojawiają się nazwy wypisane pomarańczowym luksynem, dawne nazwy.
– Za czasów największego rozkwitu cesarstwa tyrejskiego – mówi Felia – znajdowało się tam miasto, którego imię z czasem przepadło. To było święte miasto poświęcone Anat Podczerwonej, zanim Karris Atiriel albo jej wyznawcy je zniszczyli. Znajduje się tam wielka kopuła skalna. Kopuła Anat albo Piec Anat, wezbrane mlekiem Piersi Pani Pustyni albo jej ciężarny brzuch, jak mówią. Tam starożytni Tyrejczycy składali w ofierze swoich synów i karmili piaski ich krwią, błagając boginię, żeby pustynia zakwitła. – Mówiła z nieobecną miną. – Jak niefrasobliwie uznawałam ich za potworów, Androssie. Jaka matka godna tego miana zamordowałaby syna i wierzyła, że z takiej potworności wyjdzie coś dobrego? Nie mogłam sobie wyobrazić… Jak pozwoliliśmy na to wszystko?
– Felio – mówię – jak w ogóle możesz o to pytać? Kiedy tłumaczysz te słowa? Jeśli nie istnieje Powiernik Światła, to nasz los został przypieczętowany. Przepadnie wszystko. Wszyscy. Ja…
Ignoruje mnie.
– Karris Atiriel albo jej wyznawcy zniszczyli świątynię i miasto, zabili tych, którzy nie zdołali uciec. W zrujnowanym mieście zamieszkali uchodźcy z innych miejsc i ostatecznie nazwano je Rekton. Androssie, jeśli Janus ma rację co do Dazena, jeśli te wszystkie domysły jakimś cudem są słuszne… A co jeśli „czarne ognie piekła” oznaczają „płonące piekliszcze”? „Żywe piekliszcze”? „Wielka skała” może być Wielka Skała… To może znaczyć, że: „roztrzaskując Wielką Skałę, czarny luksyn ponownie wypuści Dwustu na ziemię”. – Felia bierze wdech. – Gavin próbuje wciągnąć Dazena w zasadzkę przy Wielkiej Skale Anat.
– A Dazen – mówię i w moim sercu w okamgnieniu rodzi się w pełni wyrośnięta zgroza – potrafi krzesać czarny luksyn.
Felia wygląda przez iluminator.
– To, co poświęciliśmy… i co ukradliśmy tej biednej bibliotekarce… dało nam wszystko, czego potrzebowaliśmy, żeby zapobiec katastrofie, ale jest za późno. Gavin wysłał ten list tydzień temu. W żaden sposób nie zdążymy ich powstrzymać, gdy już dotrzemy do Rektonu.ROZDZIAŁ 72
Istniały tylko dwa sposoby, żeby zniszczyć cały Zakon Złamanego Oka, i dzisiaj miała ostatnią szansę, żeby zrobić to w sposób, który nie wymagałby śmierci dziesiątek lojalnych żołnierzy Chromerii. Tego wieczoru kapłani różnych sekt spotykali się ze Starcem z Pustyni, żeby omówić szczegóły Uczty Umierającego Światła.
Albo – jak nazywali ten wieczór wszyscy poza tymi złymi popaprańcami – wigilii Dnia Słońca.
Braxianie nie świętowali letniego przesilenia jako najdłuższego dnia w roku, ale jako moment, po którym każdy dzień staje się krótszy. To miało pewien sens dla mieszkających na pustyni Braxian, którzy cierpieli z powodu piekącego, osłabiającego żaru pustynnych letnich miesięcy, ale w dalszym ciągu wydawało się Teii złe. Teraz w dwójnasób, bo ci nowi Braxianie w ogóle nie byli ludźmi pustyni; wszyscy nowi wyznawcy Zakonu po prostu nienawidzili Orholama.
Oczywiście mogła się mylić. Stała się cieniem Atevii… Cieniem? – zapytała siebie w myślach.
Teio, przestań kombinować. Kiedy ostatnim razem za dużo myślałaś, prawie wyjaśniłaś luksjatowi, na czym polegają polucje.
Zatem śledziła Atevię praktycznie cały czas, a mimo to przegapiła moment podrzucenia mu wiadomości. Kupiec winny o piersi jak beczka, który był też pogańskim kapłanem, sięgnął do kieszeni i nagle wzdrygnął się w sposób, który mógł tylko oznaczać, że znalazł coś, czego wcześniej tam nie było. Potem szybko wszedł do najbliższego zaułka, rozejrzał się ukradkowo i otworzył liścik. To musiało być tylko kilka słów, bo zamknął go, zanim Teia zdążyła się pochylić, żeby je odczytać.
– Nie cierpię, kiedy stary to robi – mruknął Atevia. – A gdybym nie zajrzał do kieszeni przed wieczorem?
Miał na myśli „Starca”?
Teia poszła za nim, kiedy kluczył przez miasto, ewidentnie czegoś szukając i trzymając liścik cały czas w ręce.
Musiała dorwać tę wiadomość! „Przed wieczorem”? To znaczyło, że spotkanie miało się odbyć dziś wieczorem albo „przed wieczorem”, prawda?
Ponieważ aż do tej pory nie zdołała znaleźć ukrytego gabinetu Starca ani listy członków Zakonu, Teii zostały tylko dwa sposoby, żeby zniszczyć Zakon Złamanego Oka. Po pierwsze, dowiedzieć się, gdzie urządzali wielką rytualną Ucztę Umierającego Światła. Pod jakimś pretekstem Karris mogłaby zebrać grupę żołnierzy w ostatniej chwili, nie mówiąc ani im, ani ich dowódcom, o co chodzi, i wysłać ich biegiem do tego miejsca (żeby nie dać zdrajcom czasu na wysłanie ostrzeżenia).
Potem żołnierze Karris zaatakowaliby zgromadzenie.
Najpewniej nie doszłoby do żadnych aresztowań. Zakon wiedział, że gdyby kogoś złapano, czekałaby go Światłość Orholama. Z pewnością woleliby umrzeć w walce. A walka z Zakonem? To była zniechęcająca perspektywa. Ilu Cieni zgromadziłoby się tam razem z członkami Zakonu?
Takie starcie prawdopodobnie oznaczałoby koniec Zakonu, ale pewnie też rzeź po obu stronach. I mimo to Chromeria nie miałaby gwarancji, że dopadnie wszystkich przywódców. Teia byłaby tam na miejscu, żeby pomóc, ale przywódcy na pewno mają przygotowane plany awaryjne, a wszyscy będą zamaskowani. Jakim cudem Teia miałaby obstawić wszystkie wyjścia? Była tylko jedną osobą.
Może gdyby znalazła to miejsce odpowiednio wcześnie, zdołałaby je zbadać i oznaczyć wszystkie wyjścia? Jednakże Zakon kazałby Cieniom i innym członkom sprawdzić raz jeszcze miejsce, żeby się upewnić, że jest bezpieczne.
Nie chciała się pakować w coś takiego.
Mogła nie mieć w tej kwestii wyboru.
Druga opcja była o wiele lepsza: Teia śledziłaby Atevię aż do spotkania ze Starcem, a potem poszłaby za tym drugim do jego kryjówki, przesłuchała go i zabiła. Gdzieś tam, pewnie dokładnie w tym samym pokoju, trzymałby swoje książki z szyframi i listę członków, może nawet adres miejsca, gdzie przetrzymywano jej ojca.
Nawet jeśli coś poszłoby nie tak (a bardzo wiele rzeczy mogło pójść nie tak), już samo poznanie tożsamości Starca w połączeniu z Atevią pozwoliłoby Karris namierzyć pozostałych.
Kiedy już Starzec i kapłani byliby martwi, ludzie tacy jak Aglaia – z zewnętrznych kręgów – zaczęliby uciekać, a złapani i mając w perspektywie Światłość, zaczęliby wydawać swoje kontakty.
Teia była już blisko. Czuła to. Tego wieczoru.
Domyślała się, że tego dnia lub wieczoru kapłani muszą się spotkać, żeby omówić Ucztę. Kiedy paranoja sprawia, że nie zaufasz niżej stojącym członkom swojego kultu nawet w kwestii najbardziej podstawowych szczegółów (takich jak na przykład miejsce, w którym odbędzie się to wielkie przyjęcie), oznacza to, że najwyżej stojący ludzie muszą odwalić całą robotę. „Gdzie się spotkamy?”. „Czy to bezpieczne?”. „Gdzie ludzie przebiorą się w swoje stroje?”. „Kto w tym roku przeszuka gości, żeby nikt nie wniósł broni?”. „Kto potwierdzi, że tylko właściwe osoby biorą udział w spotkaniu?”.
Do diabła, jeśli naprawdę jej się poszczęści, to może poznać tożsamość Starca i przy okazji lokalizację Uczty. Karris mogłaby zaatakować spotkanie w bezpieczniejszy sposób – starając się złapać jak najwięcej ludzi, ale nie martwiąc się, że ktoś ucieknie, podczas gdy Teia zaczęłaby niszczyć organizację, począwszy od samej góry.
Najwyraźniej niezadowolony, krzywiąc się z powodu – czego? bo przegapił spotkanie z kontaktem? – Atevia westchnął.
Uniósł ręce, pokazując przy okazji Teii, że nadal trzyma przeklęty skrawek papieru. Może papier ogniowy, sądząc po wyglądzie? A potem dał nura do karczmy.
Na płonące szczyny Orholama, Teia nauczyła się nienawidzić drzwi.
Atevia robił wrażenie paranoika, więc Teia nie chciała deptać mu po piętach, wchodząc za nim do karczmy. Nie wiedziała, czy drzwi zamykały się same, czy to on musiałby zamknąć je za sobą, a wtedy znalazłaby się w pułapce między jego ciałem i drzwiami, gdyby sięgnął, żeby je zatrzasnąć.
Gdyby choć jej dotknął, cała jej robota poszłaby na nic.
Została więc w tyle, przeklinając w duchu.
Drzwi zamknęły się powoli, same, kiedy Atevia wszedł do karczmy. Do diabła, mogła wejść tuż za nim.
Poczekała na następnego klienta.
Nikt nie przyszedł.
Minęła minuta. Czy wyszedł tylnymi drzwiami albo przez ukrytą piwnicę? Już go nie było? Czy przegapiła swoją szansę?
Psiakrew!
Kiedy już zdecydowała, że musi otworzyć drzwi, niewidzialna czy nie, drzwi otworzyły się od środka. Atevia wyszedł, pocierając palce. Ocierał z nich popiół.
Do diabła! Szukał okazji, żeby spalić wiadomość; o to chodziło. Nie znalazł żadnej latarni na dworze, bo tak blisko Dnia Słońca na zewnątrz wciąż było jasno i dość ciepło. Stąd karczma.
I teraz liścik przepadł. Niech to! Teia znowu zawiodła.
Rozpaczliwie starając się go nie zgubić, ruszyła za Atevią, kiedy dostrzegła coś kątem oka. Z jakiegoś powodu uderzyło ją to, jak rzecz nie na swoim miejscu.
Zatrzymała się. Spojrzała.
Drzwi karczmy się otwierały. Właściwie teraz już same się zamykały.
Nic.
Odwróciła się z powrotem do Atevii, ale wtedy zamarła. Nic?
Kto wyszedł z karczmy?
Przyjrzała się ruchliwej ulicy, ale nikt nie znajdował się w pobliżu lokalu.
Po plecach przeszedł jej dreszcz. Cofnęła się jeden krok, drugi i rozszerzyła oczy aż do parylu.
Wtedy to zobaczyła: sugestię filtrującej kolory krawędzi parylowej bańki. Cień wewnątrz był niewidzialny i gdyby nie spojrzała dokładnie we właściwe miejsce, niczego by nie spostrzegła.
Cień – czy to był sam Morderca Sharp? – skręcił i ruszył ulicą w przeciwnym kierunku.
Teia zamarła między dwiema możliwościami. To nie musiał być Sharp. W końcu były też inne Cienie. Jeśli pójdzie za tą osobą, a to nie będzie Sharp…
Wtedy jednak zobaczyła, że kształt skręcił w stronę zaułka i tam się zatrzymał. Chwilę potem paryl opadł i pojawił się Morderca Sharp. Układał kaptur na plecach, jakby był po prostu jeszcze jednym przechodniem wychodzącym z zaułka. Poszedł dalej, oddalając się od Teii i Atevii.
Musiał zajmować się dostarczaniem wiadomości dla kapłanów i pilnował, żeby je potem zniszczyli. Tylko jemu można było powierzyć informacje o prawdziwej tożsamości kapłanów.
Teii zabiło mocniej serce. Oto jej szansa!
Atevia już znikał za rogiem, pięćdziesiąt kroków dalej. A na ile Teia się orientowała, Sharp mógł iść do następnego kapłana albo do tajnego biura Starca, albo do domu, żeby się zdrzemnąć, albo nawet do karczmy się napić. Gdyby pobiegła, mogłaby go zabić, zanim nawet zorientowałby się, że ona tam jest, a potem… może nadal zdołałaby znaleźć Atevię. Może wcale nie szedł już na spotkanie.
A może to była pułapka? Jak blisko Teia musiała znajdować się Mordercy Sharpa, kiedy ten podrzucał liścik? Może otarli się ramionami i uratowało ją tylko to, że oboje krzesali paryl i musieli przez większość czasu mieć spuszczony wzrok i tylko zerkali ukradkiem na świat, żeby nikt nie spostrzegł ich oczu unoszących się w powietrzu.
Gdyby weszła do karczmy, na pewno by na niego wpadła.
Dosłownie.
Niech to szlag.
To jednak nie miało teraz znaczenia. Skup się, Teia!
Morderca Sharp stanowił dla niej zdecydowanie największe niebezpieczeństwo… ale Atevia był kluczem do jej misji. Możliwe, że nie szedł teraz prosto na spotkanie, ale gdyby jednak tak było, zawiodłaby Karris i wszystkich niewolników, których zabiła, żeby tu dotrzeć, zawiodłaby każdą osobę, którą tego wieczoru ci pogańscy kapłani rozkażą w przyszłości zabić.
Jednakże pozwolenie, żeby Sharp odszedł, było jak ignorowanie naładowanego pistoletu, z którego ktoś mierzy w jej głowę.
Jestem tarczą czy zabójcą?
Teia zacisnęła pięść tak mocno, że kostki jej strzeliły. I pobiegła za Atevią.ROZDZIAŁ 75
– Za dwa albo trzy dni – powiedziała Karris do swoich luksjatów – cała praca przez nas wykonana zostanie poddana próbie. Król Koloraków, człowiek, który kiedyś był moim bratem, nadchodzi. Zaatakuje. I jeśli postawi na swoim, nie poprzestanie, dopóki z tej wyspy nie pozostanie nic poza zwęglonymi gruzami i krwią.
W obliczu niebezpieczeństw i ciężkiej pracy, jakiej wymagała, z początkowo wybranej setki luksjatów zostało sześćdziesięciu pięciu, a potem ta grupa rozrosła się do prawie dwustu. Część to z pewnością byli szpiedzy, ale czym miała się przejmować, dopóki pomagali jej w pracy?
Powiedziała to nawet wprost. Zaczęła się rozkoszować potęgą prawdy.
– W czasie, jaki razem spędziliśmy – powiedziała – służyliście lepiej, niż mogłam prosić. Daliście nowy cel ludziom z Jaspisów i wspomogliście swoimi mięśniami i głosami obronę naszego cesarstwa i sprawy Orholama.
Widziała w ich twarzach, że nie są pewni jej pochwały i chwili, w jakiej ją wypowiadała. Spotkanie o północy? Już wcześniej zachowywali ostrożność, kiedy się spotykali, ale nigdy nie robili tego ukradkiem.
Tym razem odnosili inne wrażenie. Wyczuwało się, że czas nagli.
– Myślicie, że to brzmi jak pożegnanie – powiedziała wprost. – Może tak być. Zbyt często to cesarstwo prowadziło bezsensowne walki wokół tego, kto założy purpurę. Zbyt często wspierano tego, kto mógł najlepiej napełnić sakiewki. To nie jest jedna z tych wojen. Chodzi o nasze przetrwanie i przetrwanie tego, co kochamy. Gdy się oglądamy, mamy czyste serca w związku z wykonaną przez nas pracą: linie obrony zostały naprawione, magazyny napełnione, ludzie zostali podniesieni na duchu. Gdy patrzę przed siebie, moje zadanie dla was jest oczywiste. Służcie tam, gdzie to potrzebne. Nieście wodę spragnionym. Nieście pomoc rannym. Pocieszajcie umierających. Noście proch i kule. Jeśli poczujecie powołanie, chwyćcie za broń. Pozwólcie jednak, że powiem jasno. Nie proszę, żebyście przeżyli dla tych ludzi. Proszę, żebyście za nich umarli. Nie proszę was o męczeńską śmierć, miejcie dość pokory i zostawcie to lepszym od siebie. – Uśmiechnęła się szeroko, a oni roześmiali się z jej przewrotności: zbyt pokorni dla męczeństwa? Potem jednak spoważniała. – Proszę, żebyście umarli jak bohaterowie. Męczennik oddaje życie z własnej woli, bohater walczy do końca. Walczcie do końca.
Urwała i zobaczyła w poważnych twarzach nie strach, lecz determinację.
– Wiedzcie, że nie proszę, byście się udali tam, gdzie nie jestem gotowa was poprowadzić. Od jakiegoś czasu sama mam coraz silniejsze przeczucie, że zginę w czasie tej walki.
Przeczucie? To było tylko przeczucie, dopóki nie zobaczyła sygnału od Teii. Teraz praktycznie się tego spodziewała. Zakonu nie da się powstrzymać. Wszystkie wielkie plany Karris zostały udaremnione.
Ciche pomruki niezgody rozległy się wśród zgromadzonych młodych mężczyzn i kobiet, chociaż na ich twarzach malowała się konsternacja.
– Nie mówię wam tego po to, żeby wywołać litość albo, niech Orholam broni, podziw. Mówię wam o tym, ponieważ świadomość mojej własnej śmiertelności została postawiona przede mną w sposób, którego nie mogę zignorować. To samo pytanie pragnę pokornie przedstawić wam. Pomódlcie się, a potem podejmijcie działanie zgodnie ze swoją odpowiedzią. Spodziewajcie się, że ja uczynię to samo. – Patrzyła przez chwilę na ich twarze. Takie młode. Tak pełne światła i odwagi, że serce jej się krajało. – Wy i ja zostaliśmy wezwani do służby. Jeśli następne dni okażą się naszymi ostatnimi, jakie mamy prawo zmarnować je na strach?
Widziała, że przełykają ślinę, kiwają głowami. Wielu z zebranych było z natury molami książkowymi, nie ludźmi gotowymi do szybkiego działania.
– Obierzcie drogę, jaką rozpościera przed wami Orholam. Wiem, że będę z was dumna.
Nie wiwatowali na te słowa. Czuli ciężar chwili, tak samo jak ona.
Była tak szczera, jak mogła sobie pozwolić, żeby nikt nie spróbował jej powstrzymać przed zrobieniem tego, co wiedziała, że musi zrobić. Pogodziła się z tym.
Kiedy Żelazna Pięść zażądał jej ręki jako ceny za swoje wojska, nie mogła odmówić i wciąż liczyć na jego wsparcie. Nie mogła stwierdzić, że Gavin nadal żyje, i nie narazić Teii na śmierć. I nie przekreślić przy okazji poświęcenia, na jakie zdobyła się ta dziewczyna. Zakonu nie udało się powstrzymać na czas.
Własne słowa i czyny Karris osaczyły ją teraz i odsłoniły przed nią ścieżkę, jaką musiała obrać. Nie obędzie się bez błędów, ale kiedy zbłądzę, zapłacę za to cenę, obiecała.
Popełniając bigamię, ocali swoich ludzi, hańbiąc dwóch mężczyzn, którzy znaczyli dla niej najwięcej na świecie. Świadomie łamiąc przysięgi, zhańbi swój urząd i podważy każdą przysięgę, jaką złożyła. Osłabi wszystko, co próbowała osiągnąć w Magisterium.
Nie było sposobu wymigania się od nieuchronnie zbliżającego się małżeństwa, który nie pociągnąłby za sobą ceny w postaci ludzkiego życia albo honoru. Dlatego kupi wojska własnym honorem, a potem opłaci je własnym życiem. Pójdzie walczyć z Koiosem, szukając śmierci. Jeśli śmierć jej się wymknie, popełni samobójstwo. Nie z rozpaczy, ale żeby odzyskać honor. Nie chodziło o to, żeby umrzeć, zanim się zhańbi, ale żeby umrzeć i położyć kres hańbie.
Nie taką miała nadzieję. Nie tego chciała. Była jednak gotowa to zrobić.
Nikt najwyraźniej nie chciał wyjść, ale wreszcie pewien zakłopotany młody człowiek wyszedł przed szereg.
– Najszlachetniejsza pani – odezwał się cicho – czas, jaki spędziłem, służąc u ciebie, był najlepszą rzeczą w moim życiu. Dlatego właśnie chciałem być luksjatem. Mam przeczucie, że zginę w tej walce. Czy mi pobłogosławisz?
Przykląkł przed nią.
Karris go pobłogosławiła. Potem następnego młodego luksjata. A później pobłogosławiła wszystkich po kolei, rzucając czasem zachęcające słowo, czasem patrząc długo, badawczo w oczy, i miała nadzieję, że widzieli aprobatę Orholama odzwierciedloną w jej wzroku.
Ostatni przyszedł Quentin w swoich jedwabiach i nieporęcznych złotych łańcuchach. Nie przyklęknął jak pozostali. Czekał tylko jak każdy niewolnik, aż wszyscy inni odeszli.
– Planujesz coś pochopnego, prawda? – zapytał.
– Nie, nic pochopnego. Przemyślałam to sobie dokładnie.
– Te słowa o umieraniu… – Quentin pokręcił głową. – Zechcesz powiedzieć mi coś więcej na ten temat?
– Nie – odpowiedziała i spróbowała osłodzić odmowę uśmiechem.
Uśmiech jednak wypadł smutno.
Quentin przekrzywił głowę.
– Powiedziałaś mi kiedyś, że otrzymałaś obietnicę Orholama poprzez Oreę Białą i Trzecie Oko? Że Orholam odpłaci ci się za lata, które pożarła szarańcza?
– Tak – odpowiedziała. Usta drgnęły jej smutno.
– Wierzyłaś w to kiedyś. Już nie wierzysz?
– Nie, wierzę. Nie wiem jednak, czy zobaczę to na własne oczy.
– Czym taka wiara różni się od niewiary?
– Ruszamy do walki. Ludzie lepsi ode mnie umierają każdego dnia.
– Ludzie, którzy nie otrzymali od niego obietnicy.
– Jestem wojowniczką. Nie cofam się przed śmiercią. To dlatego powierzono mi ten urząd. Żebym walczyła. Żebym walczyła do śmierci, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Jesteś więcej niż wojowniczką dla Orholama…
– Jestem świadoma swoje roli, dziękuję. Jestem Bielą, trenerką krzesicieli, Czarnogwardzistką, wojowniczką, potworną matką…
– Jesteś też córką.
– Jestem sierotą! – odpowiedziała tak szybko, że nie wiedziała, skąd się to w niej wzięło.
Nie, nieprawda: to płynęło prosto z czerwieni i zieleni.
– Jak ktoś adoptowany przez samego Orholama może naprawdę nazywać siebie sierotą?
Jak? Znalazłam swojego ojca z połową mózgu skapującą z sufitu – oto jak.
Pewnie. W jakimś abstrakcyjnym, teologicznym sensie Orholam był jej ojcem. Ale z drugiej strony był ojcem wszystkich.
– A ty znowu krzesałaś, najszlachetniejsza pani. Próbujesz zostać bohaterką czy męczennicą?
– Może kiedy będziesz starszy, zrozumiesz – odpowiedziała tylko.
– To odrobinę protekcjonalne – powiedział Quentin.
– Protekcjonalne to jest dziecko, które mnie poucza.
– Nie jedynie dziecko, ale w dodatku niewolnik – przyznał Quentin, spuszczając wzrok. – Zapędziłem się, najszlachetniejsza pani. Błagam o wybaczenie.
– Oczywiście – odpowiedziała, chociaż czerwień w dalszym ciągu płonęła w niej jasno.
Uklęknął.
– Najszlachetniejsza lady Guile, czy mnie pobłogosławisz?
Gdyby miało jej zostać jeszcze tylko kilka dni, to jak chciałaby je przeżyć? W jakim stopniu była hipokrytką, skłaniając luksjatów, żeby wiedli życie hojne, bezinteresowne, w posłuszeństwie, i samej teraz się wycofać? Wzięła głęboki wdech, siłą woli odpychając zieleń i czerwień.
Dzięki niech będą Orholamowi, bo kolory usłuchały.
– To dla mnie zaszczyt – odpowiedziała.