- W empik go
Gorkij, Czechow, Wieresajew, Andrejew: studya - ebook
Gorkij, Czechow, Wieresajew, Andrejew: studya - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BOHATEROWIE (3).
Jedną z pierwszych prób sportretowania brodiagi był napisany w r. 1873 Emelian Pilaj. W trzech wiorstach od Odessy dwaj ludzie głodni, bez zarobku leżą na piasku nadmorskim, – (1) n, 51. Wszędzie cytuję pięciotomowe wydanie dzieł Gorkiego, dokonane przez Towarzystwo "Wiedza" (Znanie). Petersburg. 1901.
(2) S. Maxymow: "Katorga i Sybir", t. II, str. 195.
(3) Różnego rodzaju i rozmaitych odcieni włóczęgów maluje Gorkij w opowiadaniach: Mahar Czudra, Emelian Pilaj, Archip i Lenka, Czetkasz, Starucha Izergil, Odnaidy osieniu ("Raz jesienią"), Oszibka ("Omyłka"), Moj sputnik ("Mój towarzysz podróży"), Dieto z zastioźkami ("Sprawa klamerek").
a fala, zalewając wybrzeża z miękkim pluskiem, muska ich bose i brudne stopy. Mają wędrować za robotą, gdzie się sól dobywa. Ci dwaj: to sam Maxym i Emelian. Ostatni nielada filozof i marzyciel.
– Ech, żeby tak teraz morze wyrzuciło z tysiąc rubelków. Zarazbym założył szynk, ciebie zrobił pomocnikiem, sobie urządził pod szynkwasem legowisko i wprost z beczułki przeprowadził rurkę do gęby. Jak się zechce zaczerpnąć u źródła rozkoszy, krzyczę: Maxym, odkręcaj kurek – i gul, gul, gul. Łykaj, Emelianku! Dobra nasza, niech licho porwie. A chłopa, czarnoziemnego pana – uuu! grab i odzieraj ze skóry! wykręcaj go na nice!
– Cóźeśto taki surowy – upomina Maxym – nie widzisz, że i chłop głód cierpi?
– Co? Głód cierpi? Dobrze mu tak. Albo to ja nie głodny? Ja, bratku, od urodzenia głodny, a przecie Pismo św. nic o tem nie pisze. Taak! Głodny on – dlaczego? Nieurodzaj? TJ niego nieurodzaj przedewszystkiem we łbie, a potem dopiero w polu. Czemu to w innych krajach niema nieurodzaju? Bo tam głowy nie do pozłoty – tam myślą. Tam, bratku, deszcz da się odłożyć do jutra, gdy go dziś nie trzeba i słońce można przykryć, jeśli nazbyt piecze. A u nas jakie sposoby? Ot – same głupstwa. Ach, gdyby tak tysiąc rubelków.
Spotkali oni w drodze do Oczakowa czabanów, którzy opłacili się tytoniem, słoniną, chlebem, a wówczas, podjadłszy do sytości, rozgadał się Emelian na dobre. Nie miał on skrupułów. "Groszowitego człeka po łepetynie gruchnąć – rzecz przyjemna, zwłaszcza jeśli się to urządzi roztropnie" – tak zaczął swą gawędę, a gdy go Maxym ofuknął: – "ot, nie plótłbyś niedorzeczności" – dodał: "to się z pewnością zrobi, wierz memu su-
–-
Na płotach ("Na galarach"), 26 i odna ("Dwudziestu sześciu i jedna"), Konowałow, Suprugi Orłowy ("Małżonkowie Orłowy"), Bywszie ludi ("Byli ludzie"), Towariszczi ("Towarzysze"), W stiepi ("W stepie"), Malwa, Zazubrina, Kain i Artem, Drużki, ("Przyjaciele"), Prochodimiec ("Wędrowiec"). Omawiam tylko utwory i postaci najcelniejsze a zarazem niezbędne do charakterystyki.
mieniu. 47 lat mam, a dwadzieścia suszę sobie głowę nad tą operacyą". Raz był już blizki celu. Służył w składach drzewa w Połtawie i ukradł kilkadziesiąt rubli. Odsiedział karę w rotach aresztanckich i włóczył się po mieście, aż znalazł przytułek w szynku złodziejskiego pasera, który mu nastręczył robotę. Kupiec Obojmow wraca wózkiem co tydzień z pieniędzmi przez rzekę Worskłę sam jeden. Miewa przy sobie zwykle parę tysięcy. Sprawa łatwa i pewna. Pilaj kupił dwunastofuntowy drążek żelazny i październikową nocą zapadł w gęstwinie koło popsutego mostu, przez który kupiec musiał jechać stępa. Przyczaił się i zdawało się, że pójdzie gładko: stuk! i basta! Aż tu słucha – od miasta ktoś idzie i płacze. Głos kobiecy zbliża się, zbliża, wreszcie z przeraźliwym jękiem jakaś kobieta pada na brzegu rzeki tuż koło niego. On cichuteńko leży, a ona zawodzi… Zrobiło mu się jakoś tak dziwnie koło serca, a wtem księżyc bladem światłem oblał kobietę i Pilaj ujrzał małe dziewczę szesnostoletnie, przystojnie ubrane, ładne… To zepsuło plan, rozrzewniło go, uczyniło opiekunem panienki…
Nie pamiętam, gdzie powiedział Goethe: "Szkoda wielka, że natura zrobiła z ciebie jedno indywiduum, bo z tego materyału można było wykroić dwóch ludzi: uczciwego człowieka i łotra". Otóż w każdym łotrzyku Gorkiego tkwi kawał uczciwego lub dzielnego człowieka, w każdym bądź jedna bądź też druga właściwość bierze górę. Przykładem takiego rozdwojenia jest Czełkasz. Nowellę tę wydrukował w r. 1895 Korolenko w swem pismie Russkoje bogactwo; krytyka zaliczyła utwór do najlepszych dzieł Gorkiego. W istocie czyta się go z tchem zapartym od początku do końca. Bohaterem stary, szczwany wilk, zajadły pijaczysko, odważny, sprytny złodziej Griszka Czełkasz. Był bosy, w starych wytartych spodniach, koszuli w strzępach, okrywających ruchliwe, suche, kanciaste kości, obciągnięte brunatną skórą. Długi, w sobie zwarty, kroczył zwolna po kamiennych płytach handlowego portu i zwracając swój garbaty drapieżny nos w różne strony, połyskiwał zimnem spojrzeniem szarych oczu, wypatrując kogoś wśród robotników. Bure wąsy, gęste i długie, wciąż drgały jak u kota, a ręce skrzyżowane z tyłu pocierały się nerwowo krzywymi i chwytnymi palcami. Tu nawet śród setek figur – jak on obdartych, bosych i ostrych – zwracał od razu uwagę podobieństwem do stepowego sępa, drapieżnym wyglądem i chodem takim, jakby wciąż na cel brał – z pozoru posuwistym i spokojnym, w istocie czujnym i podnieconym na kształt lotu drapieżca.
Griszka właśnie upatrzył nocną wyprawę po łup bogaty i szukał pomocnika. Wreszcie ujrzał na ulicy młodego wieśniaka, obok którego spoczywała kosa: wracał z sianokosów do domu na wieś. Chłop miał bary szerokie, był rudy, z twarzą ogorzałą i dużemi, niebieskiemi oczami, które spoglądały dobrodusznie i z ufnością. Czełkasz zawiódł go do szynku, nakarmił, upoił, obiecał suty zarobek – i ciemną nocą we dwóch popłynęli łódką ku okrętom kupieckim. Czełkasz – złodziej i cynik – kochał morze. Kipiąca, nerwowa natura, chciwa wrażeń, nigdy nie przesyciła się ciemnym bezmiarem bezkreśnym, wolnym i potężnym… Na morzu powstawało w nim zawsze jakieś szerokie, cieple uczucie, ogarniało duszę i oczyszczało ją od życiowego kału. On cenił to i lubił czuć się lepszym tu, pośród wody i powietrza, gdzie dumy o życiu i życie samo tracą – pierwsze ostrość, drugie cenę. Nocami nad morzem w dal rozpływał się miękki poszum sennego oddechu, a ten nieujęty szmer wlewał w duszę ludzką ukojenie i pieszczotliwie przygładzając zgubne porywy, budził w niej potężne rojenia… (I, 87).
Dopłynęli do okrętu, Griszka chwycił się za coś, dźwignął w górę i znikł. Niebawem z okrętu spuścił w łódkę dwie wielkie sztuki jedwabiu po 500 rubli każda. Z powrotem był moment dramatyczny, kiedy straż cłowa poczęła rzucać po morzu długie smugi elektrycznego światła. Jak olbrzymi błękitnawy miecz siekało ono ciemnie, kładło się na toni i wtedy z głębin na chwilę powstawały czarne, milczące, osnute zwiewnym całunem nocnej mgły okręty. Minęli i to szczęśliwie, a Czełkasz poweselał i rozgadał się. W stwardniałej duszy włóczęgi, który już jedenaście lat żył po złodziejsku, odżyły wspomnienia młodości. Czuł się owianym kojącą strugą rodzinnego powietrza, które doń przywiało i miłe słowa matki i poważną mowę ojca, mnóstwo zapomnianych dźwięków i soczystą woń roli… spulchnionej i pokrytej szmaragdowym jedwabiem ozimej runi… Czuł się z goryczą zgnębionym, upadłym, nędznym i samotnym, wyrwanym i wyrzuconym na zawsze z tej kolei życia, w której tworzyła się krew, płynąca w jego żyłach (I, 101).
Dotarli szczęśliwie do brzegu, oddali łup Żydom, Czełkasz dostał 540 rubli i ofiarował 40 z nich chłopu. Żądnemu pieniędzy Gawryle zapałały oczy na widok tęczówek. Naraz rzucił się do nóg Griszki i błagał z płaczem o wszystkie pieniądze. Czełkasz słuchał błagań, patrzał z pogardą na chłopa, wreszcie cisnął mu w twarz paczkę pieniędzy. – "Masz, psie! Żryj!… Sam miałem ci dać więcej, tylko czekałem: poprosi czy nie. A on – ech, nędzarz! Czy to się godzi upokarzać tak dla grosza? Chciwe dyabły! Za kopiejkę duszę zaprzeda"…
I czuł, że on, złodziej, opryszek bez domu i łomu, nigdy nie stanie się tak nikczemnie chciwym – a to napawało go uznaniem własnej swobody i dzielności.
Kiedy atoli głupowaty Gawryła wygadał się, że chciał Czełkasza zabić, Griszka poskoczył, obalił chłopa, rozdarł koszulę, dobył pieniądze i poszedł spokojnie. Ale Gawryła okrągłym kamieniem tak go w skroń ugodził, że padł we krwi na piasek. Przerażony chłop pomknął w step, ale za pół godziny wrócił i przekonawszy się, że Czełkasz żyje, padł mu do nóg z prośbą o darowanie winy. Griszka znowu wyjął pieniądze, setkę odjął dla siebie, a 440 rubli przemocą wtłoczył Gawryle. – Bierz, bierz! Nie bój się. Nie wstydź się, żeś mało nie zabił człowieka. Za takich, jak ja, nikt do odpowiedzialności nie pociągnie. Jeszcze podziękują, jak się dowiedzą.
– A darujesz mi? – pytał śród łez Gawryła.
– Bracie – odrzekł Czełkasz – za co? Niema za co. Dziś ty mnie, jutro ja ciebie…
Gorkij usilnie stara się otoczyć Griszkę nimbem wyższości. Natura tego robotniczego pasorzyta, przeżarta do dna przez rdzę życia, miewa pozornie niekiedy na krótkie mgnienia złotawe przebłyski szlachetności wobec biernej, nikczemnej i pożądliwej natury wieśniaka. Ale Czełkasz wzgardził pieniędzmi łatwo nabytemi, a Gawryła z pewnością więcej wycierpiał męki strachu; jeżeli się w pół godziny przez kradzież pozyskuje znaczną kwotę i w jedną noc puszcza z dymem, to zrzeczenie się jej nie wynika ze wzniosłej ofiarności lub altruizmu, nie bywa też wypadkową jakichś szlachetnych składników duszy. O ile tedy podłość Czełkasza nie podlega wątpliwości, o tyle bohaterstwo jego na kruchych opiera się podwalinach – i obie figury, zjednoczone przypadkowo w działaniu występnem – etycznie warte są siebie… Natomiast sprytem, przebiegłością i pomysłowością w podstępach, spokojem i przytomnością umysłu, zwinnością muszkułów, odwagą wprost zuchwałą, płynną i rozsądną wymową Griszka ogromnie przewyższa chłopa. Jest w nim także właściwy brodiagom Gorkiego rys smętku i melancholii, skłonność do rozmyślania na temat przeklętych zagadnień, jak je sam Gorkij mianuje. Czują wyższość duchowego swego ustroju, zdaliby się na coś, a są na kształt śmiecia wyrzuceni ze społeczeństwa. Rodzi się w nich i burzy niedokwas jakiś, gorycz mętna i niezdrowa, jakaś złość i głucha nienawiść ku ludziom i życiu. Rozerwali pęta, idą wedle woli po szerokich rozłogach, a mimo całego zamiłowania wolności i swobody ruchów, zapadają co raz w odmęt jakiejkolwiek rozpusty i żują, bez końca żują pytanie: czemu życie tak złe, czemu oni nieszczęśliwi? A w istocie oni nieszczęśliwi dlatego, bo przy swej żądzy swobody są największymi niewolnikami własnego poniżenia.
Oto typowa figura włóczęgi – Konowałów (I, 1 – 67). Wziął ją Gorkij z czasów swej praktyki u piekarza i wyrzeźbił z upodobaniem. Konowałów był w kostiumie szczerego bosiaka – w czerwonej koszuli brudnej i podartej, w szerokich płóciennych szarawarach, na jednej nodze miał resztki kalosza, na drugiej skórzany trzewik. Lniane włosy skołtunione a w nich słomki, drzazgi, papierki, to samo w pysznej rudej brodzie, która niby rozwinięty wachlarz zakrywała szerokie piersi. Podłużną, bladą, zmęczoną twarz oświetlały oczy błękitne, wielkie, smętne. Białe wargi uśmiechały się, jakby mówiły: Taki już jestem… Nie wińcie mnie.
Konowałow miał siłę potężną, znał robotę jak mistrz; lubił pracę, martwił się, gdy się źle piekło albo ciasto nie rosło, lżył właściciela za wilgotną mąkę, a cieszył się, jeżeli się z pieca wyjmowało bochenki ładne, krągłe, wyrośnięte, rumiane, z cienką i chrupką skórką. Niekiedy jednak porywała go tęsknica, "taka tęsknica, że żyć nie mogę; jakbym sam tylko był na świecie, a zresztą żadnej żywej duszy". Wówczas pił na umór. Konowałow słuchał z zachwytem, gdy mu Maxym odczytywał różne historye, a wtedy rozmyślał na swój sposób o ludziach i rzeczach – i chwalił autorów.
"Rozumieją oni więcej, niż inni i wskazują różne braki. Oto ja np. czem jestem? Bosiakiem, golcem… pijaczyną i człowiekiem przepadłym. Życie moje nie ma usprawiedliwienia. Po co żyję na ziemi i komu jestem potrzebny? Ani kąta własnego ani żony ani dzieci… Żyję i tęsknię… Zaczem? Nie wiadomo. Tak, jakby matka wydała mnie na świat bez czegoś, co dla człeka nieodzowne. Niema we mnie dążenia ku czemuś, niema iskry w duszy, siły… słowem brak we mnie jakiejś cząstki duszy. Żyję i tej cząstki szukam i tęsknię, a czem ona jest, nie wiem" (II, 20). Wówczas Gorkij mówił mu o warunkach bytu śród otoczenia, o nierówności stanów, o ludziach, jako ofiarach życia i o ludziach, jako jego kapłanach. On nie winien, że jest takim; on – jako fakt – zupełnie logiczny i uwarunkowany długim rzędem przesłanek z wieków minionych. Jest tedy smutną ofiarą warunków, istotą z natury równoprawną, jeno przeciągłym rzędem dziejowych krzywd ściągniętą na poziom socyalnego zera. Skrzywdzili go – i koniec. Konowałow słuchał, słuchał, a na pytanie, czy zgadza się z wywodem, odrzekł:
"Co do mnie – rzecz inna… Któż winien, że ja piję? Paweł, brat mój, nie pije, ma własną piekarnię. A ja pracuję nie gorzej odeń, jednak jestem włóczęgą i pijakiem… Wszakżeśmy dzieci jednej matki, on nawet młodszy odemnie. Zatem we mnie samym coś niedobrego się dzieje. Sam powiadasz, że ludzie są jednacy: urodzi się, pożyje, ile wypada i umiera… A mnie inna miara… Nie tylko nawet mnie, nas takich wielu. Dla nas trzebaby osobnej miary, praw odmiennych, surowych praw, żeby nas tępiły. Nie przynosimy żadnej korzyści, a zajmujemy miejsce. Któż winien, żeśmy tacy? Samiśmy winni. Dlatego brak nam chęci do życia i siebie za nic mamy…"
Przez ten rys zagłady i potępiania siebie różnił się Konowałow od reszty włóczęgów, którzy winili i uskarżali się na świat, niepowodzenia swoje przypisywali losowi, złym ludziom i t… d. Czasami jak Czełkasz rozmarzał się i wpatrywał godzinami w niebo. Przyrodę kochał głęboką miłością, którą okazywał dziwny blask jego oczu i jakiś cichy, ukojony nastrój. Utrzymywał, że cięży nad nim przekleństwo pijaństwa i włóczęgi. Wiedział doskonale, ilekroć przybliżała się godzina upadku. Czuł się nieszczęśliwym, pomimo tego rzucał pracę, dom, szedł do szynku, pił bez pamięci, aż przepił wszystko do koszuli – a wówczas ruszał w świat… Wkońcu powiesił się skutkiem melancholii.
Toń duszy jednaka u Konowałowa i Czełkasza. Poczucie znikczemnienia i bezużyteczności w życiu, poczucie samotności dokuczliwej, zdatność robocza niepowszednia, marzycielskość, umiłowanie przyrody, nieustanny niepokój, który pędzi człowieka, jak jesienny wicher liść strącony z drzewa – wszystko u obu jednakie. Czełkasz złodziej, zły i występny jak Emelian; Konowałow dobroduszny i względnie uczciwy, zatem lepszy.
Postać, której Gorkij poświęcił tyle uwagi, dobyta z głębi sfery dotąd niezbadanej w całej przerażającej swej rozciągłości, ma już jednak prototypy w literaturze powszechnej (1) i rosyjskiej. Turgeniew w utworze "Zrozpaczony" (Otczajannyj), Dostojewski w "Zapiskach z martwego domu", Melszin w wielu powieściach (Koniec Szełajskoj tiurmy, Pasynki żyzni), Lewitow, Glieb Uspienski, Mamin-Sibiriak, Sieroszewski i inni malowali nieraz brodiag występnych, dyszących nienawiścią i żądzą zemsty na tych, których uważali za sprawców. Lew Tołstoj natomiast zauważył u ludzi ubogich w "Potędze ciemnoty", "Panu i słudze" albo "Zmartwychwstaniu" wybitny rys bierności, niesprze- – (1) We francuskiej np. La Chemineau, drame p. Jean Richepin lub Les soliloques du pauvre p. Jean Rectus.
ciwiania się złu, a przytem skłonność do melancholii, smętek i tęsknotę, jak u Konowałowa. Temu brak popędu zbrodniczego, brak egoizmu, który rad odsuwa od siebie wszelką odpowiedzialność, zwala ją na innych i opancerza duszę rdzawą goryczą przeciw światu i życiu.
Ze wskazanych powyżej odmian bosiaków Emelian – choć na bezrobociu – jest jednak robotnikiem, Czełkasz zawodowym złodziejem, Konowałow piekarzem; śród bohaterów Gorkiego Archip żebrze i kradnie, dwudziestu sześciu pracuje w piekarni, Orłow szyje buty, Sieriożka (Malwa) służy u przedsiębiorcy rybołostwa i t… d.
Są jednak odmiany złotorotców prawie nic nie czyniących, jeno pogrążonych w przetrawianiu własnej nędzy, znikczemnienia i złości ku życiu.
Wśród takiego grona przebywał Gorkij w Kazaniu, w domu noclegowym dymisyonowanego rotmistrza Arystyda Kuwałdy i sceny z tego okresu maluje w opowiadaniu "Byli ludzie" (II, 154). Dom ten stanowiła obszerna, posępna nora, oświetlona słabo małemi okienkami. Ściany z niebielonej cegły wyglądały czarno od kopciu, pułap z dna barek również do czarności zakopcony. W środku mieścił się wielki piec z paleniskiem, a naokoło pieca i wzdłuż ścian szły tapczany z kupkami łachmanów zamiast pościeli. Ściany czuć było dymem, od podłogi wiało wilgocią, tapczany wydawały woń potu i gnijących strzępów. Kuwałda dzień spędzał w krześle przed swem noclegowiskiem albo też w szynku naprzeciw domu kupca Pietunnikowa: tam jadł obiad i pijał wódkę. Był to szeroki w plecach, wysoki człek z ospowatą, opuchniętą od pijaństwa twarzą, okoloną brudnożółtą brodą. Oczy miał duże, siwe, zuchwale – wesołe; mówił basem z charkotaniem w krtani i prawie zawsze w zębach tkwiła mu niemiecka porcelanowa fajka z giętkim cybuchem. Kiedy był zły, nozdrza garbatego, jasnoczerwonego nosa rozdymały się, wargi drgały, obnażając dwa rzędy wilczych, żółtych zębów. Był to wódz: koło niego gromadziła się cała szajka: jedni tworzyli stałą załogę, inni bywali czas jakiś, potem znikali i powracali znowu.
Drugie po rotmistrzu miejsce zajmował nauczyciel. Wykładał niegdyś w jakimś instytucie, ale skutkiem "pewnej historyi" wydalono go; służył potem w kantorze garbarskim, skąd też musiał ustąpić; pełnił obowiązek bibliotekarza w prywatnej książnicy, następnie próbował kilku profesyi, nareszcie został pomocnikiem adwokata, zaczął pić i skończył na przytułku rotmistrza. Miał najlepsze serce w gronie. Czasami zbierał koło siebie uliczną dziatwę, kupował bułki, jaja, jabłka, orzechy, szedł z gromadą małego ludku w pole, ku rzece, tam się rozkładali obozem, najpierw chciwie pożerali łakocie, a potem zabawa. Chuda, szczupła a długa figura nauczyciela kurczyła się wśród małych stworzeń, które nie uznawały w nim powagi, nazywały go po prostu Filipem, wiły się jak piskorze, potrącały go, skakały mu na grzbiet, klepały po łysinie, chwytały za nos. On milczał, jakby się bał, że słowa mogą je zbrukać… Spędzał tak kilka godzin, a potem w zamyśleniu wracał do szynku i upijał się do niepamięci.
Ponieważ był reporterem gazetki, przynosił ją gronu noclegowemu i wtedy schodzili się wszyscy do wspólnej lektury.
Szedł gruby jak beczka Alexy Simcow, były leśniczy, obecnie przekupień zapałek, atramentu, czernidła na buty i lichych cytryn. Wyłaził z kąta Łukasz Martianow, zwany "Koniec", który utrzymywał się grą w "rzemyczek", "w trzy listki", "w bankówkę" i inne sztuczki równie dowcipne, lecz prześladowane przez policyę.. Ociężale układał swe ogromne, nieraz srodze zbite cielsko na trawie, błyskał czarnemi oczkami i wyciągając rękę do butelki, pytał ochrypłym basem: – Można?
Zjawiał się mechanik Paweł Sołncew, trzydziestoletni suchotnik. Lewy bok miał przebity w bójce, a twarz żółta i ostra jak u lisa wciąż krzywiła się złośliwym uśmiechem. Cienkie wargi obnażały dwa rzędy czarnych, zniszczonych chorobą zębów, a łachmany na wązkich i kościstych barkach wisiały jak na manekinie. Przezwano go Ogryzek. Handlował on szczotkami łaziebnemi własnego wyrobu.
Wychodził dalej wysoki, zezowaty, tajemniczej przeszłości człowiek, nieśmiały i milczący, trzykrotnie karany za kradzieże.
Zwali go Półtora Tarasa, gdyż był o pół wzrostu wyższy od swego przyjaciela dyakona, wypędzonego za pijaństwo i rozpustę. Exdyakon, niziutki, gruby, z wypukłą piersią i krągłą kudłatą głową, dziwnie zręcznie tańczył i jeszcze dziwniej opowiadał plugawstwa. Bohaterami bajek jego bywali święci, królowie, książęta, generałowie; słuchając tych bajek, nawet załoga noclegowego domu z obrzydzeniem pluła i wytrzeszczała oczy w zdumieniu nad wyobraźnią exdyakona, który, mrużąc oczy malował zimno bezwstydne i plugawe przygody.
Jednolitej akcyi w opowiadaniu brak; natomiast rysy potrzebne do charakterystyki osób zebrane obficie, zręcznie i dobrze uwydatniają figury. Kuwałda sam określa własne położenie w społeczeństwie. "Jam – człowiek były. Mnie wyrzucono na śmiecie – to znaczy, żem wolny od wszelkich pęt i więzów. Pluję na wszystko! Moim obowiązkiem jest odrzucić w kąt wszystką starzyznę… wszystkie względy i wszystkie wykrętasy etyki w stosunku do ludzi, żyjących w dosycie i darzących mię pogardą za to, żem w sytości i stroju im nie dorósł… Jam powinien wzbudzić w sobie coś nowego, coś takiego, żeby panowie w guście Judy Pietunnikowa, mijając mnie, czuli zimny dreszcz w wątróbce"… (II, 198). Bezdenna pogarda dla normalnych ludzi, poczucie swej wyższości umysłowej pomimo łachmanów i poniżenia – cechuje każdego ze zgrai i dziwnie zabarwia mowę, myśli, cały strój ich życia. Raz któryś ze złotorotców nazwał Kuwałdę "orłem na swojem stanowisku". – Co to znaczy na swojem stanowisku – ofuknął rotmistrz. Nikt nie zna swego właściwego stanowiska w życiu i każdy z nas pcha łeb do cudzego chomonta. Miejsce Judy Pietunnikowa w katorżnych robotach, a on się śród białego dnia przechadza po mieście i chce nawet podobno stawiać fabrykę. Nasz nauczyciel powinien być koło ładnej baby pośród tuzina dzieciaków, a on tarza się w szynku… Życie tasuje nas jak karty i tylko przypadkowo na krótką chwilę trafiamy na właściwe miejsce".
Pozbyć się nalotu etyki obyczajowej społeczeństwa, stać się groźbą i postrachem dla przeciętników – oto marzenie by – łych ludzi. Nie jestże to marzeniem i nadludzi w rodzaju bohaterów Przybyszewskiego? Dla tego ostatniego również ciężarem są więzy etyki i pragnie być jenseits von Gut und Bose. U filozofa Kuwałdy w duszy kipi kłąb pytań przeklętych, nie daje mu tchnąć swobodnie, tłoczy się do głowy, wywołuje całe dyatryby, których esencya ohydnie jakaś marna i licha. "Nadejdzie chwila – i pomrzemy nie gorzej od innych. Jak żyjemy – to głupstwo. Ale umrzemy jak wszyscy. W tem – cel życia, wierzcie słowu memu. Bo człowiek żyje, aby umrzeć. I umiera. A jeżeli rzecz się tak ma, czy nie wszystko jedno, od czego umiera i jak żył? Martianow – mam racyę? Napijmy się więc jeszcze… i jeszcze, dopóki życia starczy" (II, 223).
Kiedy nakoniec całą tę szajkę rozpędzają, niektórzy jej członkowie martwią się o swój przytułek na przyszłość. Rotmistrz idzie do kozy, Martianow ma kogokolwiek zabić, byle się dostać do katorgi i t… p. Najmniej niepokoi się o byt swój siwowłosy starzec Simcow, gdyż ladacznica Biedka od dawna go wzywa, by żył z nią: ona go tedy weźmie na swe utrzymanie.Życie karczemne, więzienia, domy rozpusty, to zwyczajny teren działalności bohaterów Grorkiego; cynizm, gotowość do krwawych bójek, złość, nałogowe pijaństwo – to ich dusza w dniach powszednich i świątecznych. Ale prawie nigdzie indziej niema takiego obnażenia zgnilizny duchowej, jak u byłych ludzi. Ostrość zepsucia Pilaja lub Czełkasza łagodzi się widokami czystej przyrody, morza, umiłowaniem czegoś, co zwykle drogie bywa sercom prawym. Konowałow znów ma rys jakiejś melancholijnej dobroduszności i łagodności. Ci zaś należą do najgorszych: w norze obrzydliwej żyją, niby to szukają prawdy, niby to dążą do zaprowadzenia wymiaru sprawiedliwości na ziemi, w gruncie sceptycyzm, zgnuśnienie, absolutna niezdolność do produkcyjnej pracy wyżarły w nich wszelkie poczucie wspólności z resztą świata i wyrzuciły poza stosunki: stoją oni istotnie jenseits von Gut und Bose (1) . Będę miał sposobność zająć – (1). Jeden z rosyjskich wielbicieli, Ignatow, w artykule "Filozofia włó – się w dalszym ciągu filozofią autora i wskażę źródło bankructwa moralnego bohaterów; w tej chwili chodzi mi głównie o stwierdzenie głównych podwalin, na których opiera się duchowość tego słoju społeczeństwa.
Cynizm posuwa się jeszcze dalej w przedstawieniu dwóch figur, którym Gorkij poświęcił osobne opowiadania. Jedną jest Artem (III, 121 – 179), drugą Promtow (III, 191 – 237). Pierwszy trudni się takim samym przemysłem jak dopiero co wspomniany starzec Simcow. Jest to niezwykle piękny dwudziestopięcioletni atleta na Szychanie, przedmieściu jakiegoś portowego miasta. Kolos z głową ocienioną wijącymi się kruczymi splotami. Miękkie pukle w kapryśnych zwojach sypały mu się na czoło aż do cudnych aksamitnych brwi i wielkich czarnych oczu podłużnych i wiecznie powleczonych jakiemś połyskliwem zamgleniem. Nos prosty, klasycznie kształtny, usta purpurowe soczyste, okryte gęstym, czarnym wąsem. Szeroki w piersiach, wysoki i zgrabny, był postrachem mężczyzn. Nic nie robił: służył za pieniądze kobietom, które słały doń poselstwa i wabiły na schadzki. Od czasu do czasu Artem, leniwie grzejący się za miastem na słońcu, zstępował w ulicę: wtedy przewracał stragany, obalał i potrącał ludzi, rozsypywał i rozrzucał nagromadzone zapasy żywności, słowem – jak gdyby mścił się za coś…
Uchodziło mu to, bo miał potężną siłę. Raz siedmiu tęgich zuchów chciało go ugiąć i dać mu nauczkę: dwaj zapłacili mu za to bardzo drogo, inni lżej, ale mu nic nie zrobili. Innym razem mężowie-kramarze wynajęli rzeźnika, który nieraz pokonywał siłaczy cyrkowych, aby zatłukł Artema na śmierć. Artem wytrącił mu rękę ze stawu i ciosem pod duszę rozciągnął go na miejscu bez czucia. Nareszcie raz w nocy dopadli pijanego i zbili prawie na śmierć. Wtedy to uleczył go zimnymi – częgostwa" mówi, że "postaci Gorkiego zewnętrznie brudne, niechlujne, pijane i brutalne, że jednak ta zewnętrzna brzydota nagradza się ich dążeniem do dobrego, do istotnej moralności, do większej sprawiedliwości, do troski o wyrugowanie zła w życiu. Czynią one tedy wrażenie perły, która upadła w kupę nawozu". Jest to tendencyjne przeistoczenie prawdy albo zdumiewająca ślepota.
okładami Żydek Kain i doznawał odtąd czułej opieki Artema. Jakie uczucia kierowały Artemem w czasie owych występów niszczycielskich? Może była to zemsta ze strony człowieka pól i lasów; może czuł on, że miasto zaraża jego ciało i duszę swym jadem i zmagał się z fatalną przemocą, która go trawiła. Tak czy owak, gruba, bezwstydna natura wstrętna jest i pełna obrzydzenia w bezwstydzie swoim.