Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gorkij, Czechow, Wieresajew, Andrejew: studya - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorkij, Czechow, Wieresajew, Andrejew: studya - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 386 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II.

BO­HA­TE­RO­WIE (3).

Jed­ną z pierw­szych prób spor­tre­to­wa­nia bro­dia­gi był na­pi­sa­ny w r. 1873 Eme­lian Pi­laj. W trzech wior­stach od Ode­ssy dwaj lu­dzie głod­ni, bez za­rob­ku leżą na pia­sku nad­mor­skim, – (1) n, 51. Wszę­dzie cy­tu­ję pię­cio­to­mo­we wy­da­nie dzieł Gor­kie­go, do­ko­na­ne przez To­wa­rzy­stwo "Wie­dza" (Zna­nie). Pe­ters­burg. 1901.

(2) S. Ma­xy­mow: "Ka­tor­ga i Sy­bir", t. II, str. 195.

(3) Róż­ne­go ro­dza­ju i roz­ma­itych od­cie­ni włó­czę­gów ma­lu­je Gor­kij w opo­wia­da­niach: Ma­har Czu­dra, Eme­lian Pi­laj, Ar­chip i Len­ka, Czet­kasz, Sta­ru­cha Izer­gil, Od­na­idy osie­niu ("Raz je­sie­nią"), Oszib­ka ("Omył­ka"), Moj sput­nik ("Mój to­wa­rzysz po­dró­ży"), Die­to z za­stioź­ka­mi ("Spra­wa kla­me­rek").

a fala, za­le­wa­jąc wy­brze­ża z mięk­kim plu­skiem, mu­ska ich bose i brud­ne sto­py. Mają wę­dro­wać za ro­bo­tą, gdzie się sól do­by­wa. Ci dwaj: to sam Ma­xym i Eme­lian. Ostat­ni nie­la­da fi­lo­zof i ma­rzy­ciel.

– Ech, żeby tak te­raz mo­rze wy­rzu­ci­ło z ty­siąc ru­bel­ków. Za­ra­zbym za­ło­żył szynk, cie­bie zro­bił po­moc­ni­kiem, so­bie urzą­dził pod szynk­wa­sem le­go­wi­sko i wprost z be­czuł­ki prze­pro­wa­dził rur­kę do gęby. Jak się ze­chce za­czerp­nąć u źró­dła roz­ko­szy, krzy­czę: Ma­xym, od­krę­caj ku­rek – i gul, gul, gul. Ły­kaj, Eme­lian­ku! Do­bra na­sza, niech li­cho po­rwie. A chło­pa, czar­no­ziem­ne­go pana – uuu! grab i odzie­raj ze skó­ry! wy­krę­caj go na nice!

– Có­źeś­to taki su­ro­wy – upo­mi­na Ma­xym – nie wi­dzisz, że i chłop głód cier­pi?

– Co? Głód cier­pi? Do­brze mu tak. Albo to ja nie głod­ny? Ja, brat­ku, od uro­dze­nia głod­ny, a prze­cie Pi­smo św. nic o tem nie pi­sze. Taak! Głod­ny on – dla­cze­go? Nie­uro­dzaj? TJ nie­go nie­uro­dzaj przedew­szyst­kiem we łbie, a po­tem do­pie­ro w polu. Cze­mu to w in­nych kra­jach nie­ma nie­uro­dza­ju? Bo tam gło­wy nie do po­zło­ty – tam my­ślą. Tam, brat­ku, deszcz da się odło­żyć do ju­tra, gdy go dziś nie trze­ba i słoń­ce moż­na przy­kryć, je­śli na­zbyt pie­cze. A u nas ja­kie spo­so­by? Ot – same głup­stwa. Ach, gdy­by tak ty­siąc ru­bel­ków.

Spo­tka­li oni w dro­dze do Ocza­ko­wa cza­ba­nów, któ­rzy opła­ci­li się ty­to­niem, sło­ni­ną, chle­bem, a wów­czas, pod­jadł­szy do sy­to­ści, roz­ga­dał się Eme­lian na do­bre. Nie miał on skru­pu­łów. "Gro­szo­wi­te­go człe­ka po łe­pe­ty­nie gruch­nąć – rzecz przy­jem­na, zwłasz­cza je­śli się to urzą­dzi roz­trop­nie" – tak za­czął swą ga­wę­dę, a gdy go Ma­xym ofuk­nął: – "ot, nie pló­tł­byś nie­do­rzecz­no­ści" – do­dał: "to się z pew­no­ścią zro­bi, wierz memu su-

–-

Na pło­tach ("Na ga­la­rach"), 26 i odna ("Dwu­dzie­stu sze­ściu i jed­na"), Ko­no­wa­łow, Su­pru­gi Or­ło­wy ("Mał­żon­ko­wie Or­ło­wy"), Byw­szie ludi ("Byli lu­dzie"), To­wa­risz­czi ("To­wa­rzy­sze"), W stie­pi ("W ste­pie"), Mal­wa, Za­zu­bri­na, Kain i Ar­tem, Druż­ki, ("Przy­ja­cie­le"), Pro­cho­di­miec ("Wę­dro­wiec"). Oma­wiam tyl­ko utwo­ry i po­sta­ci naj­cel­niej­sze a za­ra­zem nie­zbęd­ne do cha­rak­te­ry­sty­ki.

mie­niu. 47 lat mam, a dwa­dzie­ścia su­szę so­bie gło­wę nad tą ope­ra­cyą". Raz był już bliz­ki celu. Słu­żył w skła­dach drze­wa w Po­łta­wie i ukradł kil­ka­dzie­siąt ru­bli. Od­sie­dział karę w ro­tach aresz­tanc­kich i włó­czył się po mie­ście, aż zna­lazł przy­tu­łek w szyn­ku zło­dziej­skie­go pa­se­ra, któ­ry mu na­strę­czył ro­bo­tę. Ku­piec Oboj­mow wra­ca wóz­kiem co ty­dzień z pie­niędz­mi przez rze­kę Wor­skłę sam je­den. Mie­wa przy so­bie zwy­kle parę ty­się­cy. Spra­wa ła­twa i pew­na. Pi­laj ku­pił dwu­na­sto­fun­to­wy drą­żek że­la­zny i paź­dzier­ni­ko­wą nocą za­padł w gę­stwi­nie koło po­psu­te­go mo­stu, przez któ­ry ku­piec mu­siał je­chać stę­pa. Przy­cza­ił się i zda­wa­ło się, że pój­dzie gład­ko: stuk! i ba­sta! Aż tu słu­cha – od mia­sta ktoś idzie i pła­cze. Głos ko­bie­cy zbli­ża się, zbli­ża, wresz­cie z prze­raź­li­wym ję­kiem ja­kaś ko­bie­ta pada na brze­gu rze­ki tuż koło nie­go. On ci­chu­teń­ko leży, a ona za­wo­dzi… Zro­bi­ło mu się ja­koś tak dziw­nie koło ser­ca, a wtem księ­życ bla­dem świa­tłem ob­lał ko­bie­tę i Pi­laj uj­rzał małe dziew­czę szes­no­sto­let­nie, przy­stoj­nie ubra­ne, ład­ne… To ze­psu­ło plan, roz­rzew­ni­ło go, uczy­ni­ło opie­ku­nem pa­nien­ki…

Nie pa­mię­tam, gdzie po­wie­dział Go­ethe: "Szko­da wiel­ka, że na­tu­ra zro­bi­ła z cie­bie jed­no in­dy­wi­du­um, bo z tego ma­te­ry­ału moż­na było wy­kro­ić dwóch lu­dzi: uczci­we­go czło­wie­ka i ło­tra". Otóż w każ­dym ło­trzy­ku Gor­kie­go tkwi ka­wał uczci­we­go lub dziel­ne­go czło­wie­ka, w każ­dym bądź jed­na bądź też dru­ga wła­ści­wość bie­rze górę. Przy­kła­dem ta­kie­go roz­dwo­je­nia jest Czeł­kasz. No­wel­lę tę wy­dru­ko­wał w r. 1895 Ko­ro­len­ko w swem pi­smie Rus­sko­je bo­gac­two; kry­ty­ka za­li­czy­ła utwór do naj­lep­szych dzieł Gor­kie­go. W isto­cie czy­ta się go z tchem za­par­tym od po­cząt­ku do koń­ca. Bo­ha­te­rem sta­ry, szczwa­ny wilk, za­ja­dły pi­ja­czy­sko, od­waż­ny, spryt­ny zło­dziej Grisz­ka Czeł­kasz. Był bosy, w sta­rych wy­tar­tych spodniach, ko­szu­li w strzę­pach, okry­wa­ją­cych ru­chli­we, su­che, kan­cia­ste ko­ści, ob­cią­gnię­te bru­nat­ną skó­rą. Dłu­gi, w so­bie zwar­ty, kro­czył zwol­na po ka­mien­nych pły­tach han­dlo­we­go por­tu i zwra­ca­jąc swój gar­ba­ty dra­pież­ny nos w róż­ne stro­ny, po­ły­ski­wał zim­nem spoj­rze­niem sza­rych oczu, wy­pa­tru­jąc ko­goś wśród ro­bot­ni­ków. Bure wąsy, gę­ste i dłu­gie, wciąż drga­ły jak u kota, a ręce skrzy­żo­wa­ne z tyłu po­cie­ra­ły się ner­wo­wo krzy­wy­mi i chwyt­ny­mi pal­ca­mi. Tu na­wet śród se­tek fi­gur – jak on ob­dar­tych, bo­sych i ostrych – zwra­cał od razu uwa­gę po­do­bień­stwem do ste­po­we­go sępa, dra­pież­nym wy­glą­dem i cho­dem ta­kim, jak­by wciąż na cel brał – z po­zo­ru po­su­wi­stym i spo­koj­nym, w isto­cie czuj­nym i pod­nie­co­nym na kształt lotu dra­pież­ca.

Grisz­ka wła­śnie upa­trzył noc­ną wy­pra­wę po łup bo­ga­ty i szu­kał po­moc­ni­ka. Wresz­cie uj­rzał na uli­cy mło­de­go wie­śnia­ka, obok któ­re­go spo­czy­wa­ła kosa: wra­cał z sia­no­ko­sów do domu na wieś. Chłop miał bary sze­ro­kie, był rudy, z twa­rzą ogo­rza­łą i du­że­mi, nie­bie­skie­mi ocza­mi, któ­re spo­glą­da­ły do­bro­dusz­nie i z uf­no­ścią. Czeł­kasz za­wiódł go do szyn­ku, na­kar­mił, upo­ił, obie­cał suty za­ro­bek – i ciem­ną nocą we dwóch po­pły­nę­li łód­ką ku okrę­tom ku­piec­kim. Czeł­kasz – zło­dziej i cy­nik – ko­chał mo­rze. Ki­pią­ca, ner­wo­wa na­tu­ra, chci­wa wra­żeń, nig­dy nie prze­sy­ci­ła się ciem­nym bez­mia­rem bez­kre­śnym, wol­nym i po­tęż­nym… Na mo­rzu po­wsta­wa­ło w nim za­wsze ja­kieś sze­ro­kie, cie­ple uczu­cie, ogar­nia­ło du­szę i oczysz­cza­ło ją od ży­cio­we­go kału. On ce­nił to i lu­bił czuć się lep­szym tu, po­śród wody i po­wie­trza, gdzie dumy o ży­ciu i ży­cie samo tra­cą – pierw­sze ostrość, dru­gie cenę. No­ca­mi nad mo­rzem w dal roz­pły­wał się mięk­ki po­szum sen­ne­go od­de­chu, a ten nie­uję­ty szmer wle­wał w du­szę ludz­ką uko­je­nie i piesz­czo­tli­wie przy­gła­dza­jąc zgub­ne po­ry­wy, bu­dził w niej po­tęż­ne ro­je­nia… (I, 87).

Do­pły­nę­li do okrę­tu, Grisz­ka chwy­cił się za coś, dźwi­gnął w górę i znikł. Nie­ba­wem z okrę­tu spu­ścił w łód­kę dwie wiel­kie sztu­ki je­dwa­biu po 500 ru­bli każ­da. Z po­wro­tem był mo­ment dra­ma­tycz­ny, kie­dy straż cło­wa po­czę­ła rzu­cać po mo­rzu dłu­gie smu­gi elek­trycz­ne­go świa­tła. Jak ol­brzy­mi błę­kit­na­wy miecz sie­ka­ło ono ciem­nie, kła­dło się na toni i wte­dy z głę­bin na chwi­lę po­wsta­wa­ły czar­ne, mil­czą­ce, osnu­te zwiew­nym ca­łu­nem noc­nej mgły okrę­ty. Mi­nę­li i to szczę­śli­wie, a Czeł­kasz po­we­se­lał i roz­ga­dał się. W stward­nia­łej du­szy włó­czę­gi, któ­ry już je­de­na­ście lat żył po zło­dziej­sku, od­ży­ły wspo­mnie­nia mło­do­ści. Czuł się owia­nym ko­ją­cą stru­gą ro­dzin­ne­go po­wie­trza, któ­re doń przy­wia­ło i miłe sło­wa mat­ki i po­waż­ną mowę ojca, mnó­stwo za­po­mnia­nych dźwię­ków i so­czy­stą woń roli… spulch­nio­nej i po­kry­tej szma­rag­do­wym je­dwa­biem ozi­mej runi… Czuł się z go­ry­czą zgnę­bio­nym, upa­dłym, nędz­nym i sa­mot­nym, wy­rwa­nym i wy­rzu­co­nym na za­wsze z tej ko­lei ży­cia, w któ­rej two­rzy­ła się krew, pły­ną­ca w jego ży­łach (I, 101).

Do­tar­li szczę­śli­wie do brze­gu, od­da­li łup Ży­dom, Czeł­kasz do­stał 540 ru­bli i ofia­ro­wał 40 z nich chło­pu. Żąd­ne­mu pie­nię­dzy Gaw­ry­le za­pa­ła­ły oczy na wi­dok tę­czó­wek. Na­raz rzu­cił się do nóg Grisz­ki i bła­gał z pła­czem o wszyst­kie pie­nią­dze. Czeł­kasz słu­chał bła­gań, pa­trzał z po­gar­dą na chło­pa, wresz­cie ci­snął mu w twarz pacz­kę pie­nię­dzy. – "Masz, psie! Żryj!… Sam mia­łem ci dać wię­cej, tyl­ko cze­ka­łem: po­pro­si czy nie. A on – ech, nę­dzarz! Czy to się go­dzi upo­ka­rzać tak dla gro­sza? Chci­we dy­abły! Za ko­piej­kę du­szę za­prze­da"…

I czuł, że on, zło­dziej, opry­szek bez domu i łomu, nig­dy nie sta­nie się tak nik­czem­nie chci­wym – a to na­pa­wa­ło go uzna­niem wła­snej swo­bo­dy i dziel­no­ści.

Kie­dy ato­li głu­po­wa­ty Gaw­ry­ła wy­ga­dał się, że chciał Czeł­ka­sza za­bić, Grisz­ka po­sko­czył, oba­lił chło­pa, roz­darł ko­szu­lę, do­był pie­nią­dze i po­szedł spo­koj­nie. Ale Gaw­ry­ła okrą­głym ka­mie­niem tak go w skroń ugo­dził, że padł we krwi na pia­sek. Prze­ra­żo­ny chłop po­mknął w step, ale za pół go­dzi­ny wró­cił i prze­ko­naw­szy się, że Czeł­kasz żyje, padł mu do nóg z proś­bą o da­ro­wa­nie winy. Grisz­ka zno­wu wy­jął pie­nią­dze, set­kę od­jął dla sie­bie, a 440 ru­bli prze­mo­cą wtło­czył Gaw­ry­le. – Bierz, bierz! Nie bój się. Nie wstydź się, żeś mało nie za­bił czło­wie­ka. Za ta­kich, jak ja, nikt do od­po­wie­dzial­no­ści nie po­cią­gnie. Jesz­cze po­dzię­ku­ją, jak się do­wie­dzą.

– A da­ru­jesz mi? – py­tał śród łez Gaw­ry­ła.

– Bra­cie – od­rzekł Czeł­kasz – za co? Nie­ma za co. Dziś ty mnie, ju­tro ja cie­bie…

Gor­kij usil­nie sta­ra się oto­czyć Grisz­kę nim­bem wyż­szo­ści. Na­tu­ra tego ro­bot­ni­cze­go pa­so­rzy­ta, prze­żar­ta do dna przez rdzę ży­cia, mie­wa po­zor­nie nie­kie­dy na krót­kie mgnie­nia zło­ta­we prze­bły­ski szla­chet­no­ści wo­bec bier­nej, nik­czem­nej i po­żą­dli­wej na­tu­ry wie­śnia­ka. Ale Czeł­kasz wzgar­dził pie­niędz­mi ła­two na­by­te­mi, a Gaw­ry­ła z pew­no­ścią wię­cej wy­cier­piał męki stra­chu; je­że­li się w pół go­dzi­ny przez kra­dzież po­zy­sku­je znacz­ną kwo­tę i w jed­ną noc pusz­cza z dy­mem, to zrze­cze­nie się jej nie wy­ni­ka ze wznio­słej ofiar­no­ści lub al­tru­izmu, nie bywa też wy­pad­ko­wą ja­kichś szla­chet­nych skład­ni­ków du­szy. O ile tedy pod­łość Czeł­ka­sza nie pod­le­ga wąt­pli­wo­ści, o tyle bo­ha­ter­stwo jego na kru­chych opie­ra się pod­wa­li­nach – i obie fi­gu­ry, zjed­no­czo­ne przy­pad­ko­wo w dzia­ła­niu wy­stęp­nem – etycz­nie war­te są sie­bie… Na­to­miast spry­tem, prze­bie­gło­ścią i po­my­sło­wo­ścią w pod­stę­pach, spo­ko­jem i przy­tom­no­ścią umy­słu, zwin­no­ścią musz­ku­łów, od­wa­gą wprost zu­chwa­łą, płyn­ną i roz­sąd­ną wy­mo­wą Grisz­ka ogrom­nie prze­wyż­sza chło­pa. Jest w nim tak­że wła­ści­wy bro­dia­gom Gor­kie­go rys smęt­ku i me­lan­cho­lii, skłon­ność do roz­my­śla­nia na te­mat prze­klę­tych za­gad­nień, jak je sam Gor­kij mia­nu­je. Czu­ją wyż­szość du­cho­we­go swe­go ustro­ju, zda­li­by się na coś, a są na kształt śmie­cia wy­rzu­ce­ni ze spo­łe­czeń­stwa. Ro­dzi się w nich i bu­rzy nie­do­kwas ja­kiś, go­rycz męt­na i nie­zdro­wa, ja­kaś złość i głu­cha nie­na­wiść ku lu­dziom i ży­ciu. Ro­ze­rwa­li pęta, idą we­dle woli po sze­ro­kich roz­ło­gach, a mimo ca­łe­go za­mi­ło­wa­nia wol­no­ści i swo­bo­dy ru­chów, za­pa­da­ją co raz w od­męt ja­kiej­kol­wiek roz­pu­sty i żują, bez koń­ca żują py­ta­nie: cze­mu ży­cie tak złe, cze­mu oni nie­szczę­śli­wi? A w isto­cie oni nie­szczę­śli­wi dla­te­go, bo przy swej żą­dzy swo­bo­dy są naj­więk­szy­mi nie­wol­ni­ka­mi wła­sne­go po­ni­że­nia.

Oto ty­po­wa fi­gu­ra włó­czę­gi – Ko­no­wa­łów (I, 1 – 67). Wziął ją Gor­kij z cza­sów swej prak­ty­ki u pie­ka­rza i wy­rzeź­bił z upodo­ba­niem. Ko­no­wa­łów był w ko­stiu­mie szcze­re­go bo­sia­ka – w czer­wo­nej ko­szu­li brud­nej i po­dar­tej, w sze­ro­kich płó­cien­nych sza­ra­wa­rach, na jed­nej no­dze miał reszt­ki ka­lo­sza, na dru­giej skó­rza­ny trze­wik. Lnia­ne wło­sy skoł­tu­nio­ne a w nich słom­ki, drza­zgi, pa­pier­ki, to samo w pysz­nej ru­dej bro­dzie, któ­ra niby roz­wi­nię­ty wa­chlarz za­kry­wa­ła sze­ro­kie pier­si. Po­dłuż­ną, bla­dą, zmę­czo­ną twarz oświe­tla­ły oczy błę­kit­ne, wiel­kie, smęt­ne. Bia­łe war­gi uśmie­cha­ły się, jak­by mó­wi­ły: Taki już je­stem… Nie wiń­cie mnie.

Ko­no­wa­łow miał siłę po­tęż­ną, znał ro­bo­tę jak mistrz; lu­bił pra­cę, mar­twił się, gdy się źle pie­kło albo cia­sto nie ro­sło, lżył wła­ści­cie­la za wil­got­ną mąkę, a cie­szył się, je­że­li się z pie­ca wyj­mo­wa­ło bo­chen­ki ład­ne, krą­głe, wy­ro­śnię­te, ru­mia­ne, z cien­ką i chrup­ką skór­ką. Nie­kie­dy jed­nak po­ry­wa­ła go tę­sk­ni­ca, "taka tę­sk­ni­ca, że żyć nie mogę; jak­bym sam tyl­ko był na świe­cie, a zresz­tą żad­nej ży­wej du­szy". Wów­czas pił na umór. Ko­no­wa­łow słu­chał z za­chwy­tem, gdy mu Ma­xym od­czy­ty­wał róż­ne hi­sto­rye, a wte­dy roz­my­ślał na swój spo­sób o lu­dziach i rze­czach – i chwa­lił au­to­rów.

"Ro­zu­mie­ją oni wię­cej, niż inni i wska­zu­ją róż­ne bra­ki. Oto ja np. czem je­stem? Bo­sia­kiem, gol­cem… pi­ja­czy­ną i czło­wie­kiem prze­pa­dłym. Ży­cie moje nie ma uspra­wie­dli­wie­nia. Po co żyję na zie­mi i komu je­stem po­trzeb­ny? Ani kąta wła­sne­go ani żony ani dzie­ci… Żyję i tę­sk­nię… Za­czem? Nie wia­do­mo. Tak, jak­by mat­ka wy­da­ła mnie na świat bez cze­goś, co dla człe­ka nie­odzow­ne. Nie­ma we mnie dą­że­nia ku cze­muś, nie­ma iskry w du­szy, siły… sło­wem brak we mnie ja­kiejś cząst­ki du­szy. Żyję i tej cząst­ki szu­kam i tę­sk­nię, a czem ona jest, nie wiem" (II, 20). Wów­czas Gor­kij mó­wił mu o wa­run­kach bytu śród oto­cze­nia, o nie­rów­no­ści sta­nów, o lu­dziach, jako ofia­rach ży­cia i o lu­dziach, jako jego ka­pła­nach. On nie wi­nien, że jest ta­kim; on – jako fakt – zu­peł­nie lo­gicz­ny i uwa­run­ko­wa­ny dłu­gim rzę­dem prze­sła­nek z wie­ków mi­nio­nych. Jest tedy smut­ną ofia­rą wa­run­ków, isto­tą z na­tu­ry rów­no­praw­ną, jeno prze­cią­głym rzę­dem dzie­jo­wych krzywd ścią­gnię­tą na po­ziom so­cy­al­ne­go zera. Skrzyw­dzi­li go – i ko­niec. Ko­no­wa­łow słu­chał, słu­chał, a na py­ta­nie, czy zga­dza się z wy­wo­dem, od­rzekł:

"Co do mnie – rzecz inna… Któż wi­nien, że ja piję? Pa­weł, brat mój, nie pije, ma wła­sną pie­kar­nię. A ja pra­cu­ję nie go­rzej odeń, jed­nak je­stem włó­czę­gą i pi­ja­kiem… Wszak­że­śmy dzie­ci jed­nej mat­ki, on na­wet młod­szy ode­mnie. Za­tem we mnie sa­mym coś nie­do­bre­go się dzie­je. Sam po­wia­dasz, że lu­dzie są jed­na­cy: uro­dzi się, po­ży­je, ile wy­pa­da i umie­ra… A mnie inna mia­ra… Nie tyl­ko na­wet mnie, nas ta­kich wie­lu. Dla nas trze­ba­by osob­nej mia­ry, praw od­mien­nych, su­ro­wych praw, żeby nas tę­pi­ły. Nie przy­no­si­my żad­nej ko­rzy­ści, a zaj­mu­je­my miej­sce. Któż wi­nien, że­śmy tacy? Sa­mi­śmy win­ni. Dla­te­go brak nam chę­ci do ży­cia i sie­bie za nic mamy…"

Przez ten rys za­gła­dy i po­tę­pia­nia sie­bie róż­nił się Ko­no­wa­łow od resz­ty włó­czę­gów, któ­rzy wi­ni­li i uskar­ża­li się na świat, nie­po­wo­dze­nia swo­je przy­pi­sy­wa­li lo­so­wi, złym lu­dziom i t… d. Cza­sa­mi jak Czeł­kasz roz­ma­rzał się i wpa­try­wał go­dzi­na­mi w nie­bo. Przy­ro­dę ko­chał głę­bo­ką mi­ło­ścią, któ­rą oka­zy­wał dziw­ny blask jego oczu i ja­kiś ci­chy, uko­jo­ny na­strój. Utrzy­my­wał, że cię­ży nad nim prze­kleń­stwo pi­jań­stwa i włó­czę­gi. Wie­dział do­sko­na­le, ile­kroć przy­bli­ża­ła się go­dzi­na upad­ku. Czuł się nie­szczę­śli­wym, po­mi­mo tego rzu­cał pra­cę, dom, szedł do szyn­ku, pił bez pa­mię­ci, aż prze­pił wszyst­ko do ko­szu­li – a wów­czas ru­szał w świat… Wkoń­cu po­wie­sił się skut­kiem me­lan­cho­lii.

Toń du­szy jed­na­ka u Ko­no­wa­ło­wa i Czeł­ka­sza. Po­czu­cie znik­czem­nie­nia i bez­u­ży­tecz­no­ści w ży­ciu, po­czu­cie sa­mot­no­ści do­kucz­li­wej, zdat­ność ro­bo­cza nie­po­wsze­dnia, ma­rzy­ciel­skość, umi­ło­wa­nie przy­ro­dy, nie­ustan­ny nie­po­kój, któ­ry pę­dzi czło­wie­ka, jak je­sien­ny wi­cher liść strą­co­ny z drze­wa – wszyst­ko u obu jed­na­kie. Czeł­kasz zło­dziej, zły i wy­stęp­ny jak Eme­lian; Ko­no­wa­łow do­bro­dusz­ny i względ­nie uczci­wy, za­tem lep­szy.

Po­stać, któ­rej Gor­kij po­świę­cił tyle uwa­gi, do­by­ta z głę­bi sfe­ry do­tąd nie­zba­da­nej w ca­łej prze­ra­ża­ją­cej swej roz­cią­gło­ści, ma już jed­nak pro­to­ty­py w li­te­ra­tu­rze po­wszech­nej (1) i ro­syj­skiej. Tur­ge­niew w utwo­rze "Zroz­pa­czo­ny" (Otcza­jan­nyj), Do­sto­jew­ski w "Za­pi­skach z mar­twe­go domu", Mel­szin w wie­lu po­wie­ściach (Ko­niec Sze­łaj­skoj tiur­my, Pa­syn­ki ży­zni), Le­wi­tow, Glieb Uspien­ski, Ma­min-Si­bi­riak, Sie­ro­szew­ski i inni ma­lo­wa­li nie­raz bro­diag wy­stęp­nych, dy­szą­cych nie­na­wi­ścią i żą­dzą ze­msty na tych, któ­rych uwa­ża­li za spraw­ców. Lew Toł­stoj na­to­miast za­uwa­żył u lu­dzi ubo­gich w "Po­tę­dze ciem­no­ty", "Panu i słu­dze" albo "Zmar­twych­wsta­niu" wy­bit­ny rys bier­no­ści, nie­sprze- – (1) We fran­cu­skiej np. La Che­mi­ne­au, dra­me p. Jean Ri­che­pin lub Les so­li­lo­qu­es du pau­vre p. Jean Rec­tus.

ci­wia­nia się złu, a przy­tem skłon­ność do me­lan­cho­lii, smę­tek i tę­sk­no­tę, jak u Ko­no­wa­ło­wa. Temu brak po­pę­du zbrod­ni­cze­go, brak ego­izmu, któ­ry rad od­su­wa od sie­bie wszel­ką od­po­wie­dzial­ność, zwa­la ją na in­nych i opan­ce­rza du­szę rdza­wą go­ry­czą prze­ciw świa­tu i ży­ciu.

Ze wska­za­nych po­wy­żej od­mian bo­sia­ków Eme­lian – choć na bez­ro­bo­ciu – jest jed­nak ro­bot­ni­kiem, Czeł­kasz za­wo­do­wym zło­dzie­jem, Ko­no­wa­łow pie­ka­rzem; śród bo­ha­te­rów Gor­kie­go Ar­chip że­brze i krad­nie, dwu­dzie­stu sze­ściu pra­cu­je w pie­kar­ni, Or­łow szy­je buty, Sie­rioż­ka (Mal­wa) słu­ży u przed­się­bior­cy ry­bo­ło­stwa i t… d.

Są jed­nak od­mia­ny zło­to­rot­ców pra­wie nic nie czy­nią­cych, jeno po­grą­żo­nych w prze­tra­wia­niu wła­snej nę­dzy, znik­czem­nie­nia i zło­ści ku ży­ciu.

Wśród ta­kie­go gro­na prze­by­wał Gor­kij w Ka­za­niu, w domu noc­le­go­wym dy­mi­sy­ono­wa­ne­go rot­mi­strza Ary­sty­da Ku­wał­dy i sce­ny z tego okre­su ma­lu­je w opo­wia­da­niu "Byli lu­dzie" (II, 154). Dom ten sta­no­wi­ła ob­szer­na, po­sęp­na nora, oświe­tlo­na sła­bo ma­łe­mi okien­ka­mi. Ścia­ny z nie­bie­lo­nej ce­gły wy­glą­da­ły czar­no od kop­ciu, pu­łap z dna ba­rek rów­nież do czar­no­ści za­kop­co­ny. W środ­ku mie­ścił się wiel­ki piec z pa­le­ni­skiem, a na­oko­ło pie­ca i wzdłuż ścian szły tap­cza­ny z kup­ka­mi łach­ma­nów za­miast po­ście­li. Ścia­ny czuć było dy­mem, od pod­ło­gi wia­ło wil­go­cią, tap­cza­ny wy­da­wa­ły woń potu i gni­ją­cych strzę­pów. Ku­wał­da dzień spę­dzał w krze­śle przed swem noc­le­go­wi­skiem albo też w szyn­ku na­prze­ciw domu kup­ca Pie­tun­ni­ko­wa: tam jadł obiad i pi­jał wód­kę. Był to sze­ro­ki w ple­cach, wy­so­ki człek z ospo­wa­tą, opuch­nię­tą od pi­jań­stwa twa­rzą, oko­lo­ną brud­no­żół­tą bro­dą. Oczy miał duże, siwe, zu­chwa­le – we­so­łe; mó­wił ba­sem z char­ko­ta­niem w krta­ni i pra­wie za­wsze w zę­bach tkwi­ła mu nie­miec­ka por­ce­la­no­wa faj­ka z gięt­kim cy­bu­chem. Kie­dy był zły, noz­drza gar­ba­te­go, ja­sno­czer­wo­ne­go nosa roz­dy­ma­ły się, war­gi drga­ły, ob­na­ża­jąc dwa rzę­dy wil­czych, żół­tych zę­bów. Był to wódz: koło nie­go gro­ma­dzi­ła się cała szaj­ka: jed­ni two­rzy­li sta­łą za­ło­gę, inni by­wa­li czas ja­kiś, po­tem zni­ka­li i po­wra­ca­li zno­wu.

Dru­gie po rot­mi­strzu miej­sce zaj­mo­wał na­uczy­ciel. Wy­kła­dał nie­gdyś w ja­kimś in­sty­tu­cie, ale skut­kiem "pew­nej hi­sto­ryi" wy­da­lo­no go; słu­żył po­tem w kan­to­rze gar­bar­skim, skąd też mu­siał ustą­pić; peł­nił obo­wią­zek bi­blio­te­ka­rza w pry­wat­nej książ­ni­cy, na­stęp­nie pró­bo­wał kil­ku pro­fe­syi, na­resz­cie zo­stał po­moc­ni­kiem ad­wo­ka­ta, za­czął pić i skoń­czył na przy­tuł­ku rot­mi­strza. Miał naj­lep­sze ser­ce w gro­nie. Cza­sa­mi zbie­rał koło sie­bie ulicz­ną dzia­twę, ku­po­wał buł­ki, jaja, jabł­ka, orze­chy, szedł z gro­ma­dą ma­łe­go lud­ku w pole, ku rze­ce, tam się roz­kła­da­li obo­zem, naj­pierw chci­wie po­że­ra­li ła­ko­cie, a po­tem za­ba­wa. Chu­da, szczu­pła a dłu­ga fi­gu­ra na­uczy­cie­la kur­czy­ła się wśród ma­łych stwo­rzeń, któ­re nie uzna­wa­ły w nim po­wa­gi, na­zy­wa­ły go po pro­stu Fi­li­pem, wiły się jak pi­sko­rze, po­trą­ca­ły go, ska­ka­ły mu na grzbiet, kle­pa­ły po ły­si­nie, chwy­ta­ły za nos. On mil­czał, jak­by się bał, że sło­wa mogą je zbru­kać… Spę­dzał tak kil­ka go­dzin, a po­tem w za­my­śle­niu wra­cał do szyn­ku i upi­jał się do nie­pa­mię­ci.

Po­nie­waż był re­por­te­rem ga­zet­ki, przy­no­sił ją gro­nu noc­le­go­we­mu i wte­dy scho­dzi­li się wszy­scy do wspól­nej lek­tu­ry.

Szedł gru­by jak becz­ka Ale­xy Sim­cow, były le­śni­czy, obec­nie prze­ku­pień za­pa­łek, atra­men­tu, czer­ni­dła na buty i li­chych cy­tryn. Wy­ła­ził z kąta Łu­kasz Mar­tia­now, zwa­ny "Ko­niec", któ­ry utrzy­my­wał się grą w "rze­my­czek", "w trzy list­ki", "w ban­ków­kę" i inne sztucz­ki rów­nie dow­cip­ne, lecz prze­śla­do­wa­ne przez po­li­cyę.. Ocię­ża­le ukła­dał swe ogrom­ne, nie­raz sro­dze zbi­te ciel­sko na tra­wie, bły­skał czar­ne­mi oczka­mi i wy­cią­ga­jąc rękę do bu­tel­ki, py­tał ochry­płym ba­sem: – Moż­na?

Zja­wiał się me­cha­nik Pa­weł Sołn­cew, trzy­dzie­sto­let­ni su­chot­nik. Lewy bok miał prze­bi­ty w bój­ce, a twarz żół­ta i ostra jak u lisa wciąż krzy­wi­ła się zło­śli­wym uśmie­chem. Cien­kie war­gi ob­na­ża­ły dwa rzę­dy czar­nych, znisz­czo­nych cho­ro­bą zę­bów, a łach­ma­ny na wąz­kich i ko­ści­stych bar­kach wi­sia­ły jak na ma­ne­ki­nie. Prze­zwa­no go Ogry­zek. Han­dlo­wał on szczot­ka­mi ła­zieb­ne­mi wła­sne­go wy­ro­bu.

Wy­cho­dził da­lej wy­so­ki, ze­zo­wa­ty, ta­jem­ni­czej prze­szło­ści czło­wiek, nie­śmia­ły i mil­czą­cy, trzy­krot­nie ka­ra­ny za kra­dzie­że.

Zwa­li go Pół­to­ra Ta­ra­sa, gdyż był o pół wzro­stu wyż­szy od swe­go przy­ja­cie­la dy­ako­na, wy­pę­dzo­ne­go za pi­jań­stwo i roz­pu­stę. Exdy­akon, ni­ziut­ki, gru­by, z wy­pu­kłą pier­sią i krą­głą ku­dła­tą gło­wą, dziw­nie zręcz­nie tań­czył i jesz­cze dziw­niej opo­wia­dał plu­gaw­stwa. Bo­ha­te­ra­mi ba­jek jego by­wa­li świę­ci, kró­lo­wie, ksią­żę­ta, ge­ne­ra­ło­wie; słu­cha­jąc tych ba­jek, na­wet za­ło­ga noc­le­go­we­go domu z obrzy­dze­niem plu­ła i wy­trzesz­cza­ła oczy w zdu­mie­niu nad wy­obraź­nią exdy­ako­na, któ­ry, mru­żąc oczy ma­lo­wał zim­no bez­wstyd­ne i plu­ga­we przy­go­dy.

Jed­no­li­tej ak­cyi w opo­wia­da­niu brak; na­to­miast rysy po­trzeb­ne do cha­rak­te­ry­sty­ki osób ze­bra­ne ob­fi­cie, zręcz­nie i do­brze uwy­dat­nia­ją fi­gu­ry. Ku­wał­da sam okre­śla wła­sne po­ło­że­nie w spo­łe­czeń­stwie. "Jam – czło­wiek były. Mnie wy­rzu­co­no na śmie­cie – to zna­czy, żem wol­ny od wszel­kich pęt i wię­zów. Plu­ję na wszyst­ko! Moim obo­wiąz­kiem jest od­rzu­cić w kąt wszyst­ką sta­rzy­znę… wszyst­kie wzglę­dy i wszyst­kie wy­krę­ta­sy ety­ki w sto­sun­ku do lu­dzi, ży­ją­cych w do­sy­cie i da­rzą­cych mię po­gar­dą za to, żem w sy­to­ści i stro­ju im nie do­rósł… Jam po­wi­nien wzbu­dzić w so­bie coś no­we­go, coś ta­kie­go, żeby pa­no­wie w gu­ście Judy Pie­tun­ni­ko­wa, mi­ja­jąc mnie, czu­li zim­ny dreszcz w wą­trób­ce"… (II, 198). Bez­den­na po­gar­da dla nor­mal­nych lu­dzi, po­czu­cie swej wyż­szo­ści umy­sło­wej po­mi­mo łach­ma­nów i po­ni­że­nia – ce­chu­je każ­de­go ze zgrai i dziw­nie za­bar­wia mowę, my­śli, cały strój ich ży­cia. Raz któ­ryś ze zło­to­rot­ców na­zwał Ku­wał­dę "or­łem na swo­jem sta­no­wi­sku". – Co to zna­czy na swo­jem sta­no­wi­sku – ofuk­nął rot­mistrz. Nikt nie zna swe­go wła­ści­we­go sta­no­wi­ska w ży­ciu i każ­dy z nas pcha łeb do cu­dze­go cho­mon­ta. Miej­sce Judy Pie­tun­ni­ko­wa w ka­torż­nych ro­bo­tach, a on się śród bia­łe­go dnia prze­cha­dza po mie­ście i chce na­wet po­dob­no sta­wiać fa­bry­kę. Nasz na­uczy­ciel po­wi­nien być koło ład­nej baby po­śród tu­zi­na dzie­cia­ków, a on ta­rza się w szyn­ku… Ży­cie ta­su­je nas jak kar­ty i tyl­ko przy­pad­ko­wo na krót­ką chwi­lę tra­fia­my na wła­ści­we miej­sce".

Po­zbyć się na­lo­tu ety­ki oby­cza­jo­wej spo­łe­czeń­stwa, stać się groź­bą i po­stra­chem dla prze­cięt­ni­ków – oto ma­rze­nie by – łych lu­dzi. Nie je­st­że to ma­rze­niem i nad­lu­dzi w ro­dza­ju bo­ha­te­rów Przy­by­szew­skie­go? Dla tego ostat­nie­go rów­nież cię­ża­rem są wię­zy ety­ki i pra­gnie być jen­se­its von Gut und Bose. U fi­lo­zo­fa Ku­wał­dy w du­szy kipi kłąb py­tań prze­klę­tych, nie daje mu tchnąć swo­bod­nie, tło­czy się do gło­wy, wy­wo­łu­je całe dy­atry­by, któ­rych esen­cya ohyd­nie ja­kaś mar­na i li­cha. "Na­dej­dzie chwi­la – i po­mrze­my nie go­rzej od in­nych. Jak ży­je­my – to głup­stwo. Ale umrze­my jak wszy­scy. W tem – cel ży­cia, wierz­cie sło­wu memu. Bo czło­wiek żyje, aby umrzeć. I umie­ra. A je­że­li rzecz się tak ma, czy nie wszyst­ko jed­no, od cze­go umie­ra i jak żył? Mar­tia­now – mam ra­cyę? Na­pij­my się więc jesz­cze… i jesz­cze, do­pó­ki ży­cia star­czy" (II, 223).

Kie­dy na­ko­niec całą tę szaj­kę roz­pę­dza­ją, nie­któ­rzy jej człon­ko­wie mar­twią się o swój przy­tu­łek na przy­szłość. Rot­mistrz idzie do kozy, Mar­tia­now ma ko­go­kol­wiek za­bić, byle się do­stać do ka­tor­gi i t… p. Naj­mniej nie­po­koi się o byt swój si­wo­wło­sy sta­rzec Sim­cow, gdyż la­dacz­ni­ca Bied­ka od daw­na go wzy­wa, by żył z nią: ona go tedy weź­mie na swe utrzy­ma­nie.Ży­cie kar­czem­ne, wię­zie­nia, domy roz­pu­sty, to zwy­czaj­ny te­ren dzia­łal­no­ści bo­ha­te­rów Gror­kie­go; cy­nizm, go­to­wość do krwa­wych bó­jek, złość, na­ło­go­we pi­jań­stwo – to ich du­sza w dniach po­wsze­dnich i świą­tecz­nych. Ale pra­wie nig­dzie in­dziej nie­ma ta­kie­go ob­na­że­nia zgni­li­zny du­cho­wej, jak u by­łych lu­dzi. Ostrość ze­psu­cia Pi­la­ja lub Czeł­ka­sza ła­go­dzi się wi­do­ka­mi czy­stej przy­ro­dy, mo­rza, umi­ło­wa­niem cze­goś, co zwy­kle dro­gie bywa ser­com pra­wym. Ko­no­wa­łow znów ma rys ja­kiejś me­lan­cho­lij­nej do­bro­dusz­no­ści i ła­god­no­ści. Ci zaś na­le­żą do naj­gor­szych: w no­rze obrzy­dli­wej żyją, niby to szu­ka­ją praw­dy, niby to dążą do za­pro­wa­dze­nia wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści na zie­mi, w grun­cie scep­ty­cyzm, zgnu­śnie­nie, ab­so­lut­na nie­zdol­ność do pro­duk­cyj­nej pra­cy wy­żar­ły w nich wszel­kie po­czu­cie wspól­no­ści z resz­tą świa­ta i wy­rzu­ci­ły poza sto­sun­ki: sto­ją oni istot­nie jen­se­its von Gut und Bose (1) . Będę miał spo­sob­ność za­jąć – (1). Je­den z ro­syj­skich wiel­bi­cie­li, Igna­tow, w ar­ty­ku­le "Fi­lo­zo­fia włó – się w dal­szym cią­gu fi­lo­zo­fią au­to­ra i wska­żę źró­dło ban­kruc­twa mo­ral­ne­go bo­ha­te­rów; w tej chwi­li cho­dzi mi głów­nie o stwier­dze­nie głów­nych pod­wa­lin, na któ­rych opie­ra się du­cho­wość tego sło­ju spo­łe­czeń­stwa.

Cy­nizm po­su­wa się jesz­cze da­lej w przed­sta­wie­niu dwóch fi­gur, któ­rym Gor­kij po­świę­cił osob­ne opo­wia­da­nia. Jed­ną jest Ar­tem (III, 121 – 179), dru­gą Prom­tow (III, 191 – 237). Pierw­szy trud­ni się ta­kim sa­mym prze­my­słem jak do­pie­ro co wspo­mnia­ny sta­rzec Sim­cow. Jest to nie­zwy­kle pięk­ny dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni atle­ta na Szy­cha­nie, przed­mie­ściu ja­kie­goś por­to­we­go mia­sta. Ko­los z gło­wą ocie­nio­ną wi­ją­cy­mi się kru­czy­mi splo­ta­mi. Mięk­kie pu­kle w ka­pry­śnych zwo­jach sy­pa­ły mu się na czo­ło aż do cud­nych ak­sa­mit­nych brwi i wiel­kich czar­nych oczu po­dłuż­nych i wiecz­nie po­wle­czo­nych ja­kiemś po­ły­skli­wem za­mgle­niem. Nos pro­sty, kla­sycz­nie kształt­ny, usta pur­pu­ro­we so­czy­ste, okry­te gę­stym, czar­nym wą­sem. Sze­ro­ki w pier­siach, wy­so­ki i zgrab­ny, był po­stra­chem męż­czyzn. Nic nie ro­bił: słu­żył za pie­nią­dze ko­bie­tom, któ­re sła­ły doń po­sel­stwa i wa­bi­ły na schadz­ki. Od cza­su do cza­su Ar­tem, le­ni­wie grze­ją­cy się za mia­stem na słoń­cu, zstę­po­wał w uli­cę: wte­dy prze­wra­cał stra­ga­ny, oba­lał i po­trą­cał lu­dzi, roz­sy­py­wał i roz­rzu­cał na­gro­ma­dzo­ne za­pa­sy żyw­no­ści, sło­wem – jak gdy­by mścił się za coś…

Ucho­dzi­ło mu to, bo miał po­tęż­ną siłę. Raz sied­miu tę­gich zu­chów chcia­ło go ugiąć i dać mu na­ucz­kę: dwaj za­pła­ci­li mu za to bar­dzo dro­go, inni lżej, ale mu nic nie zro­bi­li. In­nym ra­zem mę­żo­wie-kra­ma­rze wy­na­ję­li rzeź­ni­ka, któ­ry nie­raz po­ko­ny­wał si­ła­czy cyr­ko­wych, aby za­tłukł Ar­te­ma na śmierć. Ar­tem wy­trą­cił mu rękę ze sta­wu i cio­sem pod du­szę roz­cią­gnął go na miej­scu bez czu­cia. Na­resz­cie raz w nocy do­pa­dli pi­ja­ne­go i zbi­li pra­wie na śmierć. Wte­dy to ule­czył go zim­ny­mi – czę­go­stwa" mówi, że "po­sta­ci Gor­kie­go ze­wnętrz­nie brud­ne, nie­chluj­ne, pi­ja­ne i bru­tal­ne, że jed­nak ta ze­wnętrz­na brzy­do­ta na­gra­dza się ich dą­że­niem do do­bre­go, do istot­nej mo­ral­no­ści, do więk­szej spra­wie­dli­wo­ści, do tro­ski o wy­ru­go­wa­nie zła w ży­ciu. Czy­nią one tedy wra­że­nie per­ły, któ­ra upa­dła w kupę na­wo­zu". Jest to ten­den­cyj­ne prze­isto­cze­nie praw­dy albo zdu­mie­wa­ją­ca śle­po­ta.

okła­da­mi Ży­dek Kain i do­zna­wał od­tąd czu­łej opie­ki Ar­te­ma. Ja­kie uczu­cia kie­ro­wa­ły Ar­te­mem w cza­sie owych wy­stę­pów nisz­czy­ciel­skich? Może była to ze­msta ze stro­ny czło­wie­ka pól i la­sów; może czuł on, że mia­sto za­ra­ża jego cia­ło i du­szę swym ja­dem i zma­gał się z fa­tal­ną prze­mo­cą, któ­ra go tra­wi­ła. Tak czy owak, gru­ba, bez­wstyd­na na­tu­ra wstręt­na jest i peł­na obrzy­dze­nia w bez­wsty­dzie swo­im.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: