- W empik go
Górski troll - ebook
Górski troll - ebook
W December pojawia się płatny zabójca, któremu zlecono zabicie siedmiu osób w ramach zemsty za wymordowanie gangu Lwy Afryki. Na miejscach zbrodni mężczyzna zostawia odcięte palce. John Wagner musi dołączyć do kolejnego szaleńczego wyścigu na śmierć i życie.
Tymczasem Kim dalej obsesyjnie prowadzi prywatne śledztwo i porządkując dom po byłym mężu, znajduje pamiętnik babci, a w nim szokujące informacje o swojej przeszłości i rodzinie.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Górski troll” to czwarta część dziesięciotomowej serii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-91-8054-052-0 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bello Umar obserwuje białego frajera przez szparę w szafie. Zaraz będzie po nim, a nawet o tym nie wie.
Stellan Forsman wygląda na wystraszonego i co chwila zerka za okno. Chodzi w tę i z powrotem i ciągle do kogoś wydzwania. Na ścianie w sypialni wiszą plakat Motörhead i lustro z logo Jacka Daniel’sa.
„Brakuje tu tylko zdjęcia Samanthy Fox topless i jakiegoś banjo” ‒ szydzi w duchu Bello.
Mają przyjechać po frajera za godzinę, musi zatem szybko zrobić swoje, zanim tamci się tu zjawią.
Forsman siada na łóżku i podciąga zieloną koszulkę. Z jękiem odkleja opatrunek na brzuchu. Bello zastanawia się, jak to się stało.
Rana ewidentnie została zadana nożem ‒ w tym December robi się nieprzyjemnie. Bello nigdy wcześniej nie był w tej dziurze, ale już mijając tablicę miejscowości, czuł, że mu się tu nie spodoba. Jakby nad miastem unosiła się atmosfera niepokoju. Cholera, że ludzie w ogóle chcą tu mieszkać. W tym zimnym, mrocznym i odludnym miejscu.
To ostatnia fucha tego typu, potem Bello wróci do Nigerii, zainwestuje w nieruchomości i będzie czysty jak łza. Zacznie żyć z wynajmu i resztę życia spędzi na chillowaniu, spotykaniu się z mami i papi, wylegiwaniu na plaży i dłubaniu w nosie. Będzie rozkoszował się dźwiękiem fal, który tak uwielbia. Może znajdzie bratnią duszę, weźmie ślub i spłodzi małe Belloski. Chce mieć co najmniej pięcioro dzieci. Pragnie słyszeć tupot ich stópek i gaworzenie. Poczuć się częścią rodziny.
Każdy ma jakieś marzenia, a rodzina to największe pragnienie Nigeryjczyka.
Uśmiecha się do siebie, tymczasem Stellan pojękuje, zakładając na brzuch nowy opatrunek. Wszystko się lepi i wygląda niechlujnie. Nawet z daleka widać, że szwy są nierówne. Amatorszczyzna. Stellan skomli jak szczeniak i zaciska zęby.
Do Bella dolatuje kwaśny smród. Ten idiota dopuścił do zakażenia. Potrzebne mu antybiotyki, których nie dostanie. Zaraz jednak okaże się to jego najmniejszym problemem.
„Siedmiu za siedmiu” ‒ myśli Bello, kręcąc głową. Niektórzy klienci są zdrowo walnięci, ale przynajmniej dobrze mu za to zapłacili. Wyjątkowo dobrze, z czego jasno wynika, że nikt inny nie chciał przyjąć tej roboty.
Bello patrzy na swój zegarek marki Cartier. Zbędny luksus. W zasadzie nim gardzi, ale go nie kupił, tylko ukradł jednemu Somalijczykowi, któremu przetrącił kolana.
Nie jest dumny ze swojego zajęcia płatnego zabójcy, ale doskonale się do tego nadaje. Jest wielki. Ma dwa metry wzrostu i waży sto czterdzieści pięć kilo. Zazwyczaj wystarczy, że się pojawi, a większość ludzi się poddaje. Zwłaszcza odkąd zajął się długami i grzywnami.
Tę część pracy lubi bardziej niż zabijanie. Wyspecjalizował się w przyjmowaniu zleceń tylko od przestępców chcących dorwać innych przestępców, a nie zwykłych Svenssonów, dzieci czy kobiety. Siedzi w tym tak długo, że może wybrzydzać.
Nieustannie poszukuje równowagi. Jeszcze nigdy nie przyjął tak dużego i niebezpiecznego zlecenia. Choć czy naprawdę to aż tak trudne zadanie? Banda wieśniaków i tyle.
Czeka, aż Stellan Forsman odwróci się w stronę stolika nocnego, i wtedy wychodzi z szafy. Trzyma włączony paralizator w jednej ręce, a w drugiej szmatkę nasączoną chloroformem. Podoba mu się słodki zapach środka znieczulającego. Pachnie pieniędzmi. Życiem, które go czeka po wykonaniu zlecenia.
Stellan nie ma szans zareagować, bo pięćdziesiąt tysięcy woltów przebiega przez jego ciało niczym paraliżujący piorun. W drgawkach pada na łóżko. Bello przyciska mu szmatkę do nosa i ust. W filmach ludzie odurzani w ten sposób zasypiają natychmiast, jednak w rzeczywistości trwa to prawie pięć minut. Dla rosłego Nigeryjczyka to żaden problem przytrzymać rażonego prądem gangstera bidoka, dopóki chemikalia nie zaczną działać.
Znowu spogląda na zegarek. Jeszcze pięćdziesiąt minut i przyjadą po Stellana. Musi zdobyć potrzebne informacje albo od niego, albo od tego, kto się tu zjawi. Krok po kroku zbliża się do realizacji głównego celu.
Wyciąga z szafy reklamówkę, wkłada do niej paralizator i szmatkę, po czym wyjmuje opaski zaciskowe. Ma na dłoniach lateksowe rękawiczki, ale ich nie znosi, bo nie czuje wtedy, czego dotyka.
Przysuwa krzesło do łóżka i sadza na nim Stellana. Opaskami przypina mu kostki i nadgarstki. Ostatnią opaskę zakłada na szyję mężczyzny. Nie za mocno, ale też nie za luźno.
‒ Nie wiem, coś narobił, przyjacielu ‒ mówi, wymierzając Stellanowi kilka policzków. Patrzy ponownie na zegarek, podczas gdy frajer coś mamrocze i postękuje. Zostało czterdzieści minut.
Po chwili Stellan odzyskuje świadomość. Na widok Bella przestaje oddychać.
‒ Słuchaj, masz dwie opcje. Albo odpowiesz na wszystkie moje pytania, albo odpowiedzi z ciebie wytnę. Jedną po drugiej. ‒ Bello podnosi sekator i robi nim kilka ciachnięć w powietrzu.
‒ Kim ty, kurwa, jesteś? ‒ szlocha Stellan, próbując wyswobodzić ręce.
‒ Jestem Śmiercią…2
Gdy prokurator pokazuje zdjęcia farmy sekty Ludu Świątyni Słońca podczas procesu przeciwko Słońcu i Baltazarowi, John Wagner wsuwa rękę do kieszeni i czuje ból rozdzierający mu duszę. Głaszcze plastikowego Żółwia Ninja z odgryzioną nogą. Cały czas ma przy sobie tę zabawkę, odkąd znalazł ją w lesie. Na cmentarzu pokazywanym właśnie na zdjęciu.
Nie opuszcza go uczucie, którego wtedy doznał. Pierwszy namacalny dowód, że Mattias rzeczywiście tu był. W December. Dowód na to, że John podjął słuszną decyzję, przenosząc się do miasteczka, by rozwikłać zagadkę zaginięcia ukochanego syna i żony.
Prokurator zadaje Słońcu pytanie, ona przedstawia swój punkt widzenia. Stwierdza, że członkowie Ludu Świątyni Słońca mają prawo do wolności wyznania jak każdy w Szwecji, że wszyscy ekshumowani umarli śmiercią naturalną i że mieli prawo do pochówku w wybranym przez siebie miejscu, przy rytuałach, w które wierzyli, w ziemi, która jest własnością Ludu Świątyni Słońca i na której ich członkowie mają prawo robić, co chcą.
Sądząc po aroganckiej pewności siebie adwokata, może się okazać, że Słońce ma rację. Być może, jak mówi obrońca, członkowie Ludu Świątyni Słońca są winni naruszenia ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, ponieważ do budowy cmentarza wymagane jest pozwolenie na budowę, ale to ich jedyne wykroczenie. Johna ściska w żołądku ze złości, a w mięśniach karku powoli odzywa się migrena.
Kiedy odkopywano groby, stał obok koparki ze ściśniętym sercem, które zdawało się ściągnięte podwójnym węzłem. Przerażony, że znajdą tam ich ciała. Mattiasa i Sary. Być może torturowanych jak Eddie Branko i Martin Lang. Okazało się jednak, że znaleziono dwanaście ciał w różnych stadiach rozkładu i wszystkie należały do zmarłych członków sekty. I jak powiedział lekarz sądowy René Hoffmann po zakończeniu sekcji zwłok, każde z nich potraktowano z szacunkiem.
‒ Rozumiem w takim razie, że nie macie pozwolenia na pochówek na tym terenie ‒ stwierdza prokurator. To młody chłopak w lekko połyskującym szarym garniturze. Wygląda na takiego, co myśli, że pracuje w Kalifornii, a nie w małym December na północy Szwecji.
Zwraca uwagę sądu na ciała widoczne na fotografiach, kilka z nich to właściwie już tylko szkielety. Sędzina, surowa kobieta w średnim wieku, wydaje się niezainteresowana zdjęciami, a ławnicy prawie zasypiają.
John kręci głową i wzdycha w myślach: „Ustawa o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Niewiarygodne”.
Sąd rejonowy mieści się nieopodal centrum w uroczym kremowobiałym budynku w stylu greckim z kolumnami i arkadami, i z posągiem bogini Iustitii przed wejściem. Z tego, co Mona opowiadała, jego projekt był oczkiem w głowie przewodniczącej rady miejskiej, Claire Olofsson. Zabrała się za jego realizację, jak tylko została wybrana na to stanowisko po raz pierwszy, piętnaście lat temu.
John spogląda na siedzących w ławie oskarżonych przywódców sekty, Słońce i Baltazara, którzy wkurzają go swoją pewnością siebie.
„To oczywiste, że są oskarżeni nie za to, za co powinni”.
Znieważenie zwłok lub miejsca spoczynku zmarłego ‒ za to postawiono ich przed sądem. Nie za zabójstwo Eddiego Branko. Ani Martina Langa. Nie za kanibalizm zapewne praktykowany przez nich i ich szurniętych akolitów. Nawet nie za pomocnictwo i podżeganie do tych wszystkich strasznych rzeczy, które wydarzyły się na ich farmie. Sprawa pozwolenia na budowę jest rozpatrywana przez Inspektorat Nadzoru Budowlanego w December i nie podlega odpowiedzialności karnej. John zaciska dłoń na zabawce w kieszeni. Kolejna rzecz, o której Słońce i Baltazar na pewno nie wszystko powiedzieli.
Zniknięcie Mattiasa i Sary.
Bo chyba coś musi być na rzeczy, skoro znalazł żółwia właśnie tam? Na ziemi tych szaleńców?
Od nalotu na farmę sekty i znalezienia cmentarza wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Zupełnie jakby Claire chciała pokazać, że wymiar sprawiedliwości w December rzeczywiście efektywnie funkcjonuje i uderza mocno i szybko w tych, którzy na to zasłużyli.
Albo uniewinnia tych, z którymi ma układy…
Człowiek, który przyszedł na komisariat w dniu aresztowania Słońca i Baltazara i przyznał się do strzelania z łuku, został już skazany na dożywocie i przebywa w zakładzie karnym na południu kraju. Jego proces z pewnością pobił rekord szybkości w Szwecji. Claire niewątpliwie się z tego cieszy, na niecały rok przed kolejnymi wyborami.
„Poszło szybko, ale nie tak, jak powinno”.
John jest przekonany, że Słońce i Baltazar również powinni siedzieć w więzieniu za morderstwo oraz spowodowanie wyjątkowo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu i Bóg wie za co jeszcze. Dało się jednak udowodnić tylko to, do czego mężczyzna z łukiem się przyznał. Że to on strzelił. Że to on okaleczył Eddiego Branko i Martina Langa. Poszlaki, które można było powiązać ze Słońcem i Baltazarem, mimo wszystko okazały się zbyt słabe. I wygląda na to, że nie zostaną oskarżeni nawet o znieważenie zwłok. Ponieważ nie wykopali ani nie naruszyli w żaden inny sposób szczątków ludzi bezprawnie pochowanych na ziemi należącej do sekty. „Widać to po nich ‒ myśli John i wykrzywia twarz w pogardzie ‒ że są przekonani, że ujdzie im to na sucho”.
Para wynajęła adwokata ze Sztokholmu, to nadęty facet, jakżeby inaczej. Nie byli wcześniej karani, więc nawet jeśli zostaną uznani za winnych, istnieje wysokie ryzyko, że dostaną jedynie grzywnę i wyrok w zawieszeniu ‒ a zatem od razu po zakończeniu procesu będą mogli się stąd zmyć i wrócić na swoją farmę.
„Może oni wam odpuszczą ‒ myśli John, wciąż z ręką na małej zielonej zabawce w kieszeni ‒ ale ja nigdy. Prędzej czy później dojdę do prawdy”.
Jego rozmyślania zostają przerwane, gdy sędzina kończy rozprawę i mówi, że sąd zbierze się ponownie o dziewiątej następnego dnia, aby ogłosić werdykt. John najwyraźniej znowu się wyłączył. Pogrążył w tak zwanej mgle mózgowej. Zerka na zegarek i uświadamia sobie, że ta chwila, w czasie której był nieobecny myślami, trwała tak naprawdę pół godziny.
Słońce i Baltazar uśmiechają się zadowoleni z siebie, wstają i dziękują za wszystko adwokatowi. Nie zostali nawet tymczasowo aresztowani. „To jakaś kompletna kpina” ‒ pomstuje w duchu John i również podnosi się z miejsca. Jutro zapadnie wyrok. Niezależnie od tego jaki, nie zamierza im odpuścić, nie odczepi się od nich, niczym wygłodzona pijawka od nabrzmiałej żyły.
‒ John Wagner? ‒ Odwraca się, słysząc swoje imię.
‒ Tak?
Prokurator staje przy nim i wyciąga rękę.
‒ Peter Fuks.
John parska śmiechem.
‒ Dobre nazwisko dla prokuratora ‒ mówi, ściskając dłoń mężczyzny.
‒ Jeden kierownik banku ma takie samo nazwisko ‒ odpowiada prokurator. ‒ To nawet jeszcze śmieszniejsze.
‒ Jak ocenia pan swoje szanse w tej sprawie? ‒ pyta policjant, wskazując podbródkiem na ławę sędziowską.
Prokurator kiwa głową na boki, tak że światło jarzeniówki odbija się w jego błyszczących, wyglądających na mokre włosach.
‒ Trudno powiedzieć… To wyjątkowy przypadek. I być może sąd uzna wolność wyznania za najważniejszą kwestię, w końcu jest zapisana w konstytucji. Bez względu na to, co postanowią, dla nas jest istotne, żeby wyrok miał charakter precedensowy.
‒ Niewiarygodne ‒ stwierdza John. ‒ Ale niezłe tempo, trzeba przyznać.
Peter kiwa twierdząco głową.
‒ Rozkazy z góry. Wie pan, jak jest. A właśnie, skoro już pana złapałem, chciałbym z panem porozmawiać o jednej sprawie. Ma pan chwilę?
Policjant patrzy na zegarek.
‒ Jasne.
‒ Doskonale. To pan zajmował się sprawą Anniki Larsson, zgadza się?
Johna znów skręca w żołądku. Annika Larsson. Jedna z trzech kobiet zamordowanych przez mężów w niewielkich odstępach czasu.
‒ Tak jest. A panu udało się dość łatwo skazać jej męża Joakima za morderstwo, jeśli dobrze pamiętam?
Prokurator poważnieje, a może nawet pochmurnieje...
‒ Chodźmy ‒ mówi. ‒ Pogadajmy na zewnątrz.
John wychodzi za nim z sali rozpraw i obaj podążają okazałym korytarzem.
Stają w rogu. Peter bierze głęboki oddech i przygryza wargę.
‒ Niech pan to z siebie wydusi ‒ rzuca pod nosem policjant, spodziewając się kolejnych złych wieści, które ponownie odciągną jego uwagę od poszukiwań Sary i Mattiasa.
Peter odchrząkuje.
‒ Myślę… że Joakim Larsson może być niewinny.
‒ Serio?
‒ Tak, ja… Ta sprawa wydawała się prosta i oczywista, a ja rzadko dostaję tak łatwe przypadki. Odciski palców na młotku oczywiście są niepodważalne, ale siedzę w tym od tak dawna, że widzę jak na dłoni, kto jest winny, a kto nie. Zdałem sobie sprawę dopiero później, że sprawa zakończyła się zbyt szybko i… zbyt łatwo i… wszystko w środku we mnie krzyczy, wie pan?
John doskonale go rozumie.
‒ A dlaczego mi pan o tym mówi? To raczej mało typowe zachowanie jak na prokuratora. Czy to nie adwokaci zwykle twierdzą, że ich klienci zostali niewinnie skazani?
‒ Jasne, ale… nie chcę mieć tego na sumieniu.
‒ Więc ja mam mieć? Wielkie dzięki. ‒ John się szczerzy, a w głosie słychać odrobinę sarkazmu.
‒ No tak, sorry. Ale da pan radę trochę w tym pogrzebać? Wystarczy, że sprawdzi pan wszystko jeszcze raz, i niech pan pamięta o materiałach niewykorzystanych w sprawie.
‒ Dobra, mogę się tym zająć.
‒ Dzięki, będę pana dłużnikiem.
Peter Fuks podaje Johnowi rękę i odchodzi, zostawiając w jego sercu jesienną chmurę burzową.
„Cholera, co jeśli Kim ma rację? Co jeśli w December rzeczywiście grasuje seryjny morderca?”3
Claire Olofsson pójdzie za to do piekła. Zdaje sobie z tego sprawę. Dzień pracy dopiero się zaczął, a ona już chciałaby iść do domu. Ale nie może. Nikt tak nie angażuje się w sprawy tego miasta jak ona. Claire zapada się jeszcze głębiej w swoim ergonomicznym skórzanym fotelu i patrzy na czterystuletnią mapę December wiszącą na ścianie w jej gabinecie naprzeciwko biurka. Nierówna i zbrązowiała na krawędziach, a na środku znajduje się plama od kawy albo krwi.
„Niesamowite”.
W Stanach Zjednoczonych nie ma nic tak starego. Tam możesz się chwalić, jeśli twoje miasto powstało sto, ewentualnie dwieście lat temu. W Szwecji to zupełnie inna historia, inna wartość. To w połączeniu z amerykańskimi talentami Claire do sprzedawania, dawania w łapę i eksponowania osiągnięć, a także z jej entuzjastycznym podejściem do wszystkiego, stanowi idealną mieszankę.
Został tydzień do Halloween, święta obchodzonego tu z rozmachem, odkąd Claire objęła urząd. Przewodnicząca rady miejskiej ma tysiąc rzeczy na głowie, ale w tej chwili czuje się tak, jakby żonglowała ostrymi nożami i kulami ognia. Przenosi wzrok na ekran komputera.
„Czego się nie robi dla ukochanego miasta?”
Jakieś tysiąc turystów odwiedzi December w czasie Halloween i jest to całkowicie jej zasługa. Jarmark halloweenowy w centrum przyciąga uwagę połowy kraju i nawet wspominano o nim w telewizji. Dzięki niej. Słodzi, bajeruje, a także daje w łapę, gdzie trzeba, i pogania wszystkich, aby wprowadzić odpowiedni nastrój. W całym miasteczku ma panować atmosfera grozy, a przede wszystkim ludzie mają czuć ducha górskiego trolla, ale to akurat nie takie trudne.
„Ackermannowie nie dają mi spokoju. Nieustannie”.
Bez Ackermannów, a zwłaszcza ich pieniędzy, December upadnie i Claire nie może tego przeboleć. Jest ich niewolnicą. Ale to również dzięki nim wygrywa każde wybory i nosi tytuł burmistrzyni, a nie wójcini. Jest jedna rzecz, z którą Stany Zjednoczone radzą sobie lepiej w porównaniu z socjalistyczną Szwecją ‒ tytuły.
„Burmistrzyni Olofsson ‒ myśli ‒ gdyby tylko teraz ta moja przeklęta teściowa mogła mnie zobaczyć”. Matka Maxa, nieżyjąca od siedemnastu lat, nigdy nie okazała ani krzty zadowolenia, że dwadzieścia pięć lat temu syn wziął sobie za żonę najbardziej żądną władzy kobietę w mieście. W tamtym czasie Claire była jedynie imigrantką robiącą wieczorami kurs szwedzkiego, a za dnia studiującą politologię. Zupełnie jakby Max ‒ teraz właściciel pubu, pracoholik z bandziochem w wersji de luxe ‒ był cholernie niezłą partią. Claire parska.
Zarządza miastem i daje z siebie wszystko, by December przetrwało. Dba o zadowolenie mieszkańców, nie tylko Ackermannów. Ludzie nigdy nie zrozumieją, że bez równowagi, jaką udało jej się wypracować, December zaczęłoby obumierać jak jesienne liście.
Claire popija espresso z filiżanki z delikatnej białej porcelany, bierze głęboki wdech i zmienia nazwę folderu w komputerze, tak żeby został, ale by nie dało się go znaleźć.
„Ostrożności nigdy za wiele”.
Wysłała raport o nieprawidłowościach w Stjärnebro i starej kopalni do szwedzkiej Agencji Ochrony Środowiska, do Cecilii, która za tydzień przechodzi na emeryturę i włoży raport pod całą masę innych dokumentów, tak że jej następca nigdy go nie znajdzie. Można powiedzieć, że ten okropny Antonio Alvarez obudził śpiącego niedźwiedzia swoimi bredniami o arszeniku i całych górskich wioskach, gdzie ludzie walczą z nowotworami. Teraz trzeba szybko w jakiś przeklęty sposób sprawić, by niedźwiedź wpełzł z powrotem do swojej nory.
Gdy wciska „enter”, traci kolejny kawałek duszy, z której już i tak niewiele zostało.
Powinna prowadzić listę swoich czynów mających wpływ na jej karmę, ale brak jej odwagi. Nie chce wiedzieć, jak bardzo jest na minusie.
Przełyka ślinę, wybiera numer i wstrzymuje oddech. Ta stara jędza, Ackermannowa, odbiera po pięciu sygnałach, wiadomo, że czekała tylko po to, żeby pokazać, kto tu rządzi.
‒ Gotowe ‒ oznajmia Claire, wyglądając przez okno ratusza. Cały górski las zapada w zimowy sen, tak jak zrobi to arszenikowy niedźwiedź, o ile wszystko pójdzie, jak należy.
‒ To dobrze. Mam nadzieję, że zrobiłaś to porządnie. Wiesz, co się stanie, jeśli tego nie dopilnujesz ‒ grozi jej starucha, jakby była jedną z Corleonów.
‒ Co takiego się stanie? Nie zapominaj, że w całym December to ja wiem o was najwięcej. Mój upadek oznacza również waszą klęskę.
Dosłownie słyszy, jak to stare babsko się szczerzy po drugiej stronie słuchawki.
‒ W życiu bywa różnie ‒ mówi łagodnym tonem, choć czuć w nim wrogość. ‒ Jeszcze dziś przeleję pieniądze. Nie wydaj od razu wszystkiego ‒ dodaje i się rozłącza.
Burmistrzyni ma ochotę rzucić komórką o ścianę, ale bierze głęboki oddech i odchyla się na krześle. Pieniądze, które otrzyma, już dawno wydała. December to chciwe miasto i ma wiele dziur do załatania.
Gdyby zachowała wszystkie otrzymane przez lata łapówki, mogłaby się przenieść na Malediwy i odpoczywać tam do końca życia, ale nigdy nie zatrzymała dla siebie ani jednej korony.
„December to moje legacy” ‒ przyznaje w duchu i zaraz się denerwuje, że nie pamięta odpowiedniego szwedzkiego słowa. Szwedzi kochają wszystko, co amerykańskie, natomiast najbardziej irytują ich imigranci, którzy nie dają z siebie absolutnego maksimum, by być jak Szwedzi. Claire nieskromnie uważa, że sama już dawno znalazła rozwiązanie zapewniające doskonałą równowagę. Coroczne święto jedzenia kiszonego śledzia, surströmming, u niej w domu to jedna z najpopularniejszych imprez w December.
Dzwoni druga komórka, ale Claire nie ma ochoty na tę rozmowę. Wie, że to jeden z dziennikarzy, a ona nie ma siły mydlić im oczu. Jest zmęczona wciskaniem kitu na temat statystyk i dziwnych zbiegów okoliczności.
Ile łącznie ich ma na swoim koncie December? Szesnaście morderstw w ciągu raptem kilku miesięcy? Kiedyś uważane za jedno z najbezpieczniejszych miasteczek w Szwecji ‒ teraz wydaje się strefą zakazaną. Zabójstwa powiązane z gangami zostały przejęte przez Krajowy Oddział Operacyjny, NOA ze Sztokholmu, co zapewne bardzo cieszy Monę, choć nie pokazuje tego po sobie.
Dobrze wie, że policja potrzebuje coraz więcej ludzi, ale czy to piekło nie powinno się już skończyć? Zanim zrobi się tu jak w serialu Morderstwo w Midsomer, gdzie zawsze znajdzie się ktoś, kogo można zabić.
Jednocześnie ma wrażenie, że miasto się oczyściło. Odkąd zamordowano dzieciaki z gangu Lwów Afryki, zapanował tu swoisty spokój. Ludzie czują się bezpieczniej, a przeklęta sekta również dostała porządnego prztyczka w nos. Jak tylko ktoś jeszcze zaginie, policja zrobi tam nalot. Nie będą mogli nawet pierdnąć bez konsekwencji. Jedynie Tom O’Connor jest w stanie wszystko zepsuć, ale ona ma na niego…
Gówno ma. Odchyla głowę i spogląda w sufit, ciężko wzdychając. Za oknem widać robotnika na wysięgniku. Rozwiesza dekoracje, które rozświetlą miasto podczas halloweenowego tygodnia. Na same ozdoby przeznaczono trzysta tysięcy koron. Mężczyzna za oknem macha, a ona w odpowiedzi kiwa wyniośle głową. Rozlega się sygnał powiadomienia ze skrzynki mailowej. Już po nagłówku może się zorientować, że nie jest to dobra wiadomość. Claire zaciska szczęki.
Gdy tylko udaje jej się rozwiązać jeden problem, zaraz pojawia się kolejny. Byłaby szczęśliwa, gdyby choć na kilka tygodni zapanował spokój.
„Weź się w garść” ‒ odzywa się cichy głosik z tyłu głowy i Claire wstaje. Odwraca żaluzje w taki sposób, że mężczyzna na zewnątrz staje się szarą sylwetką na tle jeszcze bardziej szarego jesiennego światła. Claire podchodzi do lustra i czesze swoje długie blond włosy.
Prezentuje się jak polityczka i uśmiecha się do siebie, jednak nie wygląda to zbyt naturalnie. Próbuje do skutku, aż uśmiech staje się wiarygodny. Maluje usta, poprawia garsonkę i bierze głęboki oddech, kiedy dzwoni komórka.
Czuje nieprzyjemne mrowienie w brzuchu i robi jej się niedobrze.
‒ Cześć, Mona. Czy ja na pewno chcę o tym słyszeć?
‒ Przepraszam, ale znaleźliśmy kolejne ciało. To ci się nie spodoba. To człowiek z milicji.
‒ Mój Boże.4
‒ Nawet baza Fort Knox nie jest tak dobrze zabezpieczona ‒ stwierdza John, ale Kim Cordell nie czuje się tu ani trochę bezpieczna.
Odkąd dwaj mężczyźni włamali się do jej domu i o mało nie porwali Fadumy, Kim ma problemy ze snem. Czytanie o brutalnych przestępstwach lub oglądanie ich w filmach czy dokumentach to jedno, a zupełnie co innego samemu tego doświadczyć. Wciąż czuje w nozdrzach zapach krwi tego faceta, chociaż minął już ponad tydzień, odkąd Faduma dźgnęła go nożem w brzuch w korytarzu u Kim.
„Przestań, to tylko wyobraźnia. Tu wcale nie śmierdzi krwią, tu pachnie…” Wącha powietrze.
Pachnie drewnem po tym, jak kuzyn Juliette wywiercił otwory na kable i kratę, która osłania szklane elementy w drzwiach wejściowych i witryny w głębokich wnękach. Kim kilka razy pociąga za pręty z czarnego kutego żelaza. Ani drgną.
Kuzyn Juliette pokazuje Kim, jak obejrzeć nagrania z monitoringu. W dowolnym momencie może też wezwać policję, naciskając przycisk alarmowy. Tablet przy łóżku wyświetla obraz z monitoringu w czasie rzeczywistym, w komórce i telewizorze też ma apki z tymi nagraniami, a ponadto we wszystkich oknach zainstalowano czujniki alarmowe.
Kiedy chłopak wychodzi, policjantka odciąga Kim na bok.
‒ Masz ‒ szepcze, wręczając jej czarny worek, gdy John nie patrzy.
‒ Co to?
‒ Gaz pieprzowy i paralizator. To nielegalne, ale my, laski, musimy trzymać się razem ‒ mówi Juliette jak jakaś libańska gangsterka.
‒ Ale… jak to zdobyłaś?
‒ Powiedzmy, że znam jednego faceta. ‒ Juliette uśmiecha się szeroko i poklepuje Kim po ramieniu. ‒ Śmiało do mnie dzwoń, jeśli cokolwiek wyda ci się podejrzane. Mogę tu być w trzy minuty, a mój kuzyn powiedział, że dostanie się do środka zajmuje piętnaście minut, nawet jeśli ktoś ma odpowiednie narzędzia.
‒ No to teraz czuje się bezpiecznie.
‒ Wyluzuj. Nikt nawet nie będzie próbował. Jak chcesz, mogę ci załatwić psa obronnego.
‒ Niech zgadnę, znasz jednego faceta?
Juliette się śmieje.
‒ Tak. A właśnie ‒ szepcze, zerkając na Johna. ‒ Czy między wami coś jest?
‒ Ech, nie, w życiu ‒ odpowiada natychmiast Kim i od razu sobie uświadamia, że ilekroć kłamie, płoną jej policzki.
Juliette uśmiecha się szeroko i podnosi brwi.
‒ Okej, skoro tak mówisz ‒ poddaje się i zostawia Kim i Johna samych.
Policjant krąży po domu i sprawdza wszystko, jak stary dziad kupujący używany samochód. Kopie w kratę, ogląda kamery i alarm. Nowe zaczepy na drzwiach wejściowych i oknach.
‒ Wygląda dobrze ‒ mówi, być może bardziej do siebie niż do Kim. ‒ Gdzie Faduma? ‒ pyta, opierając się o starą ladę apteczną. Faduma zabrała się za porządki na dole i trochę tu uprzątnęła, bo podobno ma tu zamieszkać. Teraz, gdy lada jest czysta, widać, że to piękny stary mebel.
‒ Właściwie nie wiem. Myślę, że szuka pracy.
John bawi się uchwytem jednej z setek szufladek i wyraźnie robi się mu nieswojo.
‒ Musimy o czymś porozmawiać.
„O nie” ‒ wzdycha w duchu Kim. Dokładnie te słowa powiedział Parszywiec, po czym świat jej się zawalił.
‒ Słuchaj… ja muszę…
Mężczyzna podnosi rękę.
‒ Spokojnie, to nic poważnego. To znaczy tak, ale to nie to, co myślisz ‒ wyjaśnia, jakby potrafił czytać z jej twarzy. Wyciąga dłoń. Kim podaje mu swoją i podchodzi bliżej.
Ma motyle w brzuchu, gdy dolatuje ją zapach Johna. Jego perfumy są jednocześnie delikatne i męskie, a te cholerne oczy przeszywają ją na wskroś. Puszcza jej rękę po tym, jak skrzyżowali spojrzenia na zbyt długą chwilę. Przesuwa dłonią po włosach i otrząsa się, jakby chcąc się pozbyć tego uczucia. Za to Kim ma ochotę go spoliczkować, ale też przytulić.
‒ Wygląda na to, że może miałaś rację ‒ wyznaje policjant.
‒ Jesteś tu nowy? ‒ dziwi się Kim z ironią w głosie. ‒ Ja mam zawsze rację.
John się uśmiecha.
‒ Jasne, jasne, ale… ‒ Znów robi poważną minę. ‒ Chyba miałaś rację, jeśli chodzi o seryjnego mordercę.
‒ Cholera. ‒ Kim zakrywa usta dłonią. Wszystkie te dziwne uczucia, które w niej wzbierały, znikają nagle, jakby otworzyła się pod nimi otchłań.
‒ Rozmawiałem z Peterem Fuksem, wiesz, tym prokuratorem, i on uważa, że Joakim Larsson jest niewinny.
‒ No coś ty? A inni?
‒ Nie wiem, ale poprosił mnie, żebym się temu przyjrzał, i pomyślałem, że…
‒ Że co?
‒ Że znasz prawie wszystkich w December i może mogłabyś trochę popytać. O ich relacje i tak dalej. Jeśli to ja będę zadawał pytania to… Sama rozumiesz. Jak glina zadaje pytania, ludzie zaczynają spekulować, a ja nie rozmawiałem o tym z Moną. W każdym razie jeszcze nie rozmawiałem.
Kim czuje dreszcz podniecenia w piersi. Tego właśnie potrzebuje. Czegoś, co rozwieje myśli i te przeklęte uczucia.
‒ Okej, zajmę się tym ‒ mówi może trochę zbyt ochoczo, a wtedy John uśmiecha się do niej ze smutkiem w oczach.
‒ Słuchaj…
‒ Nie, błagam, dość poważnych tematów. Więcej już nie zniosę.
‒ Dziś rano zapadł wyrok ‒ ciągnie mimo to John. ‒ W sprawie Słońca i Baltazara.
Mimo że nie jest to teraz najważniejsza sprawa dla Kim, on jednak najwyraźniej chce jej o tym opowiedzieć. Kim nie wzbrania się przed nakładaniem na nią nowych obowiązków zawodowych. Podobają jej się te zadania. Dzięki nim może odwrócić uwagę od swoich problemów i skupić się na cudzych. Ruchem głowy daje mu znak, żeby kontynuował.
‒ Zostali całkowicie oczyszczeni z podejrzeń o znieważenie zwłok i miejsca pochówku. Wszystko, co u nich znaleźliśmy, trafi do inspektorów nadzoru budowlanego, a nie do wymiaru sprawiedliwości ‒ ciągnie rozżalonym tonem. ‒ A jeśli chodzi o okaleczone ciała, uznano, że sekciarze w ogóle nie byli w to zamieszani. Że to ten facet, który się do wszystkiego przyznał, trzymał ofiary w ukryciu. Że niby robił to dla sekty, czyli dokładnie tak, jak twierdził w trakcie przesłuchań.
‒ Boże, ale w takim razie co z całą resztą? Była mowa o znęcaniu się i… i kanibalizmie, i Bóg wie czym jeszcze!
John drapie się po brodzie.
‒ Plotki, czy jak to się nazywa w idiotycznym języku prawników: poszlaki i niepotwierdzone informacje. Jedyna szansa, żeby dopaść tych świrów i skazać za coś więcej niż bawienie się w cmentarz w niedozwolonym miejscu, pojawi się wtedy, gdy ktoś stamtąd wreszcie zacznie zeznawać.
‒ Sąd poszedł więc na łatwiznę. ‒ Kim smutno kręci głową. ‒ Niesamowite.
John robi wdech, jakby chciał powiedzieć coś więcej, i wtedy psycholożka znów ma to dziwne uczucie w brzuchu.
Jest coś więcej. Coś, o czym jej nie mówi. Zawsze, kiedy coś leży mu na sercu, ściska kieszeń, w której nosi te cholerne karty tarota. I właśnie teraz to robi.
Kiedy drzwi wejściowe nagle gwałtownie się otwierają, Kim podskakuje i głośno wciąga powietrze.
‒ Yo! ‒ woła Faduma. ‒ Ale mamy teraz zajebisty bunkier!
Wyraz twarzy policjanta znów się zmienia. Widać, że martwi się o przyjaciółkę.
‒ To tylko Faduma. Żadne kraty czy specjalne zamki nikogo nie powstrzymają przed wtargnięciem, o ile nie zamkniesz się od środka. Wszystko w porządku?
Kim odchrząkuje, przełyka ślinę i stanowczo kiwa głową.
‒ Tak, tak. Zwłaszcza teraz. ‒ W myślach dodaje: „Kiedy mam paralizator i gaz pieprzowy”. ‒ Kiedy Faduma jest tutaj ‒ kończy na głos.
John kładzie rękę na jej ramieniu, powodując kolejny emocjonalny przewrót w żołądku Kim.
‒ Teraz nic ci nie grozi, wszystko będzie dobrze ‒ zapewnia i chociaż Kim mu nie wierzy, czuje się spokojniejsza. Przynajmniej przez kilka krótkich sekund.5
John, przepełniony nadmiarem emocji, zbliża się do ciężkich drzwi komisariatu. Cieszy się, że dom Kim jest teraz porządnie zabezpieczony i że Faduma wróciła, dzięki czemu Kim nie została sama. Notuje w pamięci, że musi jeszcze porozmawiać z dziewczyną o Lwach i ich działalności, o groźbach pod jej adresem i wszystkim, co ma związek ze strzelaniną i pożarem w starej szkole. Mentalna notatka palcem po wodzie pisana, jak zwykle. Najmniejszy podmuch i zniknie. A w tej chwili uderza go fala gorąca, ale też zimna. Gorąca, bo…
„Bo ta pieprzona Kim” ‒ myśli, stanowczo powstrzymując uśmiech.
A zimna, bo… Uśmiech, który dopiero co cisnął mu się na usta, ginie szybką i skuteczną śmiercią, gdy John po raz kolejny sięga po żółwia w kieszeni. Nie powiedział o nim jeszcze nikomu poza Vallem. Nie bardzo wie dlaczego. Może dlatego, że wszystko, co zostaje oficjalnie zgłoszone w tym mieście, jest zamiatane pod dywan. Albo się wstydzi. Bo starał się za mało. Lub może po prostu nie wie, co to oznacza, że znalazł zabawkę zaginionego syna w tym strasznym miejscu.
Wzdycha i pociąga za drzwi akurat w momencie, gdy Axel Luo się przez nie przepycha, bąkając coś o głupich bachorach.
‒ Kurwa! ‒ wykrzykuje Axel, prawie wbiegając na niego.
‒ Cholera! ‒ klnie John dokładnie w tej samej chwili i dzięki szybkiemu unikowi nie pada na ziemie powalony przez rosłego Axela. ‒ Coś się stało?
Axel mruczy pod nosem i patrzy na swojego łososioworóżowego rolexa.
‒ Muszę lecieć do domu i się bzykać ‒ wyjaśnia zestresowany. ‒ Kurwa, co za życie ‒ dodaje i szybko się oddala w kierunku jednego z zaparkowanych na zewnątrz radiowozów.
‒ Teraz? To znaczy... jak to? ‒ pyta John, ale Axel już zdążył wskoczyć do samochodu i odjechać z piskiem opon.
John wchodzi do budynku i słyszy radosny okrzyk powitania Vallego, który dźwiga ciężką torbę.
‒ Weźmiesz to pudło? ‒ Wskazuje głową na plastikowy pojemnik ze sprzętem do badań kryminalistycznych. ‒ Musimy jechać na miejsce zbrodni.
‒ A co z nim? ‒ pyta John, wskazując kciukiem przez ramię.
Valle się zatrzymuje.
‒ Jego żona zadzwoniła i powiedziała, że ma owulację, więc dla naszego promyczka oznacza to natychmiastową ewakuację do domu.
‒ Owulacja? Do domu? Dlacz…? ‒ zastanawia się głośno John i zaraz pojmuje. Krzywi się. ‒ O Boże. Zupełnie nie chciałem mieć w głowie tych obrazów. Wielkie dzięki.
Valle wzrusza ramionami.
‒ Zaraz zostaną zastąpione nowymi, skoro tak sobie życzysz. Bierz pudełko i chodźmy. Spakowałem dla ciebie ubrania ochronne.
Do Johna dociera, co Valle przed chwilą powiedział.
‒ Miejsce zbrodni? O nie. Kolejne zwłoki?
‒ Grzesznicy nie zaznają spokoju ‒ odpowiada Valle. ‒ Cholera, chodźmy już.6
John ostrożnie stąpa po pomostach, które Valle rozłożył w przygnębiającym, zapuszczonym mieszkaniu. Chociaż raz kombinezon się na coś przydał. Listopad zbliża się wielkimi krokami, a w górach robi się coraz chłodniej.
Podczas gdy policjant dokładnie wymierza miejsce zbrodni i sporządza jego szkic, Valle rozkłada żółte znaczniki z czarnymi numerami i fotografuje wszystko, co może okazać się ważne dla śledztwa.
‒ Czy karetka jest już w drodze? ‒ zastanawia się John.
Valle przerywa, trzymając aparat przed sobą, i kiwa głową.
‒ Powinna zaraz tu być, więc musimy się pospieszyć.
John wzdycha. O ile jeszcze rano miał mieszane uczucia, o tyle teraz jego emocje wykonały nagły skręt i wylądowały w bagnie, w którym mimo wszystko czuje się swojsko.
Za to mężczyzna leżący na boku na podłodze, przywiązany do krzesła opaskami zaciskowymi, nie wygląda ani trochę komfortowo. John podnosi wzrok i przyciąga uwagę Vallego krótkim gwizdnięciem.
‒ Zrób też zdjęcia plam krwi. ‒ Wskazuje na lustro z logo whisky.
Wydaje się, że Valle najpierw chce odpowiedzieć nieco szorstko, że wie, co ma, a czego nie musi fotografować, ale kiedy widzi zaschnięte kawałki mózgu na lustrze, tylko zaciska szczęki i kieruje aparat w tę stronę.
‒ Czy wiemy, kto to? ‒ pyta John, ciągnąc miarkę od drzwi do zwłok, żeby rysunek był jak najdokładniejszy.
Valle kiwa głową.
‒ Stellan Forsman. To on jest właścicielem mieszkania, ale wygląda na to, że od dłuższego czasu tu nie mieszkał.
‒ Był wcześniej karany?
‒ Nie, tylko za drobne rzeczy. Jakieś pijaństwo. Nielegalne posiadanie noża. Okazjonalne bójki. Albo jak to się tutaj nazywa: zupełnie zwyczajne dorastanie czy twarda szkoła życia.
‒ Ale to chyba nie jest normalne. ‒ John wskazuje na odcięte palce ustawione w rządku na łóżku niczym jakaś makabryczna parada. ‒ Ciekawe, kogo tak mocno wkurzył.
‒ Pytanie, czy kogoś rzeczywiście wkurzył, czy ten ktoś chciał tylko wydobyć z niego jakieś informacje.
‒ Tylko? ‒ dziwi się John.
Valle prycha w swoim stroju ochronnym.
‒ Wiesz, o co mi chodzi.
Policjant ponownie przygląda się zwłokom.
‒ Czekaj, czekaj. ‒ Podchodzi bliżej i kuca.
‒ Co tam widzisz?
John ostrożnie chwyta koszulkę mężczyzny, trzymając pęsetę kciukiem i palcem wskazującym, w lateksowych rękawiczkach, jak zwykle. Unosi nieco ubranie i wstrzymuje oddech.
‒ Niech mnie szlag.
‒ Co?
Valle ponownie przerywa robienie zdjęć i w tej samej chwili słychać hamujący na zewnątrz samochód. Prawdopodobnie karetka.
‒ To chyba ten facet, który zaatakował Kim i Fadumę.7
Tom O’Connor wchodzi w głąb góry, którą przekształcają w bunkier. W każdej chwili może się zacząć. Rosjanie najechali Ukrainę i dostają po dupie, Chiny zaatakują Tajwan lada moment, Indie i Chiny już walczą na granicy w Himalajach, inflacja rośnie każdego dnia, ponieważ Stany Zjednoczone wydrukowały zbyt dużo pieniędzy, ceny energii elektrycznej szybują w górę, katastrofa ekologiczna jest faktem i uruchomi falę uchodźców klimatycznych.
Superwulkan Yellowstone prawdopodobnie wybuchnie i uaktywni wszystkie inne wulkany. Potem tsunami, wulkaniczna zima, zima nuklearna i chaos. Kiedy Matka Ziemia decyduje się oczyścić bagno, robi to porządnie. Ostatni raz zdarzyło się to jedenaście czy dwanaście tysięcy lat temu, kiedy meteoryt uderzył w Grenlandię i stopił cały lód, wytwarzając fale tsunami, które zalały planetę, niszcząc prawie całą cywilizację.
Niedługo rozpęta się cholerne piekło. To tak straszne, że aż śmieszne. Do tego dochodzi wszechobecne zagrożenie nuklearne, które rośnie z każdym dniem. Otoczonemu górami December raczej nic nie grozi, ale Tom chce się poczuć jeszcze bezpieczniej.
Szykuje się na nadchodzącą apokalipsę. Wręcz nie może się jej doczekać. Bomby atomowe. Ludzkość zostanie zepchnięta w otchłań, a niewielu jest na to przygotowanych lub nawet tego świadomych. Tom jednak widzi te wszystkie znaki na niebie i ziemi i ma pewność, że jego ogólnoświatowa organizacja przejmie kontrolę, gdy sytuacja się uspokoi.
Wpadł na to pięć lat temu, kiedy przypomniał sobie o tutejszych kopalniach. Wykupił ziemię dość tanio, ale musiał trochę pokombinować. Oszukał kilku bogaczy, żeby myśleli, że może zbudować bunkier, w którym oni również się zmieszczą. Choć jeśli tu przyjdą, zabije ich. Uśmiecha się szyderczo.
Niedawno słuchał audiobooka napisanego przez jakąś mądrą głowę. Ten mózgowiec został poproszony o wykład na temat przyszłości przed najbogatszymi ludźmi na świecie. Siedmiu z nich zabrało go prywatnym odrzutowcem do bunkra podobnego do tego, który Tom buduje tutaj, ale kiedy ten mądry człowiek wyciągnął notatki, żeby zacząć wykład, multimilionerzy stwierdzili, że wolą po prostu zadawać mu pytania. Pierwsze z nich brzmiało: „Jak zachować władzę nad moimi ochroniarzami, gdy cywilizacja zniknie?”. Facet odpowiedział coś w stylu: „Jeśli chcesz, by ludzie byli lojalni wobec ciebie jutro, dobrze traktuj ich już dzisiaj”.
Może to prawda, może nie. Ale ci, którzy zainwestowali w bunkier Toma, nie muszą się nad tym zastanawiać. Jeśli się tu zjawią, czeka ich natychmiastowa śmierć.
Tom jest zestresowany, bo schron musi być gotowy przed końcem roku. Wszystkie artykuły pierwszej potrzeby są już na miejscu. Liofilizowane jedzenie, konserwy, woda pitna w plastikowych pojemnikach i alkohol na trzy lata.
Okradli dwa tajne magazyny z bronią szwedzkiej armii, porwali kilka ciężarówek z żywnością, a na szczycie góry zainstalowali panele słoneczne i turbiny wiatrowe.
Kopalnia jest całkowicie samowystarczalna, a wodę do spłukiwania nieczystości będą pobierać ze studni głębinowej. Wszystkie toalety są japońskie i automatycznie myją i suszą tyłek, więc nie będą potrzebować papieru toaletowego. Policzył to. Musieliby wypełnić papierem toaletowym cały bunkier, żeby wystarczył im na trzy lata.
Kroki odbijają się echem w sztolni prowadzącej w głąb góry. Dzięki dwojgu masywnych stalowych drzwi nikt obcy tu nie wejdzie. Tom zatrzymuje się w jednym z pomieszczeń. Łóżka piętrowe są ustawione w rzędzie i posłane. Trzech mężczyzn, którzy zanim tu przybyli, pracowali jako elektrycy, instaluje oświetlenie. Kiedy je włączają, pomieszczenie zalewa białe światło. Ściany i sufit są pomalowane na biało, a czarna drewniana podłoga sprawia, że wydaje się tu przytulnie.
Jest trochę chłodno, trzeba wstawić piece. Czterech ludzi Toma ma włamać się do firmy, która dysponuje potrzebnymi materiałami.
Nie zawsze najdroższe rozwiązania są najlepsze, jak mówią, i chociaż Tom ma na to pieniądze, wolałby nic nie kupować. Prawie wszystko, co zarabiają ze sprzedaży narkotyków, przeznaczają na zakup złota. Inwestycja nie do namierzenia, a kiedy upadnie cały cyfrowy świat, on będzie królem.
W obozie jest dwudziestu pięciu mężczyzn. Kiedy nadejdzie koniec, dołączy do nich drugie tyle. Brakuje im jedynie kobiet, ale z tym da się coś zrobić. Dziesięć dziwek powinno wystarczyć na zaspokojenie ich potrzeb. Za ochronę milicji i zakwaterowanie w obozie będą musiały zapłacić w naturze.
Czuje wyrzuty sumienia jedynie wobec matki. Właściwie chciałby, żeby tu była, kiedy wszystko zacznie się walić, ale odsunęła się od niego, bo nie mogła pogodzić się z jego działalnością narkotykową. Ma to zapewne związek z przedawkowaniem ojca, ale Tom nic na to nie poradzi. Po tylu latach mogłaby odpuścić. Poza tym matka nie wierzy w nadejście katastrofy. Choć w obliczu zagłady, zapewne do niego przybiegnie. A on, jako dobry syn, którym mimo wszystko jest, wybaczy matce i przyjmie ją pod swój dach. Gdyby ktoś dziesięć lat temu powiedział mu, że tak będzie, ani trochę by nie uwierzył. „Z wiekiem człowiek jednak mądrzeje” ‒ myśli. Za dwa lata skończy sześćdziesiąt lat. Aż niemożliwe. Kiedy ten czas tak zleciał? Mama urodziła go, gdy miała szesnaście lat. Tom nie wie, ile jej zostało. Ale to prawdziwa twardzielka. Tak jak on.
Sprawdza wszystkie nowe instalacje, po czym wychodzi na zewnątrz i zmierza w dół do obozu. Głęboko wciąga świeże powietrze w płuca.
Niewiele zostało do zrobienia, ale to właśnie te drobne kombinacje zajmują najwięcej czasu.
Zanim się wprowadzą, muszą założyć kanalizację i filtry. Serce Toma podskakuje z radości, kiedy widzi ciężarówkę wjeżdżającą na teren obozu. „Jeszcze więcej materiałów. Wszystko idzie zgodnie z planem” ‒ cieszy się w duchu. W tej samej chwili dzwoni jego telefon.
To Mona Ott Öster. Tom zastanawia się, czego kobieta, do cholery, chce. Mają się spotkać dopiero w następnym tygodniu, poza tym za każdym razem, gdy do niego dzwoni, przekazuje mu złe wieści.
‒ Halo ‒ odbiera, a jego głos brzmi jak zardzewiałe łożysko kulkowe.
‒ Tom, mam złe wieści.
‒ A czy ty kiedykolwiek przekazujesz dobre wiadomości?
Mona wzdycha do słuchawki, a on siada na ławce, skąd widzi całe obozowisko.
‒ Stellan Forsman to jeden z twoich ludzi, prawda?
Tom nie wie, czy powinien odpowiadać na to pytanie. Stellan przepadł bez śladu. Miał zostać wywieziony z December, żeby na trochę zniknąć po nieudanej próbie sprzątnięcia tej pizdy, Fadumy. Kierowca czekał na niego przed domem przez dłuższą chwilę. Był u niego w mieszkaniu, próbował się do niego dodzwonić, ale Stellan nie odbierał. Tom miał na liście zadań, żeby dowiedzieć się, co się stało, ale wciąż się za to nie zabrał.
‒ Wiem, kim on jest ‒ oznajmia. Podnosi kamień i rzuca nim przed siebie.
‒ Nie żyje, przed śmiercią go torturowano.
‒ O, cholera. ‒ Toma kłuje w żołądku. Stellan był idiotą, ale łagodnym jak baranek. Tak łagodnym, że aż głupim. To on zainstalował panele słoneczne. A potem w żenujący sposób dał się obezwładnić pieprzonej dziwce z gangu.
‒ O, cholera? To wszystko, co masz do powiedzenia?
‒ A co mam powiedzieć? Okropna sprawa, oczywiście, ale nie był dla mnie nikim szczególnie bliskim.
‒ A masz kogoś takiego w ogóle? ‒ odburkuje Mona. Tom z trudem powstrzymuje złość i ciska kolejnym kamieniem.
‒ Daruj sobie, Mona.
‒ Dlaczego był torturowany? ‒ pyta policjantka.
‒ Skąd niby mam wiedzieć? ‒ odpowiada szczerze. Bez względu na powód, jest pewny, że jeśli Stellan był torturowany, to wszystko wyśpiewał, a to może oznaczać, że ktoś szuka i Toma, i bunkra. Nie ma co do tego wątpliwości.
‒ Sam sobie daruj, Tom. Wiem, że był jednym z twoich ludzi. Jeśli mamy sobie nawzajem pomagać i trzymać się tego, co uzgodniliśmy, to czas porozmawiać. A może chcesz zerwać naszą umowę?
„Ty pizdo” ‒ klnie w myślach Tom.
‒ Oczywiście, że nie ‒ zapewnia. Opanowuje emocje i wstaje.
Musi obchodzić się łagodnie z Moną i tą drugą suką z gminy, przynajmniej dopóki ich potrzebuje. Mają dobry układ, który przynosi korzyści obu stronom. Każdy żyje własnym życiem i nie wtrąca się w sprawy drugiej strony. Kiedy Tomowi zależy, by władze wydały odpowiednie pozwolenie lub przymknęły na coś oko, Mona i Claire przychodzą mu z pomocą. Kiedy Claire potrzebuje pomocy mięśniaków, żeby kogoś nastraszyć, lub kiedy Monie potrzebne są dowody przeciwko innym przestępcom, takie, których nie można uzyskać legalnie, wtedy zwracają się o pomoc do Toma i jego ludzi.
‒ Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego miałby być torturowany.
‒ Nie? On i jeszcze jeden z twoich ludzi napadli dwie kobiety. Jestem pewna, że wiesz, kogo mam na myśli. To wystarczy, żeby nasza umowa została zerwana.
‒ Sprawdzę to. Na nic takiego się nie zgadzałem – kłamie Tom. – Przysięgam. Odezwę się, jak będę wiedział coś więcej. ‒ Rozłącza się, by zyskać na czasie i pomyśleć.
Jego wnętrzności wiją się jak gniazdo węży i skręcają w węzeł gordyjski.
‒ Kurwa! ‒ krzyczy i całe obozowisko zamiera.