Góry na niebie - ebook
Góry na niebie - ebook
Następnego dnia wypadała niedziela, doktor Szenk nie lubił niedzieli. W niedzielę najczęściej ludzie się wieszają, są na to dowody statystyczne - odpowiadał gdy go pytano dlaczego przychodzi w poniedziałki taki ponury. Dawniej, to znaczy przed wojną, w niedzielę upijał się albo łajdaczył. Z czasem zarzucił picie, bo zauważył, że wywołuje u niego przygnębienie. Nawet, co było nieuniknione przy jego konstrukcji psychicznej na kacu miewał myśli samobójcze. Ale w zamian potrafił cały dzień spędzić w burdelu. To dawniej, dzisiaj w niedzielę nudził się, to kara za nikczemne postępki z całego tygodnia - oceniał. W piżamie, rozchełstany, ziewając wyjrzał na świat. Nieznajomy ślepiec na skwerze pod kasztanem, z samego rana rżał namiętnie i płaczliwie na harmonii „Ostatnią Niedzielę”, i cóż z tej gorliwości, do kapelusza leciały głównie młynarki i mikołajki( ludzie się szyderczo pozbywali walutowej makulatury) , ten jeden incydent odróżniał tę niedzielę od innych. Niedziela smutna i zrytualizowana jak to na prowincji. Ci sami ludzie dreptali do kościołów pobożnie przyczesani, w rodzinnych stadkach, mamusie jak psy owczarskie czujne, dzieciarnia jako owce swawolna. Koszule i bluzki białe, marynarki, spódnice ciemne, jak się dało z falbanami. Starsi w kapeluszach, jak żałobnicy, nieco młodsi praktycznie, w beretach, starsze kobiety w tiulowych chustach, jak wieczne wdowy, które nigdy nie zaznały kropli radości. Dzieciaki z czerwonymi od tarmoszenia uszami. Ogólnie i powszechnie miny poważne, brwi nastroszone, policzki wygolone, wargi albo wydęte albo zaciśnięte - mówiące patrzcie ludzie, to ja kroczę z żonką i potomstwem. Przed kościołem oczywiście, należy się zgasić papieroska, wyliczone, dużo się nie zmarnuje, chrząknąć, głos przeczyścić, bo może przyjdzie zaśpiewać bogobojnie, poprawić krawatkę, jak się uda, nikt nie patrzy, trzewiki nogawką od tyłu przetrzeć, a niech się świecą jak pociągnięte baranim łojem.
(FRAGMENT KSIĄŻKI)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63972-07-3 |
Rozmiar pliku: | 711 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Motto: Przedostatni zabije ostatniego.
Fiodor Dostojewski
(Marzec 1945) Uxakowski Ferdynand, który niedawno otrzymał nader zaskakujący, zważywszy jego sanacyjną przeszłość, awans na majora Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, przesadnie powoli, jakby z obawą i złymi przeczuciami człowieka zewsząd osaczanego, zamknął za sobą drzwi. W głowie tliły się a być może roiły się miłe i przejrzyste pejzaże spaceru z Wandą, tego przed chwilą zakończonego. Tyle obietnic, a raczej jego oczekiwań - próbował zapanować na rozhuśtaną wyobraźnią. Przecież tak naprawdę biorąc rzecz po oficersku ona niczego wielkiego mu nie obiecywała. Ona, ponad wszelką wątpliwość piękna, młoda kobieta, kusząca w samej doskonałości i rozkwicie. Zważywszy różnicą wieku zakochałem się w gówniarze, przecież mógłbym być jej ojcem. Uff, duszno i śmierdziało mokrym, parującym kożuchem, zgnilizną i sianem, jakby w biurze przespał się pijany furman, jeszcze razem z koniem. Odruchowo rozejrzał się po kątach, przydusił go ten własny cierpki, taki chałupniczy zaduch, jakby on sam pałętał się pomiędzy stajnią a chlewem. Postał pod zmarszczonym liszajami oknem, widok mógłby być uznany za przyjemny - kamienice z przeszłością, uliczki z nikłym urokiem, mimo to szkoda, że nie dostępny jest z tego miejsca widok lasu, może jeziora albo gór. Teraz w mieście czuł się przygnębiony, on, kiedyś człowiek urzędów i paragrafów. Syberia odmieniła mnie. Po Syberii niosę ją w sobie jak zaczyn choroby, jakaś toksyna mnie od środka zżera - Nabywam melancholijnej natury dzikiej gęsi, coś nieokreślonego ciągnie mnie w świat - wędrownego, nostalgicznego ptaka, powoli uznaję to jako niezależną od nikogo niczego konieczność - to włóczenie się po świecie i rozglądanie się na okrągło, jak ten kłusownik, którego śledzą i gajowi i jaśniepaństwo. Dawniej tak ze mną nie było, tak, dawniej byłem kimś - ocenił i zrobiło mu się naraz gorzko i słodko. Słodko zupełnie nie wiedzieć z jakiej przyczyny. Ledwie się rozebrał w wierzchniego ubrania, zapukano, miał kolejnego interesanta. Nie potrafił się pozbyć dawnego nazewnictwa - ani interesant, ani klient ale podejrzany albo świadek, no może funkcyjny - tego się nigdy nie nauczę, powtarzał w myślach. Co miał zrobić, służba nie drużba. - Wejść - zagrzmiał, rozdrażniony. Nie widzieć dlaczego stuknął kułakiem w biurko, później po chwili rozmowy domyślił się gdzie i dlaczego zawieruszył się służbowy. Jeszcze raz popatrzył, ale tak ogólnie jakby oczyma tej osoby która wchodzi, ten niby znajomy pokój zaskoczył, szarość kątów przechodziła w czerń, zielonkawa podłoga niepokojąco trzaskała, kiedy tamten podchodził jak kot, jakby szedł po tafli lodu.
- Dzień dobry towarzyszowi majorowi. Czy słusznie mniemam, iż mam styczność z panem majorem Ferdynandem Uxakowskim, czyż nie tak? Teraz dokładnie widzę, że trafiłem na tę właściwą osobę - to co przemykało po tamtych, sinawych wargach, to nie był uśmiech to była ulga kogoś kto właśnie kończy długą wyczerpując podróż. Już znad papierów Uxakowski (nabył tego nawyku, ażeby pierwsze słowo przyznać interlokutorowi, to się sprawdzało) podniósł zmęczone oczy, chwilę odnajdywał się, przed oczyma ciepło barwne w rozbryzgach włochate kręgi, trochę to było tak, jakby patrzył w słońce - Tak, to ja, a pan kto? Towarzysz z czym do mnie przychodzi? - Rzucił okiem w boczne okno. Dachy, pagórki, drzewa zieleniały a śnieg najwyżej zalegający czerwieniał i iskrzył, jak to przed kolejnym ostrym mrozem w nocy. Te dachy były jakieś nierzeczywiste, przez moment miał przykre wrażenie, że Bóg płata mu figla, ale to ten człowiek wniósł ze sobą niepokój.
- I co dalej? Nic obywatel mi nie powie, jeśli nie, to dzwonię na służbowego, tu się pracuje - dotknął szorstkiego sukna munduru.
Tamten zakasłał, jakoś inaczej niźli mówił, jakby w jednym ciele ktoś jeden mówił a ktoś drugi co tkwił do tej pory przyczajony zakasłał, można było pomyśleć, że wszystko robi podstępniej, chyłkiem bardziej niż większość ludzi - Jedna chwila, pan major Uxakowski, nareszcie znalazłem, pan major, no, to zatem dobrze trafiłem. Dotarłem do celu, mogę teraz zwolnić w biegu.
Uxakowski wstrząsnął się jakby obudzony chłodem, jakim językiem mówi ten człowiek. Gestem pokazał aby tamten się przybliżył. Usłyszał słowa wypowiedziane ściszonym barytonem. - Nazywam się Jakub Szenk, doktor Szenk, to na początek, tak dla przypomnienia - Potarł powiekę, jakby chciał przez ten zabieg ostrzej widzieć, podobnie czynią krótkowzroczne dzieci.
- I co dalej? - sucho, jakby tymi słowami tamtego od siebie odpychał.
- Spodziewam się, że pan mi pomoże, właśnie pan, major jak widzę, awansowany, nikt inny tylko pan.
Uxakowski już przetarł całe oczy, źle z nimi, bywały chwile, że nieznośnie łupały, jakby od środka pęczniały, pamiątka głodu i mrozu. Przed nim stał ten człowiek, lekko odchylony do tyłu. Średniego wzrostu, w średnim wieku, przeciętnie jak na te czasy odziany, ktoś nie do zapamiętania, i taki ktoś z miejsca deklaruje, ba domaga się - Spodziewam się, że pan mi pomoże, pan, nikt inny. Wygląd pospolity, jedynie oczy szczególne, jakieś zwierzęce, twarde, aż skupione w chłodzie, niczym górski kryształ. Jakby tymi oczyma uderzał, takie na wskroś przenikliwe spojrzenie. Był w tym niepokój i coś czającego się, jakby stale szydził z innych albo współczuł z przymusu.
- Skąd wziął pan akurat tę jesionkę? - z dramatyzmem nader osobistym Uxakowski i niespodzianie pokazał na staroświeckie sakpalto doktora Szenka w barwie płowego beżu, czyli maści szwajcarskiej krowy. Rzeczywiście, to nie był kolor, to była maść, jakiś rodzaj kamuflażu.
Doktor Szenk nie stropił się ani pytaniem ani jego formą. - Skąd, dokładnie już nie pamiętam, ktoś dobry dał mi na goły grzbiet, to był naprawdę dobry człowiek, ale już nie żyje, zabili go. Mogę usiąść?
- Dlaczego pan zgolił brodę? Dlaczego udaje pan kogoś innego? Czemu ma służyć ta mistyfikacja?
Doktor Szenk z groźno - szyderczym opanowaniem, niby uśmiechnął się a raczej skrzywił. Nabierał dla Uxakowskiego pobłażliwości. - Ja nigdy tak naprawdę z własnej woli nie nosiłem brody, kiedyś tak ale krótko i z konieczności, czy teraz pozwoli mi pan usiąść? Pomimo wszystko jednak pan major, przepraszam towarzysz major nie trafnie mnie skojarzył. Czyżbym był do kogoś podobny?
- Kto pana tutaj wpuścił, pan nie był zapowiedziany? Nie mam pana, obywatela na liście - Uxakowski najchętniej połknąłby z powrotem ostatnie słowo, ale stało się, nie ma nic gorszego jak język, słowa to najwięksi zdrajcy.
Szenk, może doktor Szenk, a może zwyczajnie, ktoś podający nazwisko Szenk, nazwisko które brzęczy jak moneta rzucona na talerz. Szenk jako własne boć aktualnie użytkowane nazwisko usiadł nie czekając na pozwolenie i wtedy po raz pierwszy Uxakowski z bliska zobaczył, że Szenk ma duże, brązowe, mętne oczy. Te oczy wpatrują się w niego z uwagą i ironią. Szenk lekko klasnął, co nieco, niczym drobny nekromanta, któremu szczególnie zależy na efekcie i z czymś, co może miało być uśmiechem, powiedział dosyć swobodnie. - Nie ma mnie na liście towarzysza majora a to błąd. Jestem w potrzebie, a tak się składa, że w Kielcach nie znam nikogo, tu, na tym terenie jestem kompletnie obcy, nie ma zajęcia, a przecież muszę żyć. Pan nie podziela mojego poglądu że ja muszę żyć? - kompletnie obcy powiedział tak, jakby mówił - kompletnie nagi.
- Owszem, obywatel niech będzie pan też musi żyć, nie sprzeciwiam się. Niechaj pan najlepiej uda się o wsparcie materialnego do Czerwonego Krzyża albo do magistratu, to referatu aprowizacji to parę kroków stąd, tu znajduje się Urząd Bezpieczeństwa - uciął Uxakowski.
- Wiem gdzie jestem, także wiem dlaczego pomoc pana majora będzie skuteczna. Pana obecna pozycja pasuje mi jak gacie do koszuli. Muszę ją wykorzystać, pan jest moją jedyną szansą.
- Ja nie jestem niczyją szansą. Skąd my się znamy, że obywatel taki pewny swego?
Szenk chwilę jakby się wahał, ale to było udawane, odpowiedział. - Jakby inaczej jak z przeszłości, a miałem już okazję spotkać obywatela majora daleko wcześniej, oczywiście to była inna sytuacja, ale tamte okoliczności mają dzisiaj kapitalne znaczenie.
Uxakowski przyłożył dłoń do skroni, ostro gość(gość, no tak, tak się w tych stronach mówi na bezczelnego typka) gada, kreuje się jawny szantaż, co on o mnie takiego kompromitującego wie, jest pewny siebie i bodaj czy nie bezwzględny, tak on musi być pewny swego. Przecież ryzykuje życiem. Boże, gdzie ja spotkałem tego gościa, musiałem go widzieć i to niedawno, czyżby to było we Wrzosowie? Niecały miesiąc temu, owszem, był we Wrzosowie na inspekcji. Wrzosów to dla niego pułapka, jakby głowę w pętlę wkładał, na samo brzmienie słowa - Wrzosów - wzdrygnął się a tu słyszy rubaszne - Jedźcie, towarzyszu kapitanie (wówczas był jeszcze kapitanem, ale już zanosiło na awans koleżeństwo szemrało) do Wrzosowa, przyjrzyjcie się sytuacji na miejscu, mamy informację, że uaktywniła się tamtejsza reakcja. Jedźcie gdyż taka jest potrzeba. Jeszcze jedno, rzućcie okiem jak idzie śledztwo w sprawie Jassmonta, dla niektórych już nie sprawie ale aferze, właśnie dlatego aby sprawę oczyścić, tak dla świętego spokoju, musimy zamknąć śledztwo, góra naciska, rozumiecie, znany pisarz, liczyliśmy, że się włączy w odbudowę kraju a on nam takiego psikusa zrobił, i przy okazji przyjrzycie się miejscowym stosunkom na posterunku, ten Duś miejscowy komendant, to przypadkowy człowiek, uzurpator, sam zorganizował posterunek milicji, dobrał sobie ludzi i jest bardzo samodzielny, zbyt samodzielny watażka. Podobno, ale to podobno, ma kontakty z drugą stroną, uważajcie na niego, potem sporządzicie raport - Głos pułkownika przecedzał się gładko jak oliwa - cóż, urodzony wódz, wiedział, czuł siłę i nowe prądy, i był przekonany, więcej, wierzył we władzę ludową.
- Czyli nie mamy do niego zaufania? Gra na dwie strony? Czyjaś wtyka?
Pułkownik Orest jakiś zmieszany, może nagle spięty lub naszykowany na coś innego, coś co go czeka z bliskiej przyszłości, nie tak drapieżny jak zazwyczaj. Dla zyskania na czasie przekładał nerwowo dokumenty na biurku, doszło to tego że wymachiwał segregatorem jak szaman kadzielnicą - Dlatego od razu wtyka, zresztą sami musicie wyrobić sobie pogląd, my mamy podejrzenia, a to jeszcze za mało.
- Zatem wyruszam do Wrzosowa, rozumiem, mam się udać na inspekcję do Wrzosowa - i wnosząc, iż tak to będzie dobrze odbierane na krotko rzucił okiem na mapę, tę zza plecami pułkownika. Oczy jeszcze dobre, i wiedziały gdzie mają patrzeć. Wypatrzył ten Wrzosów pośrodku zielonej kałuży lasów, podobnej rozlazłym kształtem do rozdeptanej ropuchy, po chłopsku pokurczony, jak grudka żelazistej ziemi ze skrawkami glinki.
Pułkownik ucieszył się, ale w podejrzliwy sposób i zaokrąglił wargi w dzióbek - O, widzę, że orientujecie się w terenie? Wy zdaje mi się coś niecoś znacie te strony. Byliście kiedyś już we Wrzosowie? Może przypadkiem? - Spojrzał na Uxakowskiego badawczo i dogłębnie, normalnie przywarł doń spojrzeniem. Uxakowski odwrócił oczy. - Zdaje się że tak, ale to tak pobieżnie, przejazdem - kłamał i bladł, jedno dobre, że stał na wprost okna i mógł udawać, że to od agresywnego białego światła.
Pułkownik już łaskawiej uśmiechnął się, miał taki specjalny typ uśmiechu dla oficerów, zachęcający do aktywności. - Żeby sprawy nie przeciągać, jedźcie jutro, traktujcie wypad jako inspekcję, a pojutrze, do dziewiątej, czekam na wasz raport. Pamiętajcie, musimy załatwić sprawę tego Jassmonta, góra nas naciska, delikatna sprawa, mogą być reperkusje międzynarodowe, organizacje pisarskie, i te inne, krzykaczy, sami rozumiecie, nie muszę wam wszystkiego mówić. Przecież wy inteligent! Aha, jeszcze coś, teren naprawdę niebezpieczny, pamiętajcie, tydzień temu banda na Górze Baranowskiej zrobiła zasadzkę i mieliśmy straty, towarzysz Karpik poległ, orientujecie się kim był dla nas towarzysz Karpik, piękna karta polskiego ruchu robotniczego, jeszcze uczestnik wojny hiszpańskiej, sami wiecie jak było, ja nie chciałbym wygłaszać mowy pożegnalnej nad waszym grobem. Życzę wam dużo żołnierskiego szczęścia, no, sprawcie się jak należy a odczujecie to na pagonach, towarzyszu.
Mróz srożył się szczególnie o brzasku, aż trzaskały płoty, w dzień popuściło. Takie niespokojne pogody bywały w tamtych czasach. Pojechali następnego dnia, w dwa samochody, wydawało się, że mróz jak cholera, ale to wrażenie na pokaz, nie było tak źle, chwilami było ślicznie, bo śnieg błękitniał jak posmarowany śliwkową konfiturą, na zaspach czerniały trupy zamarzniętych wron i gawronów. Niebo płowo - niebieskie, droga rozłupywała las jak najlepsza brzytwa, śnieg miał migotliwy kolor srebra. I ta obłędna świętokrzyska cisza (z identyczną zetknął się w lutym albo marcu 39, ledwie minęło parę lat a już pamięć zawodzi i po sześciu latach taka sama), od której pękają bębenki, takie się wynosi przeświadczenie. Nie można się wyzbyć wrażenia, że zaraz ciszę przetnie strzał, okrutny gatunek ciszy, bardzo zwodniczy. Po drodze ani jednego samochodu, dwukrotnie sanki z okutanymi na ruską modłę babami i raz chłopak czerwononosy jechał na oklep na bułanku. Od wyjazdu z Kielc mijała godzina, wlekli się okropnie, oblodzona droga, zaspy, nim skręcili w prawo i pojechali po wyboistej drodze, miasteczko jakby spało, choć dochodziła dziesiąta, psy oszczekiwały się leniwie, zza płotu prychał koń obleczony seledynową parą. Miasteczko jakich wiele w tych stronach, przykładowa żeromszczyzna, mizerne, jakby się przyjrzeć można wypatrzyć: więcej drzew i bardziej rozrzucone, po części w dolinie rzeki wijącej się jak żmija po asfalcie, po części na okolicznych pagórkach. Ogólnie wydawało się melancholijne, w szczególny sposób, ot, to wszystko. Szczególne było to, że najdrobniejsza rzecz rzucała wyraźny cień. To było powszechnie i przydane sprawiedliwie - i grudce lodu z zielonym wnętrzem, niebieskiemu odciskowi płozy sanek, szarej gałęzi jabłonki z szklanym połyskiem i sztachetom płotów, jeżeli jeszcze były. Pewnie zawiniło ukształtowanie terenu - wytłumaczył sobie Uxakowski, którego Wrzosów tym razem w niewytłumaczalny sposób zaintrygował. Ten Wrzosów przedwojenny był (był, czy chciał go takim zapamiętać?) inny, kolorowy, żydowsko - fabryczny, z letnikami spacerującymi nad stawem i oryginałami jak: hrabia - spirytysta, malarka ikon, nimfomanka o gorzkiej acz uwodzicielskiej twarzy, obnosząca się w kwiecistych szlafrokach jak chińskie wachlarze, biały pułkownik rosyjski, który stracił cały majątek na wymianie Grabskiego, zgorzkniały tłumacz z języków bałtyckich, kto takie rzeczy wtedy czytał, no, chyba że II oddział Sztabu Głównego - tłumacz, co jest smaczkiem, młodszy brat tego obecnego redaktora bojowego pisma czerwono - literackiego.
Żołnierze milczeli, wyglądali nieswojo, jasne było, że nie spodobał im się kierunek inspekcji. Wrzosów miał złą sławę, jako zdradliwa okolica. Jeden siedzący z tyłu pokasływał, jakby przymierzał się do wygłoszenia oracji.
- Byliście tu kiedyś wcześniej? Jaki to teren? - tłumiąc własne lęki zapytał Uxakowski, wiedząc, że taka konfidencja nie jest najlepszym sposobem utrzymania dyscypliny, tym samym powtarzając pytanie, które mu zadał pułkownik, skierował je do plutonowego, młodego chłopaka z grubymi wargami, drażniąco dziewczęcymi, który z napięciem i powagą prowadził wóz. Dzieci bierzemy do wojska - żachnął się Uxakowski, ale i pozazdrościł tej młodości o grubych wargach.
Plutonowy potrząsnął głową - Melduję, że nie bardzo. Raz jeden, nie spodobało mi się, paskudny naród, podejrzany, stale coś knują, mruki są, kupa miejscowych ludzi ma w rodzinie kogoś w lesie. Za okupacji partyzantka, teraz leśni.
- AK czy bardziej ci z NSZ? - Uxakowski zawiesił głos, jakby tchu mu zabrakło.
Plutonowy pokiwał głową na boki i w tył i do przodu - Różnie z tym bywało, różnie bo i Brygada Świętokrzyska, a głównie zwykłe bandy. Obywatelu kapitanie, my tu za długo nie będziemy? Lepiej swoje zrobić i się wynosić. Wrzosów to teraz paskudne miejsce, ostatnio ci z lasu trzech naszych rozwalili. Trzeba by przed wieczorem wiać stąd, nasi na posterunku na noc się barykadują.
- Będę miał wasze słowa na uwadze, ale nie panikujcie.
W dole miasteczko, osadzone w miskowatej kotlinie obróconej na południowy wschód, przy zamarzniętym stawie, od samochodów drżały szyby w oknach jak oko u żaby, tak rozmazanych, jechali brukowaną uliczką, świerki zimne i sztywne z soczystej zieleni, domki porządniejsze, urzędnicze. Zdążyły rozdziawić okiennice, które odrapane, kiedyś zielone albo białe, kołysały się smętnie. Chrobot, to wyjechała z opłotków furmanka w parę koni, oba konie były smutne i dorodne, jakby nie tknięte wojną. Oceniając, coś ogólnego przyjdzie napisać: miasteczko senne, przypominało dekorację z prowincjonalnego teatru. Zalatywało kartoflami gotowanymi dla świń, w wielkich saganach. Tutaj obcy czy przypadkowy człowiek jednak z lękiem odwraca się, taki klimat. Szyld, który niemrawo rozbawił i zdumiał swą nonszalancją rodem sprzed wojny dyndał - „Meble Kalwaryjskie”, pod czarnym dachem, wąsaty, ośliniony staruszek w kopiastej czapie, jak rosochaty Wareg z rosyjskich bajek, z batem pod pachą, sikał na zielonkawo. Drzewa poskręcane, opatulone drobnym śniegiem jak watoliną, nad stawem niemrawo poruszały wierzchołkami. Polny krzyż iskrzył się w zaśnieżonym polu, sierocym i wietrznym. Gdy zjechali niżej przybyło domostw, chałupy mrugały szybami, szczyty dachów prężyły się zębatą linią. Kawałek w dół, podrzucało na grudach i kawałek w prawo, równiej, droga wymieciona, dojeżdżali. W prześwicie domów i drzew błysnął sinawo, jak pociągnięty proszkiem do czyszczenia zębów na krawędzi doliny staw pod lodem, pod śniegiem popryskany opryszczką śladów i tropów. Sroka kiwała się na drogowskazie do Bodzentyna. Z bliska, nawet z bardzo bliska było słychać astmatyczne szczekanie psa. Tutaj i psy są biedne.
Kierowca z fantazją zupełnie z nie tych czasów, ostro, co w jego mniemaniu znamionowało galanterię, wyhamował przed piętrową ni to willą, ni to urzędem, z wielkimi oknami. Biało - czerwona flaga spuszczona z okna na piętrze powiewała szeleszcząc. Coś przypadkowego i ironicznego było w tych przedwojennych tujach za żelaznym ogrodzeniem przetrąconym metalowymi nietoperzami, bramce i w całym cichym nastroju. Dym wisiał ukośnym i nieruchomym (tak się wydawało) słupem w przemianie srebra w czerń, śnieg lśnił granatowym, płochym nalotem, jak podświetlony teatralną lampą z głęboko zamaskowanego ukrycia. - Co tu się mieściło przed wojną? - zainteresował się Uxakowski, choć i dlatego, że doskonale znając odpowiedź. Nadleśnictwo, takich miejsc się nie zapomina.
- Melduję, że nie mam zielonego pojęcia, ale się dowiem, za okupacji był tu posterunek żandarmerii, to wiem na sto procent - odpowiedział kierowca zamykając drzwiczki za oficerem.
- Nie trzeba, zapytam przy okazji - powiedział niespodziewanie szorstko Uxakowski. Śniegi szeptały uroczyście, to nawet było przyjemne, kiedy tak chodzili sobie i rozglądali się po terenie.
Uxakowski przypominał sobie dawne, ale nie minione. We Wrzosowie, tak na pobieżny rzut oka, od jego ostatniego tutaj pobytu dużo się nie zmieniło. Słyszał, że Niemcy wysadzili malutką synagogę, taką, że można by ją postawić na dłoni, ale synagoga (tak jak ją zapamiętał) mieściła się w kotlince i nie rzucała się w krajobrazie. Z dachów browaru zdjęli miedziane blachy, to strata, lecz szkód w zieleni nie poczynili. Ten sam krzyż na kościele pośród nagości drzew przeświecał niebieskawo, a jak skręcali zza Baranowskiej Góry mocna zieleń borów posypana śniegiem tężała identycznie jak w tamtą zimę 39.
Załopotały drzwi. Milicjant w randze plutonowego, krzepki, z suchą, czujną twarzą kłusownika albo szmuglera, szpakowaty, bo czapkę - uszankę zdjął aby się przeczesać, koło pięćdziesiątki pokazał się na schodach i nic, nie ruszał się, spokojnie dokończył to co zaczął. Walonki prezentował nowiutkie, świeżo wyfasowane, schodził powolutku, jak gospodarz. Potem pruł przez śnieg, barokowo i też wolno.
Oni w międzyczasie wysiedli, stukały kolby, jeden wysmarkał nos, z rozkoszą, na bielutki śnieg, wygaszane motory rozsiewały słodką woń benzyny, popiskiwały.
- Gdzie obecnie znajduje się wasz komendant? - zapytał Uxakowski salutując. Musiał przymknąć oczy, tak ta śnieżna biel waliła po oczach. Wysiadający żołnierze przytupywali i buchała im z czerwonych ust para, jakby każdy tarmosił między zbielałymi wargami dzióbek malutkiego imbryczka.
Milicjant, dziwny jakiś, raz się takiego zobaczy zapadnie w pamięć na całe życie, mrugnął piwnym okiem. Ponad lewą wargą różowiała mu krostka, kapryśna jak fin de siecle’wa muszka. - Jest, panie kapitanie, właśnie się goli, chętnie poprowadzę - głos miał przyjemny, męski baryton. I poprowadził korytarzem, który nie wiadomo dlaczego pachniał terpentyną, buciorami, no i bimbrem, ale to nie było zaskoczeniem. Im dalej po schodach na piętro tym cieplej i bardziej żywicznie, jodłą palą skurczybyki, nie żałują sobie - zauważył Uxakowski. Usłyszeli zwielokrotnione szczekanie psów i przestrzeń drżała jak zakurzony witraż. W korytarzu sierdził się weteran frontowy - ckm Goriunowa, najlepszy towarzysz czekisty - jak zachwalali Rosjanie. dobrze znajome dwa uchwyty z akacji bądź jesionu, dziwnie staroświeckie, jak prymitywny mechanizm kojarzący się z maglem, o który dbają w muzeum i wyszmelcowany pas z niklowymi okuciami.
Weszli jak kompania Kmicica, z paradą i chrzęstem. Właśnie komendant kończył się golić, jeszcze jedno, dwa pociągnięcia przy ustach. Obnażony do pasa wycierał twarz w ręcznik i prychał. Nad blaszaną niebieską miednicą na trójnożnym stojaku. Był to młodziak, ile mógł mieć, dwadzieścia lat, dwadzieścia jeden? Modrooki, oczy płaczliwe, blondyn w bladej, nieco lnianej tonacji, ogromny, białoskóry, bardzo dziecinny, przez tę przeciąganą w czasie dziecinność okrutny, pachniał mydłem i pościelą. Poruszał się wolno, sennie, ale widać było, że wielka siła w nim drzemie. Wcale nie speszył się widząc wchodzących. Dokończył i sięgając po koszulę, w gabinecie było ciepło i żywicznie, przedstawił się głosem i tonem zbudzonego dziecka. - Melduje się sierżant Duś, Michał Duś, komendant posterunku Milicji we Wrzosowie. Grdyka zadrgała i z ostatnimi słowami zesztywniała. Okrutnie młody w postaci, „mleczny blondyn”, typu bawarskiego. Głos jedyny w swoim rodzaju, gdyby nie to golenie głos kastrata. Przez chwilę nawet Uxakowski na poważnie zastanawiał się czy to możliwe aby spotkał fenomen, czyżby ten blondyn nie przeszedł mutacji. Podali sobie ręce, dłoń Dusia zaskoczyła Uxakowskiego, taka miękka i zarazem silna, przy czym zaskakująco drobna, kobieca. Dłoń Uxakowskiego sucha, napięta, spodziewał się, że dostatecznie szorstka jak na oficera. Uxakowski zdjął sztywny płaszcz, ale naniósł pięknego śniegu. Rękawiczki wcisnął w ciepły rękaw, kątem oka widział, że Duś go uważnie obserwuje. Jak się uporał z garderobą westchnął i powiedział coś, czym sam siebie zaskoczył. - Ogólnie przyjemny macie gabinecik - przyjaźnie spojrzał na nadłamany fikus w kącie obok wieszaka, fikus jak wartownik, o którym zapomniały szarże.
Duś czekał i poprawiał pas obciążony pistoletem. Ciężkim parabellum z długą, chytrą lufą.
Usiedli po przeciwnych stronach biurka. Duś zwrócił się do milicjanta, który przyprowadził Uxakowskiego. - Plutonowy Krogulec, weźcie stąd miednicę i ręcznik, cholera, ale człowieka czas goni - w oknie siedziało białe słońce, jak nażarta kura na grzędzie.
- Jestem kapitan Uxakowski, z urzędu wojewódzkiego w Kielcach, wpadłem zorientować się co tam na waszym terenie, towarzyszu komendancie.
- Uprzedzono nas o waszej wizycie towarzyszu kapitanie, a jakże stosowny mieliśmy sygnał, spodziewałem się, obywatel kapitan w sprawie Jassmonta. Łeb mnie łupie jak słyszę - Jassmont. Pijany był i tyle, polazł tam gdzie nie powinien. On jeden zginął? Nie on jeden, a tu taki raban! Tfu! Mało to takich pijaków poszło pod lód albo wciągnęło bagno - z poczuciem słuszności w głosie deklarował.
- Gdzie macie resztę ludzi? - zapytał Uxakowski, wolał nie wdawać się w dyskusje, zwłaszcza z kimś tak młodym. Przynajmniej na razie. W całym dużym budynku tylko dwóch ludzi, niepodobna pojąć dlaczego? Teren niebezpieczny, gęste lasy wokół, po tych gęstych lasach liczne bandy siedzą, a tu taka swoboda.
- Reszta, tak reszta poszła na pogrzeb, wrócą niedługo, takie tam nasze sprawy, obcy nie zrozumie - wyjaśnił z nutą szyderstwa Duś. Niby wyjaśniał a przecież zaciemniał. Plutonowy Krogulec, który pojawił się znowu bezgłośnie poruszał wargami, patrzył nieco szklistym wzrokiem i przez dłuższą chwilę nie ruszał się.
W zamian Uxakowski poruszył się, nie lubił takich nowin, zwłaszcza z dozą szyderstwa - Na czyj pogrzeb? Kogoś z naszych? Milicjanta?
Duś przełożył kopiowy ołówek z jednej szuflady do drugiej i spod wiechcia blond włosów burknął wydymając wargi - Nie, mojego znajomego, bufetowego Mrowińskiego, ale z naszych, członka PPR. To pierwszy świecki pogrzeb we Wrzosowie.
- Ach tak, a wy, no tak, wy czekaliście na mnie - jakby się ucieszył Uxakowski. Nagle jakaś szczególnie ostra fala światła pocięta i poszarpana, rozproszona przepłynęła po nich. Przy herbacie z kapką spirytusu, jakiego spirytusu! bimbru oczywiście, ale krzepkiego i czyściutkiego (- z samiuśkiego Rejowa, najlepszy w Polsce, waluta nie bimber, panie kapitanie, nie bimber ale cudo! - zarekomendował Duś) Uxakowski, który w zakresie samogonów miał doświadczenie zapytał - Młodzi jesteście, jestem zaskoczony, taki młody człowiek na takiej placówce. Macie doświadczenie frontowe? Coś mi się nie widzi że nie, wy ochotnik.
Duś skrzywił się i lekko, prawie kobieco zaczerwienił się, było w nim to coś za czym szaleją kobiety, no pewien typ kobiet - Nie frontowe, ale mam dobre doświadczenie, lepsze od każdego innego. Z miejscowej partyzantki jestem, trzy lata w lesie, to na ten teren wystarczy, ja tu znam każdy kamień, każdy krzak, każdą ścieżkę. Każdego znam i ludzie mnie znają, mnie nikt we Wrzosowie nie podskoczy. - W miarę zręcznie zmienił temat, widać było, że jest nie tyle cwany co inteligentny. - Chce obywatel kapitan obejrzeć dom Jassmonta? To niedaleko, parę kroków, warto, ten Jassmont to był ważny gość, Niemcy też o niego zabiegali i tamci, z Londynu. Ludzie mówią, że ci, jacy ci, no tamci to nawet samolot chcieli po niego przysłać, ale on nie chciał. I mówią, że władza nazwie ulicę jego imieniem.
- Mogę rzucić okiem na ten dom, opowiecie mi po drodze co jest do opowiedzenia - zgodził się Uxakowski i do pustej szklanki włożył łyżeczkę.
Poszli we trzech, Duś, Uxakowski i jeden z obstawy, zegar wybijał kwadrans i mróz zdecydowanie zelżał. Dusiła miasteczkowa mgła, ziemia zaczęła oddychać, psy szczekały, żołnierze na dole palili zawiesiste w dymie niczym węglowy czad Biełomory, nie krępowali się, niedopałki rzucali na posadzkę. - Palcie chłopcy, plutonowy wystawcie jakieś warty, ja idę z komendantem obejrzeć dom Jassmonta, wrócimy za pół godziny - zalecił Uxakowski i klepnął się po biodrze.
- Obywatelu kapitanie, to zły znak, szeregowy Michalski zobaczył nietoperza w jasny dzień, dwie minuty temu, to jest ostrzeżenie! Zimą pokazał się nietoperz - łapiąc powietrze i dym dopominał się o uwagę podczerwieniony emocją plutonowy.