Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gorzałka. Tom 3: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorzałka. Tom 3: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POD­UPA­DŁA HRA­BI­NA.

Dziw­ne ko­le­je w ży­ciu prze­cho­dzi­ła pani Jo­an­na hra­bi­na Ber­ga­ma­schi-Mel­ska. Włosz­ka z po­cho­dze­nia, wy­szła za mąż w szes­na­stym roku ży­cia. Ciot­ka, któ­ra się nią… opie­ko­wa­ła, wy­da­ła dla losu mło­dą i bar­dzo uro­dzi­wą dziew­czy­nę za bli­sko pię­dzie­się­cio­let­nie­go hra­bie­go Ry­szar­da Hel­skie­go. Nie było zbyt szczę­śli­we mał­żeń­skie po­ży­cie Jo­an­ny z mę­żem, któ­re­go nie­ustan­nie ła­ma­ły reu­ma­ty­zmy, szar­pa­ły ja­kieś do­le­gli­we bóle. Do­daj­my do tego oko­licz­ność, że ro­dzi­na Mel­skich, spo­dzie­wa­ją­ca się odzie­dzi­czyć znacz­ny ma­ją­tek po śmier­ci pana Ry­szar­da, uwa­ża­ła za wro­ga swe­go mło­dziut­ką jego żonę.

W dwa­na­ście lat po ślu­bie za­koń­czył hra­bia swój do­le­gli­wy ży­wot a cały ma­ją­tek – głów­nie w zie­mi – za­pi­sał żo­nie i sze­ścio­let­niej có­recz­ce

Łu­cyi, do­da­jąc im za opie­ku­na i do­rad­cę star­sze­go swe­go bra­ta, hra­bie­go Ty­tu­sa

Już w osiem mie­się­cy po­tem, wdo­wa we­szła w ukła­dy z pa­nem Ty­tu­sem i od­da­ła mu w zu­peł­ny za­rząd dwa pięk­ne klu­cze – Orze­lin i Fli­sów a sama, za­braw­szy dziec­ko, wy­je­cha­ła za gra­ni­cę.

Hra­bia Ty­tus Mel­ski był to czło­wiek za­moż­ny i, jak mó­wią, ma­ją­cy szczę­śli­wą rękę do ro­bie­nia do­brych in­te­re­sów: ma­ją­tek swój nie­ustan­nie po­więk­szał. Róż­ni lu­dzie od­zy­wa­li się o nim: – „O, to maj­ster!” – Albo: – „Niech się żyd przed nim scho­wa!”

Miał on ato­li, jako bo­ga­ty, tak­że i stron­ni­ków swo­ich, któ­rzy pod nie­bio­sa wy­no­si­li jego drob­ne oby­wa­tel­skie za­słu­gi a gdy nie­jed­ną fi­nan­so­wą ope­ra­cyę wy­pa­da­ło ko­niecz­nie uspra­wie­dli­wić, od­zy­wa­li się: – „Że jest ra­chun­ko­wy – to do­brze! Trud­no od czło­wie­ka wy­ma­gać, aby się po­świę­cał dla dru­gich! Czyż ma stra­cić ma­ją­tek, jak więk­sza część na­szej ary­sto­kra­cyi?”

Przez dzie­sięć lat z górą włó­czy­ła się hra­bi­na Jo­an­na z cór­ką po Eu­ro­pie i po­dob­no pie­nię­dzy wca­le nie oszczę­dza­ła. Jak dziś jesz­cze gło­szą stron­ni­cy pana Ty­tu­sa: – „Wy­da­wa­ła baba ba­joń­skie sumy”.

Nie mo­że­my w tej spra­wie po­wie­dzieć nic sta­now­cze­go, po­nie­waż nie wie­my, co hra­bi­na po­ra­bia­ła za­gra­ni­cą i nie zna­my szcze­gó­łów ad­mi­ni­stra­cyi Orze­li­na i Fli­so­wa.

Ale pod­czas tego gdy stron­nic­two pana Ty­tu­sa po­tę­pia mar­no­traw­ną hra­bi­nę i po­wta­rza raz po razu: – „Chwa­ła Bogu, że pięk­ny Orze­lin i Fli­sów do­sta­ły się w ręce do­sko­na­łych go­spo­da­rzy”– inni zno­wu za­sła­nia­ją so­bie usta dło­nią, przy­tem chrzą­ka­ją, mru­ga­ją dwu­znacz­nie i z ci­cha po­szep­tu­ją: – „Eee, nie trze­ba temu wszyst­kie­mu da­wać wia­ry! Mel­ska wy­da­wa­ła dużo, bo mia­ła na to; ale żeby ona na­wet ja­da­ła z cór­ką mar­ce­pa­ny i ką­pa­ła się w wi­nie, jesz­cze­by jej na dłu­żej wy­star­czy­ło… Ty­tus–fi­glarz! Urzą­dził baby…”.

No, prze­cież ta­kie rze­czy gło­szą tyl­ko prze­ciw­ni­cy hra­bie­go, za­zdrosz­czą­cy mu po­wo­dze­nia, albo ura­że­ni od­mo­wą po­życz­ki, czy znie­chę­ce­ni za­tar­giem, któ­ry się roz­strzy­gnął na ich nie­ko­rzyść. Za to dru­gie stron­nic­two pod­no­si za­cność i pra­wość cha­rak­te­ru pana Ty­tu­sa, któ­ry wśród naj­gor­szych wa­run­ków zdo­łał jed­nak z nad­zwy­czaj­nem po­świę­ce­niem się oca­lić na po­sag dla hra­bian­ki Łu­cyi dwa fol­war­ki – Na­rzę­pin i Ga­łu­szy­ce.

Trze­ba zaś wie­dzieć, że na czas po­by­tu hra­bi­ny Jo­an­ny za gra­ni­cą przy­pa­dły w kra­ju jak­naj­gor­sze sto­sun­ki rol­ne: lata nie­uro­dza­ju, ta­niość zbo­ża, dro­gość na­jem­ni­ka, po­mór na owce. Pod­upa­dli, po­upa­da­li zu­peł­nie lu­dzie oszczęd­ni, za­bie­gli­wi, go­spo­dar­ni, jak­że­by się mo­gła ostać taka mar­no­traw­ni­ca?

Nie otrzy­maw­szy po­trzeb­nych pie­nię­dzy, przy­tem prze­ra­żo­na li­sta­mi pana Ty­tu­sa, do­no­szą­ce­mi o ru­inie ma­jąt­ko­wej, wdo­wa zje­cha­ła do War­sza­wy i na­tych­miast we­zwa­ła opie­ku­na swe­go na na­ra­dę, są­dząc, że to ją jesz­cze oca­li. Te­raz jed­nak­że do­wie­dzia­ła się tak smut­nych rze­czy, że ukry­ła twarz w dło­niach i za­pła­ka­ła.

Wte­dy do­pie­ro pan Ty­tus za­czął ją po­cie­szać, da­wać rady i wy­po­wie­dział tyle pięk­nych, za­cnych my­śli, ogrza­nych naj­szla­chet­niej­sze­mi uczu­cia­mi, udzie­lił stro­ska­nej wdo­wie tyle zdro­wych i praw­dzi­wie mą­drych rad, że ją zu­peł­nie uspo­ko­ił.

Przedew­szyst­kiem hra­bia do­wiódł ja­sno, iż bra­to­wa nie po­win­na miesz­kać w War­sza­wie, gdzie za­raz po przy­by­ciu na­ję­ła lo­kal za dwa ty­sią­ce ru­bli rocz­nie, oto­czy­ła się licz­ną służ­bą., po­sta­no­wi­ła trzy­mać po­wóz i ko­nie. A to po co? Moż­na prze­cież miesz­kać w jed­nej z dwóch wio­sek, sta­no­wią­cych po­sag hra­bian­ki Łu­cyi – w Na­rzę­pi­nie, albo w Ga­łu­szy­cach. W obu wsiach są szla­chec­kie dwor­ki w do­brym sta­nie, z gan­ka­mi, dzie­dziń­ca­mi i ogro­da­mi. Je­śli­by tam cze­goś bra­ko­wa­ło, to on, tak bli­ski krew­ny, do­peł­nić każe, zaj­mie się urzą­dze­niem, re­pa­ra­cy­ami, wy­sta­wi oran­że­ryę, ugo­dzi służ­bę i bę­dzie bar­dzo do­brze a ta­nio. Są­siedz­twa są… bar­dzo miłe, jak­kol­wiek trze­ba w nich prze­bie­rać, moż­na żyć po oby­wa­tel­sku, do­stat­nio.

Hra­bi­na od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę, tem­bar­dziej, że pan Ty­tus przy­go­to­wał dla niej coś oko­ło czte­rech ty­się­cy ru­bli, jak mó­wił, „na pierw­sze po­trze­by”. Po­tem dał jej do pod­pi­su pa­pie­ry, z któ­rych od­czy­ty­wał wy­pra­co­wa­ne przez sie­bie „po­my­sły, za­po­bie­ga­ją­ce smut­nej ka­ta­stro­fie i re­gu­lu­ją­ce jej in­te­re­sa ma­jąt­ko­we w je­dy­ny moż­li­wy spo­sób”.

Ato­li po od­jeź­dzie pana Ty­tu­sa z War­sza­wy, Mel­ska nie mo­gła się ja­koś wy­brać na wieś, cho­ciaż cią­gle po­wta­rza­ła, że ona wieś lubi, że jej się mia­sto już sprzy­krzy­ło.

Gdy jej za­bra­kło pie­nię­dzy, nie­oce­nio­ny opie­kun zno­wu przy­słał parę ty­się­cy ru­bli, przy­czem bar­dzo de­li­kat­nie dał uczuć, że suma taka „prze­kra­cza usta­lo­ną, już li­mi­ta­cyę i sta­no­wi awans na ra­chu­nek no­we­go bu­dże­tu, któ­re­go nie ma na czem oprzeć”. Swo­ją, dro­gą hra­bi­na ko­rzy­sta­ła w War­sza­wie z kre­dy­tu, o ile się tyl­ko dało.

Na­resz­cie jed­ne­go dnia zdo­by­ła się na po­sta­no­wie­nie i rze­kła do cór­ki:

– Luka, jedź­my dzi­siaj obej­rzeć ten Na­rzę­pin i te Ga­łu­szy­ce!

Wy­bra­ły się i po­je­cha­ły ko­le­ją że­la­zną do naj­bliż­szej sta­cyi od Na­rzę­pi­na, od­le­głej jed­nak­że o trzy mile. Sta­cya to pod­rzęd­na, moż­na tam na­jąć fur­kę w jed­ne­go ko­nia, a tu wy­twor­nie stroj­ne damy ko­niecz­nie żą­da­ły po­wo­zu. Wy­sła­no prze­to kon­ne­go goń­ca z roz­ka­zem do Na­rzę­pi­na, aże­by ten, kto tam za­rzą­dza, przy­słał na­tych­miast sto­sow­ny ekwi­paż po hra­bi­nę i hra­bian­kę. Tym­cza­sem nu­dzi­ły się strasz­li­wie na sta­cyi, wy­sy­ła­jąc raz za ra­zem lo­ka­ja, aby wy­glą­dał, czy koni z Na­rzę­pi­na nie wi­dać jesz­cze na dro­dze.

Już o zmierz­chu nad­je­cha­ła wiel­ce sta­ro­żyt­na lan­da­ra, za­przę­żo­na w czte­ry chu­de for­nal­skie szka­py. Krzy­wi­ły się ogrom­nie obie pa­nie, krzy­wił się na­wet ich słu­żą­cy ele­ganc­ko ubra­ny, któ­ry mu­siał za­jąć miej­sce na koź­le obok brud­ne­go i ob­dar­te­go Mać­ka, ale trud­na rada. Do­pie­ro kie­dy owa ka­re­ta wy­szła już na dro­gę a za­czę­ła na­chy­lać się, ska­kać po wy­bo­iach i most­kach, hra­bi­na, dama ogrom­nie ner­wo­wa, prze­ra­zi­ła się nad­zwy­czaj­nie, na­ro­bi­ła krzy­ku. Lo­kaj ka­zał for­na­lo­wi sta­nąć i po­śpie­szył do drzwi­czek po­wo­zu, gdzie wy­słu­chał roz­ka­zu pani, aby ko­nie zwol­ni­ły bie­gu.

Nie na wie­le się to przy­da­ło; głod­ne ko­nie rwa­ły do domu jak sza­lo­ne, for­nal zaś oświad­czył ka­te­go­rycz­nie, że in­a­czej być nie może, „sko­ro by­dlę­ta bez po­pa­su i wy­tchnie­nia tam i na­zad mu­szą dy­mać”. Po­wie­dziaw­szy to, sta­nął na wy­so­kim koź­le, plu­nął w dłoń, roz­wi­nął dłu­gi bicz i trzy razy strze­lił z wiel­kiem na­masz­cze­niem. Mel­ska zno­wu wy­da­ła okrzyk trwo­gi i za­po­wie­dzia­ła, żeby się woź­ni­ca nie wa­żył z bi­cza strze­lać.

For­nal, któ­ry so­bie wy­obra­żał, że z pa­nią dzie­dzicz­ką ko­niecz­nie na­le­ży je­chać ostro, aby się prze­ko­na­ła, iż lu­dzie w Na­rzę­pi­nie umie­ją po­wo­zić, za­my­ślił się na koź­le nad otrzy­ma­ne­mi roz­ka­za­mi i pu­ścił ko­nie, „żeby same wy­czu­wa­ły dro­gę”. Oba lej­co­we były śle­pe a czu­cie im mó­wi­ło, że są głod­ne i że po dru­giej stro­nie dro­gi ro­śnie tra­wa. Roz­my­śla­nie o po – le­ce­niach dzie­dzicz­ki wpły­nę­ło na Mać­ka usy­pia­ją­co, co się wi­dać udzie­li­ło i sie­dzą­ce­mu obok lo­ka­jo­wi. Dwaj słu­żą­cy ki­wa­li się jak dwa wa­ha­dła a gdy przy­pad­kiem na­stą­pi­ło spo­tka­nie ich głów, ża­den nie wie­dział, kto kogo ude­rza. Gdy się ock­nę­li, le­że­li w ro­wie peł­nym wody a z wy­wró­co­nej lan­da­ry sły­chać było jęki, pi­ski i wy­krzy­ki; ko­nie tym­cza­sem z obo­jęt­no­ścią na wszyst­ko, co się dzia­ło, szczy­pa­ły tra­wę. Hra­bi­na ze­mdla­ła, hra­bian­ka plu­ska­ła się w wo­dzie, któ­ra wtar­gnę­ła te­raz do po­wo­zu; Ma­ciek klął strasz­nie i z ca­łej siły wa­lił chu­de ko­nie po gna­tach. Na szczę­ście księ­życ bły­snął z za chmur i przy jego świe­tle zdo­ła­no ja­koś wy­wlec z rowu na­wpół roz­bi­tą lan­da­rę. Trze­ba było wi­dzieć for­na­la, jak ko­zi­kiem ob­rzy­nał z uprzę­ży ka­wał­ki po­stron­ków, rze­mie­ni, aby wy­ła­tać róż­ne uszko­dze­nia i za­po­biedz no­wej bie­dzie a cią­gle pół­gło­sem prze­ko­ny­wał sa­me­go sie­bie, że „taka jaz­da na nic, sko­ro oku­mon co in­ne­go przy­ka­zał a cze­go in­ne­go chce ja­śnie pani: póź­niej wszyst­ko zwa­lą na for­na­la”…

Prze­mok­nię­te, nad­zwy­czaj­nie utru­dzo­ne i wy­stra­szo­ne, za­je­cha­ły na­resz­cie obie pa­nie już po pół­no­cy przed dwór w Na­rzę­pi­nie.

nie mógł wy­trzy­mać, żeby choć raz nie pal­nąć z bata.

Na przy­by­cie dzie­dzicz­ki ocze­ki­wa­li w gan­ku: eko­nom z la­tar­ką, w ręku, go­spo­dy­ni i dziew­ka z bo­se­mi no­ga­mi a oprócz tego, na pra­wem i le­wem skrzy­dle wi­dać było star­sza i młod­sza cze­ladź dwor­ską z otwar­te­mi usty, z cie­ka­we­mi oczy­ma. Przy wy­sia­da­niu z po­wo­zu cały ten tłum ci­snął się, aby do­stą­pić szczę­ścia uca­ło­wa­nia ręki hra­bi­ny i hra­bian­ki; wie­lu zaś ob­ca­ło­wy­wa­ło ręce lo­ka­ja, chwy­ta­jąc go przy­tem pod ko­la­na.

Po­kój, do któ­re­go wpro­wa­dzo­no Mel­skie, przy­po­mi­nał ja­dal­nię w re­stau­ra­cyi ma­łe­go mia­stecz­ka: świe­żo wy­my­tą pod­ło­gę wy­sy­pa­no tro­ci­na­mi, u okien za­wie­szo­no fi­ran­ki per­ka­lo­we z fal­ban­ka­mi, pod ścia­ną sta­ła drew­nia­na ka­nap­ka, przy­kry­ta wi­docz­nie kapą z czy­je­goś łóż­ka, na ścia­nie wi­sia­ło małe lu­ster­ko, na któ­rem ktoś w po­przek wy­rył swe imię i na­zwi­sko, na in­nej ścia­nie – ry­ci­na, wy­obra­ża­ją­ca czło­wie­ka ły­se­go w sza­fi­ro­wym sur­du­cie, za­ja­da­ją­ce­go kieł­ba­sę. Stół na­kry­to sztyw­nym ob­ru­sem bia­łym a za­sta­wę sta­no­wi­ły ta­le­rze fa­jan­so­we po­pę­ka­ne, po­ry­so­wa­ne, je­den na­wet odru­to­wa­ny, noże i wi­del­ce po­gię­te, w czar­nych trzon­kach, bo­che­nek świe­żo upie­czo­ne­go chle­ba, fi­li­żan­ka bez ucha ze solą i spode­czek od niej z pie­przem. Kil­ka pro­stych drew­nia­nych stoł­ków do­peł­nia­ło ume­blo­wa­nia.

W wy­kwint­nym, choć przez po­dróż pod­nisz­czo­nym stro­ju, ze wspa­nia­łą, po­sta­cią wiel­kiej pani, peł­na ele­ganc­kich ru­chów, we­szła tu­taj hra­bi­na Jo­an­na i wszyst­ko ogar­nę­ła dum­nem spoj­rze­niem.

– Czy to jest dwór? – Za­py­ta­ła eko­no­ma, któ­ry, wszedł­szy do oświe­tlo­nej izby, uwa­żał so­bie za obo­wią­zek zga­sić la­tar­kę i pal­ca­mi chwy­cił wła­śnie grzy­bo­wa­ty knot ło­jo­wej świecz­ki, co spra­wi­ło bar­dzo przy­krą woń do­ko­ła.

– To jest dwór, pro­szę ja­śnie pani. – Od­rzekł za­py­ta­ny, cho­wa­jąc po­śpiesz­nie do kie­sze­ni urwa­ny knot ło­jów­ki, po­nie­waż są­dził, iż go wo­bec dzie­dzicz­ki nie wy­pa­da rzu­cać na czy­stą pod­ło­gę. – Lud pro­sty na­zy­wa to pa­ła­cem, ale gdzie ma być pa­łac, kie­dy nie ma pię­tra…

Mel­ska ka­za­ła so­bie po­ka­zać resz­tę dwo­ru i eko­nom, zno­wu za­pa­liw­szy świecz­kę w swej la­tar­ce, po­czął hra­bi­nę opro­wa­dzać.

Za­raz w pierw­szym po­ko­ju, świe­żo wy­my­tym i wy­bie­lo­nym, sta­ły na­prze­ciw­ko sie­bie dwa łóż­ka drew­nia­ne, wąz­kie, z sien­ni­ka­mi gru­bo na­pecz­nia­łe­mi. Tu­taj pan eko­nom uwa­żał so­bie za obo­wią­zek nad­mie­nić w kil­ku sło­wach, że on „może za­rę­czyć za czy­stość po­ście­li, któ­ra po czę­ści po­cho­dzi z jego domu a w czę­ści od go­spo­dy­ni. Co się zaś ty­czy sien­ni­ków, to ka­zał je wczo­raj uszyć z wań­tu­chów na weł­nę i wy­słać naj­lep­szym ga­tun­kiem sia­na, jako po­wszech­nie wia­do­mo, że na pach­ną­cem sia­nie naj­zdro­wiej sy­piać”.

W na­stęp­nym za­raz po­ko­ju le­ża­ły zwa­lo­ne na kupę za­rdze­wia­łe bla­chy, ka­wał­ki że­la­za, sta­re po­wro­zy, cho­mon­ta, płu­gi i t.d. Jesz­cze inna izba słu­ży­ła za zsyp po­śla­dów, „żeby go­spo­dy­ni mia­ła dla dro­biu i nie na­przy­krza­ła się w spi­chle­rzu”. Kie­dy na­resz­cie hra­bi­na we­szła do po­ko­ju, słu­żą­ce­go za spi­żar­nię, ude­rzy­ła na nią taka woń ze­psu­te­go tłusz­czu i stę­chli­ny, że się na­tych­miast cof­nę­ła, wy­krzy­ku­jąc:

– Ależ to strasz­li­wa pust­ka, ru­de­ra!

– Za­wsze mó­wi­łem, że to nie pa­łac, tyl­ko dwór, ale kto so­bie da radę z głu­pim na­ro­dem? Oni i mnie prze­cie na­zy­wa­ją rząd­cą… Jaki tam rząd­ca, któ­ry ma sto ru­bli rocz­nej pen­syi i or­dy­na­ryi osiem­na­ście kor­cy twar­de­go zbo­ża!

Rze­czy­wi­ście, dwór w Na­rzę­pi­nie miał wszyst­kie wady nie­od­łącz­ne od miesz­kań nie­zdro­wych, nie­wy­god­nych i nie­przy­jem­nych.

Mel­ska, za­wie­dzio­na w swo­ich ocze­ki­wa­niach, wręcz oświad­czy­ła, że pod żad­nym wa­run­kiem nie my­śli miesz­kać w ta­kiej dziu­rze.

Okrop­ną, noc prze­pę­dzi­ły – hra­bi­na i jej cór­ka. Pra­wie nic nie ja­dły, mimo ape­ty­tu, gdyż im nie sma­ko­wa­ła wie­cze­rza, po­da­na przez go­spo­dy­nię: wszyst­ko czuć było dy­mem, jak wę­dli­nę.

Głod­ne ko­bie­ty mia­ły na­dzie­ję, że je przy­najm­niej sen po­krze­pi – gdzie tam! Za­le­d­wie się im do snu po­czę­ły kle­ić po­wie­ki, gdy z róż­nych dziur po­wy­ła­zi­ły szczu­ry i z nie­zmier­nym pi­skiem, zgieł­kiem ska­ka­ły po sy­pial­ni. Trze­ba było za­pa­lić świa­tło i w ubra­niu prze­pę­dzić noc bez­sen­ną na stoł­ku. Gdy tak sie­dząc, wy­rze­ka­ły na swe losy, na­raz spo­strze­gły przez szy­by okien ja­kieś dzi­kie oczy, roz­czo­chra­ne gło­wy, czar­ne twa­rze. Na­ro­bi­ły krzy­ku nad­zwy­czaj­ne­go, na któ­ry przy­bie­gła go­spo­dy­ni i uspa­ka­ja­ła hra­bi­nę, iż za­glą­da­nie do okien jest ra­czej owa­cyą lu­do­wą, ani­że­li swa­wo­lą. Miej­sco­wa cze­ladź „z cie­ka­wo­ści i z do­bre­go ser­ca” chcia­ła się zbli­żyć do swej dzie­dzicz­ki, prze­to cały dwór obie­gła, „ale się ich tu w Na­rzę­pi­nie trzy­ma w ry­zach, więc wie­dzą, jak kogo usza­no­wać”.

Hra­bi­na za­żą­da­ła jed­nak, aby za­mknię­to okien­ni­ce, lub za­wie­szo­no sto­ry; ato­li okien­ni­ce daw­no już wiatr po­obry­wał, więc na wnio­sek eko­no­ma za­sło­nię­to okna prze­ście­ra­dła­mi. Go­spo­dy­ni już po raz trze­ci za­bie­ra­ła się do uca­ło­wa­nia rą­czek pani dzie­dzicz­ki na do­bra­noc, kie­dy ja­śnie pani ob­ja­wi­ła ży­cze­nie, aby w są­sied­nim po­ko­ju mia­ła przez całą noc na za­wo­ła­nie służ­bę żeń­ską a w sie­ni – męz­ką i prócz tego, stró­żów ze­wnątrz domu. Wy­ma­ga­nie to spra­wi­ło bar­dzo złe wra­że­nie. „Przyj­mu­je­my ją ja­ko­by świę­tą a ona się boi, że­by­śmy jej nie okra­dli”.

Na­za­jutrz Mel­ska przy­zwa­ła do sie­bie eko­no­ma i za­py­ta­ła go, w ja­kim sta­nie znaj­du­je się dwór w Ga­łu­szy­cach i czy war­to je­chać, aby go obej­rzeć.

– Ja­śnie pani dzie­dzicz­ko! – Od­rzekł eko­nom.– W Na­rzę­pi­nie – za­wsze swo­je mó­wię – nie ma pa­ła­cu, ale i tak dwór jest pań­ski. Żeby wło­żyć w re­pa­ra­cye sto pię­dzie­siąt do dwu­stu ru­bli – w dach, w pod­ło­gi, w su­fi­ty – to zresz­tą ma­te­ry­ał zdro­wy. Ale w Ga­łu­szy­cach od ośmiu lat w jed­nej po­ło­wie dwo­ru są czwo­ra­ki dla cze­la­dzi a w dru­giej z prze­pro­sze­niem chle­wy dla nie­ro­ga­ci­zny. Tam na od­no­wie­nie trze­ba­by wy­dać z pięć­set ru­bli, bo wszyst­ko strasz­nie za­pa­pra­ne…

Za­py­ta­ny, co głów­nie sta­no­wi do­chód w obu tych wio­skach, od­po­wie­dział, że w go­spo­dar­stwie wszyst­ko zna­czy „z prze­pro­sze­niem gnój by­dlę­cy” a tu i w Na­rzę­pi­nie i w Ga­łu­szy­cach by­dła bra­ku­je: trze­ba­by ko­niecz­nie choć po pię­dzie­siąt sztuk na każ­dy z tych fol­war­ków.

– Hra­bia Ty­tus mi mó­wił, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, tym­cza­sem…

Mel­ska po­wie­dzia­ła to z ja­kimś ża­lem, go­ry­czą i za­raz oświad­czy­ła, że chce na­tych­miast wra­cać do War­sza­wy; ale nie chce w ża­den spo­sób je­chać tą samą sta­rą lan­da­rą, musi mieć in­ne­go stan­gre­ta i ży­czy so­bie je­chać inną dro­gą.

Wo­bec tej woli, wy­ra­żo­nej gło­sem nad­zwy­czaj­nie sta­now­czym, eko­nom po­grą­żył się w za­du­mę. Bliz­ko go­dzi­nę cho­dził po dzie­dziń­cu, roz­my­ślał, na­ra­dzał się z go­spo­dy­nią, z kar­bo­wym, z ja­kimś żyd­kiem, któ­ry od wcze­sne­go ran­ka krę­cił się koło dwo­ru. Na­resz­cie sta­nął przed hra­bi­ną i oznaj­mił, że je­śli ja­śnie pani dzie­dzicz­ka za­ba­wi w Na­rzę­pi­nie do ju­tra, coby na­wet było ko­rzyst­ne dla go­spo­dar­stwa, to on po­ży­czy lek­kie­go po­wo­zi­ku w Ry­wo­li­nie o sześć mil od­le­głym, gdyż w bliż­szem są­siedz­twie nikt z jego zna­jo­mych po­wo­zem nie jeź­dzi.

Co się ty­czy in­ne­go fur­ma­na i koni, to te­raz pój­dą, w tę dro­gę ko­ni­ska do­bre jak dzie­ci i bę­dzie po­wo­ził Mi­chał, chłop bez żad­nych fa­na­be­ryj". Przy tej spo­sob­no­ści pan eko­nom szcze­rze wy­znał, iż wczo­raj umyśl­nie do sta­cyi po­słał Mać­ka, gdyż mnie­mał, że „ja­śnie pani lubi jeź­dzić z fan­ta­zyą a na­wet po­wie­dział Mać­ko­wi na od­jezd­nem, żeby się spi­sał”. Do­wie­dziaw­szy się ato­li o wy­wro­cie na dro­dze, sam wła­sno­ręcz­nie dał for­na­lo­wi „z prze­pro­sze­niem pa­miąt­kę taką, że dzi­siaj na oczy przej­rzeć nie może”. Ze złą dro­gą – zda­niem eko­no­ma – moż­na so­bie było w ten spo­sób po­ra­dzić, iż, po­nie­waż z Na­rzę­pi­na do szo­sy jest tyl­ko mila pol­skiej dro­gi a po­tem się je­dzie jak po sto­le, prze­to naj­le­piej je­chać na ko­łach do sa­mej War­sza­wy „sko­ro taka wola ja­śnie pani, żeby na dro­dze nie było złych most­ków i wy­bo­jów”.

Hra­bi­na za­drża­ła na myśl spę­dze­nia jesz­cze jed­nej nocy w Na­rzę­pi­nie i wo­la­ła już wy­jazd w tej sa­mej sta­rej lan­da­rze, sto­su­jąc się zresz­tą do rady eko­no­ma, aby całą po­dróż od­być koń­mi.

Nie wie­dzia­ła ona jed­nak i nie wspo­mnia­no jej o tem, że na tej dro­dze wła­śnie przy­pa­da pod Ber­ci­nem, wsią Strum­skie­go, prze­wóz przez rze­kę.

Na wi­dok pro­mu, na któ­ry prze­woź­ni­cy ka­za­li wjeż­dżać z lan­da­rą for­na­lo­wi z Na­rzę­pi­na, Mel­ska wy­da­ła okrzyk prze­ra­że­nia i nie chcia­ła prze­wo­zu. Tło­czy­li się cie­ka­wi, ob­le­ga­li lan­da­rę a każ­dy wy­ra­żał swe zdzi­wie­nie, że ktoś może mieć oba­wę wody i prze­wo­zu przez rze­kę.

Było to wła­śnie w cza­sie, kie­dy Au­gust Strum­ski prze­cho­dził w uni­wer­sy­te­cie z pierw­sze­go kur­su na dru­gi i koń­czył już w Gro­do­wi­cach swo­je fe­rye. Otóż, po­wra­ca­jąc zkądś kon­no, uj­rzał nad rze­ką tłum chłop­stwa a wśród tłu­mu lan­da­rę z dwie­ma bar­dzo stra­pio­ne­mi Mel­skie­mi. Mło­dzie­niec umiał tak ja­koś wpły­nąć na hra­bi­nę, tak ją uspo­ko­ić i za­ba­wić przez cały czas trwa­nia prze­wo­zu, że ani spo­strze­gła, kie­dy się zna­la­zła na dru­giej stro­nie rze­ki; po­tem jesz­cze, ja­dąc kon­no obok lan­da­ry, od­pro­wa­dził te pa­nie bli­sko pół mili dro­gi.

Wi­docz­nie grzecz­ność jego i usłuż­ność, zjed­na­ły mu hra­bi­nę, sko­ro przy po­że­gna­niu na­le­ga­ją­co pro­si­ła, aby je w War­sza­wie ko­niecz­nie od­wie­dził.

Au­gust w parę mie­się­cy po po­wro­cie z fe­ryj przy­po­mniał so­bie ory­gi­nal­ną, zna­jo­mość i zło­żył wi­zy­tę pa­niom Mel­skim. Przy­ję­to go bar­dzo ser­decz­nie, wca­le nie­ce­re­mo­nial­nie i pro­szo­no, aże­by by­wał. W dwa, czy trzy mie­sią­ce po­tem zno­wu je od­wie­dził i wte­dy go ude­rzy­ło, że tak mat­ka jak cór­ka for­ma­mi to­wa­rzy­skie­mi, in­te­li­gen­cyą, bar­dzo się róż­nią od wszyst­kich ko­biet, któ­re znał w War­sza­wie i w oko­li­cach Gro­do­wic. On nie lu­bił krew­nych swo­jej mat­ki, Ha­ber­wal­dów, Glo­sne­rów i in­nych, tych fi­li­strów, uda­ją­cych po­wierz­chow­nie do­bro­dusz­ność, fi­lan­tro­pię, mo­ral­ność a do szpi­ku ob­łud­nych, chci­wych i am­bit­nych han­dla­rzy, ma­ją­cych za­wsze na ustach ja­kiś okle­pa­ny fra­zes o pra­cy, cy­wi­li­za­cyi, do­bru ogól­nem. Ich żony i cór­ki, nad­zwy­czaj­nie pre­ten­sy­onal­ne, za­ufa­ne w ma­jąt­ki, uży­wa­ją­ce i stro­ją­ce się bez żad­ne­go sma­ku – na po­kaz tyl­ko, były jesz­cze or­dy­nar­niej­sze i po­spo­lit­sze od swych mę­żów i oj­ców. Cóż mó­wić o tych do­mach szla­chec­kich z oko­li­cy Gro­do­wic?

o tych pa­niach i pan­nach, pa­pla­ją­cych bez­myśl­nie po fran­cuz­ku, gra­ją­cych bez uczu­cia i bez żad­nej po­trze­by na for­te­pia­nie, kształ­co­nych Bóg wie jak i po co?

Nie, hra­bi­na Jo­an­na i hra­bian­ka Łu­cya – to ko­bie­ty z ja­kie­goś in­ne­go świa­ta. Były dum­ne, am­bit­ne a nie da­wa­ły ni­ko­mu uczuć swej dumy i am­bi­cyi; były do­bre, zu­peł­nie szcze­re, szcze­rze we­so­łe; lu­bi­ły pięk­ne stro­je i wy­go­dę tak na­tu­ral­nie, tak dla sie­bie sa­mych, żeby je nikt nie śmiał po­są­dzać o chęć błysz­cze­nia wo­bec lu­dzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: