- W empik go
Gorzałka. Tom 3: powieść - ebook
Gorzałka. Tom 3: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwne koleje w życiu przechodziła pani Joanna hrabina Bergamaschi-Melska. Włoszka z pochodzenia, wyszła za mąż w szesnastym roku życia. Ciotka, która się nią… opiekowała, wydała dla losu młodą i bardzo urodziwą dziewczynę za blisko piędziesięcioletniego hrabiego Ryszarda Helskiego. Nie było zbyt szczęśliwe małżeńskie pożycie Joanny z mężem, którego nieustannie łamały reumatyzmy, szarpały jakieś dolegliwe bóle. Dodajmy do tego okoliczność, że rodzina Melskich, spodziewająca się odziedziczyć znaczny majątek po śmierci pana Ryszarda, uważała za wroga swego młodziutką jego żonę.
W dwanaście lat po ślubie zakończył hrabia swój dolegliwy żywot a cały majątek – głównie w ziemi – zapisał żonie i sześcioletniej córeczce
Łucyi, dodając im za opiekuna i doradcę starszego swego brata, hrabiego Tytusa
Już w osiem miesięcy potem, wdowa weszła w układy z panem Tytusem i oddała mu w zupełny zarząd dwa piękne klucze – Orzelin i Flisów a sama, zabrawszy dziecko, wyjechała za granicę.
Hrabia Tytus Melski był to człowiek zamożny i, jak mówią, mający szczęśliwą rękę do robienia dobrych interesów: majątek swój nieustannie powiększał. Różni ludzie odzywali się o nim: – „O, to majster!” – Albo: – „Niech się żyd przed nim schowa!”
Miał on atoli, jako bogaty, także i stronników swoich, którzy pod niebiosa wynosili jego drobne obywatelskie zasługi a gdy niejedną finansową operacyę wypadało koniecznie usprawiedliwić, odzywali się: – „Że jest rachunkowy – to dobrze! Trudno od człowieka wymagać, aby się poświęcał dla drugich! Czyż ma stracić majątek, jak większa część naszej arystokracyi?”
Przez dziesięć lat z górą włóczyła się hrabina Joanna z córką po Europie i podobno pieniędzy wcale nie oszczędzała. Jak dziś jeszcze głoszą stronnicy pana Tytusa: – „Wydawała baba bajońskie sumy”.
Nie możemy w tej sprawie powiedzieć nic stanowczego, ponieważ nie wiemy, co hrabina porabiała zagranicą i nie znamy szczegółów administracyi Orzelina i Flisowa.
Ale podczas tego gdy stronnictwo pana Tytusa potępia marnotrawną hrabinę i powtarza raz po razu: – „Chwała Bogu, że piękny Orzelin i Flisów dostały się w ręce doskonałych gospodarzy”– inni znowu zasłaniają sobie usta dłonią, przytem chrząkają, mrugają dwuznacznie i z cicha poszeptują: – „Eee, nie trzeba temu wszystkiemu dawać wiary! Melska wydawała dużo, bo miała na to; ale żeby ona nawet jadała z córką marcepany i kąpała się w winie, jeszczeby jej na dłużej wystarczyło… Tytus–figlarz! Urządził baby…”.
No, przecież takie rzeczy głoszą tylko przeciwnicy hrabiego, zazdroszczący mu powodzenia, albo urażeni odmową pożyczki, czy zniechęceni zatargiem, który się rozstrzygnął na ich niekorzyść. Za to drugie stronnictwo podnosi zacność i prawość charakteru pana Tytusa, który wśród najgorszych warunków zdołał jednak z nadzwyczajnem poświęceniem się ocalić na posag dla hrabianki Łucyi dwa folwarki – Narzępin i Gałuszyce.
Trzeba zaś wiedzieć, że na czas pobytu hrabiny Joanny za granicą przypadły w kraju jaknajgorsze stosunki rolne: lata nieurodzaju, taniość zboża, drogość najemnika, pomór na owce. Podupadli, poupadali zupełnie ludzie oszczędni, zabiegliwi, gospodarni, jakżeby się mogła ostać taka marnotrawnica?
Nie otrzymawszy potrzebnych pieniędzy, przytem przerażona listami pana Tytusa, donoszącemi o ruinie majątkowej, wdowa zjechała do Warszawy i natychmiast wezwała opiekuna swego na naradę, sądząc, że to ją jeszcze ocali. Teraz jednakże dowiedziała się tak smutnych rzeczy, że ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
Wtedy dopiero pan Tytus zaczął ją pocieszać, dawać rady i wypowiedział tyle pięknych, zacnych myśli, ogrzanych najszlachetniejszemi uczuciami, udzielił stroskanej wdowie tyle zdrowych i prawdziwie mądrych rad, że ją zupełnie uspokoił.
Przedewszystkiem hrabia dowiódł jasno, iż bratowa nie powinna mieszkać w Warszawie, gdzie zaraz po przybyciu najęła lokal za dwa tysiące rubli rocznie, otoczyła się liczną służbą., postanowiła trzymać powóz i konie. A to po co? Można przecież mieszkać w jednej z dwóch wiosek, stanowiących posag hrabianki Łucyi – w Narzępinie, albo w Gałuszycach. W obu wsiach są szlacheckie dworki w dobrym stanie, z gankami, dziedzińcami i ogrodami. Jeśliby tam czegoś brakowało, to on, tak bliski krewny, dopełnić każe, zajmie się urządzeniem, reparacyami, wystawi oranżeryę, ugodzi służbę i będzie bardzo dobrze a tanio. Sąsiedztwa są… bardzo miłe, jakkolwiek trzeba w nich przebierać, można żyć po obywatelsku, dostatnio.
Hrabina odzyskała równowagę, tembardziej, że pan Tytus przygotował dla niej coś około czterech tysięcy rubli, jak mówił, „na pierwsze potrzeby”. Potem dał jej do podpisu papiery, z których odczytywał wypracowane przez siebie „pomysły, zapobiegające smutnej katastrofie i regulujące jej interesa majątkowe w jedyny możliwy sposób”.
Atoli po odjeździe pana Tytusa z Warszawy, Melska nie mogła się jakoś wybrać na wieś, chociaż ciągle powtarzała, że ona wieś lubi, że jej się miasto już sprzykrzyło.
Gdy jej zabrakło pieniędzy, nieoceniony opiekun znowu przysłał parę tysięcy rubli, przyczem bardzo delikatnie dał uczuć, że suma taka „przekracza ustaloną, już limitacyę i stanowi awans na rachunek nowego budżetu, którego nie ma na czem oprzeć”. Swoją, drogą hrabina korzystała w Warszawie z kredytu, o ile się tylko dało.
Nareszcie jednego dnia zdobyła się na postanowienie i rzekła do córki:
– Luka, jedźmy dzisiaj obejrzeć ten Narzępin i te Gałuszyce!
Wybrały się i pojechały koleją żelazną do najbliższej stacyi od Narzępina, odległej jednakże o trzy mile. Stacya to podrzędna, można tam nająć furkę w jednego konia, a tu wytwornie strojne damy koniecznie żądały powozu. Wysłano przeto konnego gońca z rozkazem do Narzępina, ażeby ten, kto tam zarządza, przysłał natychmiast stosowny ekwipaż po hrabinę i hrabiankę. Tymczasem nudziły się straszliwie na stacyi, wysyłając raz za razem lokaja, aby wyglądał, czy koni z Narzępina nie widać jeszcze na drodze.
Już o zmierzchu nadjechała wielce starożytna landara, zaprzężona w cztery chude fornalskie szkapy. Krzywiły się ogromnie obie panie, krzywił się nawet ich służący elegancko ubrany, który musiał zająć miejsce na koźle obok brudnego i obdartego Maćka, ale trudna rada. Dopiero kiedy owa kareta wyszła już na drogę a zaczęła nachylać się, skakać po wyboiach i mostkach, hrabina, dama ogromnie nerwowa, przeraziła się nadzwyczajnie, narobiła krzyku. Lokaj kazał fornalowi stanąć i pośpieszył do drzwiczek powozu, gdzie wysłuchał rozkazu pani, aby konie zwolniły biegu.
Nie na wiele się to przydało; głodne konie rwały do domu jak szalone, fornal zaś oświadczył kategorycznie, że inaczej być nie może, „skoro bydlęta bez popasu i wytchnienia tam i nazad muszą dymać”. Powiedziawszy to, stanął na wysokim koźle, plunął w dłoń, rozwinął długi bicz i trzy razy strzelił z wielkiem namaszczeniem. Melska znowu wydała okrzyk trwogi i zapowiedziała, żeby się woźnica nie ważył z bicza strzelać.
Fornal, który sobie wyobrażał, że z panią dziedziczką koniecznie należy jechać ostro, aby się przekonała, iż ludzie w Narzępinie umieją powozić, zamyślił się na koźle nad otrzymanemi rozkazami i puścił konie, „żeby same wyczuwały drogę”. Oba lejcowe były ślepe a czucie im mówiło, że są głodne i że po drugiej stronie drogi rośnie trawa. Rozmyślanie o po – leceniach dziedziczki wpłynęło na Maćka usypiająco, co się widać udzieliło i siedzącemu obok lokajowi. Dwaj służący kiwali się jak dwa wahadła a gdy przypadkiem nastąpiło spotkanie ich głów, żaden nie wiedział, kto kogo uderza. Gdy się ocknęli, leżeli w rowie pełnym wody a z wywróconej landary słychać było jęki, piski i wykrzyki; konie tymczasem z obojętnością na wszystko, co się działo, szczypały trawę. Hrabina zemdlała, hrabianka pluskała się w wodzie, która wtargnęła teraz do powozu; Maciek klął strasznie i z całej siły walił chude konie po gnatach. Na szczęście księżyc błysnął z za chmur i przy jego świetle zdołano jakoś wywlec z rowu nawpół rozbitą landarę. Trzeba było widzieć fornala, jak kozikiem obrzynał z uprzęży kawałki postronków, rzemieni, aby wyłatać różne uszkodzenia i zapobiedz nowej biedzie a ciągle półgłosem przekonywał samego siebie, że „taka jazda na nic, skoro okumon co innego przykazał a czego innego chce jaśnie pani: później wszystko zwalą na fornala”…
Przemoknięte, nadzwyczajnie utrudzone i wystraszone, zajechały nareszcie obie panie już po północy przed dwór w Narzępinie.
nie mógł wytrzymać, żeby choć raz nie palnąć z bata.
Na przybycie dziedziczki oczekiwali w ganku: ekonom z latarką, w ręku, gospodyni i dziewka z bosemi nogami a oprócz tego, na prawem i lewem skrzydle widać było starsza i młodsza czeladź dworską z otwartemi usty, z ciekawemi oczyma. Przy wysiadaniu z powozu cały ten tłum cisnął się, aby dostąpić szczęścia ucałowania ręki hrabiny i hrabianki; wielu zaś obcałowywało ręce lokaja, chwytając go przytem pod kolana.
Pokój, do którego wprowadzono Melskie, przypominał jadalnię w restauracyi małego miasteczka: świeżo wymytą podłogę wysypano trocinami, u okien zawieszono firanki perkalowe z falbankami, pod ścianą stała drewniana kanapka, przykryta widocznie kapą z czyjegoś łóżka, na ścianie wisiało małe lusterko, na którem ktoś w poprzek wyrył swe imię i nazwisko, na innej ścianie – rycina, wyobrażająca człowieka łysego w szafirowym surducie, zajadającego kiełbasę. Stół nakryto sztywnym obrusem białym a zastawę stanowiły talerze fajansowe popękane, porysowane, jeden nawet odrutowany, noże i widelce pogięte, w czarnych trzonkach, bochenek świeżo upieczonego chleba, filiżanka bez ucha ze solą i spodeczek od niej z pieprzem. Kilka prostych drewnianych stołków dopełniało umeblowania.
W wykwintnym, choć przez podróż podniszczonym stroju, ze wspaniałą, postacią wielkiej pani, pełna eleganckich ruchów, weszła tutaj hrabina Joanna i wszystko ogarnęła dumnem spojrzeniem.
– Czy to jest dwór? – Zapytała ekonoma, który, wszedłszy do oświetlonej izby, uważał sobie za obowiązek zgasić latarkę i palcami chwycił właśnie grzybowaty knot łojowej świeczki, co sprawiło bardzo przykrą woń dokoła.
– To jest dwór, proszę jaśnie pani. – Odrzekł zapytany, chowając pośpiesznie do kieszeni urwany knot łojówki, ponieważ sądził, iż go wobec dziedziczki nie wypada rzucać na czystą podłogę. – Lud prosty nazywa to pałacem, ale gdzie ma być pałac, kiedy nie ma piętra…
Melska kazała sobie pokazać resztę dworu i ekonom, znowu zapaliwszy świeczkę w swej latarce, począł hrabinę oprowadzać.
Zaraz w pierwszym pokoju, świeżo wymytym i wybielonym, stały naprzeciwko siebie dwa łóżka drewniane, wązkie, z siennikami grubo napeczniałemi. Tutaj pan ekonom uważał sobie za obowiązek nadmienić w kilku słowach, że on „może zaręczyć za czystość pościeli, która po części pochodzi z jego domu a w części od gospodyni. Co się zaś tyczy sienników, to kazał je wczoraj uszyć z wańtuchów na wełnę i wysłać najlepszym gatunkiem siana, jako powszechnie wiadomo, że na pachnącem sianie najzdrowiej sypiać”.
W następnym zaraz pokoju leżały zwalone na kupę zardzewiałe blachy, kawałki żelaza, stare powrozy, chomonta, pługi i t.d. Jeszcze inna izba służyła za zsyp pośladów, „żeby gospodyni miała dla drobiu i nie naprzykrzała się w spichlerzu”. Kiedy nareszcie hrabina weszła do pokoju, służącego za spiżarnię, uderzyła na nią taka woń zepsutego tłuszczu i stęchliny, że się natychmiast cofnęła, wykrzykując:
– Ależ to straszliwa pustka, rudera!
– Zawsze mówiłem, że to nie pałac, tylko dwór, ale kto sobie da radę z głupim narodem? Oni i mnie przecie nazywają rządcą… Jaki tam rządca, który ma sto rubli rocznej pensyi i ordynaryi osiemnaście korcy twardego zboża!
Rzeczywiście, dwór w Narzępinie miał wszystkie wady nieodłączne od mieszkań niezdrowych, niewygodnych i nieprzyjemnych.
Melska, zawiedziona w swoich oczekiwaniach, wręcz oświadczyła, że pod żadnym warunkiem nie myśli mieszkać w takiej dziurze.
Okropną, noc przepędziły – hrabina i jej córka. Prawie nic nie jadły, mimo apetytu, gdyż im nie smakowała wieczerza, podana przez gospodynię: wszystko czuć było dymem, jak wędlinę.
Głodne kobiety miały nadzieję, że je przynajmniej sen pokrzepi – gdzie tam! Zaledwie się im do snu poczęły kleić powieki, gdy z różnych dziur powyłaziły szczury i z niezmiernym piskiem, zgiełkiem skakały po sypialni. Trzeba było zapalić światło i w ubraniu przepędzić noc bezsenną na stołku. Gdy tak siedząc, wyrzekały na swe losy, naraz spostrzegły przez szyby okien jakieś dzikie oczy, rozczochrane głowy, czarne twarze. Narobiły krzyku nadzwyczajnego, na który przybiegła gospodyni i uspakajała hrabinę, iż zaglądanie do okien jest raczej owacyą ludową, aniżeli swawolą. Miejscowa czeladź „z ciekawości i z dobrego serca” chciała się zbliżyć do swej dziedziczki, przeto cały dwór obiegła, „ale się ich tu w Narzępinie trzyma w ryzach, więc wiedzą, jak kogo uszanować”.
Hrabina zażądała jednak, aby zamknięto okiennice, lub zawieszono story; atoli okiennice dawno już wiatr poobrywał, więc na wniosek ekonoma zasłonięto okna prześcieradłami. Gospodyni już po raz trzeci zabierała się do ucałowania rączek pani dziedziczki na dobranoc, kiedy jaśnie pani objawiła życzenie, aby w sąsiednim pokoju miała przez całą noc na zawołanie służbę żeńską a w sieni – męzką i prócz tego, stróżów zewnątrz domu. Wymaganie to sprawiło bardzo złe wrażenie. „Przyjmujemy ją jakoby świętą a ona się boi, żebyśmy jej nie okradli”.
Nazajutrz Melska przyzwała do siebie ekonoma i zapytała go, w jakim stanie znajduje się dwór w Gałuszycach i czy warto jechać, aby go obejrzeć.
– Jaśnie pani dziedziczko! – Odrzekł ekonom.– W Narzępinie – zawsze swoje mówię – nie ma pałacu, ale i tak dwór jest pański. Żeby włożyć w reparacye sto piędziesiąt do dwustu rubli – w dach, w podłogi, w sufity – to zresztą materyał zdrowy. Ale w Gałuszycach od ośmiu lat w jednej połowie dworu są czworaki dla czeladzi a w drugiej z przeproszeniem chlewy dla nierogacizny. Tam na odnowienie trzebaby wydać z pięćset rubli, bo wszystko strasznie zapaprane…
Zapytany, co głównie stanowi dochód w obu tych wioskach, odpowiedział, że w gospodarstwie wszystko znaczy „z przeproszeniem gnój bydlęcy” a tu i w Narzępinie i w Gałuszycach bydła brakuje: trzebaby koniecznie choć po piędziesiąt sztuk na każdy z tych folwarków.
– Hrabia Tytus mi mówił, że wszystko jest w porządku, tymczasem…
Melska powiedziała to z jakimś żalem, goryczą i zaraz oświadczyła, że chce natychmiast wracać do Warszawy; ale nie chce w żaden sposób jechać tą samą starą landarą, musi mieć innego stangreta i życzy sobie jechać inną drogą.
Wobec tej woli, wyrażonej głosem nadzwyczajnie stanowczym, ekonom pogrążył się w zadumę. Blizko godzinę chodził po dziedzińcu, rozmyślał, naradzał się z gospodynią, z karbowym, z jakimś żydkiem, który od wczesnego ranka kręcił się koło dworu. Nareszcie stanął przed hrabiną i oznajmił, że jeśli jaśnie pani dziedziczka zabawi w Narzępinie do jutra, coby nawet było korzystne dla gospodarstwa, to on pożyczy lekkiego powoziku w Rywolinie o sześć mil odległym, gdyż w bliższem sąsiedztwie nikt z jego znajomych powozem nie jeździ.
Co się tyczy innego furmana i koni, to teraz pójdą, w tę drogę koniska dobre jak dzieci i będzie powoził Michał, chłop bez żadnych fanaberyj". Przy tej sposobności pan ekonom szczerze wyznał, iż wczoraj umyślnie do stacyi posłał Maćka, gdyż mniemał, że „jaśnie pani lubi jeździć z fantazyą a nawet powiedział Maćkowi na odjezdnem, żeby się spisał”. Dowiedziawszy się atoli o wywrocie na drodze, sam własnoręcznie dał fornalowi „z przeproszeniem pamiątkę taką, że dzisiaj na oczy przejrzeć nie może”. Ze złą drogą – zdaniem ekonoma – można sobie było w ten sposób poradzić, iż, ponieważ z Narzępina do szosy jest tylko mila polskiej drogi a potem się jedzie jak po stole, przeto najlepiej jechać na kołach do samej Warszawy „skoro taka wola jaśnie pani, żeby na drodze nie było złych mostków i wybojów”.
Hrabina zadrżała na myśl spędzenia jeszcze jednej nocy w Narzępinie i wolała już wyjazd w tej samej starej landarze, stosując się zresztą do rady ekonoma, aby całą podróż odbyć końmi.
Nie wiedziała ona jednak i nie wspomniano jej o tem, że na tej drodze właśnie przypada pod Bercinem, wsią Strumskiego, przewóz przez rzekę.
Na widok promu, na który przewoźnicy kazali wjeżdżać z landarą fornalowi z Narzępina, Melska wydała okrzyk przerażenia i nie chciała przewozu. Tłoczyli się ciekawi, oblegali landarę a każdy wyrażał swe zdziwienie, że ktoś może mieć obawę wody i przewozu przez rzekę.
Było to właśnie w czasie, kiedy August Strumski przechodził w uniwersytecie z pierwszego kursu na drugi i kończył już w Grodowicach swoje ferye. Otóż, powracając zkądś konno, ujrzał nad rzeką tłum chłopstwa a wśród tłumu landarę z dwiema bardzo strapionemi Melskiemi. Młodzieniec umiał tak jakoś wpłynąć na hrabinę, tak ją uspokoić i zabawić przez cały czas trwania przewozu, że ani spostrzegła, kiedy się znalazła na drugiej stronie rzeki; potem jeszcze, jadąc konno obok landary, odprowadził te panie blisko pół mili drogi.
Widocznie grzeczność jego i usłużność, zjednały mu hrabinę, skoro przy pożegnaniu nalegająco prosiła, aby je w Warszawie koniecznie odwiedził.
August w parę miesięcy po powrocie z feryj przypomniał sobie oryginalną, znajomość i złożył wizytę paniom Melskim. Przyjęto go bardzo serdecznie, wcale nieceremonialnie i proszono, ażeby bywał. W dwa, czy trzy miesiące potem znowu je odwiedził i wtedy go uderzyło, że tak matka jak córka formami towarzyskiemi, inteligencyą, bardzo się różnią od wszystkich kobiet, które znał w Warszawie i w okolicach Grodowic. On nie lubił krewnych swojej matki, Haberwaldów, Glosnerów i innych, tych filistrów, udających powierzchownie dobroduszność, filantropię, moralność a do szpiku obłudnych, chciwych i ambitnych handlarzy, mających zawsze na ustach jakiś oklepany frazes o pracy, cywilizacyi, dobru ogólnem. Ich żony i córki, nadzwyczajnie pretensyonalne, zaufane w majątki, używające i strojące się bez żadnego smaku – na pokaz tylko, były jeszcze ordynarniejsze i pospolitsze od swych mężów i ojców. Cóż mówić o tych domach szlacheckich z okolicy Grodowic?
o tych paniach i pannach, paplających bezmyślnie po francuzku, grających bez uczucia i bez żadnej potrzeby na fortepianie, kształconych Bóg wie jak i po co?
Nie, hrabina Joanna i hrabianka Łucya – to kobiety z jakiegoś innego świata. Były dumne, ambitne a nie dawały nikomu uczuć swej dumy i ambicyi; były dobre, zupełnie szczere, szczerze wesołe; lubiły piękne stroje i wygodę tak naturalnie, tak dla siebie samych, żeby je nikt nie śmiał posądzać o chęć błyszczenia wobec ludzi.