- promocja
Gorzko, gorzko - ebook
Gorzko, gorzko - ebook
Gorzko, gorzko to opowieść o pragnieniu miłości i wolności, które dojrzewa w życiu i marzeniach czterech pokoleń kobiet. Dlaczego Berta popełniła zbrodnię? Kiedy Barbara nauczyła się tak dobrze rzucać nożem? Dlaczego Violetta otworzyła wek Pandory i co w nim było? Czy Kalinie uda się poznać prawdę? Historię Berty, Barbary i Violetty opowiada Kalina, która w Wałbrzychu, Unisławiu Śląskim i Sokołowsku odnajduje brakujące fragmenty rodzinnej historii i zszywa je w całość. Mozolnie rekonstruując pamięć swej naznaczonej traumą rodziny, mierzy się zarazem z własną miłosną utratą.
Realizm i magiczność Gorzko, gorzko nadają tej wciągającej sadze niepowtarzalny styl i niepokojący urok, dzięki czemu na długo zostaje ona w czytelniku. Gorzko, gorzko to nowatorsko i odważnie opowiedziana historia miłosna i nienawistna, okrutna i czuła, która budzi litość i trwogę, niosąc ostatecznie nadzieję na katharsis.
Joanna Bator – Laureatka Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak, Nagrody Literackiej im. Hermana Hessego, Nagrody Literackiej im. Stefana Heima, Nagrody Literackiej Usdomer, szwajcarskiej Spycher Literaturpreis. Autorka bestsellerów tłumaczonych na wiele języków, w tym zekranizowanego niedawno Ciemno, prawie noc. W swojej szóstej powieści wraca na Dolny Śląsk zainspirowana prawdziwą historią, którą usłyszała na cmentarzu w Unisławiu Śląskim.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6154-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tej jesieni kupiłam stuletni dom w górskiej wiosce na Dolnym Śląsku. W gratisie był pies, z pyska przypominający wilka, a z racji tuszy podobny do zakurzonego polarnego niedźwiedzia. Jedno ucho ma czarne, drugie białe, oba spiczaste i czujne. Po poprzednich właścicielach zostało też parę sprzętów, między innymi kredens kuchenny, łóżko z kolumnami i masywny dębowy stół o blacie pełnym nacięć, wyglądających jak osobliwe pismo, które co dzień próbuję odczytać.
Za czasów niemieckich miejscowość nazywała się Görbersdorf i słynęła z pierwszego na świecie sanatorium dla gruźlików, których doktor Hermann Brehmer i jego następcy leczyli klimatem i odpowiednią dietą. Teraz nosi nazwę Sokołowsko, ku czci polskiego lekarza ftyzjatry, który był przez kilka lat ulubionym, choć krytycznym asystentem doktora Brehmera, upierającym się, że zimne natryski i dalekie spacery nie pomagają przy zaawansowanych suchotach. Miejsce, w którym postanowiłam zostać, jest tak małe, że łatwo można je przeoczyć, wygląda jak wąska blizna powoli zarastająca lasem. Stare sanatorium leży w ruinie, duża część mniejszych ośrodków wypoczynkowych i pensjonatów od lat nie działa, a przedwojenne domy rozpadają się lub pustoszeją. To najmniejsza miejscowość, w jakiej żyłam, za to pies trafił mi się ogromny, porośnięty gęstą sierścią, którą rozczesałam dopiero końskim zgrzebłem. Pod nią jego skóra jest różowa, poznaczona bliznami, delikatna jak u dziecka. Wyczesany podszerstek, tak miękki, że nadawałby się do przędzenia, wydziela ciepły zapach, który przypomina mi syrop klonowy i torf. Zwierzę pojawiło się po trzech dniach, od kiedy się wprowadziłam, i po prostu usiadło przy budzie w chłodnej godzinie przedświtu, nierealne w swoim majestacie. Z jego pyska unosiły się obłoczki pary i gdy otworzyłam drzwi, pies spojrzał prosto na mnie, ale nie podszedł od razu.
W wiejskim sklepie powiedziano mi, że wcześniej był towarzyszem Bazyla Ochęduszki, jasnowidza i uzdrowiciela, który, gnębiony kłopotami i pogrążony w rozpaczy, sprzedał dom biznesmenowi z Wrocławia, po czym rozpłynął się we mgle wiszącej nad kotliną. Podobno nie żyje, utonął, ale nie znaleziono jego ciała. Miastowy najpierw wywiózł gdzieś psa, i to dwa razy, ten jednak wracał i krążył koło domu, szczerząc kły. W końcu nowy właściciel pogodził się z jego obecnością, choć raczej ze strachu niż z sympatii, a tę bez powodzenia próbował sobie zaskarbić u tubylców, udając, że wrasta w to miejsce. Jakoś zwabił psa i odtąd trzymał go na łańcuchu przy budzie, którą kazał zbudować miejscowemu stolarzowi, zwanemu Zupą Macieja, bo przyrzekłszy swojej żonie nie przeklinać, używa rymujących się zamienników grubszych słów. Do zupy z tymi ścianami!, denerwował się, gdy montował półki na książki na krzywiznach mojego domu, ale wyszły pięknie, bo Zupa Macieja jest prawdziwym mistrzem. Na człowieka, od którego kupiłam dom, mówiono po prostu Atentam, bo od początku przeczuwano, że mimo tej budy i dobrej miny do złego psa nie zasługuje na więcej. Takie miejsca jak Sokołowsko są bezlitosne i kapryśne, albo przyjmują nowo przybyłych po królewsku, albo wypluwają jak pestkę, kierując się nieodgadnioną logiką. Po kilku miesiącach pies znikł, a Atentam chodził po wsi i pytał, kto mu go spuścił, bo utrzymywał, że łańcuch przecięto. Skarżył się też na powtarzające się awarie elektryczności i wodociągu, irytujące tym bardziej, że zawsze kończyły się przed przybyciem serwisantów, a wracały z impetem tuż po ich odejściu. W końcu wystawił dom na sprzedaż. Pies przepadł bez śladu na kilka miesięcy i powrócił dopiero, gdy Atentama już nie było. Gdziekolwiek przebywał, dobrze go karmiono, bo, jak mi powiedziano, uciekł w świat chudy.
Być może pies obserwował mnie z daleka, zastanawiając się, czy można mi zaufać, i widział nawet, jak po raz pierwszy zapalam światło nad stołem w kuchni i dotykam blatu. To przy tym stole Bazyl Ochęduszko leczył wodą ze swojego źródła, przywoływał duchy i przepowiadał przyszłość, a także przeszłość, co jest sztuką co najmniej tak samo trudną, mojej babce Barbarze i tysiącom innych. Do każdego mówił w jego języku, trafiającym prosto w serce. Energia kwantowa była dla racjonalistów, łzy Matki Boskiej dla kobiet wierzących po matczynemu, tchnienie Ducha Świętego dla światłych katolików, a dyrdymały w stylu New Age i Paula Coelho dla spragnionych lekkostrawnej ezoteryki. Kuracje Bazyla Ochęduszki pomagały, pech, że tylko niektórym, a nic nie budzi większej irytacji niż uzdrowiciel, któremu udaje się uleczyć co dziesiątego pacjenta z rakiem w fazie terminalnej, i jasnowidz odnajdujący z niezwykłą dokładnością co piątą osobę żywą czy martwą. Za to na jego seansach spirytystycznych duchy pojawiały się zawsze, co do tego wszyscy byli zgodni.
Mieszkańcy wsi znali Bazyla Ochęduszkę, ale nikt nie pamiętał imienia jego psa, jakby zwierzę przed moim przyjazdem strząsnęło z siebie miana nadane mu przez człowieka. Spróbowałam szczęścia, bo zamieszkując nowy świat, jakim dla mnie jest ta wioska, nie da się przeżyć bez nazywania, choćby prowizorycznego, chociaż wolę ten proces nazywać oswajaniem. Przykładam więc po prostu nazwę do jej domniemanego desygnatu tak, jakbym podsuwała obcemu zwierzęciu miskę z jedzeniem, zje to dobrze, nie tknie, poczekamy i spróbujemy czegoś innego. Bruno to pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy, gdy patrzyliśmy na siebie z psem w szarym blasku. Wokół pachniało lasem, ziemią i palonym węglem, którego drobiny drażniły mi gardło, trawił mnie smutek, na który nie ma lekarstwa, więc w nagłym przypływie nadziei pomyślałam, że zwierzę przyszło do mnie w prezencie, zesłane przez Bazyla Ochęduszkę jako pocieszenie. Nie wiem, co myślał pies, ale ja poczułam się obdarowana. To rzadkie i piękne uczucie, które domaga się wzajemności.
Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo. Niechybnie brakuje tam nas, recytowała moja matka Violetta przez V i dwa t słowa poety, którego nikt już dziś chyba nie czyta. W każdym razie mnie wydaje się nieznośnie duszoszczypatielny, zbyt dosłowny w swojej rozpaczy. Gdy Violetta była młoda, śpiewano jednak jego pełne smutku utwory, z których emanowała niezgoda na okropieństwo świata na równi z zachwytem nad cudnymi manowcami i wrzosowiskami, gdzie można pójść, by zapomnieć wszystko. Moja matka Violetta czytała i nuciła Stachurę, i myślę, że kochała go na swój sposób, zanim utraciła zdolność do miłości i wiarę, że znajdzie swoje cudne manowce. Nie zdechniemy tak szybko, jak sobie roi śmierć! Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć, cytowała, gdy porywała ją jakaś nowa nadzieja. Jest już za późno, nie jest za późno!, wahała się, ale w końcu wybierała działanie, kolejny plan, który miał się okazać takim niewypałem jak ja. Boże mój, wbiłeś we mnie wszystkie noże!, wołała przygnieciona kolejną klęską i po okresie żałoby wymyślała scenariusz, prowadzący ją do następnego niepowodzenia drogą, którą przemierzała już wcześniej. To był jej ulubiony cytat, kiedy pojawiła się w moim życiu po sześciu latach nieobecności, bo tkwiło w niej tyle ostrzy, że przypominała świętego Sebastiana albo Matkę Boską Siedmiu Boleści. Gdy tylko w pobliżu było lustro, czyjeś oczy, kałuża, poprawiała powbijane w ciało groty, tu przesuwając, tam dociskając mocniej. Violetta przez V i dwa t na każdą okazję miała cytat, tylko na mnie, jak mówiła, brakowało jej słów. Jestem córką, do której trudno było dobrać coś odpowiedniego, zarówno w literaturze polskiej, jak i światowej, choć Violetta Serce i tak najbardziej lubiła czytać sensacyjne opowieści ze szmatławych gazet, marząc, że kiedyś stanie się ich bohaterką. Łączyła nas tylko fascynacja ufo, na niej zrobił wrażenie artykuł o tym, że pewną mieszkankę Ohio przetrzymywano w latającym talerzu i gwałcono, a po wypuszczeniu była chudsza o dziesięć kilo i sławna, na mnie ten o zielonych ludzikach porywających dzieci na swoją planetę, pełną łagodnych zielonych zwierząt. Violetta przez V i dwa t miała książki na pokaz i lektury na po domu, kostiumy sceniczne i ciuchy używane tylko w samotności, twarz wyjściową i tę, którą można było zobaczyć bardzo rzadko, na ogół nad ranem, gdy moją matkę budził kaszel Zbyszka Papugi.
Ruszaj się, Bruno, powiedziałam więc, gdy tak staliśmy naprzeciw siebie, ja w drzwiach mojego nowego domu, pies o różnokolorowych uszach przy pustej o tej porze drodze. Idziemy na piwo, niechybnie brakuje tam nas, zabrzmiało jak zaklęcie. Pies wstał, przeciągnął się i podszedł do mnie tak ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym. Pachniał topniejącym śniegiem, kiełkowaniem i czymś słodkim. Zdecydowanie był w tym syrop klonowy. Dałam mu dłoń do powąchania, a jego długi wilczy pysk doskonale się w nią wpasował. Poczułam na palcach wilgotne ciepło.
Odtąd Bruno nie odstępuje mnie na krok, tylko nocą za nic nie chce zostać w środku i gdy nie mogę spać, widzę, jak krąży wokół domu, w świetle księżyca jeszcze bardziej podobny do przybrudzonego polarnego niedźwiedzia, który zabłąkał się tu ze swojej topniejącej krainy. Musi zrzucić trochę wagi i chyba pogodził się z tym, że dostaje jeść raz dziennie, a spod jego misiowatości wydobywa się silne ciało drapieżnika. Jest wilkiem w niedźwiedziej skórze. Dobrze wiem jednak, że nocami żre, bo wraca syty, szczęśliwy, że mnie przechytrzył. Mam świadomość, że może budzić lęk, choć nikogo nie zaatakował, ale jakiś wredny sąsiad, podejrzewam, że jeden z nowych, doniósł weterynarzowi, że trzymam wilka.
Wielkiemu brodaczowi, który przybył w celu inspekcji, od drzwi, przez które z trudem przeszedł, kłamałam nieporadnie, że znałam rodziców mojego Brunona. Nieczysty rasowo owczarek niemiecki i duża szara suka rasy kaukaskiej, zaklinałam się, a pies, jakby czując, co się święci, patrzył na brodacza z udawaną apatią kanapowca. Weterynarz pogłaskał zwierzę za dwukolorowymi uszami, a ja, nie mając wówczas pojęcia, jak dobrze ten mężczyzna zna mojego psa, zamarłam, gdy Bruno oparł mu łapy na ramionach i zbliżył swój wilczy pysk do jego twarzy, by ją polizać. Łagodny jak na wilka, zażartował mężczyzna i obnażył w uśmiechu trochę krzywe zęby. Te zęby spodobały mi się od razu, a zaraz potem to, że nikogo mi nie przypominał. Gdy przyszedł drugi raz, przyniósł mi smardze. Najpiękniejsze wiosenne grzyby o ciemnych pomarszczonych łebkach i delikatnym smaku. Wystarczy wrzucić je na chwilę na rozgrzane masło i podać z delikatnym jajecznym makaronem, kilkoma płatkami dojrzałego sera i dziewiczą oliwą. Gdyby Bunia to widziała! Nie ufała grzybom, uważała je za dzieło szatana i bała się ich półroślinnej, półzwierzęcej natury. Moja babcia Barbara, wielbicielka miodu, mistrzyni smażenia naleśników cienkich jak papier i puszystych racuchów, nie usiądzie już ze mną przy żadnym stole, chyba że wróci Bazyl Ochęduszko, by ją przywołać z zaświatów.
Dom, w którym zamieszkałam z gratisowym psem, mieści się na końcu jedynej ulicy, przecinającej wioskę ze wschodu na zachód, dalej szosa zmienia się w bitą drogę, a potem kurczy się w ścieżkę, by w końcu rozmyć się wśród traw i wiosennych kwiatów. Za łąką horyzont zamykają Góry Suche, co całkiem mi odpowiada, bo wszystko, czego teraz potrzebuję, jest tutaj. Ściany mojego domu są chropowate, szare drewno przypomina skórę cyrkowego słonia, którego wspomnienie stanowi część historii jednej z nas, ale w tym momencie nie pamiętam dokładnie czyjej. Mojej? Mojej matki Violetty przez V i dwa t? Mojej babki Barbary? Czy kogoś jeszcze starszego? Berty? Pięknej Berty, którą ojciec zabrał do cyrku w Waldenburgu, a tam dotknęła ciepłego zwierzęcia, odziedziczonego przeze mnie w snach? Dojdziemy do tego, choć uprzedzam, że nie będę ukrywać swoich wątpliwości pod kuszącą maską wszechwiedzącej narratorki. To określenie prześladuje mnie od czasów szkolnych i zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo jako że nie wiedziałam niemal nic o swojej genealogii, nie znałam ani swoich dziadków, ani ojca, bycie narratorką wszechwiedzącą wydawało mi się stanem pożądanym i wspaniałym. Teraz mam już pewność, że nie można wiedzieć wszystkiego, ani o osobach realnie istniejących, jak ja, Violetta, Barbara czy Berta, ani o tych, które się wymyśliło. Byty fikcyjne są równie nieprzeniknione co ludzie z krwi i kości. Ten, kto opowiada, nigdy nie jest wszechwiedzący, ale niektórzy narratorzy po prostu dobrze udają i cieszy ich poza, którą się pysznią przed czytelnikami jak paw ogonem. Ja staram się być uważna i dociekliwa. Ponadto zatrudniłam detektywa i to dzięki Adrianowi Smętowiczowi wiem na przykład, gdzie teraz jest moja matka, choć jej nieobecność nie wydaje mi się tak istotna jak kiedyś. Ważne, że pamiętam ten dotyk, mój lub odziedziczony, kiedy opieram dłoń na ścianie o teksturze wafla, co czynię przy każdej nadarzającej się okazji, upewniając się, że dom naprawdę istnieje.
Być może niektórych z was zirytuje nielinearna czasowość tej sagi i zapytacie, po co tak skakać z przeszłości w przyszłość i z powrotem, czy nie można było tego poukładać po kolei. Jednak im głębiej wchodzę w opowieść o nas czterech, tym mocniejsze jest moje wrażenie, że żyjemy z prądem czasu i pod prąd, targani przeszłością i przyszłością jednocześnie, niezakorzenieni w znikającym teraz. Paradoksalnie, im odleglejsza przeszłość mojej rodziny, tym łatwiej było mi ją odtworzyć, i dlatego historia Berty, mojej prababki, sprawia wrażenie tak porządnej. Ale im bliżej mnie samej, tym opowieść bardziej przypomina życie, które zawsze dzieje się w trzech czasach jednocześnie, drwiąc z pragnienia linearnego porządku. Ja sama pojawiam się w tej historii rzadko, można powiedzieć, że przemykam w tle, raz w trzeciej, kiedy indziej w pierwszej osobie, które, uważajcie, często nakładają się, płynnie przechodzą jedna w drugą. Ta, która opowiada, i jedna z bohaterek, najmłodsza, Kalina Serce, to ta sama postać. Tylko tak udaje mi się uchwycić to rozrzedzone istnienie, jakim jestem, i połączyć je z nią, nie do końca znaną mi dziewczynką, która czekała na chłopca imieniem Konrad i tęskniła za babcią Bunią. A potem ruszyła w świat z jedenastoma literami zapisanymi ręką z zaświatów, która kierowała dłonią Barbary podczas seansu spirytystycznego w domu Bazyla Ochęduszki.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie interesuje mnie przeszłość jako projekcja mojej teraźniejszości. Nie zamierzam też tworzyć z niej bajki, by w ten sposób udowodnić, że moje życie ma sens, bo wiąże się z nią w wyimaginowany, sztuczny sposób. Ufam faktom i to one interesują mnie najbardziej. Skończyłam już trzydzieści lat i wiem, że wielu moich rówieśników czuje się w tym wieku jak dzieci, ale ja zawsze byłam starą maleńką. Tak nazywała mnie matka i miała rację, bo od kiedy pamiętam, czułam w swoim umyśle dziwny ciężar, jakby spoczywało tam jajo, w którym dojrzewa nieznane mi stworzenie. Mam już nawet pierwsze siwe włosy na skroniach. Nie mam za to żadnego planu oprócz spisania rodzinnej historii, choć lubię myśleć, że do tego domu zawiodło mnie przeznaczenie, bo przecież decydując w tamten lodowaty dzień, że chcę tu zostać, nie wiedziałam nawet połowy tego, co teraz. Pamiętałam tylko, że już kiedyś tu byłam. Miałam na sobie zieloną sukienkę z ciuchów i glany, które obtarły mi stopy, siedziałam obok Buni i piłyśmy wodę ze łzami Matki Boskiej.
Po latach przyjechałam do Sokołowska, bo tu prowadził ślad Berty, mojej prababki, który musiałam sprawdzić, i przekonać się, czy szalona żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego mówi prawdę. Dowiedziałam się od niej, że Berta i Młody machnęli dziecko w Görbersdorfie, wyraziła to dokładnie w tych słowach, używając starej niemieckiej nazwy słynnego na całym świecie pierwszego sanatorium przeciwgruźliczego. Tym dzieckiem, które, zdaniem stulatki o silnym uścisku dłoni, machnęli, była moja babka, Barbara Serce. Tamtego dnia, który zmienił moje życie, zaparkowałam więc auto koło zrujnowanego sanatorium i ruszyłam przez wymarłą osadę. Dopiero po chwili zaczęłam zauważać drobne oznaki życia, ruch firanki w oknie, kota z czerwoną obróżką na pięknej drewnianej werandzie, tak kruchej, jakby zaraz miała odpaść od starej zniszczonej fasady, dwóch mężczyzn stojących w bramie. Moje odbicie w witrynie sklepu ze starociami, krótkie włosy, wychudzoną sylwetkę. Wszystko, co odczuwałam w tamtej chwili, wydało mi się niezwykle wyraziste i ważne, zapierające dech. Doszłam do końca wsi, jak kazała mi matuzalemka, a na domu, o którym mówiła, zobaczyłam brzydki jaskrawy baner, Do sprzedania. A potem otworzyły się drzwi i stanął w nich Atentam.
Wrastam w nową przestrzeń, a ona we mnie, i potrafię już poruszać się w niej nawet po ciemku, gdy lęk ociera się o moje łydki, ale mnie nie przewraca. Pewnie sięgam w ciemność po światło, gniazdka i przełączniki w całym domu są przedwojenne, ebonitowe, i przywodzą mi na myśl dzieciństwo w mieszkaniu Barbary Serce. Szajse szajse, ten szajs poniemiecki, sarkała zła, rozgorączkowana Bunia, ale gdy którejś deszczowej jesieni wymieniali ebonit na plastik, Oni, ci z administracji, jak szeptała, sylabizując słowo ad-mi-nis-tra-cja, kojarzące jej się z władzą, urzędem, a więc samym złem i zagrożeniem, też nie była zadowolona. Nowe, noje, jak mówiła, było gorsze od starego, zmiana gorsza od stałości, niespodzianka od kojącej powtarzalności. Ci z administracji przyszli, bo parę dni wcześniej z gniazdka niewidocznego spod pryzmy rzeczy zachomikowanych przez Barbarę na wieczne zaś zaczął wydobywać się dym i gdyby nie czujność Starej Papugowej, jak zwykle krążącej po strychu i pod naszymi drzwiami w sobie wiadomych sprawach, spłonęłybyśmy żywcem. Bunia pod koniec życia także siebie określała mianem poniemieckiego szajsu, a bez wątpienia takimż był wówczas, jej zdaniem, cały nasz kraj. Ta Polska to jeden wielki poniemiecki chiński szajs, złościła się, zagubiona w nowym świecie nadmiaru dóbr byle jakich, oślepiona ich tandetną jaskrawością, i tylko foliowe woreczki jej się podobały, bo można je było brać za darmo i upychając jeden w drugi, formować półprzejrzyste miękkie kule. Kiedyś ludzie na dupie siedzieli, a potem umierali i fertiś, a teraz Tunezja srunezja i Kanary do pary, rymowała w gniewnym rapie, a sama nigdy nie pojechała dalej niż do wsi, w której po wielu latach piszę te słowa. Długo przygotowywała się na wizytę u Bazyla Ochęduszki i sprawiła sobie z tej okazji dwa nowe zęby, które stukały o siebie, wydając kościotrupi dźwięk.
Ale to nie od Buni zaczyna się ta historia. Była jeszcze jedna kobieta, jej matka, a moja prababka Berta. Gdyby nie żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego, nie miałabym nic oprócz kilku artykułów prasowych, w których dowolnie zmieniano szczegóły i przekręcano imiona. Co gorsza, niektórzy twierdzili nawet, że cała ta historia była od początku do końca wymyślona!
Teraz wiem, że Berta znała ten dom, który teraz należy do mnie, dom o drewnianych ścianach poharatanych i szorstkich jak skóra cyrkowego słonia, choć mieszkała w sąsiedniej wiosce, tam, gdzie wciąż żyje staruszka utrzymująca, że ją znała w młodości. Powiedziała mi wszystko, co wiedziała, a nawet trochę, jak to ujęła, więcej, po czym zaczęła milknąć i słabnąć, jakby wyczerpała źródło swojej niebywałej energii i żywotności. Gdy ją teraz odwiedzam w Unisławiu Śląskim, w małym domu koło cmentarza, po prostu siedzi i uśmiecha się, ale nie do nas, raczej do jakichś dawnych spraw i ludzi, pośród których duch mojej prababki przemyka z nożem do krojenia mięsa.
Do domu, który teraz należy do mnie, a przed wojną mieścił pensjonat „Glück”, Bertę przywiodła miłość. Choć już wcześniej przychodziła do Görbersdorfu z koszem wędlin dla gruźlików i lekarzy smakoszy, gustujących w mięsnych wyrobach jej ojca Hansa. Ale to ona, przyuczana od dziecka, nadawała wędlinom, gulaszom, a nawet hekele, codziennej sałatce śledziowej, wyrafinowany smak i była w tym prawdziwą mistrzynią. Czasem do wioski, w której panuje wyjątkowy mikroklimat, chłodny i rześki, szła pieszo, a czasem ktoś ją podwoził, jak w ten pamiętny dzień, gdy na drodze zobaczyła wóz Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem. Rok przed drugą wojną światową handlarz po raz pierwszy przyjechał z pomocnikiem, pięknym jak z romansów, które lubiła czytać Berta.
Ale wy pewnie powiecie po prostu, że zmyślam. Zapytacie z powątpiewaniem, Skąd ona to wszystko wie? Poza tym takie rzeczy się nie zdarzają, bo przecież każdy jest kowalem swojego losu i powtarza na ogół własne błędy, a nie te popełnione przez matki i od dawna martwe babki czy prababki, których się nawet nie znało. A jeśli mi uwierzycie, pokręcicie głowami, jak moja matka Violetta, namiętna czytelniczka tabloidów, nad „Skandalami”, w których opisywano jej alternatywne życia. Nie do wiary! Co za historia! Doprawdy to za dużo jak na jedną nieznaczącą rodzinę, niemal pozbawioną porządnych męskich bohaterów. Jeśli w opowieści brakuje kobiet, to mało kto się czepia, zakładając, że gdzieś tam są, w głębi domów, robiąc jakieś swoje nieciekawe kobiece rzeczy, ale niedostatek mężczyzn zawsze wydaje się niepokojącą aberracją. Naprawdę poznałaś swojego ojca dopiero przed trzydziestką? Tyle razy słyszałam to pytanie, podszyte niedowierzaniem i szczególnym rodzajem pretensji, jakby brak ojca oznaczał, że nie w pełni istniałam. Tymczasem to nasza rodzinna tradycja, bo ojcowie po prostu znikali, co odbywało się w różny sposób i niekiedy odpowiedzialne za to były właśnie kobiety. W każdej kraksie, która jak miłość i śmierć przychodziła znienacka, ginął jakiś mężczyzna, a kobieta najżywiej zainteresowana jego losem wychodziła z tego pokiereszowana do kości, z córką wczepioną w jej trzewia lub pierś, jeśli już wypchnęła ją na świat. Ginęli, umierali bądź znikali, dobrzy i źli, kochający i niszczący, i ci trudni do jednoznacznego zdefiniowania z powodu braku źródeł i ustnych przekazów. Historia mojej rodziny pełna jest dziur w kształcie mężczyzny.
W szarej porze przedświtu, godzinie wilka, gdy jest tak cicho, że słyszę tylko bicie serca tego domu i oddech śpiącego mężczyzny, przenoszę się w czasy pierwszej z nas, córki Winifredy i Hansa Kochów z Langwaltersdorfu. Widzę ją wyraźnie, bo jest wysoka jak ja i ma takie same rudawe włosy z niesfornym wicherkiem nad czołem, odpowiedzialny za nie gen czekał dwa pokolenia, by znów się objawić ku utrapieniu tych, którzy wolą wiedzieć, czy kobieta jest ruda, czy blond, zamiast jedno i drugie naraz. Piękne włosy Berty Koch splecione są w warkocz, a jej silne ręce siekają świńskie uszy na galaretę, przysmak gruźlików z zakładu leczniczego doktora Brehmera.BARBARA
Położono ją między dwoma ładnymi, tłustymi niemowlętami, żeby przez osmozę wchłonęła trochę aryjskiej urody, ale dwa aniołki tylko podkreślały mizerność i brzydotę niechciejka powierzonego siostrom zakonnym z górniczego Hermsdorfu koło Waldenburga. Znalazła się w sierocińcu imienia świętej Barbary, który niedawno z rąk elżbietanek przejęły siostry szkolne zgromadzenia Notre Dame, ale i tak podopiecznych nadal nazywano barbankami, co brzmiało niebezpiecznie podobnie do barbarzyńców. Barbanki idą, mówiono z litością albo pogardą. Co z tych barbanek wyrośnie? Dzieci kobiet skazanych za poważne przestępstwa były najniższą kategorią sierot, ale budziły też zainteresowanie w potencjalnych rodzicach adopcyjnych o religijnych skłonnościach. Młoda siostra Auguste, zwana siostrą Gustel, odpowiedzialna za dokumentację sierocińca, przejrzała kartotekę malucha, zanim włożyła ją do osobnego katalogu w archiwum, o które dbała z wielką pieczołowitością. Urodzona w maju 1939 roku w zakładzie karnym w Waldenburgu, matka Berta Koch, ojciec nieznany, waga dwa kilo osiemset gram, wzrost czterdzieści siedem centymetrów, znaków szczególnych brak. Jakby takie pochodzenie nie było znakiem wystarczająco szczególnym! Siostra Gustel wzdrygnęła się i odmówiła w myśli zdrowaśkę za tę mikrą istotę o zbyt bujnych ciemnych włosach, którą przyniesiono im zaraz po narodzinach, pomarszczoną i czerwoną jak kawałek surowego mięsa.
Dano jej na imię Barbara, po patronce sierocińca i górniczego stanu, podobnie jak wielu innym niechciejkom płci żeńskiej, a siostra Gustel pomyślała, że byłoby lepiej, gdyby mała wyglądała jakoś zwyczajniej, bo kto zechce Barbarę z tymi włosami, które delikatnym meszkiem pokrywały nawet jej plecy. Jakby słysząc myśli zakonnicy, dziewczynka zaczęła linieć i w miejsce gęstego czarnego mopa, z którym przyszła na świat, wyrosły jej cienkie szarawe piórka z wicherkiem nad czołem. W sierocińcu powitano to z ulgą, bo w takich miejscach jeszcze mniej niż poza nimi pragnie się dziwnie wyglądających dzieci, a czasy wyjątkowo nie sprzyjały kędzierzawym i ciemnym.
Szybko pojawiła się para gotowa adoptować córkę Berty Koch, by, jak to ujął bogobojny księgowy miejskich wodociągów Herr Papcke, chrześcijańską miłością przechytrzyć szatana, który matkę maleństwa zwiódł i opętał. Małżonka księgowego, duża milcząca blondynka o potężnych piersiach, mogąca uchodzić za uosobienie idei macierzyństwa, choć mimo codziennych starań Herr Papckego nie udało jej się począć, wzięła na ręce niemowlę, po które przyjechali do sióstr z nadzieją na skompletowanie szczęśliwej rodziny, ale małe ciałko naprężyło się jak dziki kot i rozpłakało, wcale nie wyglądając przy tym słodko ani wdzięcznie. Zawiedziona Frau Papcke spojrzała na męża, lecz ten nie dostrzegł jej niechęci ani tego, co ona widziała od początku, że w łóżeczku obok leżała inna dziewczynka, spokojna i uśmiechnięta, wprost idealnie pasująca do ich przytulnego mieszkania przy Hitlerstrasse. Niestety małżonek, nieświadom trzaskających w duszy małżonki burz, zrobił tylko porozumiewawczą minę mężczyzny zachwyconego obrazem kobiety i dziecięcia właśnie wyrywanego z paszczy złego. Zadowolenie zawsze sprawiało, że kraśniał na twarzy i pocił mu się nos, co małżonka skrycie uważała za odrażające. Zakonnice przyglądały się tej scenie z uczuciami błądzącymi swobodnie między wdzięcznością a zawiścią, bo większość uważała, że sczeźnie w tym miejscu, opiekując się niechcianymi bachorami, i nikt nie przybędzie, by choć jedną z nich ocalić przed samotnością. Frau Papcke po raz kolejny w życiu zrobiła to, czego od niej oczekiwano, i mimo rosnącej niechęci przycisnęła do piersi niemowlę, drące się jak opętane.
Po trzech miesiącach Herr und Frau Papcke pojawili się u sióstr w Hermsdorfie w takim samym składzie, w jakim wyszli, a dziecko, nieco większe i pulchniejsze, darło się jak poprzednio i wzajemne niedobranie stało się dla wszystkich oczywiste, ale inaczej niż w przypadku nieudanych rodzin z krwi, tu można było po prostu dokonać wymiany. Zakonnice wzięły więc Barbarę z powrotem bez specjalnych ceregieli i podały państwu Papcke również Barbarę, którą niedawno znaleziono na schodach kościoła. Barbara numer dwa, przechrzczona na Evę, by uniknąć pecha, dała swojej przybranej matce całe pół roku szczęścia, po czym zmarła na krztusiec. W tym czasie Herr Papcke był już w drodze na front, wciśnięty w mundur i kompletnie niepasującą do jego natury misję zabijania wrogów Trzeciej Rzeszy. Wybita z rytmu życia Frau Papcke wpadła pod tramwaj na Vierhauser Platz, a jej mężowi nie było dane dowiedzieć się o śmierci rodziny, choć ku swojemu zdumieniu, umierając w polowym szpitalu z przestrzelonym płucem i urwaną nogą, myślał o tamtej pierwszej dziewczynce, brzydkiej i płaczliwej.
Tymczasem Barbara numer jeden przestała się drzeć i dostosowała się do panujących w przytułku kolorów i ubogiej diety, jakby nigdy nie zaznała nic lepszego. W jej główce, pokrytej teraz jakby mysią sierścią, tygodnie dostatku w domu państwa Papcke, trzy pary ramion, wliczając nianię, podnoszące ją i lulające, trzy pary oczu, z których żadna nie uznała jej jednak za wartą kochania, połyskiwały jak opadła ze świętej Barbary pozłotka. Zadomowiona z powrotem w sierocińcu Barbara, córka Berty z Langwaltersdorfu i Młodego nie wiadomo skąd, przestała płakać i nie tyle uspokoiła się, co popadła w stan milczącego stuporu. Kiedy nikt nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, czuła się bezpiecznie jak ślimak w muszli zabliźnionej na okres suszy twardą błonką. Jej skóra stała się zielonkawobiała jak ściany przytułku, a ciało rosło powoli, opornie. Gdy Barbara nauczyła się siedzieć, odkryła kojące kołysanie się, czuła się wtedy jak porwana przez wodę, ogłuszona i daleka, ale z tej topieli niekiedy wyciągały ją ramiona jakiejś litościwej zakonnicy lub, częściej, pacnięcie w głowę i upomnienie, by się nie kiwała jak jakiś mongoł. Koło niej dzieci pojawiały się i umierały, niektóre ktoś zabierał, choć coraz rzadziej, ale na nią nikt więcej nie zwrócił uwagi. Ominęła ją nawet epidemia odry, która najpierw pochlapała czerwonymi znamionami jak krwią, a potem zmiotła znajome twarze z łóżeczek po jej obu stronach, na których wkrótce pojawiły się nowe niespokojne ciałka.
Dziewczynka nauczyła się sztuki kamuflażu i jeszcze trudniejszej sztuki nieprzywiązywania się, zrażając milsze zakonnice swoją obojętnością i chłodem, dla niemiłych i okrutnych nie będąc nawet ciekawym obiektem nękania. Wzięta na ręce nie wyrywała się wprawdzie, ale zastygała, sztywna i koścista, jej zielonkawe matowe oczy nie unosiły się ku ludzkiej twarzy, a ręce nie szukały ciepła innych rąk. Odkładano ją więc z niechęcią i rozczarowaniem, bo lepsze już były dzieci wierzgające i gryzące, takie można było chociaż zbić i złamać, by w końcu oswoić i unormować. To było jakieś nie wiadomo co. Zakonnice mówiły na Barbarę Jaszczurka i rzeczywiście miała w sobie coś z gada, cicha, przyczajona, kamieniejąca, gdy na nią patrzono, znikała z oczu szybko i bezszelestnie. Wystarczyło tupnąć albo syknąć i już smyrgała w kąt, gdzie cicha i skulona mogła przesiedzieć godziny, a siostry i inne dzieci, przechodząc, widziały tylko zgęstniałą bryłkę cienia, paproch z kurzu i pajęczyny. Trochę gad, trochę gryzoń, taka była. Czasem wyciągała ją z ukrycia siostra Gustel, mrucząc, Ty bidulko, nieudałku mały, co z tobą będzie? Któregoś razu dała jej w tajemnicy całą łyżkę miodu, którego smak Barbara pokochała na całe życie.
Barbara przegrywała w konkurencji z dziećmi potrafiącymi zabiegać o uwagę, ładnymi i zabawnymi jak kocięta, ale równie rzadko zasługiwała na przemoc, nie licząc oczywiście codziennych szturchańców i policzków, które się nie liczyły, bo nie zostawiały trwałych śladów. Warte wspomnienia było tylko prawdziwe bicie, takie, po którym można było porównywać wielkość siniaków, zmieniających barwę jak gnijące mięso, albo zdrapywać strupy z ran i podtykać te twarde z wierzchu, krwawe pod spodem strzępki pod nos słabszym dzieciom, strasząc je, że będą musiały to zjeść, jeśli naskarżą. Barbarę raz tylko dorwała siostra Leontine, najbardziej okrutna, bo biła z rozmysłem, a nie w nerwach, i wciągnęła za ucho do pomieszczenia nazywanego Twierdzą, które napełniało wychowanków przerażeniem. Najstraszniejsza w siostrze Leontine była zwodniczość, bo jej twarz przypominała słodką bułeczkę z wisienkami oczu, a wciąż obecny uśmiech sprawiał, że najlepiej nadawała się do kontaktów z zewnętrznym światem. Tylko te dzieci, które niejednemu złu patrzyły z bliska w pysk, zanim trafiły do sierocińca, unikały jej od początku, widząc w wisienkach niby piwnych krwawe błyski ognia płonącego wewnątrz Leontine. Barbara nie lgnęła do nikogo ani nikogo się nie bała bardziej niż innych, i może to właśnie któregoś dnia sprawiło, że padły na nią oczy siostry Leontine.
Dzieci przed snem straszyły się opowieściami o Twierdzy, a przodował w tym Daniel, który zaklinał się, że krew tam stoi po kostki, a w niej leżą ludzkie kości, czaszki z resztkami włosów i gnijące koty obdarte ze skóry, z których futerek Leontine wyrabia na sprzedaż pasy na ból pleców, cieszące się powodzeniem wśród mieszczan Hermsdorfu i Waldenburga, a bywało, że wysyłała je także gruźlikom z Görbersdorfu, których bolało wszystko. W Twierdzy na tyłach sierocińca miały też czekać duchy dzieci, które zmarły na odrę, gruźlicę i inne zarazy, czy po prostu ze smutku, bo wiara w niebo nie była w sierocińcu zbyt rozpowszechniona, mimo starań sióstr. Daniel wmówił wszystkim, że duchy sierot muszą najpierw zostać adoptowane przez chętnych martwych dorosłych, dopiero potem mogą iść do nieba, bo chyba nie myślą, że wpuszczą ich tam bez rodziców? A póki co duchy dzieci czekają w Twierdzy i pewnie będą tam do usranej śmierci, bo martwi dorośli są równie nieskorzy do brania zawszonych bachorów, co żywi. Chyba głupki nie myślą, że będą jak na ziemi plątać się pod nogami i do wszystkich obcych mówić, Mamo, tato, weźcie mnie ze sobą, zakłócając niebiańską harmonię normalnych rodzin?
Siostra Leontine wepchnęła ją do Twierdzy, a Barbara zobaczyła tylko wiadra i szczotki, które włosiem do góry wisiały na ścianie. W nikłym świetle wpadającym przez małe okienko z szybką wiśniową jak oczy zakonnicy Barbarze wydawało się, że są to chude postaci, umiejące nieruchomieć jak ona. Może właśnie duchy zmarłych dzieci, czekające na adopcję przez zmarłych chętnych do powiększenia swojej trupiej rodziny. Goła żarówka zamrugała, jakby nadawała jakąś wiadomość albo nie chciała patrzeć, kiedy siostra kazała dziewczynce zdjąć majtki i wypiąć pupę. Wiesz za co?, zapytała, a Barbara wiedziała już, że zawsze jest za co, więc pokiwała głową. Ale to nie wystarczyło. Za mamusię swoją dostajesz, syknęła Leontine. Za mamusię! Powtórz! Za mamusię. Przeproś! Przepraszam za mamusię, powiedziała dziewczynka, a potem oparła się o ścianę i poczuła pierwszy cios na chudym tyłku, płaskim jak deska do krojenia. Z zamkniętymi oczami bolało bardziej, więc skupiła wzrok na ścianie przed swoją twarzą, zielonkawej lamperii z odciskami białej farby zrobionymi szmatą, brzydkimi niby-chmurkami, skazanymi na życie w ciemności Twierdzy.
Siostra biła ją paskiem, którego metalowa klamra już za drugim razem przecięła skórę i albo doświadczenie Leontine, albo niefortunny przypadek sprawiły, że kilka razy trafiła w to samo miejsce nad lewym pośladkiem dziecka, rozrywając ciało w gwieździsty kształt. Barbara poczuła, jakby coś się w niej obsunęło niczym mała gwałtowna lawina. Zakonnica jeszcze raz uniosła rękę z pasem, gotując się do smagnięcia, gdy nagle mała chuda istota odwróciła się z szybkością, o jaką nikt by jej nie podejrzewał, opadła na czworaka i warcząc jak zwierzę, wgryzła się w nogę siostry Leontine tuż nad kostką. Zakonnica krzyknęła i próbowała się wyrwać, ale Barbara trzymała mocno, jej małe zepsute zęby przegryzły skórę, a jeden z nich, górny mleczny kieł, utknął w ranie, infekując ją na dwa tygodnie. Barbara nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, skąd znalazła odwagę, a całe wydarzenie zostało pogrzebane w jej pamięci tak głęboko, że gdy po latach pewien mężczyzna zapyta ją, skąd ma bliznę nad pupą, nie będzie umiała mu odpowiedzieć, choć rana zadana przez siostrę Leontine goiła się długo i brzydko. Za każdym razem, kiedy dziura nad lewym pośladkiem Barbary pokrywała się delikatnym strupkiem, dziewczynka zrywała go, rozdrapując na nowo, i zlizywała z palca świeżą krew. Siostra Leontine nigdy już jej nie zbiła i nikomu nie powiedziała o ataku, choć ślad zębów dziecka został na jej ciele do końca świata, który powoli zbliżał się do Hermsdorfu ze wschodu.
Kiedy Barbara skończyła pięć lat, narastająca w sierocińcu od pewnego czasu nerwowość przybrała rozmiary paniki. Dwie młode siostry, Christina i Hildegarda, nazywane Papużkami, bo zawsze trzymały się razem i szczebiotały, znikły którejś nocy, a wraz z nimi trzy bochenki chleba i słoik marmolady, więc dzieci dostały na śniadanie tylko rozwodnione mleko. Za to wydarzyła się nieoczekiwana atrakcja, bo do sierocińca zawitał fotograf, który zrobił wychowankom zdjęcie grupowe razem z siostrami, a potem, co w wielu z dwadzieściorga siedmiorga podopiecznych wzbudziło lęk i podejrzliwość, zdejmował każdą sierotę po kolei, chłopców z figurą świętego Krzysztofa, dziewczynki ze świętą Barbarą. Siostra Gustel, z której inicjatywy odbyło się fotografowanie, spędziła dwa dni w archiwum, dołączając zdjęcia do kartotek niechciejków pozostałych pod opieką zakonnic z Hermsdorfu, który po wojnie zostanie polskim Sobięcinem, zwanym też Żydowską Palestyną. Barbara Koch, lat pięć, córka Berty z Langwaltersdorfu, ojciec nieznany, wygląda na fotografii, wyblakłej i cienkiej jak musze skrzydło, niczym malutka staruszka, patrząca prosto w obiektyw.
Potem brakowało nawet twardego ciemnego chleba, na którym łamały się popsute zęby dzieci. Zbliżało się coś złowrogiego, wielkiego, a słowa, wojna, front, Czerwoni, klęska, powtarzały się często jak oddech. Po siostrach Papużkach zwiał Mały Carl, wiecznie uśmiechnięty kuternoga w nieokreślonym wieku, który zajmował się ogrodem, a także transportem na potrzeby sierocińca. Teraz na duży targ do Waldenburga jeździły same siostry, przełożona Scholastika i Franziska, ale niewiele udawało im się kupić, przywoziły za to wieści, że armia niemiecka ponosi kolejne klęski, a ze wschodu nadciąga potężna siła, mająca za nic boga i podobne fanaberie ludzkiego umysłu. Szeptały między sobą, ogarnięte grozą, żegnając się co zdanie, że armia ta jest potężna i dzika, ale zaraz uspokajały się, że żadna dzicz nie dotrze tak daleko na zachód. Tymczasem mimo rosnącego niedostatku wszystko nadal działało w miarę normalnie, a do Görbersdorfu wciąż przyjeżdżali kuracjusze i choć ponoć nie tak eleganccy jak przed wojną, to jednak od narzeczonej jednego z gruźlików z zakładu leczniczego spłynęło do sióstr z Hermsdorfu ostatnie przed końcem świata zamówienie na ekspresową i bardzo elegancką wyprawkę ślubną. Szyły na dwanaście rąk przez siedem nocy, by zdążyć, a za zarobione niespodzianie pieniądze kupiły tyle jedzenia, ile zdołały znaleźć w Waldenburgu, w tym dwie kury rosołowe, trochę prawdziwej kawy i pęto kiełbasy, które nawet siostrę Leontine wprawiło w łagodny nastrój. Tego wieczoru wszystkie dzieci dostały po plasterku. Jedne zjadały go od razu, z rozkoszy przymykając oczy, inne trzymały na koniec, najpierw racząc się chlebem ze smalcem, a najbardziej pomysłowe kładły go na kromkę i przesuwały w miarę jej jedzenia tak, że samotny plasterek kiełbasy podsuszanej rozmnażał się w ich oczach. Tylko Barbara dyskretnie schowała lepki przysmak do kieszonki, a potem ukryła pod materacem razem z resztą swoich skarbów.
Późną jesienią 1944 roku w sierocińcu brakowało już wszystkiego, oprócz dzieci, bo tych przybywało stale, patrzyły matowymi oczami piskląt wyrzuconych z gniazda, śmierdziały strachem. Siostry z mniejszą pasją szorowały ich ciałka szarym mydłem, tym bardziej że nawet szarego mydła nie miały już pod dostatkiem. Dzieci jadły wapno ze ścian i kradły sobie chleb z talerza, biły się albo zawierały emocjonalne sojusze, kotłując się nocą w łóżkach, jakby te uściski i pocałunki mogły je ocalić. Sieroty zwane barbankami stawały się z dnia na dzień coraz bardziej nerwowe, bo udzielał im się niepokój sióstr, ale nie rozumiały zbliżającego się niebezpieczeństwa. Barbara nawet nie czuła wielkiego głodu, jedząc co dzień owsiankę na wodzie i czerstwy chleb, ale przerażeniem napawała ją możliwość utraty tego domu, jedynego, jaki znała. W chomikowaniu fantów przewyższała nawet starsze dzieci pomysłowością i uporem, rosła jej kolekcja skórek chlebowych, niedopałków świeczek i monet kradzionych z kaplicy. Nie używała ich jednak, jak inni, w celach handlowych, bo posiadając te skarby, czuła się odrobinę bezpieczniej, choć tylko przez chwilę, a po jej upływie znów krążyła w poszukiwaniu czegokolwiek, by nakarmić ciemność pod materacem. Daniel, który z wprawą podsłuchiwał siostry i potrafił wkradać się w ich łaski dzięki swojej inteligencji i urodzie, powtarzał potem innym dzieciom zasłyszane słowa, nie rozumiejąc dobrze sensu zwrotów takich jak czerwony potop, wygnanie czy bycie pożartym przez dzikusów ze Wschodu.
Umiejętności zdobywcze i przymilność jednych dzieci rosły w ciężkich czasach wprost proporcjonalnie do zamierania chęci życia w drugich, tych najsłabszych albo dotąd tylko udających silnych. Umarły dwie Barbary, jedna na płuca, druga nie wiadomo na co, oraz dwie Elisabethy dla symetrii, umarł rudy Matthias i dwóch Hansów, a trzecia Barbara spadła ze schodów, łamiąc sobie kręgosłup, co było gorsze od śmierci, bo potem leżała tylko i kwękała, Mamusiu, o mamusiu, aż po tygodniu zamilkła ku uldze wszystkich. Narastająca groza sprawiła, że Barbara, córka Berty z Langwaltersdorfu, starała się jeszcze mniej rzucać w oczy, o nic nie prosić, nie płakać, być po prostu jednym z odcisków szmaty na lamperii, trochę tylko przypominającym chmurkę. Jedynego pocieszenia dostarczało jej wspomnienie smaku miodu i jej fanty ukryte pod materacem, ach, gdyby tak mogła je pomnożyć. Takich jak ona było więcej, niewidzialnych dzieci o półprzejrzystych ciałach i nieprzyciągających uwagi mysich twarzach, cicho rozdrapujących swoje rany i gryzących paznokcie pod kołdrą, próbujących przeżyć, bo nic innego nie umiały.
Pewnie mała Barbara sczezłaby tam, zaskorupiona tak, że już prawie nie dochodziło do niej powietrze, gdyby nie Mali, która niespodzianie wetknęła do jej skorupy łysą głowę. Pojawiła się w sierocińcu zimową nocą 1944 roku, gdy śnieg sypał jak w bajce o dziewczynce z zapałkami, którą siostra Gustel czytała dzieciom w chwilach dobrego humoru. Przy śniadaniu nowo przybyła zasiadła przed kromką chleba z buraczaną marmoladą z taką miną, jakby to była uczta, na którą dostała imienne zaproszenie. Miała lśniące ciemne oczy, szerokie usta, śniadą skórę i łysą głowę z kilkoma krwawymi kreskami po brzytwie. Pyszności, uśmiechnęła się, wgryzając w twardy chleb, a Barbara poczuła nagle, że ten ubogi posiłek jej też zaczyna smakować i spontanicznie oddała uśmiech podarowany jej tak znienacka. Był to dla niej akt transgresji, ale nie pożałowała swojej odwagi, bo po śniadaniu dziewczynka o słonecznej skórze po prostu do niej podeszła i wzięła ją sobie jak zabawkę w sklepie. Akurat tę Barbarę spośród siedmiu innych Barbar i to z taką pewną miną, jakby to było oczywiste, że zasługiwała na jej wybór. Amalia, w skrócie Mali, jak się przedstawiła, z nikomu nieznanych powodów na słuchaczkę wybrała sierotę, której nikt do niczego ostatnio nie wybrał, a jeśli już, to oddał, jak państwo Papcke, albo sprał pasem po gołym tyłku, jak siostra Leontine. Barbara poszła za nią olśniona. Czuła, jakby niespodzianie dostała cały słoik miodu tylko dla siebie, i zastanawiała się, jak ukryć coś tak pięknego. Pohuśtamy się, powiedziała Mali. Jest taki cudowny dzień! My dwie i Sułtan. Sułtan? Tak ma na imię mój wilk. Zobacz!, wyjęła z kieszonki pluszową zabawkę. Z ust unosiły się obłoczki pary, śnieg wciąż prószył, a twarde od mrozu gwiazdki topniały na twarzach dziewczynek, osiadały na rzęsach. Plac zabaw był pusty, głodne dzieci unikały zimna i tylko Daniel kopał piłkę tak zniszczoną, że wyglądała jak brązowa głowa pozbawiona twarzy, ale mimo jego zaczepek nie zwracały na chłopca uwagi. Boisz się?, zapytała Mali. Trochę, przyznała Barbara. No to muszę najpierw powiedzieć zaklęcie. Daj rękę. Mali chwyciła małą spierzchniętą dłoń nowej przyjaciółki. Um elfe kommen die Wölfe, um zwölfe bricht das Gewölbe! Powtórz! Barbara powtórzyła. Fertig?, upewniła się Mali. Fertig, przytaknęła Barbara. To lecimy!
Dwie sieroty kołysały się na huśtawce w srebrzystym świetle śnieżnego dnia, a Barbarę przytłaczała ta niepojęta bliskość innego dziecka, niepojęta, bo płynąca z chęci bycia w jej towarzystwie, nie z konieczności czy szukania ciepła w nocy, bo wtedy nie liczyło się, czy się lubi drugie ciało, czy nie. Wyżej! Nogi Barbary nie sięgały jeszcze z huśtawki do ziemi i to Mali wprawiała obie dziewczynki w ruch, a gdy zbliżały się do podłoża, wzbijała stopami tumany świeżego śniegu. Wszystko, sierociniec, miasto za jego murami, świat za miastem, wydawało się nieważne, istniały tylko one dwie, lecące raz po raz w stronę nieba i z powrotem przez krystalicznie czystą biel. Gdy dziewczynki nacieszyły się lotem, kołysały się tylko leciutko w rytm opowieści Mali, ich nosy czerwone, usta spierzchnięte. Mali pozwoliła Barbarze potrzymać Sułtana na kolanach i dziewczynka głaskała go mechanicznym ruchem istoty nienawykłej do pieszczenia ani bycia pieszczoną. Nie tak. Tak, pouczyła ją Mali. Lubi, żeby go drapać po brzuszku.
Powiedziała Barbarze, że ma trzynaście lat i przedtem mieszkała w wielkim domu z witrażami, marmurami i schodami tak szerokimi, że można było na nie wjeżdżać konno. Na witrażach były kwiaty, zwierzęta i piękne kobiety, a marmur sprowadzono z Włoch, różowy z czarnymi żyłkami. W łazienkach stały złote wanny na lwich nóżkach, a w sali balowej były lustra od podłogi do sufitu, z którego zwisały elektryczne żyrandole z kryształkami. A teraz to wszystko stracone! Ogień wybuchł nocą w kilku miejscach jednocześnie, to było podpalenie, na pewno. Złote wanny w pożarze stopiły się pod wpływem gorąca
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.