Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­mie­rzam opo­wie­dzieć szcze­gól­ne przy­go­dy i zda­rze­nia mego ży­cia. Były wśród nich wy­pad­ki pięk­ne i zdu­mie­wa­ją­ce. Gdy wspo­mi­nam o nich, zda mi się cza­sem, ja­ko­by to wszyst­ko dzia­ło się było we śnie. Po­zna­łem był pew­ne­go ka­ba­li­stę ga­skoń­skie­go, któ­re­go nie mogę zwać mę­dr­cem, gdyż zgi­nął był mar­nie, ale któ­ry raz w nocy na Wy­spie Ła­bę­dziej miał do mnie tak cud­ną prze­mo­wę, że szczę­śli­wym się mie­nię, iż sło­wa jego za­pa­mię­ta­łem i uważ­nie spi­sa­łem. Mó­wił mi o ma­gii i wie­dzy okul­ty­stycz­nej, do któ­rych z ta­kim za­pa­łem obec­nie lgną wszy­scy; wszak mówi się tyl­ko wszę­dzie o ró­żo­krzy­żow­cach. Nie łu­dzę się zresz­tą, by mi te ob­ja­wie­nia wiel­kie za­szczy­ty przy­nieść mo­gły; jed­ni osą­dzą, żem wszyst­ko zmy­ślił i że nie to jest praw­dzi­wa dok­try­na, inni znów – że nie po­wie­dzia­łem nic in­ne­go mad to, o czym wszy­scy już wie­dzą. Przy­zna­ję, że nie je­stem bar­dzo uczo­ny w ka­ba­li­sty­ce, mistrz mój bo­wiem zgi­nął, za­le­d­wie roz­po­cząw­szy moje wta­jem­ni­cza­nie; lecz to, com z tego kunsz­tu po­znał, gwał­tow­nie każe mi przy­pusz­czać, że w ka­ba­li­sty­ce wszyst­ko po­le­ga na złu­dze­niach, na omył­kach i próż­no­ści. Zresz­tą wy­star­cza, że ma­gia nie­zgod­na jest z re­li­gią, bym już ją z ca­łych sił mych od­rzu­cał. Nie­mniej co do jed­ne­go punk­tu tej fał­szy­wej wie­dzy mu­szę po­wie­dzieć parę słów ob­ja­śnia­ją­cych, by nie ucho­dzić za więk­sze­go w niej nie­uka, niż je­stem w isto­cie. Wiem, że ka­ba­li­ści twier­dzą, iż syl­fy, sa­la­man­dry, elfy, gno­my i gno­mi­dy ro­dzą się z du­szą śmier­tel­ną jak ich cia­ło i że zy­sku­ją nie­śmier­tel­ność w ob­co­wa­niu z ma­ga­mi. Mój ka­ba­li­sta, prze­ciw­nie, utrzy­my­wał, że ży­cie nie­śmier­tel­ne nie jest udzia­łem żad­nej isto­ty, ani ziem­skiej, ani nad­ziem­skiej; po­sze­dłem za jego prze­ko­na­niem, nie roz­są­dza­jąc spra­wy da­lej.

Zwykł on był też ma­wiać, że elfy za­bi­ja­ją tych, co zdra­dza­ją ich taj­nie, i ze­mście tych du­chów przy­pi­sy­wał był zgon księ­dza Co­ignar­da, za­mor­do­wa­ne­go na dro­dze do Lug­du­nu. Co do mnie, wiem do­brze, że ta śmierć, nig­dy nie od­ża­ło­wa­na, mia­ła przy­czy­nę bar­dziej przy­ro­dzo­ną, i śmia­ło więc mó­wić będę o du­chach ognia i po­wie­trza. Trze­ba umieć ry­zy­ko­wać coś w ży­ciu, a z el­fa­mi ry­zy­ko bar­dzo nie­wiel­kie.

Ze­bra­łem skwa­pli­wie zda­nia i prze­mo­wy mego za­cne­go mi­strza, księ­dza Hie­ro­ni­ma Co­ignar­da, o któ­re­go śmier­ci wspo­mnia­łem był po­wy­żej. Był to czło­wiek pe­łen wie­dzy i po­boż­no­ści: gdy­by nie duch jego nie­spo­koj­ny, do­rów­nał­by był w cno­cie księ­dzu Rol­lin, któ­re­go prze­wyż­szał znacz­nie roz­le­głą wie­dzą i głę­bo­ką in­te­li­gen­cją. Wśród przy­gód swe­go burz­li­we­go ży­cia nie po­padł był jed­nak w jan­se­nizm, jak ksiądz Rol­lin; sta­tecz­na moc jego umy­słu nie za­chwia­ła się od gwał­tow­no­ści śmia­łych dok­tryn i przed Bo­giem po­rę­czyć mogę za czy­stość jego wia­ry. Po­sia­dał wiel­ką zna­jo­mość świa­ta, na­by­tą w ob­co­wa­niu z ludź­mi naj­roz­ma­it­sze­go ga­tun­ku. To do­świad­cze­nie nie­za­wod­nie przy­da­ło­by mu się by!o przy pi­sa­niu dzie­jów rzym­skich, co był­by nie­wąt­pli­wie na wzór księ­dza Rol­lin uczy­nił, gdy­by mu oko­licz­no­ści i czas po­zwo­li­ły i gdy­by tryb jego ży­cia le­piej był do­sto­so­wa­ny do jego ta­len­tów. To, co tu o tym do­sko­na­łym czło­wie­ku przy­to­czę, bę­dzie ozdo­bą tych pa­mięt­ni­ków.

Jak Au­lus Gel­lus, któ­ry w swych »No­cach at­tyc­kich« umie­ścił naj­pięk­niej­sze zda­nia fi­lo­zo­fów, jak Apu­le­ius, któ­re­go »Me­ta­mor­fo­zy« za­wie­ra­ją naj­lep­sze ba­śnie Gre­ków, po­dej­mu­ję się i ja pra­cy psz­cze­lej i chcę ze­brać miód naj­słod­szy. Nie po­chle­biam so­bie i nie uwa­żam się za współ­za­wod­ni­ka tych dwóch wiel­kich pi­sa­rzy, bo tyl­ko ze wspo­mnień mego ży­cia, a nie z licz­nych i uczo­nych ksiąg czer­pię wszyst­kie swe skar­by; ja sam zaś tyl­ko swą do­brą wia­rę daję. Je­że­li ktoś cie­ka­wy prze­czy­ta kie­dy­kol­wiek moje pa­mięt­ni­ki, po­zna, że tyl­ko czło­wiek pro­sty du­chem mógł wy­ra­żać się w spo­sób tak ja­sny i zwię­zły; w to­wa­rzy­stwach, w któ­rych prze­by­wa­łem, uwa­ża­no mię za­wsze za bar­dzo na­iw­ne­go i pa­mięt­nik mój może tyl­ko utwier­dzić ten sąd o mnie i po śmier­ci mo­jej.

Na­zy­wam się Elm Waw­rzy­niec Ja­kub Me­ne­trier; oj­ciec mój, Le­onard Me­ne­trier, miał gar­kuch­nię na uli­cy Św. Ja­ku­ba pod go­dłem »Kró­lo­wej Gę­siej Nóż­ki«, któ­ra mia­ła, jak wia­do­mo, nogi z płe­twa­mi jak gęsi i kacz­ki.

Da­szek jego skle­pu wzno­sił się na­prze­ciw ko­ścio­ła Św. Be­ne­dyk­ta, po­mię­dzy pani Gil­les skle­pem ni­ciar­skim pod »Trze­ma Dzie­wi­ca­mi« i księ­gar­nią pana Bla­izo­ta pod »Ob­ra­zem Św. Ka­ta­rzy­ny«, nie­da­le­ko »Ma­łe­go Ba­chu­sa, któ­re­go dzi­kim wi­nem ob­ro­sła kra­ta była już na sa­mym rogu uli­cy Po­wroź­ni­czej. Oj­ciec ko­chał mnie bar­dzo i gdy po ko­la­cji le­ża­łem w łó­żecz­ku, pod­cho­dził do mnie, brał moją rącz­kę i pod­no­sząc pa­lusz­ki po ko­lei, po­cząw­szy od wiel­kie­go pal­ca, mó­wił: – Ten ją za­bił, ten osku­bał, ten ugo­to­wał, ten zjadł, a mały Ri­ki­ki nic nie ma. Sos, sos, sos – do­da­wał, koń­cem swe­go pal­ca ła­sko­cząc dłoń moją; śmiał się przy tym moc­no i ja śmia­łem się za­sy­pia­jąc, a mat­ka moja utrzy­my­wa­ła, że uśmiech po­zo­sta­wał na mych ustach do na­stęp­ne­go ran­ka.

Oj­ciec mój był do­brym ku­cha­rzem, miał bo­jaźń Bo­ską, to­też w świę­ta uro­czy­ste no­sił cho­rą­giew swe­go ce­chu, na któ­rej wy­ha­fto­wa­ny był pięk­ny świę­ty Waw­rzy­niec z rusz­tem i zło­tą pal­mą. Oj­ciec zwykł był ma­wiać: – Ku­bu­siu, mat­ka two­ja jest świę­tą i za­cną nie­wia­stą.

Zda­nie to lu­bił po­wta­rzać czę­sto. Rze­czy­wi­ście mat­ka moja co nie­dzie­la cho­dzi­ła do ko­ścio­ła z książ­ką do na­bo­żeń­stwa, dru­ko­wa­ną du­ży­mi li­te­ra­mi. Źle bo­wiem czy­ta­ła drob­ny druk, któ­ry, jak mó­wi­ła, oczy z gło­wy jej wy­krę­ca. Oj­ciec co wie­czór go­dzi­nę lub dwie spę­dzał pod »Ma­łym Ba­chu­sem, gdzie by­wa­ła tak­że Jo­asia har­fiar­ka i Ka­sia ko­ron­czar­ka. Ile­kroć oj­ciec wra­cał tro­chę póź­niej niż zwy­kle, na­kła­da­jąc szlaf­my­cę ma­wiał wzru­szo­nym gło­sem: – Bar­ba­ro, śpij spo­koj­nie; wła­śnie mó­wi­łem ku­la­we­mu no­żow­ni­ko­wi, że je­steś świę­tą i za­cną nie­wia­stą.

Mia­łem lat sześć, gdy pew­ne­go dnia oj­ciec mój po­pra­wia­jąc far­tu­cha, co było u nie­go ozna­ką po­wzię­te­go po­sta­no­wie­nia, tak rzekł do mnie:

– Mi­raut, nasz po­czci­wy pies, przez lat czter­na­ście krę­cił mój ro­żen. Nic mu za­rzu­cić nie mogę; słu­żył mi wier­nie, nig­dy nie po­rwał naj­mniej­sze­go ką­ska gęsi lub in­dycz­ki, za pra­cę swą za­do­wa­lał się wy­li­zy­wa­niem pa­tel­ni. Ale sta­rze­je się już, łapa mu sztyw­nie­je, nie wi­dzi nic i nie­zdol­ny jest do krę­ce­nia kor­by u roż­na. Ku­bu­siu, ty, synu mój, po­wi­nie­neś za­jąć jego miej­sce; przy roz­wa­dze i wpra­wie po­tra­fisz to ro­bić rów­nie do­brze jak on.

Mi­raut słu­chał tych słów krę­cąc ogo­nem na znak zgo­dy; oj­ciec zaś mó­wił da­lej:

– A za­tem, sie­dząc na tym zyl­deł­ku bę­dziesz krę­cił ro­żen. Trze­ba jed­nak ćwi­czyć i twój umysł, to­też gdy przej­dziesz ka­te­chizm i na­stęp­nie do­brze bę­dziesz umiał czy­tać, na­uczysz się na pa­mięć gra­ma­ty­ki, ja­kichś przy­po­wie­ści mo­ral­nych lub na­wet może pięk­nych nauk ze Sta­re­go i No­we­go Te­sta­men­tu. Bo po­znać Boga i od­róż­niać złe od do­bre­go – po­trzeb­na to rzecz w rze­mio­śle, nie­roz­gło­śnym za­iste, ale uczci­wym, ja­kim jest to rze­mio­sło moje, któ­re było za­wo­dem mego ojca, a bę­dzie i two­im, je­śli spodo­ba się Bogu.

Od­tąd od rana do wie­czo­ra sie­dzia­łem krę­cąc ro­żen w ką­ci­ku przy ko­mi­nie, z otwar­tym ka­te­chi­zmem na ko­la­nach. Po­czci­wy ka­pu­cyn, któ­ry z wor­kiem na ple­cach za­cho­dził kwe­sto­wać u ojca, po­ma­gał mi sy­la­bi­zo­wać, a czy­nił to tym chęt­niej, jako że oj­ciec, w ce­nie ma­jąc wie­dzę, opła­cał te na­uki do­brym ka­wał­kiem in­dycz­ki i dużą szklan­ką wina. To­też bra­ci­szek wi­dząc, że wca­le do­brze skła­dam zgło­ski i wy­ra­zy, przy­niósł mi ży­wot świę­tej Mał­go­rza­ty i na tej książ­ce bie­gle czy­tać mię na­uczył.

Dnia pew­ne­go, po­ło­żyw­szy jak zwy­kle wo­rek swój na kan­tor­ku ojca, ka­pu­cyn usiadł przy mnie i, wy­grze­wa­jąc bose sto­py w cie­płym po­pie­le ogni­ska, ka­zał mi po raz set­ny po­wtó­rzyć:

Dzie­wi­co Świę­ta, pięk­na, czy­sta,

Wspie­rasz nie­wia­sty przy po­ro­dzie,

Zli­tuj się nad nami!

W tej wła­inie chwi­li wszedł do go­spo­dy czło­wiek w ubra­niu du­chow­nym, tłu­sty, ale jed­nak dość szla­chet­nych kształ­tów, i do­no­śnym gło­sem za­wo­łał:

– Hej, go­spo­da­rzu, pro­szę mi po­dać jaki smacz­ny ką­sek.

Mimo si­wych wło­sów zda­wał się być w peł­ni lat i sił, uśmiech miał na ustach, oczy żywe. Po­licz­ki tro­chę ob­wi­słe i trzy pod­bród­ki opa­da­ły ma­je­sta­tycz­nie na ża­bot, przez sym­pa­tię rów­nie tłu­sty jak szy­ja, któ­ra na nim spo­czy­wa­ła.

Mój oj­ciec, uprzej­my z za­wo­du, zdjął czap­kę i kła­nia­jąc się rzekł:

– Niech wa­sza wie­leb­ność ze­chce za­grzać się przy mym ogni­sku; za­raz po­dam jej wszyst­ko, cze­go za­pra­gnie.

Nie da­jąc się pro­sić dłu­żej, ksiądz za­siadł przed ko­mi­nem, obok ka­pu­cy­na.

Sły­sząc, jak bra­ci­szek czy­tał:

Dzie­wi­co świę­ta, pięk­na, czy­sta,

Wspie­rasz nie­wia­sty przy po­ro­dzie,

kla­snął w dło­nie i za­wo­łał:

– O! Cóż to za rzad­ki ptak! Co za uni­kat! Ka­pu­cyn umie­ją­cy czy­tać! Hej, bra­cisz­ku, jak­że się zo­wiesz?

– Brat Anioł, ka­pu­cyn nie­god­ny – od­rzekł mój na­uczy­ciel.

Mat­ka moja, w swym po­ko­ju na gó­rze usły­szaw­szy roz­mo­wę, cie­ka­wo­ścią zdję­ta ze­szła do skle­pu. Ksiądz skło­nił się po­ufa­le, lecz uprzej­mie, i zwra­ca­jąc się do niej rzekł:

– Do­praw­dy god­ne to po­dzi­wu, pro­szę pani: brat Anioł jest ka­pu­cy­nem, a umie czy­tać.

– Umie czy­tać na­wet roz­ma­ite pi­smo – od­po­wie­dzia­ła mat­ka i, zbli­żyw­szy się do bra­cisz­ka, po ob­raz­ku przed­sta­wia­ją­cym dzie­wi­cę mę­czen­nicz­kę z kro­pi­dłem w ręku, po­zna­ła, że była tam wła­śnie wy­dru­ko­wa­na mo­dli­twa do świę­tej Mał­go­rza­ty.

– Tę mo­dli­twę trud­no bar­dzo od­czy­tać – do­da­ła – bo wy­ra­zy są krót­kie i za­le­d­wie roz­łą­czo­ne od sie­bie. Na szczę­ście wy­star­cza, by w cier­pie­niu przy­ło­żyć ją jak pla­ster do miej­sca, gdzie naj­sil­niej boli, a po­mo­że rów­nie do­brze, a na­wet le­piej niż przez od­ma­wia­nie. Do­świad­czy­łam tego, mój pa­nie, przy uro­dze­niu tu obec­ne­go syna, Ku­bu­sia.

– Niech pani do­bro­dziej­ka nie wąt­pi o tym – rzekł brat Anioł – mo­dli­twa do świę­tej Mał­go­rza­ty jest nie­za­wod­na w wy­pad­ku ta­kim, jaki pani wła­śnie wspo­mnia­ła, pod wa­run­kiem jed­nak, by nie od­ma­wiać jał­muż­ny ka­pu­cy­nom.

Przy tych sło­wach brat Anioł wy­chy­lił czar­kę, któ­rą mat­ka na­la­ła mu była po brze­gi, za­rzu­cił wo­rek na ple­cy i po­dą­żył w stro­nę »Ma­łe­go Ba­chu­sa«.

Oj­ciec mój po­dał ćwiart­kę dro­biu na stół, ksiądz wy­jął z kie­sze­ni ka­wał chle­ba, bu­tel­kę wina i nóż, któ­re­go mie­dzia­na rę­ko­jeść przed­sta­wia­ła kró­la nie­bosz­czy­ka jako ce­sa­rza rzym­skie­go na sta­ro­żyt­nej ko­lum­nie, i za­brał się do wie­cze­rzy.

Ale za­le­d­wie pierw­szy ką­sek po­niósł do ust, zwró­cił się do mego ojca i za­żą­dał soli, zdzi­wio­ny tym, że nie od razu po­da­no mu sol­nicz­kę.

– Tak – rzekł – czy­ni­li sta­ro­żyt­ni. Ofia­ro­wy­wa­li sól na znak go­ścin­no­ści. Umiesz­cza­li też sol­nicz­ki w świą­ty­niach, na za­sta­wie bo­gów.

Sól , bar­wy sza­rej, wi­sia­ła w drew­nia­nym na­czy­niu przy ko­mi­nie. Oj­ciec po­dał mu ją, a ksiądz wziąw­szy, ile mu było trze­ba, rzekł:

– Sta­ro­żyt­ni uwa­ża­li sól za ko­niecz­ną przy­pra­wę każ­de­go po­sił­ku i mie­li ją w ta­kim po­sza­no­wa­niu, że przez me­ta­fo­rę na­zy­wa­li solą zwro­ty dow­cip­ne, któ­ry­mi zdo­bi­li swe mowy.

– Ach – rzekł mój oj­ciec – w ja­kim­kol­wiek wy­so­kim po­sza­no­wa­niu była sól w sta­ro­żyt­no­ści, myto dzi­siej­sze jesz­cze ją w wyż­szej sta­wia ce­nie.

Mat­ka ro­biąc poń­czo­chę przy­słu­chi­wa­ła się pil­nie i, rada wtrą­cić słów­ko, rze­kła:

– Musi sól być do­brą rze­czą, sko­ro ksiądz przy chrzcie świę­tym kła­dzie dziec­ku szczyp­tę jej na ję­zyk. Jak mój Ku­buś po­czuł sól w ustach, skrzy­wił się; choć taki to był ma­lec, a już coś ro­zu­miał. Mó­wię, wie­leb­ny oj­cze, o moim synu Ja­ku­bie, tu obec­nym.

Ksiądz spoj­rzał na mnie i rzekł:

– Te­raz to już duży chło­piec, skrom­ność wy­pi­sa­na jest na jego twa­rzy i z uwa­gą czy­ta ży­wot świę­tej Mał­go­rza­ty.

– Ach – od­rze­kła mat­ka – on czy­tu­je też mo­dli­twę od od­mro­żeń, mo­dli­twę świę­te­go Hu­ber­ta, któ­rą dał mu brat ka­pu­cyn, i hi­sto­rię o czło­wie­ku, któ­re­go to na Przed­mie­ściu Świę­te­go Mar­ce­le­go kil­ku dia­błów zja­dło za to, że bluź­nił świę­te­mu imie­niu Pań­skie­mu.

Oj­ciec mój spoj­rzał na mnie z za­chwy­tem i szep­nął księ­dzu do ucha, że dzię­ki wro­dzo­nym zdol­no­ściom na­uczyć się mogę, cze­go tyl­ko ze­chcę.

– Sko­ro tak jest – rzekł ksiądz – na­le­ży go kształ­cić w umie­jęt­no­ściach pięk­nych, któ­re są za­szczy­tem czło­wie­ka, po­cie­chą ży­cia i le­kar­stwem na wszel­kie cier­pie­nia, nie wy­łą­cza­jąc cier­pień mi­ło­snych, jak za­pew­nia po­eta Teo­kryt.

– Choć je­stem tyl­ko ku­cha­rzem – od­parł mój oj­ciec – ce­nię na­ukę i chcę wie­rzyć, że, jak mówi wa­sza wie­leb­ność, jest ona le­kar­stwem na mi­łość; wąt­pię jed­nak, czy jest tak­że sku­tecz­nym le­kiem na głód.

– W tym ra­zie nie jest może le­kiem nie­za­wod­nym – od­rzekł ksiądz – ale za­wsze i tu przy­no­si ulgę na wzór ko­ją­ce­go, lecz nie­zu­peł­nie sku­tecz­ne­go bal­sa­mu.

Gdy tak mó­wił, Ka­sia ko­ron­czar­ka, z czep­kiem na ba­kier, ze zmię­tą na pier­siach chust­ką, uka­za­ła się na pro­gu; mat­ka spo­strze­gł­szy ją zmarsz­czy­ła brwi i spu­ści­ła trzy oczka ze swo­jej ro­bo­ty włócz­ko­wej.

– Pa­nie Me­ne­trier – rze­kła Ka­sia do ojca – chodź prze­mó­wić słów­ko do straż­ni­ków; je­że­li tego nie uczy­nisz, na pew­no we­zmą bra­cisz­ka Anio­ła do wię­zie­nia. Bied­ny bra­ci­szek za­szedł pod »Ma­łe­go Ba­chu­sa« i wy­pił dwie czy trzy czar­ki wina, za któ­re nie za­pła­cił, nie chcąc – jak mówi – wy­kro­czyć prze­ciw re­gu­le świę­te­go Fran­cisz­ka. Naj­gor­sza jed­nak spra­wa w tym, że uj­rzaw­szy mnie w al­ta­nie w to­wa­rzy­stwie, zbli­żył się do mnie, by mię no­wej mo­dli­twy na­uczyć. Po­wie­dzia­łam mu, że chwi­la nie­spo­sob­na ku temu; mimo to sta­wał się na­tręt­ny, za co ku­la­wy no­żow­nik, bę­dą­cy ze mną, po­cią­gnął go moc­no za bro­dę. Wte­dy brat Anioł rzu­cił się na no­żow­ni­ka; ten ru­nął na zie­mię wraz ze sto­łem i ku­fla­mi. Ha­ła­sem zwa­bio­ny go­spo­darz, wi­dząc, że stół prze­wró­co­ny, wino roz­la­ne, a bra­ci­szek z nogą na gło­wie no­żow­ni­ka wy­wi­ja młyn­ka zy­dlem i bije na pra­wo i na le­d­wo, za­klął siar­czy­ście i po­biegł przy­wo­łać straż­ni­ków. Pa­nie Me­ne­trier! Niech pan idzie za­raz wy­ba­wić bra­cisz­ka z rąk stra­ży; to czło­wiek świę­ty i w tej spra­wie nie tak bar­dzo jest wi­nien.

Mój oj­ciec za­wsze rad był przy­słu­żyć się Kasi, ale tym ra­zem sło­wa jej od­nio­sły sku­tek wręcz prze­ciw­ny, niż się spo­dzie­wa­ła. Oj­ciec su­cho jej od­rzekł, że w jego oczach nic nie uspra­wie­dli­wia po­stęp­ku ka­pu­cy­na i że ży­czy mu, by otrzy­mał za­słu­żo­ną po­ku­tę o chle­bie i wo­dzie w naj­czar­niej­szym lo­chu klasz­to­ru, któ­re­go jest hań­bą i wsty­dem.

Mó­wiąc pod­nie­cał się:

– To pi­jak, roz­pust­nik, któ­re­mu co­dzien­nie daję do­bre wino i smacz­ne ką­ski, a on cho­dzi do karcz­my umi­zgać się do roz­wią­złych dziew­cząt, prze­kła­da­ją­cych to­wa­rzy­stwo wę­drow­ne­go no­żow­ni­ka i ka­pu­cy­na nad zna­jo­mość z po­rząd­ny­mi ce­cho­wy­mi kup­ca­mi swej dziel­ni­cy! Pfuj!

Tu za­trzy­mał się na­gle w swym obu­rze­niu i ukrad­kiem spoj­rzał na mat­kę, któ­ra sto­jąc wspar­ta o scho­dy za­wzię­cie ro­bi­ła poń­czo­chę.

Ka­sia, zdzi­wio­na złym przy­ję­ciem, od­rze­kła su­cho:

– Więc nie chcesz pan do­brym sło­wem uła­go­dzić szyn­ka­rza i straż­ni­ków?

– Je­że­li chcesz, mogę im po­wie­dzieć, aby za­bra­li no­żow­ni­ka wraz z ka­pu­cy­nem.

– Prze­cież – rze­kła śmie­jąc się – no­żow­nik jest pań­skim przy­ja­cie­lem.

– Wię­cej two­im niż moim – z gnie­wem od­rzu­cił oj­ciec. – Nę­dzarz, któ­ry cią­gnie wó­zek uty­ka­jąc.

– Co to, to praw­da – za­wo­ła­ła – on istot­nie uty­ka, uty­ka, uty­ka!

I wy­bie­gła ze skle­pu, śmie­jąc się do roz­pu­ku. Oj­ciec zwró­cił się do księ­dza, któ­ry tym­cza­sem no­żem kość oskro­by­wał:

– Tak, mam za­szczyt za­pew­nić wa­szą wie­leb­ność: każ­dą lek­cję czy­ta­nia i pi­sa­nia, któ­rej ten ka­pu­cyn udzie­la memu dziec­ku, opła­cam czar­ką wina i smacz­nym ką­skiem za­ją­ca, kró­li­ka, gęsi, pu­lar­dy lub ka­pło­na. A to pi­jak jest i roz­pust­nik.

– Na pew­no tak jest – od­po­wie­dział ksiądz.

– Ale niech tyl­ko ośmie­li się po­ka­zać na pro­gu, wy­gnam, jak śmie­cia wy­mio­tę z domu.

– I do­brze uczy­nisz – rze­ki ksiądz. – Ten ka­pu­cyn to osioł i syna twe­go uczył on ra­czej krzy­ku ośle­go niż mowy ludz­kiej. Mą­drze po­stą­pisz wrzu­ca­jąc do ognia ten oto ży­wot świę­tej Ka­ta­rzy­ny i mo­dli­twę prze­ciw od­mro­że­niom, i hi­sto­rię o wil­ko­ła­ku, któ­ry­mi ten mnich za­tru­wał umysł twe­go dziec­ka. Za ta­kąż cenę jak brat Anioł sam kształ­cić go będę, na­uczę go ła­ci­ny, gre­ki a na­wet fran­cusz­czy­zny, któ­rą Vo­itu­re i Bal­zac do­pro­wa­dzi­li do do­sko­na­ło­ści. Tak to przez po­dwój­ne szczę­śli­we a dziw­ne zrzą­dze­nie losu ten Ku­buś Ro­że­nek zo­sta­nie czło­wie­kiem uczo­nym, a ja będę ja­dał co­dzien­nie.

– Zgo­da na to – rzekł mój oj­ciec. – Bar­ba­ro, przy­nieś dwie czar­ki, żad­na spra­wa nie jest praw­dzi­wie za­war­ta, do­pó­ki obie stro­ny nie wy­pi­ją na zgo­dę. Tu u mnie wy­pi­je­my so­bie; ten no­żow­nik i mnich taką we mnie wzbu­dza­ją od­ra­zę, że w ży­ciu noga moja nie po­sta­nie pod »Ma­łym Ba­chu­sem.

Ksiądz po­wstał i wsparł­szy dło­nie na po­rę­czy krze­sła rzekł wol­no i uro­czy­ście:

– Przede wszyst­kim dzię­ku­ję Bogu, stwór­cy i obroń­cy stwo­rze­nia wszel­kie­go, że mnie przy­wiódł do tego do – mu, do tej przy­sta­ni-ży­wi­ciel­ki. Sam On je­dy­nie rzą­dzi nami i win­ni­śmy uznać pa­lec Jego we wszyst­kich spra­wach ludz­kich, choć czę­sto zbyt­nia to śmia­łość i nie­przy­stoj­ność zbyt ści­śle ba­dać Jego dro­gi. Opatrz­ność, roz­cią­ga­jąc się nad wszyst­kim, znaj­du­je się też we wszel­kich wy­da­rze­niach naj­roz­ma­it­szych; wy­da­rze­nia te ze wzglę­du na udział Bo­ski cu­dow­ne są nie­wąt­pli­wie, na­to­miast nie­przy­stoj­ne i śmiesz­ne są przez udział ludz­ki, a ten je­dy­nie nam wi­do­my. To­też nie na­le­ży za ka­pu­cy­na­mi i de­wot­ka­mi po­wta­rzać, że Boga wi­dzi­my w każ­dym ko­cie na da­chu. Chwal­my Pana, mó­dl­my się, by mnie oświe­cił w na­ucza­niu tego dziec­ka, a co do resz­ty – spu­ść­my się na Jego świę­tą wolę, nie usi­łu­jąc od­gad­nąć jej za­wcza­su.

I wznió­sł­szy ku­bek do góry, wy­chy­lił spo­ry łyk wina.

– To wino – rzekł – wno­si w or­ga­nizm ludz­ki cie­pło ła­god­ne i do­bro­czyn­ne. Na­pój to god­ny, by go opie­wa­no w Teos i w Tem­pie przez ksią­żąt po­etów ba­chicz­nych, przez Ana­kre­ona i Chau­lieu­go. Zwil­żę nim usta mego mło­de­go ucznia.

– Przy­bądź­cie, psz­czo­ły Aka­de­mii, przy­bądź­cie mio­do­daj­nym tłu­mem, osiądź­cie na mu­zom od­tąd po­świę­co­nych ustach ucznia mego, Ja­ku­ba Ro­żen­ka!

– O, to praw­da, księ­że do­bro­dzie­ju – rze­kła mat­ka moja – wino nęci psz­czo­ły, zwłasz­cza gdy jest słod­kie. Ale po cóż pra­gnąć, by te złe owa­dy sia­dły na war­gach mego Ku­bu­sia, ich ukłu­cie prze­cież jest bar­dzo bo­le­sne. Pew­ne­go dnia, gdy! ja­dłam brzo­skwi­nię, psz­czo­ła ukłu­ła mnie w ję­zyk; zno­si­łam wów­czas męki pie­kiel­ne. Do­zna­łam nie­co ulgi do­pie­ro, gdy brat Anioł od­ma­wia­jąc mo­dli­twę do świę­te­go Kuź­my wło­żył mi w usta grud­kę zie­mi zmie­sza­nej ze śli­ną.

Ksiądz wy­tłu­ma­czył mat­ce, że mó­wił był o psz­czo­łach w zna­cze­niu ale­go­rycz­nym, a oj­ciec rzekł z wy­mów­ką:

– Bar­ba­ro, je­steś świę­tą i za­cną ko­bie­tą, ale za­uwa­ży­łem wie­le­kroć, że masz szka­rad­ny zwy­czaj wtrą­cać się nie­po­trzeb­nie, ni w pięć, ni w dzie­więć, do roz­mów po­waż­nych.

– Być to może – po­wie­dzia­ła mat­ka. – Ale gdy­byś był za­wsze szedł za moją radą, Le­onar­dzie, do­brze był­byś wy­szedł na tym. Może nie znam się na roz­ma­itych ro­dza­jach psz­czół, ale wiem, jak za­rzą­dzać do­mem, i wiem, jaką przy­stoj­ność wi­nien za­cho­wać w oby­cza­jach czło­wiek w la­tach, oj­ciec ro­dzi­ny i cho­rą­ży swe­go ce­chu.

Mój oj­ciec po­dra­pał się za uchem i na­lał wina księ­dzu, któ­ry rzekł wzdy­cha­jąc:

– Tak, tak, dziś na­uka w kró­le­stwie fran­cu­skim nie jest tak ce­nio­na, jak była nie­gdyś u upa­dłe­go już na­wet ludu rzym­skie­go, gdy to re­to­ry­ka na tron pań­stwa wy­nio­sła Eu­ge­niu­sza. W dzi­siej­szym wie­ku nie­rzad­ko zdol­ne­go czło­wie­ka zna­leźć moż­na na pod­da­szu, bez ognia i świa­tła. Exem­plum ut tal­pa. Na mnie ma­cie przy­kład.

I za­czął opo­wieść swe­go ży­cia, któ­rą tu przy­ta­czam, jak wy­szła z ust jego. Były w tym opo­wia­da­niu ustę­py, któ­rych ze wzglę­du na mój mło­dy wów­czas wiek nie zro­zu­mia­łem, a za­tem nie­do­brze od razu za­cho­wa­łem w pa­mię­ci; od­wa­ży­łem się uzu­peł­nić je we­dług zwie­rzeń, któ­re mi po­czy­nił póź­niej, gdy już za­szczy­cał mnie swą przy­jaź­nią.

Taki, ja­kim mnie wi­dzi­cie – rzekł – a le­piej mó­wiąc, zu­peł­nie inny, jak mnie wi­dzi­cie, bo mło­dy, smu­kły, z okiem ży­wym, z wło­sem kru­czym, wy­kła­da­łem w ko­le­gium w Be­au­va­is sztu­ki wy­zwo­lo­ne pod kie­run­kiem pa­nów Du­gué, Gu­érin, Cof­fin i Baf­fier. Ode­bra­łem świę­ce­nia i ma­rzy­łem o zdo­by­ciu sła­wy li­te­rac­kiej, ale ko­bie­ta zni­we­czy­ła me na­dzie­je. Na­zy­wa­ła się Ni­co­la Pi­go­re­au i na pla­cu przed ko­le­gium utrzy­my­wa­ła księ­gar­nię pod »Zło­tą Bi­blią«. Za­cho­dzi­łem tam i prze­rzu­ca­łem czę­sto książ­ki, któ­re otrzy­my­wa­ła z Ho­lan­dii, oraz rzad­kie edy­cje au­to­rów, wy­da­wa­ne w dwu ję­zy­kach i za­opa­trzo­ne w przy­pi­ski, w wa­rian­ty i w bar­dzo uczo­ne ko­men­ta­rze. By­łem uprzej­my i miły, pani Pi­go­re­au za­uwa­ży­ła to na moje nie­szczę­ście; była nie­gdyś ład­na i mo­gła po­do­bać się jesz­cze, oczy mia­ła wy­mow­ne. I dnia pew­ne­go Ci­ce­ron, Ti­tus Li­vius, Pla­ton, Ary­sto­te­les, Tu­cy­dy­tłes, Po­ly­bios, Var­ro, Epik­tet, Se­ne­ka, Bo­etius i Cas­sio­do­rus, Ho­mer, Aj­schy­los, So­fo­kles, Eu­ry­pi­des, Plau­tus i Te­ren­tius, Dio­dor Sy­cy­lij­ski i Dio­ni­sios z Ha­li­kar­na­su, świę­ty Jan Chry­zo­stom i świę­ty Ba­zy­li, świę­ty Hie­ro­nim i świę­ty Au­gu­styn, Erazm, Sau­ma­ise, Tur­ne­biusz, Sca­li­ger, świę­ty To­masz z Akwi­nu, świę­ty Bo­na­wen­tu­ra, Bos­su­et, wlo­ką­cy za sobą Fer­rie­go, Le­na­in, Go­de­froy, Méza­ray, Ma­im­bo­urg, Fa­bri­cius, oj­ciec Le­long, oj­ciec Pi­tou, wszy­scy po­eci, mów­cy, hi­sto­ry­cy, wszy­scy oj­co­wie, dok­to­rzy, teo­lo­go­wie, hu­ma­ni­ści, ko­men­ta­to­ro­wie – wszy­scy, od dołu do góry za­le­ga­ją­cy pół­ki, byli świad­ka­mi na­szych po­ca­łun­ków.

– Nie mo­głam ci się oprzeć – rze­kła – nie myśl stąd źle o mnie.

Swą mi­łość wy­ra­ża­ła mi z za­pa­łem nie­po­ję­tym. Raz ka­za­ła mi przy­mie­rzyć ża­bot i man­kie­ty ko­ron­ko­we i wi­dząc, że mi w nich bar­dzo do twa­rzy, na­le­ga­ła, bym je za­trzy­mał. Nie chcia­łem, lecz wi­dząc, że draż­ni ją moja od­mo­wa, w któ­rej upa­try­wa­ła ob­ra­zę dla swej mi­ło­ści, przy­ją­łem po­da­rek, by jej nie roz­gnie­wać. Mia­łem u niej po­wo­dze­nie aż do chwi­li, gdy mnie ja­kiś ofi­cer za­stą­pił. Do­tknę­ło mnie to moc­no i w za­pa­le ze­msty oświad­czy­łem re­gen­som ko­le­gium, że nie by­wam już pod »Zło­tą Bi­blią«, nie chcąc być świad­kiem scen, ob­ra­ża­ją­cych skrom­ność mło­de­go du­chow­ne­go. Nie po­szczę­ści­ło mi się z tą sztucz­ką: pani Pi­go­re­au do­wie­dziaw­szy się, jak wzglę­dem niej po­stą­pi­łem, roz­gło­si­ła, że ukra­dłem jej man­kie­ty i ża­bot ko­ron­ko­wy. Te fał­szy­we oskar­że­nia do­szły do uszu re­gen­sów, któ­rzy ka­za­li prze­trzą­snąć mą skrzy­nię i zna­leź­li w niej te do­syć cen­ne stro­je. Wy­pę­dzo­no mnie, i tak to, jak nie­gdyś Hi­po­lit i Bel­le­ro­fon, do­świad­czy­łem na so­bie zło­ści i chy­tro­ści ko­biet. Zna­la­złem się na bru­ku z wę­zeł­kiem swym i spi­sa­nym wy­kła­dem kra­so­mów­stwa. Wiel­kie było praw­do­po­do­bień­stwo, że z gło­du umrzeć przyj­dzie; to­też po­rzu­ciw­szy płasz­czyk du­chow­ny przed­sta­wi­łem się pew­ne­mu ma­gna­to­wi hu­go­no­cie, któ­ry przy­jął mnie za se­kre­ta­rza i dyk­to­wał mi róż­ne prze­ciw re­li­gii pi­sma.

– Ach! co do tego – za­wo­łał mój oj­ciec – to źle ksiądz do­bro­dziej po­stą­pi­łeś. Uczci­wy czło­wiek nie po­wi­nien przy­ło­żyć ręki do ta­kiej wstręt­nej ro­bo­ty. Ja, choć nic uczo­ny, a rze­mieśl­nik, znieść nie mogę tych he­re­ty­ków.

– Masz słusz­ność, go­spo­da­rzu – od­parł ksiądz – to był naj­gor­szy czyn mego ży­cia, czyn, któ­re­go naj­moc­niej ża­łu­ję. Ale mój chle­bo­daw­ca był kal­wi­nem i pió­ra mego uży­wał tyl­ko prze­ciw lu­te­ra­nom i so­cy­nia­nom, któ­rych nie­na­wi­dził. Mogę za­pew­nić, że z jego roz­ka­zu ob­sze­dłem się z tymi he­re­ty­ka­mi ostrzej, niż to kie­dy­kol­wiek uczy­nio­no w Sor­bo­nie.

– Amen – rzekł mój oj­ciec – gdy wil­ki po­że­ra­ją się wza­jem, ba­ran­ki pasą się w po­ko­ju.

Ksiądz cią­gnął da­lej:

– Zresz­tą – rzekł – nie­dłu­go słu­ży­łem temu panu, któ­ry wy­żej ce­nił li­sty Ulry­ka von Hut­ten niż mowy De­mo­ste­ne­sa i u któ­re­go tyl­ko wodę da­wa­no do pi­cia. Pró­bo­wa­łem na­stęp­nie róż­nych za­wo­dów, ale w żad­nym do­brze mi się nie wio­dło, by­łem ko­lej­no: wę­drow­nym księ­ga­rzem, ak­to­rem, mni­chem, lo­ka­jem. W koń­cu, przy­wdziaw­szy znów księ­żą pe­le­ryn­kę, zo­sta­łem se­kre­ta­rzem bi­sku­pa w Séez i ukła­da­łem dlań ka­ta­log cen­nych rę­ko­pi­sów jego bi­blio­te­ki. Ten ka­ta­log skła­da się z dwu to­mów in fo­lio, tomy te w czer­wo­ny sa­fian opraw­ne, ze zło­co­ny­mi brze­ga­mi, z her­bem bi­sku­pa, miesz­czą się w jego zbio­rach. Śmiem twier­dzić, że jest to do­brze wy­ko­na­na pra­ca.

I za­le­ża­ło­by tyl­ko ode mnie, by w ci­szy i spo­ko­ju prze­żyć wiek swój u boku jego eks­ce­len­cji, ale – po­ko­cha­łem po­ko­jów­kę pani sta­ro­ści­ny. Nie po­tę­piaj­cie mnie, pań­stwo, zbyt su­ro­wo. Była to bru­net­ka pulch­na, żywa, świe­ża; sam świę­ty Pa­cho­miusz był­by ją po­ko­chał. Pew­ne­go dnia wsia­dła do dy­li­żan­su i po­je­cha­ła szu­kać szczę­ścia w Pa­ry­żu; po­dą­ży­łem za nią, ale jej spra­wy po­szły w sto­li­cy znacz­nie po­myśl­niej niż moje.

Wstą­pi­łem za jej po­le­ce­niem na służ­bę u tan­cer­ki w ope­rze, pani de Sa­int-Er­nest, któ­ra zna­jąc me ta­len­ty po­le­ci­ła mi na­pi­sać we­dług jej wska­zó­wek pam­flet prze­ciw pan­nie Da­vil­liers, do któ­rej mia­ła ura­zę. By­łem do­brym se­kre­ta­rzem i do­praw­dy za­słu­ży­łem na te pięć­dzie­siąt du­ka­tów, któ­re mi dać przy­rze­kła. Książ­kę, ozdo­bio­ną ale­go­rycz­ną kar­tą ty­tu­ło­wą, wy­dru­ko­wa­no w Am­ster­da­mie u Mar­ka Mi­cha­ła Reya. Pan­na Da­vil­liers otrzy­ma­ła do rąk pierw­szy eg­zem­plarz w chwi­li, gdy wyjść mia­ła na sce­nę, by od­śpie­wać wiel­ką arię Ar­mi­dy. Ze zło­ści głos jej drżał i ochrypł, śpie­wa­ła fał­szy­wie – wy­gwiz­da­no ją. Skoń­czyw­szy rolę, jesz­cze w kry­no­li­nie i pe­ru­ce, po­bie­gła do in­ten­den­ta, któ­ry miał po­wo­dy ni­cze­go jej nie od­ma­wiać; ze łza­mi rzu­ci­ła mu się do nóg żą­da­jąc ze­msty.

Do­wie­dzia­no się wkrót­ce, że cios padł z ręki pani de Sa­int-Er­nest. Ba­da­na, na­ci­ska­na, za­stra­szo­na, wy­da­ła au­to­ra, za co osa­dzo­no mnie w Ba­sty­lii. Prze­by­łem tam lat czte­ry, po­cie­sza­jąc się czy­ta­niem dzieł Bo­etiu­sa i Cas­sio­do­ra.

Te­raz w bud­ce na cmen­ta­rzu Świę­tych Nie­wi­nią­tek je­stem pi­sa­rzem pu­blicz­nym i za­ko­cha­nym po­ko­jów­kom uży­czam tego pió­ra, któ­re win­no było ra­czej kre­ślić ży­cio­ry­sy zna­ko­mi­tych mę­żów rzym­skich i ko­men­to­wać pi­sma uczo­nych oj­ców Ko­ścio­ła. Bio­rę dwa sze­lą­gi za list mi­ło­sny; z ta­kie­go to rze­mio­sła umie­ram ra­czej, niź­li żyję. Zno­szę ten los, po­mny na to, że Epik­tet był nie­wol­ni­kiem, a Pyr­r­hon ogrod­ni­kiem.

Przed chwi­lą, nie­spo­dzia­nym tra­fem, za ano­nim do­sta­łem du­ka­ta; nie ja­dłem był od dwóch dni, to­też nie­zwłocz­nie po­czą­łem szu­kać ia­kiejś go­spo­dy; spo­strze­głem z uli­cy wasz barw­ny szyld, ogień ko­mi­na we­so­ło po­ły­ski­wał na szy­bach; po­czu­łem na pro­gu roz­kosz­ną woń smacz­ne­go je­dze­nia i wsze­dłem. Tak więc, go­spo­da­rzu ko­cha­ny, znasz te­raz ca!y mój ży­wot.

– Wi­dzę, że jest to ży­wot za­cne­go czło­wie­ka – rzekł mój oj­ciec – i że oprócz spraw­ki z hu­go­no­tą nie ma mu znów nic do za­rzu­ce­nia. Dło­nią w dłoń! Bądź­my przy­ja­ciół­mi. Jak się na­zy­wa­cie, księ­że do­bro­dzie­ju?

– Hie­ro­nim Co­ignard, dok­tor teo­lo­gii, li­cen­cjat sztuk wy­zwo­lo­nych.

Słusz­nie mó­wił ksiądz Hie­ro­nim Co­ignard, że cu­dow­ny w spra­wach ludz­kich jest zwią­zek przy­czyn i skut­ków. Za­sta­na­wia­jąc się nad dziw­ny­mi przy­pad­ka­mi i zda­rze­nia­mi na­sze­go ży­cia, mu­si­my przy­znać, że we wszech­do­sko­na­ło­ści Bo­skiej nie brak dow­ci­pu, fan­ta­zji i ta­len­tu ko­micz­ne­go i że Bóg w two­rze­niu za­gma­twań ży­cio­wych ce­lu­je tak samo jak we wszyst­kim in­nym. Gdy­by, tak jak na­tchnął Moj­że­sza, Da­wi­da i pro­ro­ków, ra­czył na­tchnąć pana Le Sagę i jar­marcz­nych po­etów, po­dyk­to­wał­by im naj­uciesz­niej­sze sztu­ki ma­rio­ne­tek. Bo oto na przy­kład ja zo­sta­łem ła­cin­ni­kiem dla­te­go, że bra­ta Anio­ła przy­chwy­ci­ła straż, a wła­dza du­chow­na za­mknę­ła go do celi za po­bi­cie ja­kie­goś no­żow­ni­ka w al­ta­nie pod »Ma­łym Ba­chu­sem«. Imci pan Hie­ro­nim Co­ignard do­trzy­mał obiet­ni­cy, udzie­lał mi lek­cyj; uwa­żał ła­ska­wie, że je­stem po­słusz­ny i by­stry, i z przy­jem­no­ścią uczył mię li­te­ra­tu­ry sta­ro­żyt­nej. W lat kil­ka wy­kie­ro­wał mnie na wca­le do­bre­go ła­cin­ni­ka.

Pa­mię­ci jego za­cho­wam wdzięcz­ność do­zgon­ną i każ­dy ła­two poj­mie, ile mu je­stem wi­nien, gdy po­wiem, że kształ­cąc mój umysł ni­cze­go nie za­nie­dbał, aby za­ra­zem wy­kształ­cić du­szę i ser­ce. Przy­ta­czał mi Mak­sy­my Epik­te­ta, Ho­me­lie świę­te­go Ba­zy­le­go i Po­cie­chy Bo­etiu­sa. Pięk­ny­mi cy­ta­ta­mi wta­jem­ni­czał mię w fi­lo­zo­fię sto­ików, ale wy­ka­zy­wał całą jej wznio­słość po to tyl­ko, by tym le­piej upo­ko­rzyć ją przed wyż­szo­ścią fi­lo­zo­fii chrzę­ści – jań­skiej. Był sub­tel­nym teo­lo­giem i do­brym ka­to­li­kiem. Wia­ra jego po­zo­sta­ła nie­wzru­szo­na na szcząt­kach jego naj­droż­szych złu­dzeń i naj­bar­dziej uspra­wie­dli­wio­nych na­dziei. Jego sła­bost­ki, błę­dy, grze­chy, któ­rych nie sta­rał się ukryć lub upięk­szyć, nie za­chwia­ły wca­le jego uf­no­ści w do­broć Bo­ską. By znać go do­brze, na­le­ży wie­dzieć, że o zba­wie­nie wie­ku­iste dbał sta­ran­nie na­wet w oko­licz­no­ściach ta­kich, w któ­rych naj­mniej, zda się, mógł był o to się trosz­czyć. Wsz­cze­pił mi za­sa­dy ro­zum­nej po­boż­no­ści, sta­rał się tak­że zjed­nać mię dla cno­ty i za po­mo­cą przy­kła­dów, czer­pa­nych z ży­cia Ze­no­na, chciał uczy­nić ją dla mnie rze­czą co­dzien­ną i po­wsze­dnią.

By mi dać po­znać nie­bez­pie­czeń­stwo ży­cia roz­wią­złe­go, czer­pał ar­gu­men­ty z źró­deł bliż­szych, zwie­rzał się przede mną, jak to nie­gdyś zbyt­nie za­mi­ło­wa­nie do ko­biet i wina po­zba­wi­ło go za­szczy­tu wy­kła­da­nia z ka­te­dry w ko­le­gium, w bi­re­cie i to­dze.

Do jego za­let nie­zwy­kłych na­le­ży do­dać jesz­cze sta­łość i wy­trwa­łość; lek­cje swo­je da­wał z su­mien­no­ścią, ja­kiej trud­no było spo­dzie­wać się od czło­wie­ka, któ­ry tak jak on od­da­ny był na pa­stwę zda­rzeń ko­czow­ni­cze­go ży­cia i któ­re­go cią­gle uno­sił wir lo­sów nie­pew­nych, bar­dziej god­nych urwi­sa niż dok­to­ra teo­lo­gii. Gor­li­wość jego wy­ni­ka­ła z do­bro­ci, a tak­że z upodo­ba­nia do mi­łej uli­cy Św. Ja­ku­ba, gdzie mógł za­spo­ko­ić pra­gnie­nia swe­go cia­ła za­rów­no jak i umy­słu. Gdy przy ob­fi­tym i smacz­nym po­sił­ku udzie­lił mi już swych nie­oce­nio­nych nauk, wstę­po­wał pod »Ma­łe­go Ba­chu­sa« i pod »Ob­raz Świę­tej Ka­ta­rzy­ny« – na tej to ma­łej prze­strze­ni, któ­ra była dlań ra­jem, znaj­do­wał wszyst­ko, co lu­bił: do­bre wino i książ­ki.

By­wał on czę­stym go­ściem u księ­ga­rza, pana Bla­izo­ta, któ­ry przyj­mo­wał go uprzej­mie, choć tyl­ko prze­wra­cał mu książ­ki, nie ku­pu­jąc żad­nej. I miło było pa­trzeć na mego dro­gie­go mi­strza, jak sie­dział w głę­bi skle­pu, z no­sem we­tknię­tym w małe, świe­żo przy­by­łe z Ho­lan­dii edy­cje, i od cza­su do cza­su znad ksią­żek uno­sił gło­wę, aby ze swą bo­ga­tą i po­god­ną eru­dy­cją dys­ku­to­wać, o czym wła­śnie wy­pa­dło, czy to o pla­nach mo­nar­chii po­wszech­nej, któ­re przy­pi­sy­wa­no zmar­łe­mu kró­lo­wi, czy to znów o mi­łost­kach ak­to­rek z ban­kie­ra­mi. Pan Bla­izot, mały, szczu­pły sta­ru­szek w brą­zo­wym fra­ku i sza­rych weł­nia­nych poń­czo­chach, nig­dy nie miał do­syć jego dys­kur­sów. Pan Bla­izot bu­dził we mnie po­dziw wiel­ki; nie wy­sta­wia­łem so­bie pięk­niej­sze­go za­ję­cia na świe­cie jak sprze­da­wa­nie ksią­żek pod »Ob­ra­zem świę­tej Ka­ta­rzy­ny«.

Dla jed­ne­go jesz­cze wspo­mnie­nia urok ta­jem­ni­czy mia­ła dla mnie księ­gar­nia pana Bla­izot. Tam to kie­dyś, gdym był jesz­cze bar­dzo mło­dy, oglą­da­łem po raz pierw­szy nagą ko­bie­tę; wi­dzę ją jesz­cze. Była to po­stać Ewy w ja­kiejś ilu­stro­wa­nej Bi­blii. Mia­ła duży brzuch i tro­chę przy­krót­kie nogi; na tle jak­by kra­jo­bra­zu ho­len­der­skie­go roz­ma­wia­ła z wę­żem. Wła­ści­ciel tego ob­raz­ka wzbu­dzał we mnie po­sza­no­wa­nie, któ­re za­cho­wa­łem był i póź­niej, gdy dzię­ki księ­dzu Co­ignard na­bra­łem już wiel­kie­go za­mi­ło­wa­nia do ksią­żek.

Ma­jąc lat szes­na­ście umia­łem do­syć ła­ci­ny i tro­chę gre­ki; mój za­cny mistrz rzekł wów­czas do mego ojca:

– Czy nie uwa­żasz wa­sze, że nie­przy­stoj­nie jest zo­sta­wiać mło­de­go cy­ce­roń­czy­ka w stro­ju kuch­ci­ka?

– Nie po­my­śla­łem o tym – od­po­wie­dział mój oj­ciec.

– To praw­da – rze­kła moja mat­ka – na­le­ża­ło­by spra­wić na­sze­mu sy­no­wi kurt­kę su­kien­ną. Jest przy­stoj­ny, wy­kształ­co­ny, ma do­bre wzię­cie, po­tra­fi god­nie zna­leźć się w tym stro­ju.

Oj­ciec za­my­ślił się chwi­lę i za­py­tał wresz­cie, czy sto­sow­na to bę­dzie rzecz, by ku­charz no­sił ubiór su­kien­ny;

ksiądz Co­ignard wy­tłu­ma­czył mu, że sko­ro obec­nie już sta­łem się wy­cho­wań­cem muz, nig­dy nie zo­sta­nę ku­cha­rzem i że nie­da­le­ką jest chwi­la, w któ­rej i mnie przy­pad­nie pe­le­ryn­ka.

Oj­ciec mój wes­tchnął na myśl, że już nie ja będę po nim cho­rą­żym w ce­chu ku­cha­rzy pa­ry­skich, zaś mat­ka moja roz­pro­mie­ni­ła się z ra­do­ści i dumy, że syn jej bę­dzie oso­bą du­chow­ną.

Moja kurt­ka su­kien­na mia­ła na mnie ten przede wszyst­kim wpływ, że na­bra­łem pew­no­ści sie­bie i po­sta­no­wi­łem wy­ro­bić so­bie o ko­bie­tach po­ję­cie do­kład­niej­sze niż to, któ­re mia­łem daw­niej dzię­ki Ewie pana Bla­izot. W tym celu przy­szła mi za­raz na myśl Jo­asia har­fiar­ka i Ka­sia ko­ron­czar­ka; wi­dy­wa­łem je dwa­dzie­ścia razy na dzień, jak prze­cho­dzi­ły mimo okien, a pod­czas desz­czu, uno­sząc spód­ni­ce i ska­cząc z ka­mie­nia na ka­mień, po­ka­zy­wa­ły drob­ne sto­py i zgrab­ne, cien­kie w kost­kach łyd­ki.

Jo­asia nie była tak ład­na jak Ka­sia, była też star­sza i go­rzej się ubie­ra­ła. Była ro­dem z Sa­bau­dii i no­si­ła, zwy­cza­jem swe­go kra­ju, na gło­wie chu­s­tecz­kę w krat­ki; mia­ła ona jed­nak tę za­le­tę, że nie ro­bi­ła ce­re­gie­li i nim mó­wić za­czą­łeś, ro­zu­mia­ła, cze­go chcesz od niej. Ta­kie po­stę­po­wa­nie przy­pa­da­ło do­sko­na­le do mej nie­śmia­ło­ści. Pew­ne­go wie­czo­ra, na jed­nej z ka­mien­nych ła­wek zdo­bią­cych por­tyk Świę­te­go Be­ne­dyk­ta, na­uczy­ła mię tego, cze­go nie zna­łem do­tąd, a co ona zna­ła już daw­no. Nie by­łem jej jed­nak tak wdzięcz­ny, jak­bym był po­wi­nien, i ma­rzy­łem tyl­ko o tym, by z in­ny­mi, ład­niej­szy­mi, sko­rzy­stać z wie­dzy, któ­rą mi wsz­cze­pi­ła. Na moje uspra­wie­dli­wie­nie do­dać mu­szę, że Jo­asia har­fiar­ka nie­więk­szą niź­li ja wagę do swe­go na­uczy­ciel­stwa przy­wią­zy­wa­ła i że swych lek­cji nie ża­ło­wa­ła wszyst­kim ło­bu­zom dziel­ni­cy.

Ka­sia była po­wścią­gliw­sza w obej­ściu, ba­łem się też jej i nie śmia­łem jej po­wie­dzieć, jak dla mnie jest pięk­na;

jesz­cze bar­dziej mie­sza­ło mię to, że kpi­ła ze mnie i do­ku­cza­ła mi przy lada spo­sob­no­ści. Śmia­ła się ze mnie, że mi się jesz­cze wąs nie syp­nął; a ja na to pie­kłem raki i rad był­bym skryć się pod zie­mię, gdym ją spo­ty­kał. Przy­bie­ra­łem więc umyśl­nie smut­ną i po­nu­rą minę, uda­wa­łem, że nią gar­dzę, ale była zbyt ład­na, by ta po­gar­da mo­gła być szcze­ra.

W noc ową, w noc Trzech Kró­li, a w dzie­więt­na­stą rocz­ni­cę mo­ich uro­dzin, pod­czas gdy deszcz zmie­sza­ny ze śnie­giem pró­szył z nie­ba i wil­go­cią prze­ni­kał do ko­ści, a mroź­ny wiatr tar­gał skrzy­pią­cym szyl­dem »Kró­lo­wej Gę­siej Nóż­ki« – na ogni­sku na­szym przy ja­snym pło­mie­niu pie­kła się tłu­sta gęś, a my: ksiądz Hie­ro­nim Co­ignard, oj­ciec i ja, sie­dzie­li­śmy już za sto­łem bia­łym ob­ru­sem na­kry­tym, z dy­mią­cą wazą zupy po­środ­ku. Mat­ka, swo­im zwy­cza­jem, sta­ła za krze­słem pana domu, go­to­wa na jego usłu­gi. Oj­ciec na­lał wła­śnie ta­lerz zupy księ­dzu, gdy drzwi skrzyp­nę­ły i na pro­gu sta­nął brat Anioł, bar­dzo bla­dy, z czer­wo­nym no­sem i z bro­dą ocie­ka­ją­cą od desz­czu. Oj­ciec mój ze zdzi­wie­nia pod­niósł łyż­kę aż do za­kop­co­nych be­lek po­wa­ły. Zdzi­wie­nie to było bar­dzo na­tu­ral­ne. Brat Anioł, któ­ry za pierw­szym ra­zem, po po­bi­ciu ku­la­we­go no­żow­ni­ka, znik­nął był na sześć mie­się­cy, tym… ra­zem prze­padł bez wie­ści na dwa lata. Wy­ru­szył był na wio­snę z osłem ob­ju­czo­nym re­li­kwia­mi, a co gor­sza, za­brał ze sobą Ka­się, ubra­ną w suk­nie za­kon­ne. Nikt nie wie­dział, co się z nimi sta­ło, ale prze­bą­ki­wa­no pod »Ma­łym Ba­chu­sem«, że bra­ci­szek i sio­stra po­mię­dzy To­urs a Or­le­anem mie­li z ofi­cja­łem coś do czy­nie­nia. Prócz tego zaś wi­ka­ry od Św. Be­ne­dyk­ta krzy­czał na całe gar­dło, że ten wi­sie­lec ka­pu­cyn skradł mu osła.

– Co – za­wo­łał mój oj­ciec – ten łaj­dak nie sie­dzi w kaj­da­nach?! Nie ma już spra­wie­dli­wo­ści w kró­le­stwie na­szym.

Lecz brat Anioł od­ma­wiał Be­ne­di­ci­te i ro­bił znak krzy­ża nad wazą.

– Hola! – za­wo­łał mój oj­ciec – do­syć tych min, pięk­ny mni­chu! Wy­znaj, że z tych dwóch lat, w któ­rych nie wi­dzia­no w pa­ra­fii twej twa­rzy bel­ze­bu­biej, przy­najm­niej rok prze­by­łeś w klasz­to­rze w wię­zie­niu. Uli­ca Św. Ja­ku­ba zy­ska­ła na tym, była po­rząd­niej­sza, cała dziel­ni­ca sta­ła się bar­dziej god­na sza­cun­ku. Pa­trz­cie, co za pięk­ny Olib­nus, któ­ry na lasy i łąki upro­wa­dza osła bliź­nie­go swe­go i dziew­kę pu­blicz­ną.

– Za­pew­ne – od­parł brat Anioł spu­ściw­szy oczy i wsu­nąw­szy ręce w rę­ka­wy ha­bi­tu – za­pew­ne, mo­ści Le­onar­dzie, mó­wisz o Ka­ta­rzy­nie, któ­rą szczę­śli­wie uda­ło mi się na­wró­cić i na­kło­nić do cno­tli­we­go ży­cia, tak da­le­ce, że go­rą­co za­pra­gnę­ła to­wa­rzy­szyć mnie i moim re­li­kwiom i od­być ze mną pięk­ne piel­grzym­ki, mia­no­wi­cie piel­grzym­kę do Naj­święt­szej Pan­ny Czar­nej z Char­tres. Przy­sta­łem na to pod wa­run­kiem, że przy­wdzie­je sza­ty za­kon­ne, co też bez szem­ra­nia uczy­ni­ła.

– Milcz – od­po­wie­dział mój oj­ciec. – Je­steś roz­pust­nik, nie masz sza­cun­ku dla swej suk­ni za­kon­nej. Wra­caj tam, ską­deś tu przy­szedł, a na uli­cy zo­bacz tam z ła­ski swej, czy »Kró­lo­wa Gę­sia Nóż­ka« nie od­mro­zi­ła cza­sem nosa.

Ale mat­ka moja ski­nę­ła na bra­cisz­ka, by usiadł pod oka­pem ko­mi­na, co też ten po­wol­nie uczy­nił.

– Trze­ba wie­le wy­ba­czyć ka­pu­cy­nom – rzekł ksiądz – bo grze­szą oni bez złej my­śli.

Ale i księ­dza Co­ignar­da oj­ciec po­pro­sił, by już nie mó­wił o tym ple­mie­niu, na któ­re­go samo imię krew się w nim bu­rzy.

– Mo­ści Le­onar­dzie – rzekł ksiądz – fi­lo­zo­fia uczy nas po­bła­ża­nia. Co do mnie, chęt­nie roz­grze­szam oszu­stów, nic­po­niów i wszel­kie­go ro­dza­ju nę­dza­rzy; nie mam zaś ura­zy na­wet do lu­dzi po­rząd­nych, cho­ciaż ich tryb po­stę­po­wa­nia świad­czy o wiel­kiej aro­gan­cji. I gdy­byś jak ja, mo­ści Le­onar­dzie, prze­by­wał był w to­wa­rzy­stwie lu­dzi sza­now­nych, prze­ko­nał­byś się, że nie są war­ci wię­cej od in­nych, a na­to­miast ob­co­wa­nie z nimi jest nie­raz da­le­ko mniej przy­jem­ne. Sia­dy­wa­łem za trze­cim sto­łem u bi­sku­pa z Séez i dwaj słu­dzy czar­no odzia­ni, Przy­mus i Nuda, nie­od­stęp­ni byli przy mym boku.

– Trze­ba przy­znać – rze­kła mat­ka – że lo­ka­je jego eks­ce­len­cji księ­dza bi­sku­pa dziw­ne mie­li imio­na. Cze­muż nie dał im in­nych imion we­dle zwy­cza­ju, na przy­kład Cham­pa­gne, Oli­vius, Fron­tin?

Ksiądz cią­gnął da­lej:

– Co praw­da, są oso­by ła­two umie­ją­ce na­giąć się do nie­wy­gód po­łą­czo­nych z ob­co­wa­niem z wiel­ki­mi tego świa­ta. Przy dru­gim sto­le bi­sku­pa z Séez był bar­dzo uprzej­my ka­no­nik, któ­ry do ostat­niej chwi­li swe­go ży­cia po­zo­stał na sto­pie ce­re­mo­nial­nej. Do­wie­dziaw­szy się, że ka­no­nik ów jest bar­dzo cho­ry, ksiądz bi­skup od­wie­dził go i za­stał ko­na­ją­ce­go: »Nie­ste­ty – rze­cze ka­no­nik – prze­pra­szam wa­szą emi­nen­cję, że mu­szę umrzeć w jej obec­no­ści!« »Nic, to nic! Nie prze­szka­dzaj so­bie« – od­parł jego emi­nen­cja do­bro­tli­wie.

W tej chwi­li mat­ka wnio­sła pie­czeń i po­sta­wi­ła ją przed oj­cem z ge­stem tak peł­nym god­ne­go prze­ję­cia się swym obo­wiąz­kiem, że oj­ciec, wzru­szo­ny, gło­śno, choć z peł­ny­mi usta­mi, za­wo­łał:

– Bar­ba­ro, je­steś świę­tą i za­cną nie­wia­stą.

– Istot­nie – rzekł mój ko­cha­ny mistrz – pa­nią po­rów­nać moż­na z cno­tli­wy­mi nie­wia­sta­mi z Pi­sma : oto mał­żon­ka po­dług przy­ka­zań Bo­skich.

– Dzię­ki Bogu – rze­kła moja mat­ka – nie zdra­dzi­łam nig­dy wia­ry, któ­rą za­przy­się­głam Le­onar­do­wi Ménétrier, mo­je­mu mę­żo­wi, i spo­dzie­wam się, że te­raz, gdy już naj­trud­niej­szy czas mi­nął, po­zo­sta­nę mu wier­na aż do śmier­ci. Pra­gnę­ła­bym, by on tak samo do­cho­wy­wał mi wia­ry, jak ja to czy­nię.

– Od pierw­sze­go spoj­rze­nia – rzekł ksiądz – wi­dzia­łem, że je­steś pani uczci­wą ko­bie­tą, bo przy pani do­świad­cza­łem spo­ko­ju, któ­ry nie­wie­le miał w so­bie ziem­skie­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: