- W empik go
Gospodarczy poczet władców Polski - ebook
Gospodarczy poczet władców Polski - ebook
Może nie czeka nas wkrótce koniec historii, jaki wieszczył swego czasu Francis Fukuyama, ale na pewno będzie to koniec pewnej epoki. Epoki niewiedzy. No i będzie to rewolucja. Dla niektórych wstrząs, dla innych gorzka pigułka, jeszcze dla innych potwierdzenie wcześniejszych podejrzeń. Zwycięstwo pod Grunwaldem wiele Polsce nie dało, za to sama obecność Krzyżaków na Pomorzu i Warmii ekonomicznie przydała nam się bardzo. Bitwa, jedna czy druga pod Chocimiem, mogłaby się zdarzyć lub nie. Za to sąsiedztwo i symbioza z kulturą oraz gospodarką Turcji były na wagę złota. Nasi poprzednicy czerpali z tej bliskości pełnymi garściami. Tak samo zresztą jak od innych. Wymiana, ruch, handel i wzajemne przenikanie – to przecież esencja życia. Książka ta jest dla wszystkich, którzy chcą nieco głębiej zajrzeć pod podszewkę historii. To zaledwie szkic, ale może skłoni do szerszego patrzenia niż uczą nas podręczniki.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-79-4 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
EKSPORTER NIEWOLNIKÓW
.
Krótki quiz na początek. Jakie jest najwybitniejsze dzieło polskiej sztuki romańskiej? A. Katedra Notre Dame w Paryżu? Nie, to gotyk. B. Szczerbiec? Ładny, ale też nie. C. Drzwi gnieźnieńskie? Bingo! Wielkie brązowe wrota do pierwszej polskiej katedry to absolutny majstersztyk. Ufundował je prapraprawnuk naszego pierwszego księcia, Mieszko III. Zabytek bezcenny, unikatowy, ale... mocno niedyskretny.
Spójrzmy na to, co przedstawia. Są na nim sceny z żywota świętego Wojciecha. To dziś patron Polski, a zarazem bratnich Czech. To o jego święte truchło toczyliśmy z sąsiadami gwałtowne spory. I jeśli Czechom wydaje się dziś, że brutalny najazd na Polskę, spalenie Gniezna i kradzież świętych relikwii w 1038 roku sprawę zakończyło, są w błędzie. Sto lat później udało nam się relikwie odnaleźć. Gdzie? W Gnieźnie oczywiście! Pewnie otumanieni piwem Czesi coś tam przeoczyli, zabrali do praskiej katedry kogoś innego. Nieważne, coś innego woła o pomstę do nieba.
Na jednej z przedstawionych scen Wojciech uwalnia z niewoli rodaków. Upomina przy tym władcę, tak jakby to on był sprawcą całego zamieszania. Wydarzenie miało miejsce jeszcze w czeskiej Pradze, czyli tam, gdzie święty Wojciech działał, zanim przeniósł się do Polski już za życia Mieszkowego syna, Bolesława Chrobrego. Scena wprowadza w konfuzję, to trudny moment dla historyków, jeszcze trudniejszy dla katolików, a już kompletny galimatias dla historyków sztuki. Święty ratuje bowiem rodaków z rąk żydowskich handlarzy. Niewolnictwo – straszny proceder, ale dlaczego miał miejsce w chrześcijańskim kraju?!
Na szczęście możemy odetchnąć: takie rzeczy tylko w Pradze, u nas święty Wojciech ratować ziomków nie musiał. Kłopot jednak w tym, że twórca tej sceny, jak i całych drzwi z brązu, zapewne światły uczony i artysta, dodał świętemu, a także biednym Słowianom i okrutnym Żydom jeszcze kogoś do towarzystwa. To mityczny i grecki Herkules, a za nim cała groźna sfora: gryfy, sfinksy, lwy i małpy, pełne bestiarium starożytności. Na co komu to potrzebne?
U południowych sąsiadów, a także niestety w Polsce sprzed tysiąca lat, kwitł handel niewolnikami i trudno nad tym przejść do porządku dziennego. Trzeba to przyjąć do wiadomości, a w zasadzie... obliczyć zyski i straty. Wszak obok niebiańskich zasług jednostek są podłe grzechy całej reszty. Obok światłych uczynków – szare sprawy doczesne. To, czym dziś trudno się chwalić, ale przemilczeć nie sposób, to piastowska ekonomia.
Spójrzmy zatem prawdzie w oczy. Owszem, ludźmi handlowali Żydzi, ale polowania na nich organizowali już pomagierzy księcia. Z miłosierdziem naszego Mieszka Piastowicza (bo to jego konkretnie obciąża ten proceder) mogło być trochę na bakier, bo główna wina jest straszna: handlował rodakami, Słowianami, Polanami właśnie! To tak jakby dziś rząd PiS-u organizował łapanki na spacerowiczów Kutna, Koła i Sochaczewa i oddawał ich pośrednikom z Hajfy. A ci co dalej? O zgrozo! Sprzedawali naszych Arabom! Spętani Kowalscy i Malinowscy – przez fatalne drogi niemieckie – wędrowali potem do dalekiej Hiszpanii, by trafić na dwór zdegenerowanych Abbasydów. A tam wiadomo: Sodoma i Gomora, Sewilla i Grenada.
O tempora, o mores! – słusznie płakał Cyceron nad upadkiem rzymskich obyczajów. Nad krainą Mieszka też powinien zaszlochać. Swoich ludzi w niewolę! Za arabskie dirhamy! Na żydowskich wozach powieźli! Hańba, powiadali zatroskani kronikarze. Co za wstyd, powtórzmy za nimi.
Ale to nie koniec łez. Jest jeszcze jeden aspekt piastowskiej gospodarki. Niewykluczone (a potwierdzić to mają wkrótce oficjalne wyniki badań genetycznych), że Mieszko nie był żadnym Słowianinem, a jednak wikingiem z Północy. Mówi się o tym już od wielu lat, być może wkrótce to się potwierdzi. Jeśli tak było w istocie, handlował dobrem przejętym. Trochę jak paser, który wszedł w posiadanie cudzego i czerpał zyski podwójnie.
I tu zdruzgotany historyk mógłby sprawę zakończyć, wszak nic naszego władcy nie usprawiedliwia. A jednak warto dokładnie przyjrzeć się gnieźnieńskim wrotom i zrozumieć średniowieczny przekaz do końca.
Prapraprawnuk władcy-handlarza-pasera, Mieszko III, miał bowiem nie lada kłopot. Jego własne panowanie to czas słynnych krucjat na Wschód. Walka z Saracenami o Jerozolimę, krew przelewana za Ziemię Świętą, boje o Chrystusowe dziedzictwo. Wielka militarna inwestycja, osiem wojennych kampanii. On nie pofatygował się na żadną. Nie wysłał ani jednego rycerza. Owszem, jego młodszy brat Henryk Sandomierski tam ruszył, ale w rodzinie uchodził za dziwaka. Zginął zresztą podczas jednej z takich wycieczek, tyle że w pobliskie pruskie knieje. Mieszka III próżno szukać w Palestynie, ale... fundując drzwi i nakazując rzeźbiarzom przedstawić odpowiednie sceny, wytłumaczył dlaczego.
Otóż my, Polanie (jak widać, potomek wikingów trzymał się tej ściemy), mamy swoje obowiązki misyjne i swoich pogan za progiem. To Prusowie; właśnie ich próbował nawracać święty Wojciech. Nawracał, nawracał i nic z tego nie wyszło. Teraz skupimy się właśnie na tych ostańcach, a wy, koledzy z Zachodu, dokończcie sprawę w Ziemi Świętej. Dla Boga to jednaka robota, walka o wiarę wszędzie tak samo ważna.
A co ze słowiańskimi niewolnikami, głównym produktem eksportowym Piastów? Co z interesem, tak niedyskretnie nam wypomnianym? Dajcie spokój, bagatelizował polski książę, ludzi u nas dostatek, a też krzywda im się jakaś wielka nie stała.
Słowianie, jak się okazuje, co potwierdzają arabskie kroniki, robili w Andaluzji prawdziwą furorę. Tych bitnych i odważnych kalifowie (choćby Abd ar-Rahman czy Hakam II) obsadzili w roli ochroniarzy. Inni na czele muzułmańskich flot podbijali dla nich Śródziemie. Słynny Mujahid Jusuf al-Amir, chłopak (zapewne) spod Łomży czy Wyszkowa, w perzynę obrócił Sardynię w 1015 roku. A poza tym Słowianie szefowali haremom (cóż, że kilku z nich przypłaciło to stratą osobistych klejnotów), zarządzali skarbcem i z czasem stworzyli własne gminy czy powiaty. Przez wieki różnili się od Berberów kolorem skóry i blaskiem tęczówek. Całkiem niedawno antropolodzy wpadli na trop Qarjat as-Saqaliba, zaginionej stolicy Słowian w marokańskich górach Rifu.
Handel poddanymi Piastom się po prostu opłacał. Co Polska bowiem zyskała? Przede wszystkim sławę kuźni kadr menedżerskich, a także niemałe pieniądze. Akurat pierwszemu Mieszkowi arabskie monety nie były do niczego potrzebne. Własnej mennicy nie miał, monet nie bił, a i kupić za te dziwne krążki niczego u nas nie można było. Co innego samo srebro! Kruszcem Mieszko opłacał wikingów (to ogólna słabość ówczesnych włodarzy do wynajmowania ochroniarzy, z którymi jego poddani nie mogli się porozumieć) i dobrze inwestował. W drzwi? Skądże, miał szersze horyzonty.
Pewnie z połowę budżetu wsadził w swoją siedzibę, palatium w Poznaniu – to był dopiero cud architektury. Arabskie srebro z żydowskich rąk za polskich niewolników powędrowało bowiem do Afganistanu, a stamtąd dumny władca-biznesmen sprowadził legendarny niebieski barwnik produkowany z lapis lazuli. Dziś już wiemy po co. Na ścianie kaplicy kazał wymalować gigantyczną ikonę Maryi. Pierwsza polska Madonna wcale nie była czarna. Była błękitna jak fontanny Kordoby, jak sufity Sewilli i kafelki Grenady. Jak oczy naszych Słowian, z arabska zwanych seqlabijn.BOLESŁAW CHROBRY
PIERWSZY SEKRETARZ
.
„Państwo to ja!” – mawiał Ludwik XIV, król Francji, zwany też nieskromnie Królem Słońcem. Ale co on tam wiedział o apetycie na władzę? „Świat to za mało” – oto motto naszego pierwszego króla. Bolesław, zwany Chrobrym, całe swoje życie powiększał, najpierw wpływy i władzę, potem terytorium księstwa, a na koniec już tylko siebie w pasie. Jego przydomek nie tylko znaczy „silny” i „potężny”, oznacza także „gruby” i „tłusty”. I o ile o gnijących dziąsłach i podagrze króla Francji świat co nieco słyszał, to o jakiejkolwiek chorobie naszego Chrobrego już nikt. Owszem, mówiło się coś o jego kompleksach na punkcie tuszy, ale ten, kto ją wypominał, gorzko tego żałował. Choćby Jarosław Mądry, książę Rusi. Niepomny swego przydomka, gdy Bolesław stanął zbrojnie u jego wrót, nieostrożnie parsknął coś o „wieprzu w kałuży” i „przebodzeniu oszczepem jego tłustego brzucha”. To, co potem bódł swoim podbrzuszem Bolesław na Rusi, przeszło do historii jako „zachowanie srodze nieobyczajne” i lepiej o tym zamilczeć.
Bolesław Chrobry – a twierdzą tak wszyscy kronikarze – chciał wszystkiego, i to od razu. I co ciekawe, udało mu się to z nawiązką. Z małej polany w środku głuszy zrobił europejskie mocarstwo, królestwo mlekiem i miodem płynące. A w zasadzie złotem. Gdy w 1000 roku przyjechał do niego w odwiedziny sam Otto III, cesarz Niemiec, nie mógł wyjść z podziwu. Po uczcie, a już wiemy, że Bolesław zjeść lubił, cała złota zastawa poszła prosto w niemieckie juki. Gościna zrobiła na cesarzu tak wielkie wrażenie, że uczynił coś, czego nie wybaczyli mu następcy. Najpierw ofiarował Chrobremu bezcenną włócznię z gwoździem Chrystusowym (kopię wprawdzie, ale kto by tam w Gnieźnie takimi szczegółami się przejmował), a potem nałożył mu na głowę swój cesarski diadem.
Gest – przyznać trzeba – niecodzienny. Bo była to i koronacja, i nominacja na szefa całej wschodniej flanki. Chrobry stał się bowiem namiestnikiem wielkiego muru. Nie, nie chińskiego – o tym potem – ale muru, który oddzielać miał świat Zachodu od Wschodu na linii od Bałtyku po Morze Czarne. Z planów tych, jak wiadomo, nic nie wyszło, Otto szybko zmarł, pogrążony w modłach (z całego rządzenia to lubił najbardziej), zaś Bolesław zaczął się rozpychać już sam, biorąc millenijną naukę do serca.
Francja Ludwika XIV miała pół miliona kilometrów powierzchni. Gdy Bolesław zaczynał swoje panowanie, władał zaledwie połową tego. Ale już w kilkanaście lat potem przyłączył do ojcowizny całe Czechy, Morawy i Słowację, jeszcze południowe NRD, a od skwaszonego Jarosława zabrał Grody Czerwieńskie. Polska stała się na dwie dekady militarną potęgą, pora zatem porozmawiać o gospodarce. Bo jak takiego kolosa utrzymać, skoro w kraju miało się same lasy?
I tu kłaniają się chińskie standardy. Bolesław nie miał czasu na feudalizm, od razu przeszedł do gospodarki planowej. Zupełnie jak Mao, który zamienił kraj w sieć fabryk zarządzanych zza biurka. Gdy pół wieku temu profesor Karol Modzelewski, wybitny historyk i słynny w PRL-u opozycjonista, próbował ten fenomen opisać, starał się to robić z gracją. Być może nie chciał dobijać socjalizmu. W jego opisie nie brak takich określeń jak „organizacja służebna”, „przejaw tendencji autarkicznej” czy „typowa domena wczesnofeudalna”.
Dziś nie musimy już Piastów oszczędzać. Gospodarka Chrobrego i jego następcy nie powstawała samorzutnie, nie sterował nią rynek, prawo popytu i podaży. Chłopi nie siali i zbierali, co chcieli, a rzemieślnicy nie szukali klientów. Gospodarką zarządzał książę osobiście, typowy pierwszy sekretarz. To on decydował, komu i co jest potrzebne, zlecenia przydzielał z imperialnym rozmachem.
Gdzie zorganizujemy metalurgię, postawimy zakłady zbrojeniowe? Proszę bardzo, w Grotnikach i Szczytnikach. Nie jednych, a w kilku! Wsie istnieją do dziś, za Bolka wyrabiano w niej broń: żelazne groty i ostrza, nic innego. Skąd brać potrawy postne? Proszę bardzo: Rybitwy i Piekary. A mięso: trochę dalej, w Owczarach. Z miejsca ruszyło współzawodnictwo pracy w Bednarach, Szewcach, Sokolnikach, Złotnikach, Psiarach...
Efekt? Prawie czterysta ośrodków wyrobów konkretnych. A co, jeśli rzemieślnik ze Złotnik wolał wyrabiać grzebienie z kości? A garncarza pchało bardziej do wyrobu wozów? Bardzo nam przykro, nieomylny administrator pracę już rozdzielił i lepiej władcy nie denerwować.
Bo Chrobry porywczy był. Wiemy to od kronikarza Thietmara. Gdy jakiś jego poddany zbytnio swawolił, książęcy ludzie przybijali mu mosznę do mostu i zostawiali nóż. (Dlaczego akurat mostu? O inwestycjach za chwilę). Delikwent miał dwa wyjścia: pozbawić się przyrodzenia lub zginąć. I żeby wszystko funkcjonowało, jak należy, władca wprowadził jeszcze system „wizyt gospodarskich”.
Siedzieć Bolesław w stolicy bowiem nie lubił. Pobudował wprawdzie pałace w Gnieźnie, Poznaniu czy na Ostrowiu Lednickim, postawił coś w Przemyślu czy Gieczu, ale jedyną gwarancją działania systemu była jego twarda ręka. Dlatego nogi za pas, a w zasadzie brzuszysko do siodła i w drogę. Od wsi do sioła, z osady do miasta. Od jednego obozu pracy przymusowej do drugiego. Prawdziwy Dux ambulans, bo taką nazwę nadali mu kronikarze. Bolesław jeśli nie napadał, wyrzynał i podbijał, to objeżdżał, doradzał i rozsądzał.
Kroniki nie są tu dyskretne. Gdy już zbliżał się do wsi, poddani czmychali w popłochu. Przecież wiecznie głodny princeps nie podróżował sam. Razem z nim komplet dygnitarzy. Wszyscy z ochotą na wyżerkę i nocne rozrywki. Dlatego często witała go jedynie bezzębna babina z chudą kozą na sznurku. Co wtedy? Nie po to Bolesław sięgał, gdzie wzrok się sięga. Nie po to myślał globalnie, a działał lokalnie. W Złotnikach rozdawał miód, w Piekarach ryby. Wozakom rozdawał oszczepy, a w Miecznikach garnki. Szczodrą ręką uzupełniał zapasy, by zapracować na kolejny tytuł – Princeps Distributor.
Długo tak można? Ludwik XIV przynajmniej panował pół wieku i gospodarka Francji jakoś ciągnęła. Bolesław rządził krócej, a o kondycji jego państwa sporo mówią wykopaliska. Gdy 17 czerwca 1025 roku ducha wreszcie wyzionął, inwestycje stanęły. Mosty? Być może, kościoły na pewno. Widać to w małym zagajniku Kałdus koło podtoruńskiego Chełmna. Bolesław chciał tu postawić nową katedrę, być może nawet mauzoleum świętego Brunona, kolejnego po świętym Wojciechu męczenniku. Budowa ruszyła, ale gdy tylko dotarła tu wieść o królewskim zgonie, ekipa budowlana uciekła, zostawiając archeologom jedynie fundamenty.
Niestety, z tłustych mrzonek wielkiego Bolesława zostało niewiele. Ale o całkowitej katastrofie imperium Piastów w kolejnym rozdziale.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------