Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gra błędów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra błędów - ebook

Panie i panowie, witam na pokładzie szybowca akrobacyjnego. Proszę o zapięcie pasów i wyłączenie wszystkich osobistych urządzeń elektronicznych, włączając w to laptopy i telefony komórkowe, ponieważ nie będą one potrzebne. Rozsiądźcie się wygodnie i cieszcie siłą swojej wyobraźni. „Gra błędów” autorstwa mistrza świata w akrobacji lotniczej, to nie tylko historia o odnoszeniu sukcesów. To także opowieść o pięknie lotniczego świata, przyjaźniach, pozytywnym nastawieniu, emocjonalnym koszcie wycieńczających treningów, kompromisach i zarządzaniu energią. Wszyscy mamy swoje historie, ale ta powieść pokazuje akrobację w zupełnie innym świetle. Nie musisz być pilotem, możesz zanurzyć się w czytelnictwie i wziąć udział w wyścigu na najwyższy stopień podium.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396737069
Rozmiar pliku: 5,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Grawitacja to niezwykła siła sprawiająca, że wszystko prędzej czy później wraca na ziemię, także piloci1.

Leżąc pod szybowcem, próbuję zmieścić się w wąskim pasie cienia rzucanego przez sześcioipółmetrowe skrzydło naszego kadrowego swifta SP-3529, a twarda nawierzchnia wyschniętego toruńskiego lotniska stanowi idealną podporę dla moich obolałych od poddawania ciągłym przeciążeniom pleców. Nie ma wiatru, lipcowe słońce wypaliło krótko skoszone źdźbła trawy, nadając im słomkowy kolor i pozbawiając przyjemnej, zielonej miękkości, która była tutaj jeszcze dwa miesiące temu. Czuję ciężar każdej kończyny, próbuję więc ograniczyć wszelkie zbędne ruchy. Nawet kiedy zagubiona mucha postanawia wylądować na moim kolanie, nie staram się podnieść ręki, żeby ją zgonić. Dopiero drażniąca moje nerwy wędrówka owada w stronę łydki mimowolnie zmusza mnie do reakcji. Wzdycham i niecierpliwie macham dłonią, nie otwierając oczu.

Leniwy owad startuje, zwlekając swoje tłuste, czarne cielsko, macha zaciekle żyłowatymi powłokami skrzydeł, starając się narobić hałasu w odwecie za przepłoszenie. Wkrótce jego irytujące bzyczenie zastąpił odgłos pracującego silnika. Ten, na który czekam ja oraz reszta zawodników, powinien dobiegać spod hangaru, a nie od strony Wisły. Zidentyfikowałam warkot jako odgłos z motoareny, uśmiechając się do wspomnień o beztroskim kibicowaniu częstochowskiemu Włókniarzowi. Na myśl o żużlowcach ubranych w niepalne kombinezony i szczelne kaski w tak gorący dzień robi mi się jeszcze cieplej. Szczęśliwie do trenowania akrobacji szybowcowej nie potrzebujemy ochronnego stroju i w upale możemy sobie pozwolić na krótkie spodenki oraz bawełniane T-shirty.

Z zachodu niesie się kolejny dźwięk. Tym razem jest to nieprzyjemny, metaliczny odgłos, zupełnie niepodobny do oczekiwanego radosnego warkotu zapuszczonego silnika. Po chwili rozlega się ponownie i nawet nie patrząc w tym kierunku, wiem dobrze, że nastąpił koniec latania na dzisiaj.

Poczciwa socata, nasz dyżurny samolot holujący, odmówiła współpracy. Jej mniejszy brat ma zbyt mało koni mechanicznych, co czyni go bardzo słabą holówką, niezdolną poderwać do góry ważący niemal 400 kg szybowiec akrobacyjny S-1 Swift w temperaturach, w których powietrze jest rzadkie i nieruchome. Przynajmniej nie będzie sporów o przeciąganie do zmierzchu ostatniego treningu reprezentacji Polski przed wyjazdem na mistrzostwa świata. Każdy zdążył dzisiaj wykonać po jednym locie do strefy akrobacji, przećwiczyć kilka figur lub jedną wiązankę albo tak jak w moim przypadku – zepsuć wszystkie ślizgi na ogon2.

Aha, no i przynajmniej zdążę do kosmetyczki – pomyślałam.

***

Trzy godziny później siedziałam w wygodnym fotelu, mocząc nogi w delikatnie musującej, perfumowanej wodzie stwarzającej pozory czegoś w rodzaju jacuzzi dla stóp. Kojący chłód klimatyzacji omiatającej z każdej strony marmurowe posadzki w połączeniu ze sterylnym blaskiem kremowobiałych pomieszczeń, jakie spotyka się tylko w salonach piękności i prywatnych klinikach3, sprawia, że niemal zapominam o szaleńczym rajdzie przez miasto, który wykonałam, aby tu dotrzeć. Składanie szybowca do wózka transportowego po lotach jak zwykle się przeciągnęło, na dodatek w drodze z lotniska zabłądziłam przy zjeździe z mostu Piłsudskiego, przybyłam więc nieco spóźniona.

– Coś do picia? Kawy, herbaty? – zaproponowała jedna z kręcących się po lokalu kosmetyczek, ubrana w czarne legginsy i firmowy fartuch z białym logo.

– Dziękuję, nie trzeba. – Uśmiechnęłam się. Po wcześniejszym wysłuchaniu demonstracyjnego sapania i zaobserwowaniu rzucania wcale nie mniej wymownego spojrzenia na zegarek wiedziałam, że pytanie padło z ust pani Marioli, do której umówiłam się na pedicure. Wywnioskowałam, że nie ma mi za złe kwadransa poślizgu, bo wtedy nie proponowałaby napojów, jeszcze bardziej zanurzyłam się w fotelu.

Mariola, krzątając się wokół stanowiska pracy, niemal niezauważalnie skinęła głową i kierując się w stronę zaplecza oznajmiła, że zaraz wróci.

W salonie była jeszcze jedna klientka. Słuchawki w uszach i twarz ukryta za grzywą długich, rudych loków sprawiała wrażenie, że jest z rodzaju tych, którzy nie lubią kontaktu z obcymi. W przeciwieństwie do obsługującej ją pani Aldony, jak wyczytałam z tabliczki przypiętej do piersi, będącej z całą pewnością kosmetyczką z powołania, wraz ze wszystkimi cechami niefrasobliwej gadatliwości.

– Bardzo dobry wybór, ten fiolet – postanowiła skomentować. Niezrażona faktem, iż klientka nie podniosła nawet wzroku znad ekranu smartfona, kontynuowała: – Wczoraj tu była taka jedna, co to na wesele miała się wybierać. Gdzieś pod Chełmżę chyba, wioska jakaś, komarów pewnie mnóstwo! Pani nie uwierzy, że ona czarne hybrydy sobie kazała robić?! Nic mnie do tego, no pewnie, ale na wesele, w dodatku w samym środku lata? Nie mogłam uwierzyć. – Uniosła wymalowane permanentnie brwi, dodając tym grymasem dramatyzmu swoim słowom. – Poproszę drugą rękę.

Ruda niechętnie błysnęła zwężoną źrenicą jadowicie zielonego oka, przekładając telefon do lewej dłoni. Szybko zasłoniła się włosami ponownie, byle tylko uniknąć interakcji.

– Czarny to nie jest kolor na wesele, jakby mnie ktoś zapytał – dodała nieco zaczepnie Aldona.

Nikt nie pytał, zapanowała krępująca cisza. Pani Mariola swoim powrotem nieco złagodziła narastające napięcie.

– Tutaj jaki kolor robimy? – zwróciła się do mnie.

– Klasyk, czerwony, trzynastkę poproszę – odparłam, przeglądając pobieżnie próbnik. – To na zawody.

– Na zawody? Co to za zawody? – zainteresowała się Aldona, zanim Mariola zdążyła sięgnąć po lakier.

– Akrobacja lotnicza, latamy na szybowcach i jedziemy całą reprezentacją na mistrzostwa świata do Rumunii – odpowiedziałam może nieco zbyt dumnie.

– Czad! – podchwyciła niezrażona, a jej wyraziste brwi uniosły się jeszcze wyżej w geście spontanicznego podziwu. Za chwilę jednak odzyskała rezon, dokonując oceny mojego wyboru. – Wyrazisty, niewyzywający, ale nie nudny. Dobry strzał. Reprezentacja! Biało-czerwoni, to będzie pasowało. – Cmoknęła z uznaniem. Chciałam podziękować, tylko nie zdążyłam. – A co to takiego ta akrobacja? Kiedyś prawie skoczyłam ze spadochronu.

– Chyba ze spadochronem – wtrąciła Mariola.

– Wszystko jedno. Mój eks był z wojska, mieli takie różne szkolenia. Myślał, że mi się to spodoba i chciał zorganizować wycieczkę na skakanie. Już z nim nie jestem, przenieśli go gdzieś poza miasto, wcale się nie widywaliśmy, mnie to nie odpowiadało. Skakała pani kiedyś?

– W szybowcu mamy spadochrony jedynie dla bezpieczeństwa – odpowiedziałam. – Nie wysiadam ze sprawnego sprzętu, jak nie muszę. – Nie mogłam powstrzymać się od żartu, ale szybko pożałowałam swoich słów.

– To zdarza się, że trzeba?

– Na zawodach od bardzo dawna nie było takiego przypadku. Dużo trenujemy, żeby móc sobie poradzić w każdej sytuacji, pomimo tego, że lot akrobacyjny jest bardzo dynamiczny.

– Trochę tak, jak pokazy lotnicze? – zapytała Mariola, zakładając świeżo odpakowaną końcówkę do frezu.

– Dokładnie. Tylko my wykonujemy określone figury, oceniane przez sędziów, a nie freestyle. Ważne jest ogólne wrażenie z lotu, powiedzmy… estetyczne, ale najbardziej liczy się precyzja i planowanie, bo mamy też ustaloną dolną granicę strefy akrobacji, poniżej której nie możemy zejść.

– Strasznie to skomplikowane – powiedziała Aldona mrużąc oczy i malując pierwszą warstwę purpury na długich tipsach swojej klientki.

Łaskotanie pilnika pozwoliło mi skutecznie ukryć grymas zniecierpliwienia pojawiający się na mojej twarzy za każdym razem, kiedy słyszę podobną wypowiedź.

– Myślałam, że to jakiś wyścig i chyba wygrywa, ten kto doleci najdalej? – Mariola najwyraźniej chciała pochwalić się posiadaną wiedzą. – Podobno szybowce bardzo dużo kilometrów mogą zrobić, widziałam kiedyś program w telewizji. Zna pani Sebastiana Kawę?

Skinęłam głową, ale zanim zdążyłam sprostować, kolejny raz wtrąciła swoje trzy grosze Aldona.

– Nie wygłupiaj się, Mariolka! – oburzyła się, wyjeżdżając pędzelkiem poza płytkę paznokcia Rudej. Szybko pochwyciła patyczek i nie zatrzymując słowotoku, zaczęła go moczyć w zmywaczu. – Przecież one nie mają silnika, nie? Pani chyba lata… jak to w ogóle do góry idzie?

Mariola otoczona obłokami piłowanego naskórka, posyłając Aldonie zjadliwe spojrzenie zwróciła się jednocześnie do mnie:

– Drugą stopę proszę.

Wykorzystałam przerwę na zamianę nóg w misce z wodą, żeby trochę wygodniej umościć się w fotelu i przewracając w duchu oczami, zastanawiałam się, w jakiej kolejności udzielić odpowiedzi.

– Tak naprawdę to całkiem proste. Szybowce najczęściej kojarzą się z ciszą i szumem powietrza, z wyścigami właśnie. Wyciągane są w górę zazwyczaj przez samoloty, do których podpina się specjalną linę, podobnie jak przy holowaniu zepsutego samochodu przez inne auto. Później te wyczepione szybowce same nabierają wysokości, wykorzystując noszenia, czyli unoszące się prądy ciepłego powietrza. Najlepsza pogoda dla nich to niebo pełne białych obłoków – Zauważyłam, że w związku ze skupieniem się na słuchaniu mojego monologu wydajność pracy manicurzystek wyraźnie spadła, postanowiłam więc się streszczać. – Szybowiec akrobacyjny ma trochę inne przeznaczenie, wygląda inaczej – skrzydło jest krótkie, budowa solidna. Największą wysokość po starcie osiąga właśnie w locie holowanym. Każdy zawodnik zaczyna z takiego samego pułapu. Nie odlatujemy od lotniska, tylko latamy kolejno w sześcianie o boku jednego kilometra, takim wirtualnym stadionie, gdzie mamy swoje pięć minut. Rozgrywa się co najmniej trzy, a maksymalnie sześć konkurencji, za każdym razem jest to inny program, zwany przez nas wiązanką akrobacji, składający się ze ściśle określonych manewrów, to jest figur akrobacji. Figury sędziowie oceniają w skali od zera do dziesięciu. Mistrzem zostaje ten, który zbierze największą liczbę punktów ze wszystkich programów, czyli otrzyma najlepsze sędziowskie noty oraz nie złapie zbyt wielu punktów karnych.

Kiedy skończyłam mówić, nawet Ruda ściszyła nieco dźwięk w słuchawkach, chociaż ich nie zdjęła. Pojawiły się kolejne pytania, których nie mogłam pozostawić bez odpowiedzi. W trakcie udzielania kolejnych wyjaśnień odniosłam wrażenie, że Aldona nie będzie zbyt wiernym kibicem, wyraźnie zawiedziona brakiem transmisji takich zawodów w telewizji. Natomiast Mariola przyswoiła nieco informacji i kto wie, może nawet podzieli się nimi przy kolejnym pedicure jakiegoś pilota. Biorąc pod uwagę fakt, że na osiemdziesięciu zawodników startujących w mistrzostwach świata tylko trzy to kobiety, nowej entuzjastce akrobacji szybowcowej może być trudno znaleźć odpowiedniego rozmówcę.

Spojrzałam na czerwoną buteleczkę z lakierem i poczułam się pewniej – w końcu pewność siebie stanowi bardzo istotny aspekt udanego startu. Ślizgi nie wychodzą, ale przynajmniej paznokcie będą lśniły. Przygotowanie mentalne do zawodów odhaczyłam w notesie wielkim plusem.ROZDZIAŁ 1.
POCZĄTEK DROGI

Przed nami ustawił się długi sznur samochodów. Przeróżne tablice rejestracyjne świadczyły o tym, że do Rumunii przyjeżdżają na wakacje nie tylko mieszkańcy terenów przygranicznych, ale także obywatele Słowenii, Czech, Polski, a nade wszystko kraju słynącego z najlepszego espresso w całej Europie – słonecznej Italii. Chociaż wysyp aut z tego ostatniego państwa związany jest z migracją ludności rumuńskiej w celach zarobkowych. Można powiedzieć, że Włochy są dla nich niczym Wielka Brytania dla Polaków. Z jakiegoś powodu nie powstaje problem bariery językowej, a stosunkowo łatwy dostęp drogą lądową sprawia, że zaradny młodzieniec może wyjechać z rodzimego kraju, dorobić się i wrócić. Bardzo często zdarza się, że powroty są wyłącznie na wakacje. Młodzi Rumuni dorastają, zakładają rodziny i szybko przyzwyczajają się do odmiennych standardów życia. Przyjazd samochodem do rodzinnej miejscowości nie dziwi tak bardzo, można pokazać się z dobrej strony i oddać część zarobionych pieniędzy do gospodarstwa jako milczącą rekompensatę za spędzone tu beztroskie lata dzieciństwa.

Niektórzy kierowcy powyłączali silniki i wyglądając przez okno lub nerwowo kręcąc się wokół samochodów, usiłują teraz zmierzyć wzrokiem czas oczekiwania do kontroli granicznej. Już wcześniej zorientowałam się, że nasz wyjazd jest dosyć spontaniczny, co oznaczało, że nie przeanalizowałam możliwości pojawienia się ewentualnych utrudnień na drogach oraz mówiąc oględnie, logistycznie nie byłam zbyt dobrze przygotowana na kolejne etapy wyprawy. Ze spokojem podchodziłam jednak do tematu, ponieważ postanowiłam bazować na planie opracowanym przez Lewego. Na szczęście uprzedził nas, jaką drogą najlepiej pokonać trasę z Polski do Devy. Miał również precyzyjnie oznaczone na mapie miejsca postojów, uwzględniające zakupy regionalnych specjałów, takich jak przepyszny węgierski _kolbás_4, a także nocleg.

Piotr Lewandowski był trzydziestoparoletnim instruktorem szybowcowym, pracował w Toruniu, skąd również się wywodził. Od wielu lat niezmiennie Aeroklub Pomorski stanowił dla niego punkt docelowy każdego przelotu, na który się wybierał. Zasiadał wówczas za sterami małego samolotu czy znacznie częściej – szybowca. W naszej kadrze pełnił specjalną funkcję nadwornego mechanika, znał się nie tylko na kręceniu akrobacji, ale równie lekko przychodziło mu dokręcanie śrubek i regulowanie popychaczy5.

Ze względu na jego liczne zdolności bywały chwile, w których nie mógł się opędzić od chmary petentów szukających u niego porady: „Lewy, słabo mi się blokuje podwozie, zerkniesz?”, „Lewy mam takie dziwne rysy na skrzydle, lakier mi pęka?”, „Lewy, szybowiec jest do złożenia”, „Lewy, a kiedy obracać w tej pętli?”, „Lewy, a w beczce która noga?”, „Lewy, a przy jakiej prędkości załamać?”. Wtedy nie zwlekając brał swojego wypucowanego astira, latające cacko stworzone do rekreacyjnych przelotów. Nieduża, jednomiejscowa kabina sprawiała wrażenie wygodnej i dobrze wyposażonej. Odpalał komputer pokładowy, który sam zamontował, kupiwszy uprzednio po taniości na jednym z portali aukcyjnych, po czym wyruszał w trasę, aby przewietrzyć umysł. Oczywistą zaletą posiadania własnego egzemplarza była możliwość wsiadania na jego pokład w dowolnej chwili. Kiedy wracał, miał głowę pełną pomysłów.

Chcąc pogodzić liczne obowiązki zawodowe z byciem przykładnym mężem i ojcem, Lewy musiał opanować logistykę do granic możliwości.

Do Devy Piotrek jechał ze swiftem6. Nie chcieliśmy wlec się za jego granatowym fordem, śledząc jednocześnie kołyszącą się na boki przyczepę szybowcową, dlatego razem ze Staszkiem porzuciliśmy pomysł wspólnego przejazdu na dwa samochody.

W dniu wyjazdu Staszek Makula przybył do Częstochowy porannym pociągiem odjeżdżającym z dworca Warszawa Zachodnia. Od niedawna bowiem zamieszkiwał w przytulnych czterech ścianach7 na południowy zachód od centrum stolicy. Lokalizację w tej części miasta wybierało całkiem sporo osób z branży lotniczej ze względu na szybki dojazd do strefy biznesowej Okęcia. Duży, zielony park znajdujący się w okolicy stanowił dodatkowy atut, bez którego Staszkowi ciężko byłoby wytrzymać na co dzień w murach metropolii. Jako zapalony kolarz potrafił pokonywać na siodle setki kilometrów za jednym razem, a kiedy nie miał na to czasu, lubił po prostu wybrać się na krótką przejażdżkę po okolicy.

Kilka lat wcześniej Staszek wpisał się na listę pilotów oczekujących na zmianę bazy i teraz, kiedy znajdował się niemal na samej górze poczekalni Wizz Aira, postanowił porzucić mieszkanie w Gdańsku i przenieść się do Warszawy. Dzieci od września zaczynały nową szkołę, dlatego działał z koniecznym wyprzedzeniem. Na swoje kapitańskie rejsy w dalszym ciągu wylatywał z portu lotniczego im. Lecha Wałęsy, ale nie narzekał na kilkugodzinne dojazdy, traktując je jako sytuację przejściową. Jedną z jego niesamowitych cech było to, że w zasadzie nigdy nie marudził, dzięki czemu stanowił idealnego towarzysza długiej podróży.

Przeciągające się w nieskończoność oczekiwanie na przejazd sprawiało, że idea otwartych granic nabierała w moim przekonaniu szczególnej wartości. Dlaczego Rumunia nie jest w Schengen? – zastanawiałam się.

– Czy tutaj trzeba mieć paszport? – spytałam Staszka, bo taka myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy obserwowałam grzebiących nerwowo w torbach właścicieli pojazdów. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój paszport bezpiecznie leży w Warszawie i jego prędkość podróżna w tej chwili wynosi zero8, względnie – nie posiadam tego dokumentu ze sobą. Gdyby naprawdę był potrzebny, to nie wiem, gdzie w tym korku mielibyśmy przeczekać, aby wyjeżdzający kolejnego dnia samochód z Jankiem, trenerem i kierownikiem ekipy mógł dowieźć ów dokument podróży.

– Nie, wystarczy dowód – uspokoił mnie Staszek swoim głębokim i przekonywującym głosem. Całkiem możliwe, że między innymi temu kryterium zawdzięczał awans na kapitana „dużego samolotu”.

– Świetnie. – Ucieszyłam się. – Podróżując po Europie można się odzwyczaić od zabierania ze sobą paszportu.

Staliśmy dalej w korku i obserwowaliśmy pasażerów szukających dokumentów w otwartych bagażnikach. Część z nich ustawiła się do celników pod szyldem „non-EU”, w ich chaotycznych ruchach widać było delikatną nutkę paniki.

Przemieszczaliśmy się coraz bliżej. Dostrzegliśmy już tabliczkę z napisem „Rumunia”. Zrobiłam zdjęcie i próbowałam wysłać kuzynce. Widok upragnionego celu i świadomość znalezienia się w nowym kraju budzą wiele pozytywnych emocji, które pragnę przekazać.

Znam wiele osób, potrafiących uchwycić jakiś piękny kadr i skłonnych pochwalić się wytworzonym po części przez siebie, a po części przez Steve’a Jobsa dziełem sztuki, ja jednak do nich nie należę. Zazwyczaj, jeżeli w ogóle decyduję się na uwiecznienie chwili i opublikowanie odzwierciedlającej owe tu i teraz fotografii, jest to obraz ilustrujący moje wrażenia, którymi chcę się podzielić, mając nadzieję, że odbiorca dostrzeże zakodowany w pikselach przekaz.

Toczyłam nierówną walkę z marną siecią niezdecydowanego odbiornika, smartfon najwyraźniej chciałby już znaleźć się w Rumunii, ponieważ uparcie przełączał się na tamtejszy roaming. Niestrudzenie kontynuowałam więc zmagania gdyż adresatka mojej wiadomości posiada zaskakującą zdolność rozumienia mnie bez słów, co znacząco zwiększa szanse na docenienie wysiłków włożonych przeze mnie w ten heroiczny akt komunikacji.

Poza tym, jej chłopak mówi po rumuńsku perfekcyjnie i wydawało mi się, że uznają fakt przekraczania granicy za choć w połowie tak interesujący, jak był dla mnie.

Każde zawody stanowią okazję do nauki słów czy zwrotów we wszystkich językach świata. Jak na razie rumuński był językiem zupełnie mi obcym. Zastanawiałam się, czy dwa tygodnie pobytu w Devie zmienią coś w tej kwestii.

Nie boję się wyzwań, także tych lingwistycznych. Odkąd rok temu wzięłam na tapetę język węgierski, nauka pochłonęła mnie na tyle mocno, że zabrakło mi czasu na ćwiczenia bardziej oczywistych dialektów. Decyzja o rozpoczęciu kursu w Instytucie Kultury Węgierskiej, choć może to wydawać się dziwne, wypłynęła z sytuacji w środowisku lotniczym.

Podczas zakończenia WAGAC 20179 w Toruniu, czyli po moim debiucie zawodniczym na mistrzostwach świata, wznosiliśmy toast świetnym argentyńskim winem, świętując wspólnie z reprezentantami innych krajów.

– Za mistrzostwo świata! _Egészségedre_10, Frank! – podnosili kolejno zawodnicy zgromadzeni wokół węgierskiego sportowca Ferenca Tótha, który kolejny raz pokonał całą stawkę.

– _Egész seggedre!_11

– Co to znaczy? – zapytałam od razu, ponieważ nie brzmiało znajomo12.

– Nie, nic takiego – odparł Ferenc.

Właściwie prawie nikt nie zwrócił na te słowa uwagi, ponieważ żart został zrozumiany wyłącznie przez wąską grupę osób w towarzystwie. Było to dość typowe zachowanie Ferenca, o czym miałam okazję przekonać się dopiero później.

W tamtym momencie poczułam się zaintrygowana i posłałam mu badawcze spojrzenie, szukając w butelkowozielonych oczach Węgra prawdy. Nie znalazłam poparcia dla tej zdawkowej odpowiedzi. Jego ogorzała twarz z brwiami ułożonymi w literę „V” pozostawała kamienna, przez co przypominało to zabawę w „kto pierwszy mrugnie” z bielikiem amerykańskim, ale postanowiłam nie dawać za wygraną. Splotłam ręce na piersi, patrząc na niego z góry. Nawet bez dwunastocentymetrowych obcasów przewyższałam go wzrostem, mógł mierzyć co najwyżej 165 cm. Chciałam dać do zrozumienia, że jego żart nie umknął mojej uwadze. Chyba poczuł się przyłapany, a że było to coś, co nie zdarzało mu się na co dzień, wykonał nieznaczny acz wyczuwalny krok wstecz wobec przejawianej zwykle bezgranicznej pewności siebie.

Ferenc nierzadko się zgrywał, pomimo to jego słowa w większości przypadków traktowano serio. W końcu jeżeli ktoś jest kilkakrotnym mistrzem świata, to zwyczajnie środowisko postrzega go jako poważną osobę. Poza tym lubił inteligentny humor, a mało kto zawraca sobie głowę skomplikowanymi żartami, szczególnie jeśli padały na imprezie. Dodajmy jeszcze, że tym razem rzucił dowcip językowy – śmiali się więc jedynie Węgrzy.

Pozornie nic nieznacząca scenka najprawdopodobniej wywołała pierwszy impuls skłaniający mnie do nauki węgierskiego. W końcu chcąc pokonać swojego wroga, musisz najpierw go dobrze poznać.

Po powrocie do domu poświęciłam pewien długi letni wieczór na przeglądanie historii wszystkich zawodów akrobacyjnych od czasu, gdy pierwsze kobuzy oderwały się od ziemi. Dowiedziałam się, że aktualny mistrz świata, Ferenc Tóth, jest zawodnikiem, który nie popełnia błędów, o czym świadczą chociażby wyniki uzyskane w Toruniu. Podczas dwudziestej edycji WGAC13 Ferenc bronił tytułu mistrzowskiego, będąc od 2016 roku zdecydowanym numerem jeden, ale zajęcie pierwszego miejsca we wszystkich konkurencjach14 stanowiło niewiarygodny wyczyn nawet dla zawodnika tej klasy.

Rok później, w 2018, do batalii o złoto Unlimited wkroczył były mistrz klasy Advanced15, młodziutki Włoch Luca Bertossio, będący poważnym pretendentem do zwycięstwa. Niewiele wyższy od Ferenca Luca miał zbyt długie i wiecznie rozczochrane ciemne włosy, nosił srebrną biżuterię, a każdy jego gest cechowała niewymuszona gracja. Podobnie elegancko prezentował się w powietrzu. To zupełnie nowy styl, tak odmienny od konsekwentnie ostrej postawy Ferenca.

Rozczochrany chłopak możliwością przejęcia tytułu mistrzowskiego zdołał mocno wytrącić z równowagi Tótha. W ostatniej konkurencji stary wyga wyciągnął jednak asa z rękawa. Luca wyłożył się na jednej z figur, zgłoszonych przez węgierską ekipę16. Choć podczas oficjalnego zakończenia Ferenc zachęcał Włocha do wspólnego pozowania na najwyższym stopniu podium, kiedy obejmował go po przyjacielsku ramieniem, wszyscy wiedzieliśmy, że jeszcze dzień wcześniej miał ochotę rozszarpać gołymi rękami tego, kto mógł odebrać mu czwarte zwycięstwo z kolei17.

Następny impuls do nauki węgierskiego przyszedł później i podszyty był czymś w rodzaju wyzwania – jeżeli ten język nie przypomina żadnego innego z mi znanych, to ile czasu potrzeba, abym go opanowała w stopniu umożliwiającym sprawne porozumiewanie się?18

Rozpoczęłam od studiowania gramatyki i słuchania madziarskich podcastów podczas dojazdów samochodem na treningi. Po pewnym czasie z żalem stwierdziłam, że raczej nadal nie potrafię nic powiedzieć. Wtedy na horyzoncie pojawiła się Dorottya i życzliwie wypełniła luki w mojej wiedzy plującymi rodzajami o, a, u oraz e podczas spotkań w Węgierskim Instytucie Kultury, znajdującym się przy metrze Świętokrzyska.

Dorottya Diósy, dla nas znana jako Dori19, jest wysoką, piegowatą blondynką z długimi, zgrabnymi nogami, które przy każdej nadarzającej się okazji chętnie eksponowała. Ma obsesję na punkcie idealnego zgryzu, nosi aparat ortodontyczny. Odgarnia włosy z czoła energicznym gestem, a na nadgarstku wytatuowała podobiznę swojej wielkiej miłości – wyżła węgierskiego.

Do Warszawy sprowadziła się wiele lat temu, ale w jej ciepłym, pełnym empatii podejściu do ludzi nadal dało się wyczuć słoneczne lata spędzone w miejscowości Ráckeve, położonej nad odnogą Dunaju. Kobieta nie tylko uczy języka, ale pokazuje kulturę węgierską od najlepszej strony. Znając Dori, zapragnęłam jeszcze bardziej poznać ojczyznę największych rywali, jakich kiedykolwiek miała reprezentacja Polski w akrobacji szybowcowej.

Nie da się ukryć, że nasza lektorka epatowała pozytywnym nastawieniem do życia, troszczyła się o każdego, kto pojawił się na jej kursach. Nigdy nie zabrakło jej cierpliwości czy ciekawych metod prowadzenia zajęć. Niekonwencjonalne metody przekazywania wiedzy jakim hołdowała Dori przyczyniły się do tego, że w stosunkowo krótkim czasie zaczęłam nieśmiało przedstawiać się w nowym języku. Wiedziałam też, jak zamówić piwo. Nawet dwa piwa.

Kiedy jednak w drodze do Devy minęliśmy wraz ze Staszkiem Budapeszt i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, życie postawiło przede mną o wiele trudniejsze zadanie.

Staszek odhaczył winiety online jeszcze w trakcie jazdy samochodem, nie musieliśmy się martwić o ich zakup. Pojawiła się jednak kwestia tankowania na fakturę. Wyjazd kadry narodowej na zawody rangi międzynarodowej jest dofinansowywany z budżetu Ministerstwa Sportu. W każdym razie część wyjazdu – zazwyczaj trenujemy i przygotowujemy się do niego, uszczuplając środki z domowego budżetu jednocześnie zastanawiając się, czy tak powinni postępować normalni zawodnicy. Przy kosmicznych kosztach ponoszonych w trakcie trwania całego sezonu dofinansowanie stanowi mimo wszystko dużą pomoc. Sama nie mogłabym sobie pozwolić na dodatkowy wydatek, taki jak chociażby opłata wpisowa20.

Wysokość takiej opłaty zmieniała się co roku i obecnie wynosiła 750 euro. Z punktu widzenia zawodnika nie obejmuje ona kompletnie nic. To znaczy, że my z tej kwoty nie mamy rozliczonych startów, a jedynie możemy liczyć na lepsze oceny wyspanych w hotelu sędziów.

Koszt jednego lotu treningowego na zawodach oraz startu do konkurencji to wydatek 65-80 euro. Nie uwzględnia on tzw. opłaty resursowej, która związana jest z eksploatacją szybowca. Sprzęt każdego roku musi przejść serię szczegółowych przeglądów i uzyskać stertę certyfikatów z odpowiednimi pieczątkami, potwierdzającymi jego zdatność do lotu. Na koniec trzeba jeszcze odpowiednio ubezpieczyć szybowiec. Jako zawodnicy kadry nie płacimy za resurs w czasie oficjalnych treningów, ale w jakiś sposób te koszty muszą być opłacone. Zajmuje się tym Aeroklub Polski, którego własnością jest swift i – jak to związek sportowy – też musi mieć na to środki finansowe.

Pieniądze biorą się z budżetu Ministerstwa i bez nich nigdzie byśmy nie pojechali. To, że jest ich zawsze mało jest tematem do odrębnej dyskusji. Kto w Polsce wie, że od początku istnienia akrobacji szybowcowej zdobywaliśmy co roku medale na mistrzostwach świata i Europy? Mam takie podejrzenia, że nawet w Ministerstwie nie wiedzą. Szczęśliwie dla nas podział środków pomiędzy dyscypliny posiada kryterium medalowe. Dzięki temu mamy możliwość zbierać faktury i je rozliczać. Tylko jak poprosić o fakturę, jeżeli na stacji benzynowej nikt nie mówi po angielsku?

– _Jó reggelt_21 – przywitał się Staszek. – _Do you speak English?_22

– _Nem_23.

Postanowiłam spróbować inaczej.

– _Jó reggelt kívánok. Benzin, negyes_24.

– _Kártyával vagy készpénzzel?_25

Na razie poszło nieźle. Tylko jak będzie „faktura”?

– _Kártyával. De_ fakturę _kérek._ Fakturę _lehetséges?_26

– _Nem_27.

– _Köszönöm_28.

Całej konwersacji z uwagą przysłuchiwał się Staszek.

– Mówisz po węgiersku? – spytał zaskoczonym głosem.

– Tak jakby – odparłam. Po czym jeszcze raz nie tracąc nadziei zwróciłam się do pani kasjerki: – _Beszél angolul?_29

– _Nem_30 – odparła niewzruszenie, choć uprzejmie.

– O, jakie fajne – skomentował Staszek, łapiąc za jeden z breloczków przy kasie. Przyglądał się gadżetowi obracając go w palcach. Jak gdyby nie zarejestrował nic z naszej wcześniejszej krótkiej rozmowy, patrząc w kierunku sprzedawczyni zapytał: – Fakturę? – Odłożył breloczek i pokazał gest zupełnie nie przywodzący na myśl „faktury”.

Kobieta w wieku ryczącej czterdziestki, tęga, z nieskazitelnym makijażem i burzą jasnych loków opadających na zaokrąglone ramiona, rzuciła zza kasy przeciągłe spojrzenie w stronę mojego towarzysza podróży i ładnie się uśmiechnęła. W tym czasie ja wyciągałam kartę, żeby zapłacić za benzynę.

– Fakturę dostaniemy? – powtórzył, odwzajemniając uśmiech.

Wtedy nastąpiło cudowne przełamanie bariery językowej. Kasjerka zabrała terminal, zaczęła klikać coś na pulpicie kasy i potakująco kiwała głową. Nagle sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. No cóż… Staszek był wysokim blondynem z oczami w odcieniu głębi oceanu. W przeciwieństwie do zmęczonej kobiety rozliczającej nasze paliwo nie sposób było po nim poznać, że w tym roku przekraczał magiczną granicę czterdziestu lat. Dobrą formę zawdzięczał zapewne swojemu umiłowaniu do aktywności fizycznej, które to odmładzało go co najmniej o dekadę.

Po chwili władczyni terminala pozwoliła mi zapłacić, zupełnie nie spoglądając w moją stronę, jednocześnie bardzo wolno podała fakturę Staszkowi. Podziękował i wróciliśmy do samochodu.

– Nie wiedziałem, że mówisz po węgiersku, super. Ja znam tylko kilka zwrotów grzecznościowych – rzucił Staszek.

– No i najwyraźniej potrafisz się dogadać! – odparłam z wyczuwalną nutą wyrzutu w głosie. Roześmialiśmy się oboje.

Jechaliśmy dalej, wreszcie minęliśmy granicę przez punkt Nădlac II, co pozwoliło nam wskoczyć na dwupasmową drogę A1 w kierunku Timisoary. Za niskimi barierkami rozciągały się ogromne pola uprawne. Teren był płaski, chociaż miejscami trafiały się niewielkie wzgórza sprawiające, że równina stawała się lekko pofałdowana. Gdzieniegdzie nad horyzont wystawały przedwojenne fragmenty systemów irygacyjnych. Błękit nieba napawał optymizmem, ponieważ do tej pory wlekły się za nami ciemne chmury. Za Katowicami zaczęła się ulewa, wymuszająca na wycieraczkach pracę na najwyższych obrotach. Deszcz osłabł dopiero w okolicach czeskiej Pragi.

Pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych dotychczas średnia prędkość podróżna wahała się w okolicach 100 km/h. Siedziałam za kółkiem przez całą drogę. Co prawda dwukrotnie Staszek zaproponował zamianę, z czasem zaniechał kolejnych prób i bez dalszych pytań zaakceptował mój styl jazdy. Nie czułam zmęczenia, współpraca w załodze układała się super, ponieważ miałam po swojej prawej stronie świetnego pilota31.

Wiedziałam, że samochody rajdowe są drugą wielką pasją Staszka, dlatego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że bardziej naturalne dla niego byłoby pełnienie na tej nieznanej trasie funkcji pilota lecącego, nie zaś monitorującego. To jest zresztą drugi powód, dla którego uważałam naszą podróż za dość spontaniczną.

***

Jeszcze w przeddzień wyjazdu cała ekipa trenowała na toruńskim lotnisku. Dokładniej prawie cała, ponieważ Staszek od rana zajmował się poszukiwaniami mechanika samochodowego. Chwilę wcześniej razem z Tadzikiem32 postanowili wyruszyć na tor wyścigowy znajdujący się po drugiej stronie lotniska, aby przetestować właściwości jezdne czerwonego porsche. Planowali krótki rajd, więc nawet nie uprzedzili nikogo z nas, że wybierają się tam po lotach.

Lewy i ja oglądaliśmy strefę Janka Makuli33 – najpierw ze startu, co było dość niewygodne, zważywszy na to, że kręcił dokładnie nad naszymi głowami (ponieważ krzyż, czyli środek akrobacyjnego boiska, znajdował się na pasie startowym, a nas dzieliło od niego jakieś 50 m), a potem spod hangarów, przez co było o wiele łatwiej oceniać kąty i łuki, jakie zakreślał na niebie szybowiec.

Akrobacyjna strefa, czyli tak zwany _box_34, wykładana była białym płótnem lub innym materiałem dobrze widocznym z powietrza i to z dosyć dużej wysokości, bo aż z 1300 m. Wyznaczała oś główną kręcenia, wzdłuż której zazwyczaj zaczynało się wiązankę, mając sędziów po lewej lub prawej stronie, na wysokości krzyża, a także oś poprzeczną, w jakiej przemieszczaliśmy się odpowiednio do lub od sędziów. Długość każdej z osi wynosiła równo 1000 m. W Toruniu pas betonowy pokrywał się z wyłożonymi płótnami, dając świetne warunki do szybkiego zorientowania się w położeniu w przestrzeni, zwłaszcza na treningu podczas nieudanej figury. Wystarczyła chwila nieuwagi i lewy zamiast prawego obrotu, a wychodziliśmy nie na tym kierunku, na jakim powinniśmy lecieć. Wiązanka akrobacyjna, czyli specjalny program znajdujący się na pokładzie i w sędziowskich papierach, oprócz kolejności manewrów określał również w jaki sposób powinien być rozpoczęty: z wiatrem, pod wiatr lub w poprzek strefy. Jeżeli coś nie grało, sędzia dawał ocenę 0, dlatego warto było pilnować swojego miejsca w strefie.

Janek robił ostatni w tym dniu lot i czekaliśmy, żeby zahangarować szybowiec. Pozostałe sprzęty, przelotowe i treningowe szybowce, już zostały odstawione na swoje miejsce. Wyjątek stanowił jeden pirat, dopiero co zwieziony z kartofliska w okolicznej wsi, znajdujący się obecnie na wózku transportowym. Przed hangarem panowała radosna atmosfera. Pierwsze lądowanie w polu35, zwłaszcza udane, jak głosi jedna z niepisanych lotniczych tradycji, należy uczcić postawieniem piwa towarzyszom z ekipy. Przestrzeganie tej zasady gwarantuje również, że przy kolejnym źle obliczonym dolocie zakończonym w Kokocku i po nas ktoś przyjedzie36.

Kiedy wpychaliśmy swifta do hangaru Lewy zadał mi pytanie:

– Nie wiesz, gdzie się podziali Staszek z Tadzikiem?

– Nie mam pojęcia, dlaczego pytasz?

– Właśnie dostałem telefon, czy nie mam wolnego lewarka. Zastanawiam się, co oni wymyślili.

– Aha.

Wtedy przypomniała mi się krótka rozmowa, którą usłyszałam, odpoczywając przed lotem w kwadracie szybowcowym37. Dotyczyła ona pojemności, przyspieszenia, nadsterowności i kilku innych cech, które przywodzą mi na myśl skojarzenia związane wyłącznie z wyścigami Colina McRae. Nie odnotowałam w pamięci szczegółów, gdyż nie sądziłam, że mogłyby mi się do czegoś przydać – w końcu kibicować Krzysztofowi Hołowczycowi można chyba bez znajomości detali rajdowej terminologii.

– Możliwe, że wiem, dokąd pojechali.

– Tak?

– Tak. Oni są na torze wyścigowym. Rozmawiali na ten temat na kwadracie, pewnie Tadzik chciał się przejechać.

– To pojeździli – skomentował Lewy. – Jeden z torów jest tuż przy lotnisku, nie mogą być daleko.

– Zobaczymy, może trzeba będzie im jakoś pomóc.

Lewy spojrzał na mnie, jakby ten pomysł wydawał mu się bardziej nietrafiony niż wyjazd na tor w przeddzień 1400-kilometrowej podróży do Rumunii. Niechętnie wyciągnął telefon i wybrał numer widniejący w historii ostatnich połączeń.

– Hej, no jak tam? Jesteście na torze?

– Mamy urwany wahacz, udało nam się pożyczyć sprzęt, będziemy próbowali naprawiać.

– Okej. Dacie radę?

– Tak, dzięki. Myślę, że… Tutaj kręć, tutaj, Tadzik… Myślę, że damy radę, tak!

– To super. Działajcie – skomentował zachęcająco Lewy, po czym rozłączył się i dodał: – Chyba będą potrzebowali mechanika.

– Czekają na pomoc? – zapytałam, bo rozmowa nie była prowadzona na głośniku.

– Nie. Próbują coś zaradzić. W końcu dwójka zapalonych amatorów motoryzacji. Niech działają! – Nie do końca przekonany, że podołają, Lewy sięgnął do wiaderka z zimną wodą, w którym chłodziły się browary. Jedną butelkę podał mnie, a drugą szybko odkapslował. – Trzymaj. Trzeba otwierać, bo jeszcze wymyślą, że mamy ich holować.

– Nie, dzięki. Nie piję.

Tym razem obdarzył mnie spojrzeniem przeznaczonym dla osób wygłaszających wyjątkowo absurdalne tezy. Poczułam się, jakbym właśnie powiedziała swojemu profesorowi z mechaniki lotu, że nie wierzę w siłę nośną38.

– Nie żartuj. To ostatnia okazja przed zawodami. Ciężko trenowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie, trzeba się zrelaksować. – Chyba widząc, że bez większego przekonania kieruję się w stronę napojów oznaczonych etykietkami „bezalkoholowe”, rzucił dobitnie: – Trzeba uzupełnić papiery39.

Kiwnęłam głową i podążając za nim na wieżę, starłam się nie wstrząsnąć za mocno butelką. Czekała nas wizyta w pokoju instruktorów oraz wprowadzanie chronometraży, w których zawsze są błędy. Całe szczęście, że Lewy pilnuje kwitów i jesteśmy w miarę na bieżąco z papierologią.

Piotrek wywodzi się z rodziny prawników. Nie będąc do końca przekonanym, w którą stronę powinien zmierzać na swojej dalszej drodze życiowej, rozpoczął ten sam kierunek studiów na toruńskiej uczelni. Z czasem zdecydował, że palestra nie zadawala jego niespokojnej duszy, ale nie zmarnował zdobytej wiedzy i wykorzystywał ją w swojej aktualnej działalności zawodowej. Lewy sprzedawał ludziom prąd, jego praca była ważna i potrzebna, a klienci chętnie przystawali na nowe warunki umowy. Gładkie finalizowanie kontraktów prawdopodobnie zawdzięczał między innymi swojej łagodnej aparycji. Jego okrągła, dokładnie ogolona twarz, jaśniała w przyjacielskim uśmiechu. Chłodny błękit oczu kontrastował z gorącym uśmiechem, który znikał jedynie wtedy, kiedy Piotrek zaczynał mówić. Czyli w zasadzie dość często, bo z natury był gadatliwy.

Zdążyliśmy skończyć kwity i mogliśmy w spokoju dopijać resztki piwa na balkonie, z którego roztaczał się widok na pogrążone w ciemności lotnisko. Lipcowy wieczór przywitał nas lekkim wiatrem, niosącym ukojenie twarzom spalonym w przepuszczającej promienie słońca kabinie szybowca. Sącząc złocisty płyn pogrążyłam się w myślach. Ściągnięcie samochodu z toru, żeby nie blokował przejazdu, a później prowizoryczna naprawa wahacza40 zajmą chłopakom pewnie sporo czasu. Tej nocy raczej nieźle zmarzną. Mnie natomiast rano przyjdzie zadzwonić do taty. Do Torunia przyjechałam jego samochodem, ponieważ w skodzie pojawiła się jakaś usterka wentylatora. Zapytam, czy w serwisie zdążyli już ją wyregulować. W każdym razie lepiej jechać autem bez klimatyzacji niż z pękniętym wahaczem. Wygląda na to, że będę kierowcą. Życzę Lewemu dobrej nocy i schodzę do pokoju. Biorę szybki prysznic, żeby się nie rozbudzić, po czym wsuwam się pod kołdrę i od razu zasypiam.

***

Są takie miejsca na świecie, które sprawiają, że czas zwalnia. Nie oczekiwaliśmy jednak, że to właśnie rumuńskie drogi pozwolą nam przeżyć dylatację czasu. Mój pilot monitorujący wskazał bezbłędnie zjazd z autostrady i powiedział:

– Zostało nam czterdzieści kilometrów. To dziwne, że nawigacja pokazuje aż czterdzieści minut do celu. Coś musi być nie tak.

Oboje nie wierzyliśmy zbytnio wskazaniom przyrządu. Przejechaliśmy cztery kraje, patrząc wyłącznie na drogowskazy, GPS przydawał się do okazjonalnej kontroli czasu przejazdu poszczególnych etapów. Tym razem wskazania urządzenia były właściwe a nasze podejrzenia okazały się bezpodstawne. Po prostu nawigacja wiedziała lepiej niż my, że wjeżdżamy w góry.

Zapadła noc, domy na trasie usytuowane były rzadko. Nie zadano sobie trudu, aby oświetlać odcinki pomiędzy nimi. Skoda zdawała się chętnie pokonywać kolejne zakręty, a rozgrzane opony doskonale trzymały się nawierzchni przy coraz mniejszych promieniach wiraży. Jeszcze raz utwierdziłam się w przekonaniu, że nie jestem rajdowcem. Musiałam nieco zmniejszyć prędkość, czemu towarzyszył złowieszczy pomruk redukowanych biegów.

Dokładnie czterdzieści minut później przejechaliśmy tuż obok motelu, zarezerwowanego dla nas przez Aeroklub Polski. Naturalnie nie planowaliśmy go ominąć, ale obdrapany budynek był tak niepozorny, że początkowo nie zauważyliśmy przekrzywionego szyldu „Alaska”. Na ruchliwej pomimo późnej pory czteropasmówce nie dało się zawrócić inaczej niż przejeżdżając przez dwa ronda, dlatego zrobiliśmy kilka nadprogramowych kilometrów. Wreszcie zatrzymaliśmy się, jak najbliżej wejścia do budynku.

Parking był pusty, jeżeli nie liczyć ustawionego w kącie starego multivana. Przez otwarte drzwi z busa wyskoczył ogromny pies i nawet w ciemności wyczuliśmy, że nas obserwuje. Za zwierzęciem wyszedł mężczyzna, ale trudno było stwierdzić, czy pilnuje on psa, czy też oboje mają za zadanie strzec samochodów gości motelu Alaska.

Wzięliśmy podręczne bagaże i spróbowaliśmy dostać się do środka. Drzwi okazały się otwarte, jednak w recepcji nikogo nie było. Odczekaliśmy zwyczajową chwilę i nacisnęliśmy stojący na ladzie dzwonek. Z pokoju obok dochodziły odgłosy pospiesznej krzątaniny. Po chwili z pomieszczenia socjalnego wyłoniła się niewysoka kobieta z bujnymi włosami spiętymi w luźny kok i równie nieokiełznanym uśmiechem.

– _Hello!_41 – przywitał się Staszek. Mamy rezerwację od dzisiaj. Dzisiaj będą dwie osoby tylko, jutro kolejna część ekipy przyjedzie. Dwóch pokoi potrzebujemy.

W trakcie negocjacji udało się ustalić, że te dwa pokoje są potrzebne od zaraz, ale nie mogą być jednoosobowe, ponieważ jutro będziemy mieli dokwaterowanie. W zasadzie nie wiedzieliśmy, ile tych pokoi jest. Łamana angielszczyzna recepcjonistki była równie niepomocna w ustaleniu szczegółów rezerwacji, co późna godzina w połączeniu z całodniową jazdą mocno dającą się nam we znaki. Wzięliśmy klucze z numerami 2 i 3. Podążając za recepcjonistką na piętro, dziwiliśmy się w milczeniu jej nieoczekiwanej gibkości, kiedy pokonywała wąskie, wysokie stopnie. Kobieta sprawdziła, czy uda nam się wejść do pokoi, zapewniając przy okazji, że gdybyśmy czegoś potrzebowali, będzie na dole.

– To co, bierzemy resztę rzeczy i za chwilę widzimy się na kolacji? Zostały mi jeszcze kanapki42 – zaproponowałam.

– Świetnie.

Staszek przekręcił klucz i pchnął drzwi. Zerknął do środka.

– Możemy usiąść u mnie, jest duży stół – dodał.

Kiedy otaksowałam wzrokiem przydzielony mi apartament stwierdziłam, że bardziej przydałoby się, aby obsługa hotelowa pilnowała, czy goście nie wychodzą zbyt szybko i nie taranują się nawzajem na klatce schodowej w panicznym odwrocie, a nie odprowadzała ich pod drzwi. Odniosłam wrażenie, że wybrałam „złą bramkę” i nieomal usłyszałam, jak w mojej głowie rozbrzmiewa dźwięk „zonk”43. Widok jaki ukazał się moim oczom zupełnie nie przystawał do definicji klasycznego motelu, serwowanej przez amerykański przemysł kinematograficzny. Było dużo, dużo gorzej. W tamtej chwili chętnie wymieniłabym się na jedno z miejsc w Motelu 6. Przystałabym choćby i na najmniejszy pokój.

Wystrój przypominał jednocześnie mieszankę designu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Zupełnie jakby zdaniem projektanta tego przybytku dopasowanie detali było czynnością próżną i niewpływającą na komfort użytkowania. W skrócie - dużo i kolorowo. Narzuta w kwiaty oblekała stojące w centralnej części pokoju tapczany. Na stoliczku, tuż za murowaną kolumną, stał wazon wypełniony największą sztuczną rośliną, jaką kiedykolwiek widziałam. Nad szerokim oknem znajdował się wyłączony klimatyzator. Po zachodzie słońca nie odczuwało się upału, jednak omijając postrzępione, wełniane dywaniki, podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież, ponieważ wnętrze pomieszczenia spowijał aromat mdlącej orchidei. W środku nie było nic żywego44, rozejrzałam się za źródłem gryzącego zapachu. Na półce zlokalizowałam odświeżacz powietrza, nie tracąc ani chwili, podbiegłam do niego. Chwyciłam w panice i szybko wepchnęłam do najbliższej szafy, licząc chyba na to, że owe desperackie posunięcie chociaż trochę powstrzyma uwalnianie się toaletowej świeżości w komnacie. Nie chciałam dłużej przebywać w środku, postanowiłam od razu wyjść na korytarz. Jak tylko znalazłam się w holu, zauważyłam, że Staszek wrzucał coś za niski murek oddzielający część wypoczynkową od klatki schodowej.

– Co tam chowasz? – zapytałam.

– Postawili w pokoju odświeżacz. Teraz wszystko pachnie toaletą.

– No tak, u mnie też. Schowałam do szafy.

– Przez drzwiczki może przelatywać zapach. Lepiej daj na korytarz.

– Co będzie, jeżeli sprzątaczka go tutaj znajdzie i wstawi z powrotem do pokoi? – zastanowiłam się na głos.

– Wtedy wyniesiemy to jeszcze dalej. No, dawaj swój. Postawię tam za donicą, szybko nie znajdzie.

Powątpiewałam w tezę o znalezieniu idealnej kryjówki dla śmierdziucha. Osoba dbająca o porządek w motelu musiałby mieć poważny procent utraty węchu albo katar stulecia, aby nie znaleźć dwóch kostek toaletowych ukrytych za sztuczną paprocią. Mimo wszystko z ulgą porzuciłam odświeżacz w zaproponowanym przez Staszka miejscu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: