- promocja
- W empik go
Gra o Ferrin - ebook
Gra o Ferrin - ebook
WSPANIAŁA SAGA FANTASY O ZWYKŁEJ DZIEWCZYNIE, W NIEZWYKŁYM ŚWIECIE.
Intryga, miłość, fatum i zaskakujące wybory. Gra o Ferrin nie pozwoli ci wrócić rzeczywistości!
O czym jest „Gra”? Jest o Emocjach… Emocjach tak silnych, że czytających porywają za sobą jak cyklon. Jest o Miłości odbierającej zmysły i rozsądek, i Nienawiści, zapierającej dech w piersiach. Jest o Przyjaźni. I o Wielkiej Zdradzie, a zdrajcą okaże się zupełnie kto inny niż się od początku wydaje. O Wyborze, który wyborem nie jest, bo nie można wybierać między złem, a złem. O uczuciach i wygranej, która staje się porażką...
W „Grze” nic nie jest łatwe i proste.
Katarzyna Michalak
Karolina, lekarka pogotowia, jedzie ratować młodą samobójczynię. Nie przypuszcza, że za chwilę straci wszystkie bliskie osoby i cały jej świat legnie w gruzach. Nie mogąc się z tym pogodzić postanawia uciec do Ferrinu – magicznego świata, który znała z opowieści z dzieciństwa. Wpada jednak w sam środek krwawej wojny. Karolina, która w Ferrinie zmienia się w Anaelę dell'Iderei, Gwiazdę Ferrinu, Pierwszą z Przepowiedni, staje się zakładnikiem sił dobra i zła. Kto stoi za Wielką Wojną, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem? Prawda, którą dziewczyna powoli odkrywa, mrozi krew w żyłach. Przepowiednia jest prawdziwa, ale jej wypełnienie będzie kosztować Anaelę więcej niż może ona dać. Anaela pozna niszcząca silę uczuć i stanie przed najtrudniejszym wyborem: jak kochać kogoś, kogo się nienawidzi; jak rozróżnić przyjaciela od śmiertelnego wroga …
Świat Ferrinu jest przesiąknięty mocnymi emocjami, których zwykłe serce może nie wytrzymać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4895-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Gdyby czarne kamienie mogły mówić, gdyby duchy umarłych mogły szeptać, opowiedziałyby historię świata, którym matki straszą swoje dzieci, a Wielcy Władcy swych poddanych. Historię Tartaru – Świata Bez Powrotu. Świata Bez Nadziei. Świata Szarej Śmierci.
W tym przeklętym przez bogów miejscu, w najgłębszym lochu najdalszych kazamat stały naprzeciw siebie dwie istoty o duszach mrocznych niczym niebo nad Tartarem. Stały bez ruchu, szczelnie otulone w czarne peleryny, z kapturami nasuniętymi na twarze, choć nikt ani nie mógł, ani nie chciałby ich ujrzeć. Stały w zupełnej ciszy i ciemności, nawet w myślach szepcząc do siebie, tak jakby ktokolwiek mógł usłyszeć, o czym szepczą.
– Jestem więc... – Jedna z istot poruszyła się. Druga trwała niewzruszona.
– Czyli podejmujesz wyzwanie? Moje wyzwanie?
– Tak. I nie pozwolę ci wygrać.
Jedna z tych istot była samym Złem. Druga była gorsza niż Zło – była Zdradą.
Obie sprowadziła tu nienawiść, choć każda nienawidziła z innej przyczyny. Obie ogarnięte były żądzą zemsty, choć każda pragnęła zemsty z innego powodu. I nienawiść, i zemsta skierowane były jednak przeciw tej samej ofierze.
– Proponuję ci grę, w której stawką będzie... – Zdrada otwiera dłoń, na której spoczywa Moneta Losu – ...Ferrin.
Twarz Zła wykrzywia uśmiech.
– Na jakich warunkach?
– Zwycięzca bierze wszystko.
– Podoba mi się ta gra. Kto zaczyna?
– Niech rozstrzygnie Los.
Moneta jaśnieje i przemienia się, na jej awersie i rewersie widnieją teraz dwa odmienne symbole: purpurowa błyskawica i czarny miecz. Podrzucona w górę, w nienaturalnej ciszy wiruje i upada na kamienną podłogę.
– Twój ruch.ROZDZIAŁ I
KAROLINA
Karetka jękliwym wyciem torowała sobie drogę wśród zatłoczonych ulic. Karolina nawet po roku pracy w pogotowiu nie mogła przyzwyczaić się do skowytu syreny. Zawsze wydawało jej się, że ten dźwięk przyciąga śmierć.
Mercedesem rzuciło na ostrym zakręcie, tak że o mało nie grzmotnęli w przepuszczający ich samochód.
– Sorry, pani doktor – wymamrotał kierowca.
– Jedź, jedź – odparła machinalnie, myśląc o zgłoszeniu: dziewczyna, dwadzieścia parę lat, próba samobójcza.
Ambulans z impetem wjechał na chodnik, a gapie odsunęli się, przepuszczając samochód. Karolina ogarnęła wzrokiem szare blokowisko, wyskoczyła na zewnątrz, pochyliła się nad ranną i aż drgnęła z zaskoczenia. Patrzyła na siebie! Patrzyła w swoje oczy, błądzące nieprzytomnie po niebie; na własną twarz, choć nienaturalnie bladą, tak bladą, że cętki piegów zdawały się nie złociste, a ciemnobrązowe; na włosy długością i barwą identyczne jak u niej – u rannej jednak unurzane we krwi. Tak właśnie wyglądałaby Karolina, gdyby to ona, a nie ta nieznajoma, przed chwilą wyskoczyła z okna na piątym piętrze. Spojrzenie dziewczyny zatrzymało się na twarzy lekarki, jej oczy rozwarły się szeroko.
Karolina zmusiła się do działania i szybko otrząsnęła się z pierwszego szoku. Podczas gdy gapie relacjonowali przebieg wypadku – „Po prostu skoczyła”, „Weszła na parapet i skoczyła”, „Zaczepiła o antenę tego spod szóstki i chyba dzięki temu przeżyła”, „To cud, że żyje! Z piątego piętra!” – ona zdążyła sprawdzić puls, musnąć zroszone zimnym potem czoło rannej, rzucić okiem na porcelanowobiałe spojówki. Przygryzła wargi. Nie mogło być gorzej: wstrząs i krwotok wewnętrzny.
– Staza, wenflon, płyn pięćsetka – rzuciła do ratownika, który wciąż jeszcze nie wierząc własnym oczom, patrzył to na Karolinę, to na bliźniaczo do niej podobną niedoszłą samobójczynię. – Przygotuj dwójkę cyklonaminy – poleciła drugiemu. Bezbłędnie wbiła się do żyły i w następnej chwili wyciągnęła dłoń po gotową do użycia kroplówkę. Jej zespół był najlepszy w mieście. Rozumieli się w pół słowa.
– Na trzy! – wystarczyło, aby w tej samej chwili przenieśli ranną na nosze. – Uprzedźcie OIOM, niech przygotują zero Rh plus.
Ratownik spojrzał pytająco, ale ona powtórzyła:
– Wiem co mówię. Zero Rh plus.
Jakaś kobieta, być może sąsiadka, chciała o coś zapytać, ale Karolina odpędziła ją niecierpliwym gestem, wsiadła tylnymi drzwiami i zatrzasnęła je za sobą. Mercedes ruszył na sygnale.
Dłoń rannej błądziła, szukając dłoni lekarki.
Karolina ujęła tę dłoń i po raz setny spojrzała na ekran monitora, potem na wbity w żyłę wenflon i życiodajne płyny sączące się przez niego kropla za kroplą. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w podobny sposób z rannej ucieka życie. Kropla za kroplą.
– Szybciej! – syknęła. Dziewczyna wykrwawiała się, a ona, pani doktor, mogła ją tylko potrzymać za rękę. Odgarnęła z czoła rannej kosmyk włosów i pogładziła wierzchem dłoni usiany piegami policzek.
Ranna poruszyła ustami. Karolina pochyliła się, by zrozumieć wymawiane z trudem słowa.
– Pozwól... mi... odejść...
Nie zdążyła zaprotestować. Palce rannej nagle zacisnęły się na dłoni Karoliny, a potem zwiotczały. Kardiomonitor zapiszczał przenikliwie.
O nie! Tylko nie to! Karolina poderwała się i uderzyła pięścią w ścianę szoferki.
– Hamuj!!!
Pisk opon zawtórował alarmowi aparatury. Karetka z rozpędu wpadła przez bramę szpitala i znieruchomiała.
Czas przyspiesza gwałtownie.
Karolina jednym szarpnięciem rozrywa splamioną krwią koszulkę dziewczyny, rzucając przez ramię:
– Defibrylator. Dwójka adrenaliny. Przykłada elektrody.
– Gotów!
Ratownik w ostatniej chwili cofa rękę. Wstrząs rzuca ciałem rannej. Nic.
Karolina zaciska usta i wbija się dosercowo, podając adrenalinę.
– Rusz się! – błaga wpatrzona w ekran, na którym niezdecydowanie drga zielona linia.
Zespół z OIOM-u otwiera drzwi karetki. Karolina ponownie sięga po elektrody.
– Gotów!
Wstrząs. Pojawia się słabe tętno.
– Walcz! Mimo wszystko walcz!!! Tętno znów zanika. Wycie aparatury.
Karolina splata dłonie i całym ciałem napiera na pierś umierającej, w ostatniej próbie reanimacji. Ktoś chwyta ją za ramię i szarpie w tył.
– Przestań! Ona nie żyje.
Zimna woda wraz ze łzami spływała po rozpalonych policzkach. Karolina raz po raz obmywała twarz, próbując się uspokoić. Spojrzała na swoje odbicie.
– Opanuj się! Opanuj się natychmiast! – krzyknęła. – Nie mogłaś nic zrobić! Czy kiedykolwiek dotrze do ciebie, że nie jesteś Panem Bogiem?
Nie, nie jest Panem Bogiem. Jest taka... bezsilna. A On? Gdzie wtedy był? Dlaczego na to pozwolił? Co uczynił tamtej, że wolała odejść, niż żyć na stworzonym przez Niego świecie?
– Nie mogłaś nic zrobić. Nic. Tylko potrzymać za rękę... – szepnęła.
Przyłożyła dłoń do oczu, jakby siłą chciała zatrzymać łzy. Pod powiekami znów zobaczyła dziewczynę, bliźniaczo do niej podobną, dziewczynę, która przed chwilą odeszła.
– A ty jak zwykle urządzasz histerie.
Drgnęła, słysząc za sobą głos ordynatora. Zacisnęła palce na krawędzi umywalki.
Odejdź! Daj mi spokój! Nie teraz! – chciała krzyknąć, ale milczała.
– Bierz się do pisania raportu i naucz się w końcu przegrywać.
– Nigdy się nie nauczę – odparła cicho. – Nie ze śmiercią.
Wytarła twarz ręcznikiem i chciała wyjść bez pożegnania. Nie miała siły na wysłuchiwanie komentarzy, zwłaszcza z ust człowieka, którego wszelkie uczucia, jeśli kiedykolwiek istniały, umarły co najmniej ćwierć wieku temu, pokonane przez rutynę.
– Czasami się zastanawiam – zatrzymało ją na progu – czy to nie płacze twoja ambicja, że pacjent śmiał umrzeć mimo heroicznych wysiłków wspaniałej pani doktor.
Poczuła się, jakby dostała w twarz. Pobladła i odwróciła się do niego, by oddać. Uderzyć słowem tak samo raniącym. Stary człowiek wydawał się zawstydzony tym, co przed chwilą powiedział. Uśmiechnął się przepraszająco i odszedł pospiesznie.
Wściekłość spłynęła z niej tak nagle, jak się pojawiła. Karolina poczuła się bardzo zmęczona.
Na ulicy uderzył w nią podmuch zimnego, jesiennego wiatru. Podniosła kołnierz i przyśpieszyła kroku. Po chwili dotarła do przystanku. Widziała stąd swój szpital: długi zielono-biały budynek. Jeden rzut oka na ponurą elewację zdradzał, że dopomina się on gruntownego remontu. Minuty oczekiwania na przyjazd autobusu zazwyczaj poświęcała lekturze, ale dziś nie sięgnęła do torebki po książkę, wciąż wstrząśnięta śmiercią pacjentki.
W takich chwilach zastanawiała się, co właściwie każe jej, anestezjologowi o naprawdę wysokich kwalifikacjach, tłuc się całymi dniami w karetce. Dlaczego podporządkowała swoje życie niewdzięcznej harówce w tym rozsypującym się przedwojennym gmaszysku? W imię czego kończyła każdy dyżur śmiertelnie (tak, to dobre słowo) zmęczona, zrozpaczona własną bezsilnością i zirytowana arogancją ordynatora?
Co miesiąc czekała na pensję, a potem patrzyła na to, co przyszło przelewem, zastanawiając się, czy to śmieszne, czy raczej smutne. I ile jeszcze będzie musiała wziąć wykańczających dwudziestoczterogodzinnych dyżurów dodatkowo, by dożyć do następnej wypłaty.
Co mnie tu trzyma? – pytała samą siebie. Przecież mogłaby pracować w prywatnej klinice. Bez stresu, niemal bez wysiłku, za to z kilkakrotnie wyższymi zarobkami. Co ją trzyma w tym piekle?
Nie musiała odpowiadać. Było to dla niej tak oczywiste jak to, że musiała oddychać, jeść, spać. Głupie, egzaltowane słowa: powołanie, współczucie, pragnienie niesienia pomocy...
Nadjechał autobus. Przemarznięta do szpiku kości usiadła przy oknie i zamknęła oczy.
Przed nią był weekend: bez użerania się z ordynatorem, bez dyżurów nocnych i bez nerwowego zerkania na telefon. Dwa długie dni, które należą tylko do niej i... do Anaeli.
Zatrzasnęła zasuwkę i z westchnieniem ulgi oparła się o drzwi. Namacała kontakt. Przedpokój zalało ciepłe światło z witrażowego kinkietu.
Mieszkanko w tej starej kamienicy było niewiele większe niż klatka dla ptaków: pokoik, malutka kuchnia i jeszcze mniejsza łazienka – oto cały jej świat. Wnętrze wypełniały proste i zużyte sprzęty, głównie półki z książkami, ale Karolina nie potrzebowała do szczęścia wiele więcej. Coś jednak różniło jej azyl od tysięcy mu podobnych: jednorożce.
Były wszędzie. Patrzyły na nią z obrazów, stały na półeczkach i komodzie, dumnie podnosząc rzeźbione w drewnie lub metalu głowy. Ich spojrzenia towarzyszyły Karolinie od samego progu.
– Cześć, moje śliczne – przywitała je ze słabym uśmiechem.
– Witaj, Anaelo! – usłyszała odpowiedź.
Drgnęła zaskoczona. Ktoś był w jej mieszkaniu! Ktoś tu był!
Wstrzymując oddech, podeszła na palcach do drzwi pokoju. Postać, wsparta o blat stołu, powoli zwróciła twarz w stronę Karoliny. Ta krzyknęła, przykładając dłoń do ust, i cofnęła się gwałtownie.
– Cześć, mała.
Nagła ulga mało nie zwaliła jej z nóg. Włączyła światło.
– Łukasz, do cholery! Mało zawału nie dostałam! – krzyknęła ze złością. – Co ty tu robisz?!
Młody, czarnowłosy mężczyzna wstał i podszedł do Karoliny. Objął ją wpół, ale wykręciła się jak piskorz.
– Czekam na ciebie. Wiesz, jak nie góra do Mahometa...
– Na drugi raz uprzedź o odwiedzinach, jeśli ci moje życie miłe – mruknęła, zdejmując płaszcz.
– Ciotka Maryla odeszła.
Płaszcz wypadł Karolinie z ręki.
– Umarła?! Kiedy?! Jak?!
– Nie umarła. Odeszła. Powiedziała: „odchodzę”. Nic więcej nie wiem.
Patrzył ze współczuciem, jak dziewczyna siada ciężko na krześle, biała jak ściana. Po chwili na jej twarz wróciły rumieńce. Ciocia żyje. Jest nadzieja, że jeszcze się spotkają.
– Prosiła, żebym ci to przekazał ze słowami: „Dzięki temu trafisz do Domu”. – Łukasz podał Karolinie małą paczkę, przewiązaną zwykłym konopnym sznurkiem.
Ręka, wyciągnięta ku pakunkowi, zawisła w powietrzu.
– Przecież wiesz, że nigdy tam nie wrócę. Nie po tym, co mi...
– Ciotce na pewno nie chodziło o sierociniec. Poza tym to już przeszłość. Pora, byś zapomniała. – Ujął twarz Karoliny i chciał pocałować jej ciepłe, miękkie usta, ale dziewczyna umknęła, jak zawsze. Łukasz, by ukryć konsternację, ponownie wyciągnął rękę z paczuszką.
– No weź. To pewnie prezent pożegnalno-urodzinowy. Przyjęła go z wahaniem.
– Rozpakuj. Rany, jakaś ty trudna! – Łukasz potrząsnął czarną czupryną.
Karolina posłusznie rozsupłała sznurek i rozdarła papier. Stara, oprawna w skórę książka błysnęła ornamentem złoceń. Dłonie dotknęły okładki. Otworzyła.
– „Bądź wierna. Idź” – przeczytała łamiącym się ze wzruszenia głosem sentencję pisaną pięknym okrągłym pismem. Tyle razy słyszała od cioci te trzy proste słowa.
Przewróciła kartkę i westchnęła w zachwycie:
– Zobacz! Księga Czarów Amarilli dell’Soll!
Przekartkowała strony trzęsącymi się z podekscytowania dłońmi. Setki drobno zapisanych stron. Formuły w przedziwnym języku. Odręczne szkice, uwagi, adnotacje.
Spomiędzy kartek wypadł nieduży przedmiot, a Karolina chwyciła go w palce i uniosła do oczu. Medalion, który ciocia Maryla nosiła na szyi! Karolina nieraz, siedząc pod stołem w jadalni, roiła sobie, że jest jedną z tych pięknych, mądrych i dobrych czarodziejek z ciocinych opowieści, zagubioną w obcym świecie, a ten przedziwny klejnot, który trzymała teraz w dłoni, jest kluczem do p r a w d z i w e g o Domu. Czy jej się wydawało, czy lekko zawibrował? Karolinko, twoja imaginacja jak zwykle wymyka się spod kontroli...
Wiedziała, że fascynacje magią, słabość do jednorożców i marzenia o księciu na białym koniu przystoją nie poważnej pani doktor, a raczej naiwnej, egzaltowanej nastolatce, ale... tak właśnie broniła się przed przeszłością, która nieomal zabiła w Karolinie ufne, kochające świat dziecko, i teraźniejszością, która próbowała zabić pozostałą radość życia. Tylko ucieczka w świat magii i marzeń pozwalała Karolinie odetchnąć od życia. Tamten sekretny świat był jej bliższy niż ten rzeczywisty. Dzięki temu wciąż wydawała się młodą dziewczyną, a nie rozczarowaną sobą i ludźmi, zgorzkniałą kobietą. Wszyscy mieli nadzieję, że gdy Karolina skończy medycynę, przy okazji zejdzie z obłoków na ziemię, nauczy się twardo po niej stąpać, zapomni o magii i czarodziejkach – i tylko jedna ciocia Maryla do końca wierzyła, że wychowanka zachowa Ferrin w sercu.
Zacisnęła palce na prezencie od cioci Maryli, uniosła go do ust...
– Może chociaż poczęstujesz mnie herbatą? – usłyszała głos Łukasza.
No tak, wypadałoby. Już miała zamknąć książkę, gdy coś przykuło jej uwagę.
– Patrz! – wykrzyknęła z triumfem. Jej złoto-zielone oczy zajaśniały ogniem. – Kod eksterioryzacji!
– Co?
– Przepis, jak się stąd wyteleportować!
– A czy jest, jak wrócić? – zakpił.
– A po co tu wracać? – zapytała ze szczerym zdziwieniem.
Łukasz w odpowiedzi popukał się w głowę.
– Nigdy nie podobała mi się ta wasza zabawa w magię.
– Grunt, że nam się podobała...
Przez chwilę patrzył, jak dziewczyna, w zupełnym oderwaniu od szarej rzeczywistości, czyta bezgłośnie owo cenne zaklęcie, po czym sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej małe, obite aksamitem pudełeczko.
– Ja też mam coś dla ciebie...
Karolina zamrugała jak człowiek obudzony z pięknego snu i odruchowo sięgnęła po prezent. W ostatniej jednak chwili zawahała się i cofnęła rękę, a niepokojąca myśl rozdzwoniła się alarmująco w głębi czaszki. Spojrzała na Łukasza. Na jego niepewny uśmiech. Błyszczące z podniecenia oczy. Nie! Pokręciła przecząco głową, ale on już otwierał pudełko. Skromny pierścionek wabił agatowym oczkiem.
– Przyrzekałeś! – Poderwała się, przewracając wazon ze szkarłatną różą. – Przyrzekałeś być mi bratem!
– Potrzebny ci facet! Mąż, kochanek, a nie brat! Powiedziałaś, że się zastanowisz...
Podszedł do niej. Tak blisko. Za blisko! Cofnęła się w popłochu. To nie może się tak skończyć! Nie Łukasz! Kochała go jak brata! Ufała mu! A on...
– Odejdź! Daj mi spokój! – W jej głosie zabrzmiała panika.
Łzy po raz drugi tego dnia przesłoniły jej świat. Poczuła na ramionach dłonie. Odtrąciła je ze złością i pchnęła mężczyznę ku drzwiom.
– Wyjdź!
– Nie każdy facet jest skurwielem! Ja bym ciebie nie skrzywdził! – Próbował objąć ją raz jeszcze, ale go odepchnęła.
– Wynoś się!
Spojrzał na nią z takim bólem, a zarazem nienawiścią, że aż się cofnęła.
– Zawsze będę cię kochał. I przeklinał.
Słowa zawisły między nimi niczym utkany z dźwięku most. Trzaśnięcie drzwiami sprawiło, że rozsypał się w gruzy.
Długo w noc opłakiwała utratę tych, których kochała.
Jak mogła pozwolić, by ciocia odeszła? Tyle lat czekała na powrót Karoliny, by w końcu, zmęczona tym oczekiwaniem, zniknąć, być może na zawsze.
Jak mogła przegnać Łukasza? Czym zasłużył na takie traktowanie? On – jej Brat Krwi, jedyny, który nigdy jej nie zawiódł. Jedyny, któremu mogła ufać. Ten, co nie mając żadnych szans, stanął między nią a tamtymi...
Długo w noc opłakiwała utratę tej, której nie zdążyła pokochać.
Jak mogła stracić swoją siostrę bliźniaczkę? Kamila Marynowska – tak nazywała się samobójczyni – żyła, a potem zapragnęła umrzeć tak blisko, zaledwie parę przecznic stąd. Gdyby Karolina częściej opuszczała swoją samotnię, gdyby choć raz poszła na spacer, zamiast kryć się we własnym świecie, może spotkałyby się i teraz wspólnie piłyby malinową herbatę, rozmawiając o czymś ważnym lub zupełnie nieistotnym – bez różnicy.
Długo w noc płakała nad przeszłością, która zmieniła serce słodkiej, naiwnej Karolinki, patrzącej na świat w zachwycie i zadziwieniu, w bryłę lodu. Nad przyszłością, w której nie widziała nadziei. Nie tu. Nie w świecie zbrukanym przez Szarą Śmierć.
Dosyć!
Kurant starego porcelanowego zegara wydzwonił północ. Karolina wstała, otarła łzy i rozpoczęła przygotowania do rytuału.
Ciemnozielona aksamitna suknia spłynęła aż do ziemi. Długie, tycjanowskie włosy zalśniły w blasku świecy. Medalion w zetknięciu z ciepłą skórą drgnął leciutko. I wtem zgaszone smutkiem oczy rozjaśnił blask. Blade, zaciśnięte usta nabrały barw, a przygniecione zmartwieniem ramiona wyprostowały się.
Przytłoczona ciężarem trosk, zmęczona lekarka pogotowia odeszła w niepamięć. Na jej miejscu znalazła się o n a – Anaela.
Księgę Czarów, otwartą na formule eksterioryzacji, położyła przed sobą. Na podłodze białą kredą nakreśliła krąg, ustawiła pięć wysokich białych świec, a naprzeciw nich umieściła pięć kryształów górskich, skierowanych ostrzami ku sobie. Krąg był zamknięty, a podwójne zabezpieczenie – ogień i kamień – dawało Karolinie pewność, że nikt ani nic go nie przerwie.
Wstrzymując oddech, weszła do środka podwójnego kręgu. Położyła przed sobą XVII kartę tarota – „Gwiazdę”, jej przewodniczkę – a po obu jej stronach dwie wysokie złote świece. Zarówno kartę, jak i złote świece zamknęła w kole utworzonym z magicznych symboli, których znaczenie i treść znał tylko autor rytuału.
Zapaliła w kadzielnicy porcję sproszkowanej szałwii. Powolnymi ruchami dłoni zaczęła namaszczać świece oliwą i zapalać je po kolei, jednocześnie intonując zaklęcie:
– Anadare en’es tella.
Anadare en’es n’ar.
An’er’n telle, tellis’n n’are.
Ene’sente este dar.
Zapaliła ostatnią ze świec stojących w rogach pentagramu, usiadła i zamknęła oczy. Ciepły blask płomyków i woń kadzidła sprawiły, że otaczający ją świat wydawał się coraz mniej realny. Rozluźniła się zupełnie, wsłuchując w swój miarowy oddech i hipnotyzujące bicie serca. Słowa płynęły leniwie przez pogrążający się w transie umysł. Czuła, jak miękko i łagodnie zapada się we własną jaźń.
Wiatr załomotał w okno, jakby chciał wedrzeć się do środka. Płomienie pięciu białych świec zatrzepotały i zgasły. Pięć kryształów pękło z cichym sykiem, zmieniając się w stożki kwarcowego pyłu. Krąg był otwarty, ale tego pogrążona w transie Karolina nie mogła wiedzieć.
------------------------------------------------------------------------
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka
------------------------------------------------------------------------