- promocja
- W empik go
Gra o wszystko. tom 3 - ebook
Gra o wszystko. tom 3 - ebook
„Emojcenie zabijają. ale czasem mogną nas pchnąć ku śmierci".
Co czterdzieści sekund jeden człowiek na świecie popełnia samobójstwo. W Polsce życie odbiera sobie średnio piętnaście osób dziennie. Przed Bożym Narodzeniem liczba samobójstw wzrasta, co wydaje się potwierdzać dochodzenie prowadzone przez poznańską policję. Pierwsza ofiara zostaje znaleziona z żołądkiem wypełnionym jedzeniem do granic możliwości, druga spoczywa w wannie wypełnionej do połowy wodą…
Do Poznania zostaje skierowana policjantka Urszula Zielińska, która ma utworzyć komórkę do badania zabójstw z „Archiwum X”. Jej pierwszą sprawą jest morderstwo dziewięcioletniej dziewczynki, którego sprawcy nigdy nie zatrzymano. Zostaje jednak wciągnięta w bieżące śledztwo dotyczące fali teatralnie zainscenizowanych samobójstw. Sytuacja się komplikuje, gdy jedynym wspólnym ogniwem łączącym ostatnie ofiary okazuje się ich terapeutka i jej przyjaciółka – Aleksandra Wilk.
Czy ukryte pragnienia mogą prowadzić do brutalnej zbrodni? Czy z zamkniętej przeszłości można usłyszeć krzyk błagający o pomoc? Czy sprawiedliwość jest silniejsza od upływającego czasu?
„Gra o wszystko” sięga po najbrudniejsze chwyty i perwersyjnie obnaża brutalnie popełniane zbrodnie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7707-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtorek
Biały obrus. Świeczki. Sztućce. Szkło. Jej oczy przyjęły to wszystko jako zapowiedź niezwykle udanego wieczoru. Żołądek przypominał o swoim istnieniu delikatnym ssaniem.
W takiej oprawie nie liczyło się nawet to, co będzie jadła. Katarzyna siedziała przy perfekcyjnie przygotowanym stole i zastanawiała się, jak powinna użyć tych wszystkich dziwnych sztućców. Po lewej stronie talerza leżały trzy widelce, po prawej kolejny – podejrzanie mały – oraz łyżka do zupy, łyżeczka i trzy noże.
Pewna była jedynie przeznaczenia widelczyka leżącego samotnie nad talerzem.
– Mam nadzieję, że spodoba się pani nasze menu degustacyjne. Na początek proponuję krewetki tygrysie z masłem klarowanym, oliwą, czosnkiem i natką pietruszki.
Na stole pojawił się talerz z owocami morza, po nim krem z cukinii z oliwą bazyliową, a następnie sałatka z pieczonym kozim serem, suszonymi pomidorami i prażonymi orzechami włoskimi.
– Nie smakowało pani? – dopytywał dyskretnie kelner, wskazując na niedojedzone resztki sałatki.
– Wręcz przeciwnie! Wszystko jest przepyszne. I tak pięknie podane, że trudno się temu oprzeć. Ale wie pan, oczy chcą, a żołądek…
– Nalegam jednak, żeby zjadła pani to, co ma na talerzu.
– Chciałabym zostawić sobie jeszcze trochę miejsca na danie główne i deser.
– Spokojnie, jestem pewien, że znajdzie pani miejsce.
Kelner podszedł do niej z boku. Jedną rękę trzymał schowaną za siebie, drugą dotknął jej brzucha.
– Przytyło się pani od ostatniej wizyty u nas, prawda?
– Yyy… – zawahała się. Nie była pewna, czy powinna odpowiedzieć zgodnie z prawdą. – Rzeczywiście. – Kiwnęła głową. – Pięć kilogramów w miesiąc…
– No pięknie. Gratuluję. Jestem pod wrażeniem!
Zachwyt w oczach kelnera sprawił, że erotyczne napięcie, które czuła od chwili, kiedy spojrzała na zastawiony stół, wzrosło kilkakrotnie. Uwielbiała to uczucie. Nakręcała się zawsze, kiedy obserwowała, że jej krągłości budzą pożądanie mężczyzn. Że dodatkowe kilogramy stanowią afrodyzjak, a oponka wylewająca się spod obcisłej koszuli sprawia, że faceci z trudem opanowują swoje samcze instynkty.
Wiedziała, że gdyby nie konwencja restauracji, kelner rzuciłby się na nią i zdarł z niej ubranie. Przyjemność płynąca z ugniatania nagiego brzucha jest przecież niewspółmiernie większa od dotykania go przez materiał.
Dopóki nie zaczęła tyć, nie wiedziała, że wielbicieli kobiet w rozmiarze XXL jest aż tylu. Myślała, że przeważają fani rachitycznych modelek i niedojrzałych kształtów. Im była większa, tym mocniej docierało do niej, że stwierdzenie „kochanego ciała nigdy dość” to nie banalna uprzejmość, lecz prawidłowość. I że wielu mężczyzn na żony wybiera chudziny, ale rozkoszy szuka u prawdziwych kobiet. Takich z miękkimi biustami i szerokimi biodrami.
– Cudnie wygląda pani z tymi dodatkowymi kilogramami!
Nie mogła pozostać obojętna na takie komplementy. Dojadła sałatkę, patrząc kelnerowi w oczy.
– Dziękuję – szepnęła, odsuwając od siebie pusty talerz.
– A nie mówiłem, że się zmieści? W takim razie już biegnę po danie główne. Pappardelle z polędwicą wołową, czerwonym pesto, liśćmi szpinaku i parmezanem, a wszystko to w delikatnym sosie śmietanowym. Na pewno się pani nie oprze.
Nie zamierzała. Lubiła się obżerać. Doprowadzać się do stanu, w którym nie miała siły ruszyć się z krzesła. Zamykała wtedy oczy i wręcz czuła, jak pokarmy, które właśnie dostarczyła organizmowi, przekształcają się w tłuszcz.
Pappardelle wyglądało obłędnie, chociaż jego ilość nie miała nic wspólnego z porcjami degustacyjnymi. W normalnej sytuacji wystarczyłoby dla trzyosobowej rodziny.
– Proszę się nie przyglądać, tylko jeść – upomniał kelner.
Odpowiedziała uśmiechem i wpakowała do ust widelec pełen długich, szerokich wstążek. Kompozycja smaków sprawiła, że chciała doświadczyć jej jeszcze raz. A potem kolejny i kolejny, ale w pewnym momencie poczuła odruch wymiotny.
– Coś nie tak? – Kelner stał nad nią i obserwował każdy kęs.
– Nie, wszystko w porządku. Może zrobię sobie małą przerwę? Już nie mogę…
– Przykro mi, ale przerwa nie wchodzi w grę. Za kwadrans musi pani zwolnić stolik, a czeka na panią jeszcze deser i połowa drugiego dania.
– To może od razu przejdźmy do deseru? – Odłożyła widelec.
– Wykluczone! Musi pani to zjeść. Nie chce pani zrobić przykrości kucharzowi, prawda? – Spojrzał na nią tak wymownie, że nie była mu w stanie odmówić.
Była już pełna. Absolutnie pełna.
– Wygląda pani tak seksownie, gdy wciąga te wstążki do ust. Powiem szczerze, że będę nalegał na częstsze pani wizyty u nas, bo ten widok niezwykle mnie podnieca.
Ją podniecało jego zaangażowanie. Nawinęła na widelec kolejną porcję makaronu, ale zanim włożyła ją do ust, postanowiła sprawdzić, czy kelner może dać z siebie coś więcej.
– Ale ja już nie mogę. – Odłożyła widelec na talerz i dotknęła swojego brzucha. Świadomie dążyła do tego, by podkręcić jeszcze trochę i tak już wręcz nieznośne podniecenie. – Nie dam rady wmusić w siebie kolejnej porcji.
– To tylko pozory! Jestem przekonany, że da pani radę! Za kucharza, za mnie, za siebie, za miłość. Jeszcze cztery kęsy, hm?
Zaprotestowała delikatnie, tak żeby go nie urazić. Chciała, żeby na nią napierał, żeby zmuszał i domagał się posłuszeństwa. Nie mógł odpuszczać!
Wiedziała, że jest na granicy obżarstwa. Pochłonięte już dania dostarczyły jej wiele przyjemności, ale to, co na nią czekało, miało sprawić, że przyjemność przejdzie w ekstazę.
– Dwa. Za mnie i za pana.
– I za miłość – dopowiedział.
Zrobiła, o co prosił. Kiedy włożyła do ust ostatnią, trzecią porcję makaronu, poczuła, że przekroczyła granicę. Jej brzuch za chwilę miał pęknąć. Nie martwiła się tym jednak – przecież powoli doznawała spełnienia. Wrażenie potęgowało zaangażowanie kelnera.
– Tak nie może być! Za dużo zostało. Proszę zjeść jeszcze trochę.
– Nie mogę, naprawdę nie mogę. Przejdźmy do deseru.
Z nieukrywanym niezadowoleniem zabrał talerz i wrócił z kolejnym.
– Tort węgierski.
– Uwielbiam! – zareagowała entuzjastycznie, bo widok ciasta wykrzesał z niej nowe pokłady apetytu.
Krucha warstwa czekolady rozpadała się pod naporem jej zębów, biszkopt rozpływał się w ustach, a kwaśna wiśnia nie tylko przyjemnie równoważyła słodki smak kremu, ale również pozostawiała posmak dobrego, mocnego alkoholu.
Pierwszy kęs sprawił, że zapragnęła kolejnego. Mniej więcej przy czwartym poczuła, że następny zakończy się wymiotami. Doskonale wiedziała, kiedy może przesuwać granicę, a kiedy dochodzi do muru.
– Na dziś wystarczy.
– Nie zjadła pani wszystkiego.
– Wiem, ale nie jestem w stanie wcisnąć w siebie nic więcej.
– Nalegam! Tort węgierski najszybciej wchodzi w uda.
Próbowała. Wsunęła do ust kolejny kawałek słodkości, próbując sobie wyobrazić, jak tłusty krem przemieszcza się do ud i uwypukla cellulit. Następnie umysł podsunął obraz mężczyzny, który gładzi jej nogi, zachwycając się, że ma skórę jak z pluszu.
Niestety niewiele to dało. Odruch wymiotny był zbyt silny. Zatrzymała go, ale musiała wypluć tort.
– Jeśli miała pani to w ustach, proszę to teraz zjeść.
– Przestań! Zabierz to ode mnie!
– Da pani radę!
– Nie, zabierz to! Już mi niedobrze, nie mogę na to patrzeć!
– Jeszcze jeden kęs…
– Przestań, proszę. Koniec zabawy. Możesz wyjść z roli.
– Przecież to nie jest zabawa.
– Stop. Proszę cię, przecież nie jesteśmy w pieprzonej restauracji, tylko u mnie w mieszkaniu. Przepraszam, jeśli zepsułam ci zabawę. Jeśli skończyłam za szybko… Następnym razem postaram się być bardziej głodna.
– Następnym razem? Nie będzie następnego razu.
***
Urszula Zimińska zatrzymała się przed drzwiami, wzięła kilka głębokich oddechów i zapukała.
– Wejść! – Głos Waldemara Baraniaka, naczelnika wydziału kryminalnego, brzmiał jak zwykle. Czyli odpychająco.
Był jej przełożonym, a ich relacje od czasu rozwiązania zagadki zabójstwa słynnej aktorki znajdowały się na polu minowym oznaczonym napisem: „ZAWIESZENIE BRONI”. Każdy nierozważny ruch mógł doprowadzić do eksplozji.
Zdawała sobie sprawę, że musi być ostrożna. Nie tylko tutaj, w jego gabinecie, ale także poza komendą, gdzie próbowała znaleźć funkcjonariuszki mające pomóc jej pozbawić Baraniaka stanowiska. Poruszała się delikatnie i nie zostawiała za sobą śladów, ale wiedziała, że prowadzi niebezpieczną grę.
– Podobno miałam się stawić?
– Tak. – Oderwał wzrok od ekranu komputera i spojrzał na nią z wyższością. – Zimińska, mam dla ciebie dobre wieści. Jedziesz do Poznania.
– Słucham?
– Zostałaś oddelegowana.
– Co?!
Przed rzuceniem się na Baraniaka powstrzymywała ją jedynie myśl, że nie powinna dać się sprowokować. Swędziały ją jednak ręce i język. Zrobiłaby niemal wszystko, żeby tylko jej dotknął. A później rozwaliłaby mu nos. Z przyjemnością i wielkim zaangażowaniem.
– Przyszedł rozkaz o oddelegowaniu.
– Rozumiem. I oczywiście nie ma to nic wspólnego z…
– Skończ! – przerwał jej. – Mówiłem już, że twoje zachowanie zrzuciłem na karb problemów hormonalnych. Dawno zapomniałem o tym, że próbowałaś mnie szantażować, więc dlaczego miałbym się na tobie mścić? Taki już jestem. – Zarechotał. – Wybaczam ludziom błędy. Możesz to przyjąć do wiadomości lub nie. Teraz jednak proponowałbym skupić się na Poznaniu.
– Szczegóły.
– Pół roku w poznańskim wydziale kryminalnym. To nie kara, jak próbujesz sobie wmawiać, ale wyróżnienie. Jesteś im potrzebna. Musisz zająć się ważną sprawą, do której masz najlepsze kwalifikacje.
– Rozumiem, że na całym kontynencie nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić?
– Też mnie to dziwi, ale widocznie komendant wojewódzki uznał, że nie.
– Kiedy zaczynam?
– Jutro rano.
– Że co?!
Podał jej kartkę. Spojrzała na datę widniejącą w prawym górnym rogu.
– Przecież ten rozkaz jest z listopada!
– Tak? Co za pech, musiał się zapodziać gdzieś na biurku mojej sekretarki…
Flaga z napisem: „ZAWIESZENIE BRONI” zniknęła z pola minowego, a triumfujący uśmiech Baraniaka informował, że wykorzystał ten czas, aby przygotować się do wojny – krótkiej i obliczonej na wyniszczenie przeciwnika.
***
Renata Trzeciak czekała na osiemnastą trzydzieści. Chciała jak najszybciej opuścić szpital, stanąć na przystanku autobusowym wśród ludzi, którzy jej nie zauważają, rozpiąć kurtkę i pozwolić, żeby wraz ze spadkiem temperatury ciała opadło z niej napięcie.
– Cześć! – W pokoju pielęgniarek pojawiła się Alina. Była opatulona szalikiem, czapkę miała naciągniętą po same brwi i cała była obsypana śniegiem. – Cholera, jak sypie. Na mieście oczywiście wszystko stoi.
– Nareszcie jesteś! – Renata poderwała się z krzesła. Pojawienie się pielęgniarki z kolejnej zmiany oznaczało, że wreszcie mogła zakończyć najgorszy dyżur w swoim życiu.
Pracowała w szpitalu od ośmiu lat. Doznawała różnych upokorzeń, była obecna przy zgonach, wysłuchiwała obelg i starała się, żeby to wszystko po niej spływało. Dzisiaj coś jednak w niej pękło.
Kiedy nerwowo zbierała swoje rzeczy, spojrzała na pokój pielęgniarek. Zarówno sprzęty, ściany, jak i koleżanki po fachu budziły w niej odrazę.
– Ciekawe, czy śnieg utrzyma się do weekendu. Marzy mi się wyjście z dzieciakami na sanki. Słyszałam, że ten przystojny doktorek z kardiologii wyjechał na narty. – Malwina, samotna matka, nie spieszyła się ani do domu, ani do dzieci. Siedziała na krześle i oglądała paznokcie, demonstrując gotowość do plotkowania.
– To zdecyduj się, czy marzą ci się sanki, czy narty z doktorkiem.
– Oj, Alinka, Alinka, spójrz mi w oczy i powiedz, że gdyby cię zaprosił, tobyś odmówiła.
Renata nie chciała słuchać tych głupot. Już się przebrała, musiała tylko włożyć kurtkę i pożegnać się z koleżankami.
– Spieszysz się? – zagadnęła ją Alina.
– A co cię to interesuje? – burknęła.
– Rany, wyluzuj! Tylko zapytałam. Co cię ugryzło?
Nie zdążyła zdecydować, czy wracać myślami do mijającego dnia, czy może dać sobie spokój. Alina już próbowała dopytać pozostałe pielęgniarki, o co chodzi.
– Mnie nie pytaj. – Malwina wzruszyła ramionami. – Ja dopiero przyszłam.
– Renata, co jest?
– Ciężki dzień.
– Oddziałowa?
– Nie. Wszystko jest bez sensu. – Renata skapitulowała, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Nagromadzenie problemów w życiu prywatnym sprawiło, że przestała panować nad swoimi reakcjami. Tym razem nie miała dokąd uciec. W pokoju siedziały koleżanki. Gdyby z niego wyszła, mogłaby natknąć się na spacerujących po korytarzu pacjentów lub ich bliskich. Nie chciała wzbudzać sensacji. Musiała opanować łzy.
– Renata?
– Co ci mam powiedzieć? – Spojrzała koleżance w prosto w oczy. – Jedna wielka masakra! Wszystko za sprawą tej cholernej baby z ósemki.
– W ósemce leży teraz ta „hrabina”, Ilona Drzewiecka – dopowiedziała Malwina.
– Aha, ta, co ze trzy miesiące była nieprzytomna. Co dziś wykombinowała?
– Znowu zrobiła jazdę.
– Bo? Nie dostała obiadu na czas?
– Nie. Oznajmiła mi, że chce rozmawiać z policją, i to właśnie ja mam ją wezwać. Zaczęła się wydzierać, że mam to zrobić, czaisz?
– Ale po co policja? Żeby przeprowadzić dochodzenie w sprawie ciągłych opóźnień firmy cateringowej?
– Nie, żeby odpowiednie służby wyjaśniły, jak doszło do wypadku, który, cytuję: „Na pewno nie był wypadkiem, lecz próbą zabójstwa”.
– Teraz chce zgłosić? Chociaż z tego, co pamiętam, jak przyjęto ją na oddział, to pojawiła się kwestia zawiadomienia policji o ewentualnym pobiciu, ale jakoś nikt się tym nie zajął. Może dlatego, że mąż pacjentki i ordynator w niejedną partyjkę squasha grali…
Alina wyglądała na rozbawioną, jednak Renacie wcale nie było do śmiechu. Najpierw w miarę grzecznie, a później – prawdopodobnie zbyt nerwowo – starała się wybić pacjentce z głowy ten pomysł. Skutek był opłakany, nieporozumienie w błyskawicznym tempie urosło do rangi problemu, którym obarczony został ordynator. I wcale mu się to nie spodobało.
– Co za debilka… Chyba też bym przychyliła się do wersji o zabójstwie. Nie uwierzę, że jest ktoś, w kim ta baba nie budzi morderczych instynktów. A tak w ogóle, to co ona się tak nagle obudziła? Od kiedy tu leży? Miała chyba wystarczająco dużo czasu, żeby zawiadomić policję.
– Od sierpnia. Pojawiła się u nas jako ofiara wypadku samochodowego, stan ciężki, długo była nieprzytomna. Od trzech tygodni dochodzi do siebie. Wszystko wskazuje na to, że lada dzień będzie mogła wyjść do domu.
– Może właśnie to ją przeraża, co? Powrót do domu. Domaga się uwagi? Nie przejmuj się.
– Łatwo ci powiedzieć. Nawet ordynator dostał zjebkę. Jak myślisz, na kim się wyżył? Na dodatek Filip się wyprowadził, matka obwinia mnie za to, że jestem starą panną, Drzewiecka za znęcanie się nad nią, a ordynator… Mam dość! – Głośno wypuściła powietrze przez usta i zakryła twarz dłońmi.
– Renata, przestań! To tylko głupia baba. Przecież ma telefon, mogła sama zadzwonić po policję.
– Tłumaczyła, że nie może, bo ją szpiegują, podsłuchują i w ogóle. I że to, co się jej przydarzyło w sierpniu, to nie był wypadek. Że ktoś chciał ją zabić i ona nadal czuje się zagrożona.
Sygnał dźwiękowy przerwał im rozmowę, oznajmiając, że któryś z pacjentów potrzebuje pomocy. Malwina spojrzała na tablicę i jęknęła:
– O rany, to z ósemki. Która do niej pójdzie?
***
– Pani Aleksandro, widziała to pani? Na każdej wystawie sklepowej straszą te okropne świąteczne dekoracje! Gwiazdory, bombki, choinki, prezenty. Do świąt jeszcze prawie dwadzieścia dni, a od co najmniej dwóch tygodni świat zalewa fala świątecznej radości!
Widziałam. Nie powiedziałabym jednak, że straszą. Nie mam do nich aż tak emocjonalnego stosunku. Chwilami jestem im nawet wdzięczna, bo pomagają mi dostrzec, że czas płynie, nawet jeśli próbuję go lekceważyć.
Właściwie każdą wolną chwilę spędzam w gabinecie. Klientów – na szczęście! – nie brakuje. Przychodzą i opowiadają o swoich problemach, dzięki czemu mnie jest łatwiej zapominać o swoich. Lub chociaż próbować zapominać.
Jakich problemach? Chciałabym się roześmiać i stwierdzić, że żadnych. Przecież psycholog nie ma prawa mieć problemów. Nie może mieć wątpliwości. Nie może nie radzić sobie z emocjami lub życiem. Przecież teoretycznie wie o życiu wszystko. Tak, teoretycznie. Zastosowanie wiedzy w praktyce jest trudne. To, że jestem psychologiem, nie oznacza, że jestem też robotem do analizowania potrzeb i emocji.
Problemy? Nadal mam dach nad głową, dzieci są zdrowe, mam za co żyć, a dzięki niemalże dwudziestogodzinnym dyżurom w gabinecie na koncie przybywa pieniędzy.
– Jaki jest pana stosunek do świąt? – dopytuję, bo słyszę, że klient zamilkł. Jasnoniebieska jaskinia zwierzeń dobrze działa na tych wszystkich, którzy przychodzą dzielić się ze mną swoimi troskami. A może to ja na nich tak działam? Nieważne.
– Beznadziejny.
– Rozumiem. Beznadziejny. A gdyby miał pan powiedzieć coś więcej?
– Wkurzają mnie ci wszyscy ludzie, którzy próbują narzucić innym swoją radość i oczekiwanie. Wkurzają mnie ci, którzy ulegają tej świątecznej histerii. Dopasowują się do reszty, by udawać, że też czekają. Że jest na co.
– A nie ma?
– Mam czterdzieści pięć lat i za sobą co najmniej czterdzieści świąt Bożego Narodzenia, które pamiętam. Zapyta pani, czy się różniły? Tak. Te z odległej przeszłości niosły ze sobą magię. Na coś się czekało, było coś niezwykłego w tych dniach. Rodzice siedzieli przy stole, rozmawiali i się śmiali, a ja bawiłem się nowymi zabawkami.
– Rozumiem. Jak się wtedy pan czuł?
– Jak… wyróżniony? Tak, to dobre słowo. Bo Gwiazdor dokładnie wiedział, co chciałbym dostać, i właśnie to mi dostarczył.
– Aż w końcu dotarło do pana, że Gwiazdor nie istnieje?
Podczas takich sesji zastanawiam się, czy literatura i filmy nie przynoszą ludziom więcej złego niż dobrego. Owszem, czasem dają nadzieję, rozśmieszają i podtrzymują na duchu. Ale z drugiej strony idealizują przyjaźń, miłość i inne kontakty międzyludzkie. Pokazują bajkową wizję świata. Narzucają myślenie, że jeśli nie jesteś szczęśliwy, to musisz zmienić całe swoje życie, bo prawdziwe szczęście gdzieś tam na ciebie czeka.
A później gabinety są pełne zagubionych klientów, przekonanych, że muszą dokonać rewolucji w swoim życiu. Chcą rzucić pracę, zmienić partnera, wyjechać do Dubaju czy na Islandię, by odnaleźć miłość lub sens życia. A pod koniec terapii są niezmiernie rozczarowani, że szczęście wymaga od nich nie odwagi i rewolucji, a cierpliwości, determinacji i poświęceń. Że czasem sama zmiana sposobu komunikacji z najbliższymi poprawia jakość życia.
I chociaż brzmi to banalnie, w praktyce okazuje się, że o wiele łatwiej byłoby trzasnąć drzwiami, sprzedać cały dobytek i polecieć na ten drugi koniec świata, niż zmienić przyzwyczajenia. Swoje i swojego partnera. Łatwiej, niż nauczyć się zauważać, że znowu wchodzi się na te same ślepe ścieżki komunikacji.
– Kiedy się dowiedziałem, że Gwiazdor nie istnieje? W szkole podstawowej, ale to nawet nie był ten moment, kiedy magia zniknęła. Bo wtedy jeszcze żyłem nadzieją, że magię da się odtworzyć. Że zbuduję swoją rodzinę, że pojawią się dzieci, że to dla nich będziemy z żoną każdego roku odgrywać całe to świąteczne przedstawienie.
– Pojawiły się dzieci. I co dalej?
– I wielkie gówno! Te zakupy, kolejki, kłótnie o sprzątanie, pomaganie, pakowanie prezentów… Przy tym wszystkim trudno o magię!
– Ale to jednak czas, kiedy można usiąść i pobyć z bliskimi.
– I w tym chyba tkwi problem, pani Aleksandro. Można. A nawet trzeba. Zatrzymać się, doznać wyjątkowości tej chwili. Spostrzec, że ma się cudowne życie, wspaniałą kobietę u boku, mniej lub bardziej zdolne dzieci. I samochód przed blokiem.
– I myśli pan, że ludzie tak robią?
– Robią. – Roześmiał się głośno. – Siadają do stołu. Wpieprzają grzybową, karpia, popychają to wszystko makiełkami i mają nadzieję, że jakoś dotrwają do końca wigilijnej wieczerzy. W tych białych koszulkach ze zbyt ciasnymi kołnierzykami, z uśmiechami, które powodują ból mięśni. Gadają o pogodzie, polityce i sąsiadach, byle uniknąć zbyt osobistych tematów. A potem kładą się spać, pocieszając się, że jeszcze tylko dwa dni i wrócą do pracy.
– Unikają bliskości. Jak pan myśli, dlaczego?
– Nie wiem. Ale wiem, że muszę… Nie, nie muszę, po prostu chcę… – Patrzy na mnie z nadzieją. – Chcę to zmienić.
Zauważam, że sama deklaracja przyniosła mu ulgę. Jego twarz rozluźnia się, ale na krótko.
Zaraz po tym klient marszczy czoło i przemawia niskim, jakby nie swoim głosem:
– Po prostu mam dość życia w kłamstwie…
***
– Przestań! Proszę, nie wygłupiaj się.
Katarzyna miotała się jak zwierzę złapane w sidła. Próbowała odzyskać kontrolę nad sytuacją. Krzykiem, uśmiechem, prośbą. Nie robiła między nimi przerw, przez co wszystkie wyrażane przez nią emocje zlewały się w cuchnący strachem bełkot.
– Widzisz na mojej twarzy uśmiech?
– Nie.
– No właśnie.
Pozostało czekanie na ciąg dalszy. Dla niego kluczowe były odpowiedzi na pytania: jak daleko jest w stanie się posunąć, żeby przestał? Co zrobi, co powie, żeby go zadowolić? Na co się zgodzi, żeby tylko poczuł się spełniony i wyszedł?
Wrzucił do blendera resztki tortu węgierskiego i makaronu. Dolał odrobinę wody, wcisnął pokrywkę i uruchomił sprzęt. Silnik błyskawicznie wszedł na wysokie obroty i zaczął wydawać z siebie złowieszczy warkot.
– Co robisz? Przestań! Słyszysz? Przestań! Idź już! Chcę, żebyś sobie poszedł! To moje mieszkanie! Wynocha!
Nie reagował na jej krzyki. Działał systematycznie i zdecydowanie. Wszystko zaplanował od A do Z. Rozpisał na kartce, nauczył się tego na pamięć, a teraz realizował punkt po punkcie.
Sięgnął do torby, wyjął zgłębnik, strzykawki i rękawiczki.
– Co robisz? Co to jest? Pracujesz w szpitalu? Na Boga, co ci się stało? Odezwij się! Przepraszam, jeśli zepsułam ci zabawę! Jeśli skończyłam za szybko! Jeśli będziesz chciał, to następnym razem pobawimy się w szpital, postaram się być bardziej głodna!
– Mówiłaś, że lubisz się obżerać. Że tuczenie siebie sprawia ci mnóstwo przyjemności…
– Tak, tak, wszystko się zgadza!
Podszedł do stołu i przez chwilę przyglądał się, jak zdenerwowana kobieta próbuje wstać. Próba uniesienia się z krzesła skończyła się jednak niepowodzeniem. Była zbyt objedzona i zbyt gruba, żeby działać energicznie. To on miał przewagę. Kontrolował sytuację. Był szybszy.
Doskoczył do niej i docisnął jej obleśne ciało do krzesła.
– Jeszcze nie skończyłaś jeść – wycedził przez zęby. Chciał, żeby w końcu zrozumiała, że on wie, co robi. I że skończy dopiero wtedy, gdy dotrze do ostatniego punktu swojego planu.